Na jasnym brzegu (1897)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na jasnym brzegu |
Podtytuł | Nowela |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jakoż zapowiedziane cudo przyszło nazajutrz o dziewiątej. Swirski był już ubrany i czekał z niecierpliwością i niepokojem — na szczęście obawy okazały się płonne: pierwszy ruch oka zadowolnił go. Modelka była wysoka, wysmukła, bardzo zręczna, głowę miała małą, twarz drobną, śliczny zarost czoła, długie rzęsy i wielką świeżość cery. Przedewszystkiem jednak Swirskiego zachwyciło to, że posiadała twarz »swoją własną« i w wyrazie coś dziewczęcego. »Ruchy ma szlachetne — pomyślał — i jeśli jest tak zbudowana, jak się wydaje, to »eureka!« Zamówię ją na długo i będę woził z sobą!«
Uderzyła go też jej nieśmiałość i spojrzenie, jakby wystraszone. Wiedział wprawdzie, że modelki czasem udają nieśmiałość. Przypuszczał jednak, że ta nie udaje.
— Jak ci na imię, moje dziecko — spytał.
— Marya Cervi.
— Jesteś z Nizzy?
— Z Nizzy.
— Czy pozowałaś kiedykolwiek?
— Nie, panie.
— Wprawne modelki wiedzą, czego się od nich chce, a z nowicyuszkami jest kłopot. Nie pozowałaś ani razu w życiu?
— Nie, panie.
— Skądże ci się wzięła ochota do pozowania?
Modelka zawahała się z odpowiedzią i zaczerwieniła się nieco.
— Pani Lageat mówiła mi, że będę mogła cośkolwiek zarobić...
— Tak, ale ty się widocznie boisz. Czego się boisz? nie zjem cię! Ile chcesz za posiedzenie?
— Pani Lageat mówiła, że pan płaci pięć franków...
— Pani Lageat myliła się: płacę dziesięć franków.
Na twarzy dziewczyny błysnęła radość, a policzki jej zaczerwieniły się jeszcze silniej.
— Kiedy mam rozpocząć? — spytała nieco drżącym głosem.
— Dziś, zaraz! — rzekł Swirski, ukazując na rozpoczęty obraz. — Ot tam masz parawan; idź, rozbierz się! Do pasa tylko! Będziesz pozowała do głowy, do piersi i części brzucha!
A ona zwróciła ku niemu twarz zdumioną — i ręce opadły jej zwolna wzdłuż sukni:
— Jakto, panie? — spytała zająkliwie, patrząc na niego przestraszonemi oczyma.
On zaś odrzekł trochę niecierpliwie:
— Moje dziecko, ja rozumiem, że pierwszy raz to może być trudno. Ale albo się jest modelką, albo nie. Ja potrzebuję głowy, popiersia i części brzucha, potrzebuję koniecznie, rozumiesz! Przytem wiedz, że w tem niema nic złego, a przedewszystkiem namyśl się, i to prędko, bo jeśli nie zechcesz, to będę szukał innej.
I mówił trochę niespokojnie, albowiem w duszy chodziło mu o to, by właśnie została ta i by nie potrzebował szukać innej. Ale tymczasem nastało milczenie. Modelka pobladła bardzo widocznie, jednakże po chwili odeszła cicho za parawan.
Swirski zaś począł przysuwać z hałasem stalugi ku oknu i ustawiać je odpowiednio, przyczem myślał:
— Oswoi się i za tydzień będzie się sama śmiała ze swoich skrupułów.
Następnie ustawił sofę, na której miała leżeć modelka, wziął pędzle i począł się niecierpliwić:
— No, a co tam? gotowa jesteś?
Milczenie.
— No! Decyduj się! Cóż to za żarty!
Wtem z za parawana doszedł go głos drgający błagalną prośbą:
— Panie! Ja myślałam, że... U nas w domu bieda, ale tak... ja... nie mogę!... I gdyby pan był łaskaw... do samej głowy... choćby za trzy franki, choćby za dwa... gdyby pan był łaskaw!...
I słowa przeszły w łkanie. Swirski zwrócił się w stronę parawana, wypuścił pędzle, i otworzył usta. Ogarnęło go niesłychane zdumienie, albowiem modelka przemówiła w jego rodowitym języku.
— Pani jesteś Polką? — zawołał wreszcie, zapominając, że przed chwilą mówił jej: ty.
— Tak panie!... To jest... ojciec mój był Włoch, ale dziaduś jest Polak...
Nastało znów milczenie. Swirski ochłonął i rzekł:
— Ubierz się pani... Będziesz pozowała tylko do głowy.
Lecz ona widocznie nie poczęła się jeszcze rozbierać, albowiem wyszła z za parawana natychmiast, z twarzą zawstydzoną, zmieszaną, pełną jeszcze bojaźni, i ze śladami łez na policzkach.
— Dziękuję panu — rzekła. — Pan jest... Ja przepraszam, ale...
— Niech się pani uspokoi — przerwał Swirski. — Oto krzesło! niech się pani uspokoi. Będzie pani pozowała do głowy... Co u licha! ja nie chciałem pani ubliżyć. Widzi pani ten obraz. Potrzebowałem modelu oto do tej figury... Ale skoro panią to tak kosztuje, to inna rzecz, zwłaszcza, że pani jest Polką.
Jej łzy poczęły nanowo spływać po policzkach, ale spoglądała na niego z wdzięcznością swemi niebieskiemi oczyma, on zaś wyszukał butelkę z winem, nalał do pół szklanki i, podając jej, rzekł:
— Niech się pani napije. Mam gdzieś i biszkopty, ale licho wie gdzie. Proszę być spokojną.
I to rzekłszy, spojrzał na nią ze współczuciem swemi uczciwemi oczyma, a po chwili rzekł:
— Biedne dziecko!...
Poczem odszedł — i jął znów odsuwać stalugi na dawne miejsce, a jednocześnie mówić:
— Nic dziś z pozowania. Pani jest nadto wzruszoną. Jutro weźmiemy się do roboty od rana, a dziś pogadamy trochę. Kto mógł się domyślić, że Marya Cervi jest Polką. To dziadek pani jest Polak? Tak? Żyje?
— Żyje, ale od dwóch lat nie chodzi.
— Jak się nazywa?
— Orysiewicz — odrzekła, wymawiając trochę z cudzoziemska.
— Znam to nazwisko. Dawno z kraju?
— Dziaduś sześćdziesiąt pięć lat nie był w kraju. Przedtem był w wojsku włoskiem, a potem w banku w Nizzy.
— W jakim wieku?
— Dziaduś ma blizko dziewięćdziesiąt.
— Ojciec pani nazywał się Cervi?
— Tak. Ojciec pochodził z Nizzy, ale służył także w wojsku włoskiem.
— Jak dawno umarł?
— Piąty rok.
— A matka pani żyje?
— Matka żyje. Mieszkamy razem w starej Nizzy.
— To dobrze — rzekł Swirski. — A teraz jeszcze jedno pytanie: czy matka wie, że pani chciała zostać modelką?
Na to dziewczyna odrzekła niepewnym głosem:
— Nie. Mama nie wie. Pani Lageat powiedziała mi, że można w ten sposób zarobić 5 franków dziennie, a że w domu u nas bieda... bardzo wielka... więc... nie miałam innej drogi...
Swirski objął szybko oczyma postać dziewczyny od stóp do głowy i zrozumiał, że słyszy prawdę. O biedzie świadczyło wszystko, począwszy od kapelusza i sukni tak wytartej, a raczej tak zetlałej ze starości, że znać było na niej każdą nitkę, aż do rękawiczek zrudziałych i pocerowanych.
— Niech pani teraz wróci do domu — rzekł — i niech pani powie matce, że jest malarz Swirski, który życzy sobie, by mu pani pozowała do głowy w obrazie. Niech pani doda także, że ten malarz przyjdzie, z polecenia pani Lageat, prosić, by pani przychodziła na pozowanie z matką do jego pracowni, za co ofiaruje dziesięć franków dziennie.
Panna Cervi poczęła dziękować, nie umiejąc znaleźć słów, plącząc się i mieszając, głosem pełnym zarazem łez i radości. On zaś, widząc, co się w niej dzieje, rzekł:
— Dobrze! dobrze! Za godzinę będę. Pani wydaje mi się bardzo uczciwą dziewczyną. Niech pani ma do mnie ufność. Ja jestem trochę niedźwiedź, ale niejedno umiem zrozumieć. Poradzimy na wszystko i złe przejdzie. Aha! jedna rzecz! Nie chcę pani dawać pieniędzy zaraz, żeby się pani nie potrzebowała z nich tłómaczyć, ale za godzinę przyniosę, ile będzie trzeba na rachunek. Ze mną także bywało dawniej różnie, więc wiem co znaczy prędka pomoc. Nie ma pani za co dziękować, to wszystko jedno! Do widzenia, dziecko — za godzinę!
Jakoż wypytawszy jeszcze o adres, sprowadził dziewczynę ze schodów, a po upływie godziny wsiadł do powozu i kazał się wieźć do starej Nizzy. Wszystko, co się zdarzyło, wydało mu się czemś tak szczególnem, że nie umiał myśleć o niczem innem. Czuł przytem taką radość, jaką czuje każdy porządny człowiek, gdy postąpił tak, jak był powinien i gdy może stać się dla kogoś opatrznością.
— Jeśli to nie jest uczciwa i dobra dziewczyna — myślał o pannie Cervi — to ja jestem najgłupszym mułem w całej Liguryi.
Ale nie przypuszczał, żeby coś podobnego miało się okazać. Owszem był pewien, że trafił na bardzo uczciwą duszę kobiecą i zarazem rad był, że ta dusza zamkniętą jest w tak młodem i hożem ciele.
Powóz zatrzymał się wreszcie przed starym i odrapanym domem w pobliżu portu. Odźwierna dość pogardliwie wskazała Swirskiemu mieszkanie pani Cervi.
— Bieda naprawdę! — pomyślał malarz, idąc po stromych schodach na górę.
Po chwili zapukał we drzwi.
— Proszę! — ozwał się głos ze środka.
Swirski wszedł. Przyjęła go kobieta lat koło czterdziestu, czarno ubrana, smagła, smutna, chuda, złamana widocznie życiem, ale nie mająca w sobie nic pospolitego. Obok niej stała panna Marya.
— Wiem wszystko i dziękuję panu z duszy i serca! — rzekła pani Cervi — niech panu Bóg nagrodzi i niech pana błogosławi.
Tak mówiąc, chwyciła jego rękę i pochyliła nizko głowę, jakby chcąc tę rękę ucałować. Lecz on cofnął ją szybko, a następnie, pragnąc rozproszyć jak najprędzej uroczysty nastrój i złamać lody pierwszego poznania, zwrócił się do panny Maryi i grożąc jej palcem, rzekł ze swobodą dawnego znajomego:
— Aha! to ta osóbka wyplotła!...
Panna Marya uśmiechnęła się do niego w odpowiedzi, trochę smutno, trochę z zakłopotaniem. Wydała mu się śliczną, piękniejszą, niż w pracowni. Dostrzegł także, że pod szyję zawiązała jakąś lila wstążczynę, której nie miała poprzednio — ujęło go to, jako dowód, że widocznie nie uważają go za starego dziada, skoro się do niego stroją.
Tymczasem pani Cervi rzekła:
— Tak, Marynia powiedziała wszystko. Bóg czuwał nad nią i nad nami, że trafiła na takiego człowieka, jak pan.
Na to Swirski rzekł:
— Sama panna Marya mówiła mi o trudnych warunkach, w jakich żyjecie, ale niech mi pani wierzy, że, nawet w podobnych warunkach, mieć taką córkę, to szczęście.
— Tak — odrzekła spokojnie pani Cervi.
— A tymczasem, to ja winienem paniom wdzięczność — bom szukał i szukał napróżno, aż tu spada mi nagle z nieba taka głowa. Teraz już jestem spokojny o mój obraz. Muszę się tylko ubezpieczyć, by mi mój model nie uciekł!
I tak mówiąc, wydobył trzysta franków, poczem zmusił panią Cervi do przyjęcia ich, zapewniając, że robi na tem ogromnie korzystny interes, bo za obraz weźmie, dzięki pannie Maryi, mnóstwo pieniędzy, a następnie oświadczył, że pragnąłby poznać »dziadusia«, albowiem zawsze miał słabość do starych żołnierzy.
Panna Marya, usłyszawszy to, pobiegła do drugiej izby; po chwili rozległ się turkot krzesła na kółkach, i dziaduś, którego widocznie przybrano jeszcze poprzednio, na przyjęcie gościa, w mundur i wszystkie ordery, zdobyte we Włoszech, wjechał do pokoju.
Swirski ujrzał przed sobą twarz starca, zdrobniałą, pomarszczoną, o białych, jak mleko, wąsach i włosach, o oczach niebieskich, szeroko otwartych i patrzących trochę tak, jak oczy dziecka.
— Dziadziu — rzekła panna Marya, pochylając się w ten sposób, aby staruszek mógł widzieć jej usta, i mówiąc nie głośno, ale wolno i wyraźnie — to pan Swirski, rodak, artysta.
Staruszek zwrócił ku niemu swe niebieskie oczy i począł patrzeć na niego uporczywie, a zarazem mrugać, jakby zbierając przytomność.
— Rodak?... — powtórzył — tak!... rodak!...
Poczem uśmiechnął się, spojrzał na córkę, na wnuczkę, znów na Swirskiego, czas jakiś szukał słów, a wreszcie zapytał starym, drżącym głosem:
— A na wiosnę... co?...
Widocznie została mu jakaś jedna myśl, która przeżyła wszystkie inne, ale której nie umiał już wyrazić... Jakoż po chwili wsparł trzęsącą się głowę o fotel i począł patrzeć w okno, uśmiechając się jednak ciągle do owej myśli i powtarzając:
— Tak! tak!... Będzie!...
— Dziaduś tak zawsze!... — rzekła panna Marya.
Swirski spoglądał na niego czas jakiś ze wzruszeniem, pani Cervi zaś poczęła opowiadać o ojcu i o mężu. Obaj brali udział w wojnach przeciw Austryi o niepodległość Włoch. Czas jakiś mieszkali we Florencyi i dopiero po zajęciu Rzymu wrócili do Nizzy, skąd Cervi był rodem. Tu Orysiewicz oddał córkę młodszemu towarzyszowi broni, przyczem obaj, dzięki pomocy nicejskich krewnych, umieścili się w banku. Wszystkim szło nieźle, ale, kilka lat temu, Cervi zginął w katastrofie kolejowej, Orysiewicz zaś stracił posadę z powodu starości. Odtąd zaczęła się bieda, jedynym bowiem funduszem, z którego musiało żyć troje osób, było sześćset lirów, które rząd włoski wypłacał staremu żołnierzowi. Było to dość, by nie umrzeć, nie dość, by żyć. Obie kobiety zarabiały trochę szyciem lub nauczaniem, lecz lato, gdy życie obumierało w Nizzy, i gdy znikąd nie można było dostać zarobku, pochłaniało szuczupłe ich zapasy. Od dwóch lat stary żołnierz stracił całkiem władzę w nogach, często bywał chory, musiał się leczyć, a przez to było z niemi gorzej i gorzej.
Swirski, słuchając tego opowiadania, uczynił sobie dwie uwagi: najprzód, że pani Cervi gorzej mówi po polsku od córki. Widocznie staruszek, za czasów swej wojaczki, nie mógł poświęcać się tak kształceniu córki, jak się później poświęcał kształceniu wnuczki. Ale druga uwaga była dla Swirskiego ważniejsza. Oto pomyślał, że ta wnuczka, będąc tak śliczną dziewczyną, mogłaby zwłaszcza w Nizzy, na tym brzegu, na którym przewalały się rok rocznie próżniacze miliony, rozrzucać złoto pełnemi garściami, trzymać powozy, służbę i mieć wybijany atłasem buduar. Tymczasem chodziła w wytartej sukni i za całą ozdobę posiadała wybladłą lila wstążkę. A więc musiała być jakaś siła, która ją od złego ustrzegła. »Na to — rzekł sobie Swirski — potrzeba dwóch rzeczy: wrodzonej czystej natury i uczciwej tradycyi. Niema wątpliwości, żem trafił na jedno i na drugie«.
I poczęło mu być między tymi ludźmi dobrze. Zauważył też, że w obu kobietach bieda nie zatarła śladów dobrego wychowania i tej pewnej wykwintności, która bije od wewnątrz i wydaje się czemś wrodzonem. I matka i córka przyjmowały go jak opatrznościowego gościa, a jednak w ich słowach i obejściu znać było większą radość z poznania zacnego człowieka, niż z pomocy, jaką przynosił. Może te trzysta franków, które zostawiał matce, uchroniły całą rodzinę od wielu zmartwień i upokorzeń, a jednak odczuwał, że matka i córka jeszcze bardziej wdzięczne mu są za to, że postąpił w swej pracowni, jak człowiek z sercem prawem i tkliwem, które zrozumiało dziewczyny boleść, jej wstyd i jej ofiarę. Największą jednak przyjemność uczyniło mu spostrzeżenie, że w nieśmiałości panny Cervi i w jej wdzięcznych spojrzeniach było takie jakieś zakłopotanie, jakie może odczuwać młoda dziewczyna wobec człowieka, względem którego czuje się całą duszą zobowiązana, a który przytem, wedle wyrażenia Swirskiego: »nie wyszedł jeszcze z obiegu«. Miał czterdzieści pięć lat i, pomimo młodego serca, zaczynał chwilami o sobie wątpić, więc lila wstążka i owo spostrzeżenie sprawiły mu prawdziwą uciechę. W końcu począł rozmawiać z niemi z takiem poszanowaniem i czujnością, jak z kobietami z najlepszego towarzystwa i, widząc, że je tem ujmuje coraz więcej, sam czuł się zadowolony. Na pożegnanie uścisnął obydwom dłonie, a gdy panna Cervi oddała mu uścisk ze spuszczonemi powiekami, ale z całą siłą swej ciepłej, młodej ręki, wyszedł trochę odurzony i z głową tak pełną ślicznej modelki, że woźnica powozu, do którego wsiadł, musiał mu po dwakroć zadawać pytanie, gdzie go ma odwieźć.
Po drodze myślał nad tem, że jednak nie wypada dorabiać do nawpół odkrytego ciała głowy »panny Maryi« i począł w siebie wmawiać, że nawet dla obrazu lepiej będzie, gdy na pierś śpiącej dziewczyny rzuci jaką lekką draperyę.
— Wróciwszy, sprowadzę pierwszą lepszą modelkę, przykryję ją i zaraz to przerobię, tak aby jutro zastały rzecz gotową — mówił sobie.
Poczem przyszło mu do głowy, że jednak takiej modelki, jak panna Cervi, nie będzie mógł wynająć na stałe, by ją wozić z sobą — i na tę myśl ogarnął go żal.
Ale tymczasem powóz stanął przed pracownią. Swirski zapłacił i wysiadł.
— Depesza dla pana! — rzekł mu w bramie odźwierny.
A malarz zbudził się jak ze snu:
— Aha! — rzekł — dobrze! dawaj!
I wziąwszy depeszę z rąk stróża, otworzył ją niecierpliwie.
Ale zaledwie rzucił na nią oczyma, w twarzy odbiło mu się zdumienie i przestrach, telegram bowiem brzmiał jak następuje:
»Kresowicz zastrzelił się przed godziną. Przybywaj. Helena«.