[146]XVII.
Przesilenie.
Co tylko minęła północ. Zrywająca się z szaloną wściekłością burza, może z powodu nie odpowiedniej jej fazie pory roku, to wybuchała gwałtownie, jakby próbując spóźnionej siły, to cichła, karcona potęgą dzikiej niezwykłej swawoli wichury.
Grzmot, pioruny, zawieja, ciemność, jak piekieł moce wzięły się w zapasy, walcząc o lepsze. Huk gromów, świst wichrów, pruły ciemne przestworze, podobne głosom demonów piekielnych czeluści.
Szalała przyroda!
Szalała, wstrząsana konieczną potrzebą odmian, ulegając ogólnemu prawu natury.
Ścierały się z sobą żywioły, wydając z siebie odrodczy ogień życia. Ogień ten, ukazywał się mgnieniem błyskawicy na [147]skłębionych chmurach nieba, w których to zajęczało coś groźnie, to wyło przeraźliwie, to zachichotało, to piorunem niosło tam śmierć... tam życie...
Tak szalała owego fatalnego roku w jesieni przyroda!
A człowiek?
Człowiek taki jak Rockefeller, Morgan, Carnegie i tym podobny, mógł spokojnie, a nawet ciekawie obserwować w spóźnionej porze roku — niezwykły objaw wzburzonej natury.
Ale taki jak Romiński, który dopiero w ostatniej chwili przed wybuchem, przemoczony do nitki wcisnął się do lichej obórki, gdzie od gwałtownych podmuchów dygotał od zimna i chybotał się na wszystkie strony z zwierzęcą przystanią, o czem mógł myśleć on?...
Na razie nie myślał o niczem...
W rozszalałej grozie, w bydlęcem mieszkaniu — zatracił ludzkie poczucie.
Wobec ogromu potęgi żywiołów, wobec ogromu całej grozy — czemże był on?.. Czy był komu potrzebny? Czy o niego troszczył się kto?
Przez niejakiś czas, znieczulony na moralne cierpienie, posługiwał się odruchami instynktu — ogrzewał więc bezwiednie [148]zziębnięte ciało o ciepło bydlęcia. Ale z napływem ciepła, powstawała myśl, a z nią świadomość bezlitosnego osamotnienia i straszniejsza nad wszystko bezdenna pustka zwątpienia.
W bezmiernym smutku przylgnął źrenicą do szczeliny w ścianie i wytężywszy wzrok w nieprzeniknioną ciemność, a duszą po za cienia i światła, po za krańce wszelkiego jestestwa, zajęczał nieludzko: — Boże! mój Boże! czemuś mnie opuścił?
A gdy potem na minutę dziwna cisza zaległa, przeniósł raptownie myśl na głośno żujące bydlę, zazdroszcząc mu nieświadomości i nieczułości...
Wtem, zahuczało, zawyło nad obórką, aż strwożone bydlątko, posądzone o nieczułość — zaryczało lękliwie. Romiński skoczył do czującego stworzenia i objąwszy je za szyję, zapłakał.
Płakał, jak w ową czarną noc zmarłych nadziei, gdy wstępował w grobową otchłań życia...
I znów jak ongi, odbijały w duszy płynące weń żałobne tony Chopinowskie. Ale za nimi nie pojawiała się jak wówczas śmierć ducha, jeno opromieniona zmartwychwstaniem boskość Chrystusowa.
[149] Zachwiały się naraz gwałtownie ściany, grom huknął — jakby myśli zmartwychwstania piekło urągało, ale człowiek mocą Chrystusowej wiary, odzyskał już wtedy swą człowieczość, — puścił szyję bydlęcia, rozerwał błyskawicznym ruchem na piersiach koszulę i chwyciwszy konwulsyjnie stary krzyżyk, padł na kolana, szepcąc drżącemi usty: — O Stworzycielu i Odnowicielu świata! przemień tę straszną godzinę walki!
— O nieba! Czy piekło się rozwarło? — bo huk łoskot, krzyżowe światła, przepaść bezdenna i Romiński toczył się w jej czeluście...
Więc jeszcze nie był na drodze zmartwychwstania...
Ostatnia myśl, jaka mu towarzyszyła, był przykład Chrystusa, który umarł... wstąpił do piekieł... i dopiero zmartwychwstał...
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
—
|
Ciemność...
Łoskot grobowy piorunów...
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
—
|
Zniszczenie...
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
—
|
[150] Budynki w gruzach...
Złamane drzewa...
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
—
|
Cisza...
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
—
|
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
—
|
Martwy Romiński leży w nędznej izdebce na tapczanie, nie okazując najmniejszego znaku życia. Nad nim pochylone postacie dwojga staruszków śpiewają niskim monotonnym głosem polskie „Kto się w opiekę”.
Romiński nie widzi ich, ale słyszy dochodzący go zdala niewyraźny głos...
Ach! to Chopin z chórem anielskich muzyków wita wracającego z piekieł w bramach nieba.
Westchnął z ulgą i zdawało mu się, że wyciągnął ku świetlanym postaciom ręce...
Zrobił rzeczywiście nieznaczny ruch. Puścił dotąd trzymany konwulsyjnie krzyżyk, na co pochylony mężczyzna zrobił uwagę, którą Romiński już zrozumiał:
— Ma krzyżyk! — Naszej jest wiary! [151]Zapal mu Małgosia gromnicę, niech mu świeci biednemu na drogę wieczności.
Romiński usiłuje przemówić, poruszyć się — daremnie. Znów wpada w stan zaziemskiej błogości...
Czuje, że mu w rękę wciśnięto gromnicę, wnika mu w oczy jej blask...
Słyszy modlitwy za konających, a następnie: — W Imię Ojca i Syna i Ducha św. idź spokojnie w wieczną drogę szczęśliwości — Amen. Przy słowach tych, spływa na niego obfity deszcz święconej wody z kropidła, co ostatecznie przyprowadza go do przytomności.
Otworzył błędne źrenice i wpatrzył się w mniemane niebo...
— Czegoś żąda przed śmiercią — ozwała się na to kobieta.
Romiński tymczasem zrobił poruszenie głową i cicho wyszeptał:
— Kto wy jesteście? — Anieli?
— Chudobni ludzie — panie. Znaleźliśmy cię obumarłego w rozwalonej przez burzę obórce, gdy przyślim ratować bydlę.
Jakby na przypomnienie tego, co zaszło, umieszczona chwilowo w przystawce krowina zaryczała.
Romiński zamknął oczy. Wyglądał rzeczywiście jak trup, tylko płynące przez [152]zaciśnięte powieki łzy, świadczyły o życiu i myśli.
Krople deszczu zaczęły bić silnie w okno, na co staruszek, wyjrzawszy przez nie, oznajmił:
— Znowu ćma idzie! poczem wyszedł do bydlątka, a jego połowica kropiąc święconą wodą zakątki izdebki, odmawiała „Pod Twoją obronę.“
Romińskiemu tymczasem powróciła cała przytomność — gdyż zemdlony był tylko i już ścigał objawiające się bezustannie w duszy obrazy.
Byłoż li to wstąpienie do piekieł? I czy wolnym już teraz od niebezpieczeństw będzie? — Czy też jeszcze?...
Jeszcze!...
Jeszcze w ostatniej bramie piekła, zmartwychwstały wyzwoleńcze spotkać musisz grzechy starej wiary...
W przyczajonej, wylękłej duszy niebawem rozpoczną się także przesilenia przemiany... Jeszcze trochę bólu, a ziarno odrodzenia wydobędzie się z pękających już głębin — zielenią nowego życia.