Na jasnym brzegu (1897)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na jasnym brzegu |
Podtytuł | Nowela |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ona zaś przed rozpoczęciem obiadowej tualety wezwała do obrachunku Kresowicza i wezwała go z pewnem zaciekawieniem w duszy, jakie też będzie ich pożegnanie. Widywała w życiu tylu ludzi przeciętnych, jakby przykrojonych przez jednego krawca na wspólną modłę, że ten młody dziwak zajmował ją od pewnego już czasu, teraz zaś, gdy za chwilę miał odejść z rozdartem sercem, począł ją zajmować tem bardziej. Była pewna, że jego namiętność zdradzi się w jakikolwiek sposób i miała nawet trochę utajonej ochoty, by się zdradziła, obiecując sobie niezupełnie szczerze zahamować ją jednem spojrzeniem lub słowem, gdyby chciała przejść pewną miarę.
Ale Kresowicz wszedł zimny z twarzą raczej złowrogą, niż rozkochaną. Pani Elzenowa, spojrzawszy na niego, pomyślała, że Swirski, jako artysta, musiał jednak wyróżnić tę głowę, tkwiło w niej bowiem coś zupełnie wyjątkowego. Były to rysy, jakby żelazne, w których wola przeważała nad inteligencyą, nadając im wyraz do pewnego stopnia tępy i zarazem nieubłagany. Swirski oddawna odgadł, że to jest jeden z takich ludzi, którzy, gdy chwycą się pewnej idei, nigdy żaden powiew sceptycyzmu nie zmąci ich wiary w nią i nigdy zwątpienie nie podkopie ich zdolności do czynu, właśnie dlatego, że z uporczywym i silnym charakterem idzie u nich w parze pewna ciasnota umysłu. Fanatyzm wyrasta tylko na takim gruncie. Pani Elzenowa, mimo całego rozumu światowego, była zbyt płytką, by umiała się na tem poznać. Kresowicz byłby zwrócił jej uwagę tylko w takim razie, gdyby był wyjątkowo pięknym chłopcem, ale ponieważ nim nie był, więc z początku obchodziła się z nim, jak z rzeczą, i dopiero Swirski mimowoli nauczył ją zastanawiać się nad nim. Obecnie też przyjęła go uprzejmie i, po wypłaceniu mu należności, głosem wprawdzie zimnym i obojętnym, jakim posługiwała się zwykle, ale w wyrazach bardzo uprzejmych wyraziła mu żal, że zamierzony wyjazd jej z Monte Carlo, który zapewne wkrótce nastąpi, staje się przeszkodą do dalszych między nimi stosunków.
Na to Kresowicz schował mechanicznie pieniądze do kieszeni i odrzekł:
— Oświadczyłem pani wczoraj sam, że nie będę dłużej uczył Romulusa i Remusa.
— Właśnie, to mnie pociesza — odpowiedziała, podnosząc głowę.
Widocznie pragnęła przynajmniej na początek utrzymać rozmowę w tonie ceremonialnym i narzucić ów ton Kresowiczowi. Ale na niego dość było spojrzeć, by wyczytać, że ma nieugięte postanowienie wypowiedzieć wszystko, co wypowiedzieć zamierzył:
— Pani mnie zapłaciła prawdziwemi pieniędzmi — rzekł — więc niech mi pani nie dodaje na drogę fałszywych.
— Jak to pan rozumie?
— Rozumiem tak — odrzekł dobitnie — że ani pani nie rozstaje się ze mną z powodu wyjazdu, ani ja nie dlatego podziękowałem za służbę. Powód jest inny, a jaki, to pani wie równie dobrze, jak ja.
— Jeśli wiem, to być może, że sobie nie życzę o nim ni słyszeć, ni mówić — odrzekła z wyniosłością pani Elzenowa.
On zaś zbliżył się o krok do niej, cofając przytem w tył ręce i wyciągając naprzód głowę, niemal groźną.
— A trzeba! — rzekł z naciskiem — najprzód dlatego, że za chwilę pójdę sobie precz, a powtóre, z innych jeszcze przyczyn, o których się pani dowie jutro.
Pani Elzenowa wstała ze zmarszczoną brwią i w nieco teatralnej postawie obrażonej królowej:
— Co to znaczy?
Lecz on przybliżył się jeszcze więcej, tak, że twarz jego znalazła się zaledwie o kilka cali od jej twarzy — i począł mówić ze skupioną energią.
— To znaczy, że powinienem był pani i waszej całej sfery nienawidzieć, a pokochałem panią. To znaczy, żem się dla pani we własnem sumieniu spodlił, za co sobie karę wymierzę. Ale właśnie dlatego nie mam nic do stracenia i pani musisz mi za moją krzywdę zapłacić, bo inaczej będzie nieszczęście!
Pani Elzenowa nie przestraszyła się, albowiem zgoła nie bała się mężczyzn. Nie bała się także suchot Kresowicza, gdyż miejscowy lekarz uspokoił ją był swego czasu pod tym względem zupełnie. Rzeczywistem było tylko jej zdumienie, zaś gniew i przestrach czemś pozornem. W sercu jej zbudził się nagle podziw: »Mais c’est un vrai oiseau de proie, który gotów mnie rozszarpać!«... Dla tej natury obytej z zepsuciem a awanturniczej, wszelka awantura, zwłaszcza schlebiająca jej kobiecej miłości własnej, miała niewypowiedziany urok. Przytem zmysł moralny jej nie przerażał się byle czem. Gdyby Kresowicz błagał ją o jedną minutę szczęścia, o prawo ucałowania brzegu jej sukni, z pokorą, ze łzami i na kolanach, byłaby go kazała wyrzucić za drzwi. Ale ten człowiek groźny i niemal szalony, ten przedstawiciel sekty, o której straszliwej energii opowiadano w jej sferze bajeczne rzeczy, wydał jej się czemś tak demonicznem, tak odmiennem od wszystkich ludzi, których dotąd widziała, że ogarnął ją wprost zachwyt. Nerwy jej chciwe były nowości. Pomyślała też, że, w razie jej oporu, awantura może przybrać rozmiary całkiem nieprzewidziane i przerodzić się w skandal, albowiem szaleniec ten istotnie gotów był na wszystko.
Kresowicz zaś mówił dalej, oblewając jej twarz gorącym oddechem.
— Kocham, a nic nie mam do stracenia! Straciłem zdrowie, zgubiłem przyszłość i spodliłem się!... Nie mam nic do stracenia! — rozumie pani? Wszystko mi jedno, czy tu na twoje wołanie wpadnie dziesięciu, czy stu ludzi... Ale dla pani to nie wszystko jedno! Potem odejdę — i tajemnica zginie — przysięgam!
Pani Elzenowej chodziło już tylko o zachowanie pozorów, które kobieca hypokryzya zawsze usiłuje zachować, i o oszukanie samej siebie.
Więc zwróciwszy oczy, pełne sztucznego przerażenia, na jego twarz, podobną rzeczywiście do twarzy waryata, spytała:
— Czy pan mnie chce zabić?...
— Chcę zapłaty — nie pieniędzmi! — odpowiedział zdławionym głosem.
Poczem zbladł jeszcze bardziej, chwycił ją i objął, a ona poczęła się bronić. Ale czyniła to tak, jak kobieta mdlejąca, której przestrach odjął przytomność i siłę.