Na marne/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na marne |
Wydawca | Stefan Demby |
Data wyd. | 1901 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nic nie mogło być drażliwszego nad stosunek Szwarca do Gustawa.
Ci dwaj ludzie mieszkali razem.
Nareszcie pewnego dnia Gustaw, wróciwszy od wdowy, zastał rzeczy Szwarca popakowane, on sam zajęty był układaniem książek i bielizny.
Milczeli obaj, dopóki wszystko nie było gotowe; nakoniec Szwarc odezwał się:
— Gustawie, bądź zdrów! Wyprowadzam się.
Gustaw podał mu rękę, nie rzekłszy ani słowa. Rozstali się zimno.
Po drodze spotkał Szwarca Wasilkiewicz.
— Ho, cóż-to? — pytał — przenosisz się?
Szwarc odrzekł:
— Znasz mój stosunek do Gustawa, osądź sam, czy mogę z nim dalej mieszkać ?
— Ale to widzisz, nie wypadałoby opuszczać go w takim stanie, jak jest dzisiaj.
— Rozumiem, ale zaręczam ci, że ja tylko mogę go drażnić. Wiesz wszystko, co dla niego zrobiłem; nie powinienby mieć powodów niechęci... a jednak!...
Wasilkiewicz ścisnął mu rękę.
Mieszkanie Szwarca wynajęte było w dużym kilkopiętrowym domu. Składało go dwa pokoiki obszerne i widne. Prócz funduszów, przywiezionych z domu, Szwarc zaraz po przyjeździe znalazł sposoby, które dozwalały mu oszczędzać, ile możności, kapitału. Zaczął tedy przemyśliwać o przedniejszem urządzeniu się na przyszłość i wreszcie urządził się istotnie daleko wykwintniej. Na pierwsze wejrzenie można było w nowem mieszkaniu poznać zamożność i dostatek. Łóżko było codziennie porządnie zasłane, podłoga wymieciona, a w małym piecu kaflowym codzień szarą godziną palił się wesoły ogień; ciepło bywało, aż się dusza radowała! Zresztą, cały dom był porządniejszy, ba, nawet elegancki. Na pierwszem piętrze mieszkał jakiś generał z żoną i dwiema córkami, brzydkiemi jak noce zimowe, na drugiem — Szwarc i francuz, inżynier, od którego wynajęte były pokoiki, a na trzeciem — jakiś podupadły hrabia, człowiek ongi, podobno, niezmiernie bogaty, dziś zbankrutowany, mieścił się w trzech czy czterech pokoikach z córką dorosłą i dwiema dziewkami ukraińskiemi. Takie było sąsiedztwo Szwarca. Dało mu się ono wkrótce we znaki, bo u inżyniera dzień cały jęczał fortepian, na którym dzieci uczyły się wygrywać wszystkie kontredanse, jakie kiedykolwiek gdzie tańczono; u generała były znów ciągłe zabawy, tańce i wieczory. Tupano tam, jak we młynie, po całych nocach służba uwijała się po schodach, hałasu i turkotu nie brakło. Jeden tylko hrabia zachowywał się cicho. Nic dziwnego, jako żydzi nad gruzami Jerozolimy, tak oni siedzieli tam na gruzach własnej wielkości, rozpamiętywając ją smutno. Szwarc nie znał ich dotychczas prawie, czasem tylko szarą godziną po trzeszczeniu schodów i ciężkich krokach domyślał się, że stary hrabia prowadzi córkę na spacer; ale, nie lubiąc koron ani głów utytułowanych, nie był co prawda ciekawy wyjrzeć na nich.
Raz jednak zobaczył coś, co go więcej zainteresowało. Pewnego dnia, idąc do siebie, spostrzegł między pierwszem a drugiem piętrem pochylony przez poręcz jakiś biuścik z główką wcale kształtną, o błękitnych oczach i ciemnych włosach. Oczy owe, przysłonięte ręką, pilnie upatrywały czegoś w półmroku sieni. Spostrzegłszy Szwarca, cofnęła się naprzód główka, za nią i torsik, a kiedy Szwarc przyśpieszył kroku, chcąc bliżej spojrzeć na panienkę, zobaczył tylko dwie małe w czarnych trzewiczkach i białych pończoszkach nóżki. Nóżki owe uciekały co tchu na górę.
— Aha, więc to hrabianka! — pomyślał Szwarc.
Hrabianka zaintrygowała go jednak. Sam nie wiedział, dlaczego, szarą godziną siedząc przed ogniem, widział wyraźnie przed sobą ową parę nakrytych ręką oczu, białe czoło ujęte w pukle ciemnych włosów i nóżki w czarnych trzewikach.
W parę dni potem, kiedy późną godziną, zdmuchnąwszy świecę, kładł się w łóżko, usłyszał nagle jakiś głos, śpiewający smutną włoską piosenkę. W sieni i mieszkaniu Szwarca pełno było tych tonów młodych, dźwięcznych i sympatycznych; pieszczone a namiętne zaklęcia i wyrzuty rozlewały się z dziwnym urokiem w ciszy nocnej; słowa dochodziły wyraźnie, głos ten śpiewał:
E tu spietato, da un’altra amato
Dici è delirio, e non è amore
Piange mi vadi, ne a me tu credi
Or tu sei! tu sei barbaro che non hai cur etc.
— A, hrabianka śpiewa! — mruknął Szwarc.
Or tu sei! tu sei barbaro!
Ale wkrótce przestał o tem myśleć, zamiast hrabianki przyszła mu na myśl wdowa. „Ta kobieta albo już mnie kocha, albo kochałaby bardzo wkrótce” — pomyślał sobie. Żal mu się zrobiło owych chwil, w których patrzał jej w oczy... „Co za szczególna kobieta!” — dumał. „Jakże ją też musiał kochać ten Potkański... ha! a Gustaw”. Szwarc zmarszczył się. „Gustaw, czy ja tam będę, czy nie, zagryzie się, zatruje — zgubi go ta miłość... hm! każdy odpowiada za siebie. Ale ciekawym, co też ona mówi, że mnie niema?”
Odtąd często przychodziła mu na myśl ta chwila, w której ona tak bardzo blada, z wyciągniętemi rękoma, wołała na niego: „Znalazłam cię, mój Kazimierzu!”
Gdyby tylko chciał, mógłby ją odszukać, kochać i być przez nią kochanym.
Ten plan prawdopodobnej miłości spać mu nie dawał. Jak każdy młody człowiek, czuł potrzebę kochania; serce uderzało mu gwałtownie, jakby chciało pęknąć rozsadzone własną siłą. A dotychczas, prócz wdowy, nie znał żadnej kobiety. Przemykały mu przed oczyma czarne trzewiczki i białe pończoszki hrabianki, ale lekkie to marzenie obsuwało się w nicość. Tymczasem wspominał, jak pewnego razu w czasie rozmowy trzymał dłoń wdowy, pamiętał, jak miał ochotę pocałować tę rękę, ale pamiętał także, jak złowrogo świeciły naówczas oczy Gustawa. Ogarniała go zazdrość. Czasem ledwo dostrzeżona chmurka żalu zawczesnego przyrzeczenia przemykała mu się w duszy i skrywała gdzieś w najciemniejszych jej pieczarach. Wtedy powtarzał sobie wielce tragicznym tonem: „Przyrzekłem, nie pójdę!”
Jeszcze jedno gniewało go — ludziom szanownym a podżyłym wyda się to paradoksem — gniewał go spokój życia. Nauka przychodziła mu łatwo, trudności na drodze nie spotykał, nie zużywał sił wszystkich, i to budziło w nim niesmak. Młode a czynne natury, tak jak młodzi żołnierze, czują potrzebę wykąpać się w ogniu walki. Ta chęć walczenia, która w wieku późniejszym wydaje nam się nieprawdopodobną, w pewnych latach stanowi wcale poważnie jedną z konieczności ducha. Pamiętamy monolog Szwarca w mieszkaniu Gustawa pierwszego zaraz dnia przyjazdu do Kijowa. Chciałby rzucić rękawicę, czy to w imię nauki, czy w imię uczucia, komu? — całemu światu. Młode orlęta probują latać, mając nad sobą obłok, pod sobą otchłań. Najpospolitszy nawet człowiek, nim się spostrzeże, że jest żółwiem, ma chwile, w których zdaje mu się, że jest orlęciem.
W takiej fazie był Szwarc, a tu poprostu nie było z kim, ani o co iść na udry.
W uniwersytecie miał mniej więcej współwyznawców; pole mogło się otworzyć na szerokim świecie, ale tego szerokiego świata Szwarc nie znał jeszcze. Nagle jednak zaszło zdarzenie, które wyrwało go z odrętwiałości.
Augustynowicz przeskrobał coś w ten sposób, że to czyniło ujmę honorowi studentów.
Postanowiono go wypędzić.
Nie było to już pierwszy raz, ale zawsze jakoś sami studenci zacierali to między sobą, nie chcąc kompromitować się wobec opinii — teraz przebrała się miarka. Nie będziemy czytelnika zapoznawali z rodzajem winy, co nam po brudach! dość, że sąd, złożony ze studentów, stanowczo był za wydaleniem winnego ze swego grona. Od takiego wyroku nie można było apelować, bo władza uniwersytecka potwierdzała go zawsze — tak więc rozmazywało się tylko przewinienie.
Wzburzenie między studentami było wielkie; nikt nie ujmował się za Augustynowiczem, prócz Szwarca, który, trzęsąc połową uniwersytetu, użył wszystkich sił, by go uratować.
— Chcecie go wypędzić? — mówił na wielce burzliwem zgromadzeniu. — Chcecie go wypędzić? ale czy myślicie, że, wyszedłszy z uniwersytetu, nie będzie nam robił wstydu? Co z sobą zrobi? gdzie się podzieje? Jaki znajdzie sposób do życia? z czego się utrzyma? A co do niego samego, czy wiecie dlaczego upadł? — Nie! Spytajcie go, kiedy jadł obiad? Jesteśmy między swojemi. Podnieście mu którąkolwiek nogę — prawą, czy lewą — wszystko jedno: jeśli pod butami znajdziecie choć jedną całą podeszwę, to go wypędzicie. Co do mnie, twierdzę, i niech piorun tego trzaśnie, co twierdzi inaczej, że ratować, nie gubić, powinniśmy się. Dajcie mu ratunek, dajcie na chleb, weźmy na własną odpowiedzialność!
— Kto go bierze na własną odpowiedzialność? — spytał któryś z antagonistów Szwarca.
— Ja! — krzyknął grzmiącym głosem Szwarc i cisnął czapkę na ziemię.
W izbie powstał gwar i zamieszanie. Szwarca poparł całym wpływem Wasilkiewicz, inni się upierali za wydaleniem — zrobił się „huczek niemały”. Szwarc wskoczył na ławkę i, zwracając się do Augustynowicza, krzyknął:
— Przebaczają ci! Zabieraj się i chodź ze mną!
Wyszedłszy, zatarł ręce z wewnętrznej radości i zawołał:
— Szkoda było takiej głowy! Prócz tego, zjedzą dyabła, jeżeli coś teraz zrobią beze mnie!
— Szwarc! dlaczego mnie ratowałeś? — pytał Augustynowicz.
Szwarc zwrócił ku niemu twarz surową.
— Dziś jeszcze sprowadzisz się do mnie.
Inny tymczasem dramat rozgrywał się w mieszkaniu Potkańskiej. Była to szczególniejsza kobieta; nie mogła, nie umiała żyć, nie uczepiwszy życia o jakieś uczucie. Pierwszy raz trafiła szczęśliwie, więc była wzorem matki i żony. W obecnej chwili zdawało jej się, że znalazła ratunek w Szwarcu, a tu miesiące płynęły, jak go nie widziała. Coraz usilniej pragnęła go, coraz usilniej opierał się temu Gustaw.
Musiało nastąpić ostateczne starcie tych wprost przeciwnych usiłowań.
— Jeśli mi go nie wrócisz — mówiła pewnego wieczoru, łzami zalana wdowa — to ja sama pójdę go szukać. Jam gotowa klęknąć przed tobą i na kolanach prosić ciebie o niego. Gustawie, mówisz, że Kazimierz prosił ciebie, byś miał opiekę nademną... więc zaklinam ciebie na imię jego... O Boże, Boże!... Ty nie rozumiesz, że można cierpieć... tyś chyba nigdy nie kochał!
— Ja, pani?... nigdy?... — mówił bardzo cicho Gustaw, a w oczach błyszczała mu boleść prawdziwa. Może ty, pani, prawdę, mówisz... Więc tyś nic nie dostrzegła? niceś nie widziała? Ja sam nie wiem, czym kogo kochał... prócz... Boże, co ja wyrzeknę!... prócz ciebie jednej!
Rzucił się do nóg Heleny.
Nastała wielka cichość. Rzekłbyś, dwoje ludzi skamieniało. Ona przegięta w tył, z rękoma na twarzy, on u nóg jej.
Trwali tak: oboje doszli do zapamiętania, ale największy ból ma chwilę, w której się przesila.
Wkrótce on powstał. Był już inny, był spokojny bardzo. Zbudził ją i począł mówić cichym, przerywanym brakiem oddechu głosem:
— Przebacz mi, Heleno! Nie powinienem był tego robić! ale bo widzisz, cierpiałem od tak dawna. Pierwszy raz... rok trzeci idzie, widziałem cię w kościele... ksiądz właśnie kielich podnosił, a ty się schyliłaś... Bywałem jeszcze wówczas w kościele!... potem widywałem cię częściej, i daruj!... ja sam nie wiem, jak się to stało! Potem zostałaś jego żoną — milczałem... I teraz nie chciałem ciebie obrazić, ani ci dokuczyć, ale powiedziałaś, żem chyba nigdy nie kochał... Widzisz, że to nieprawda... Tak trudno wyrzec się ostatniej nadziei... Przebacz mi... Szwarc jeszcze dziś przyjdzie do ciebie... to szlachetny człowiek — kochaj go i bądź szczęśliwa... i bądź zdrowa.
Pochylił się ku niej i, podniósłszy brzeżek jej sukni, z błyszczącemi oczyma, utkwionemi w niebo, ucałował go jakby świętość.
Za chwilę wdowa pozostała sama.
— Co on mówił? — szeptała cicho — co mówił Gustaw?... Mówił, pamiętam, że on przyjdzie znów do mnie. Czy ja nie marzę?... Ale nie... On przyjdzie.