Na marne/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na marne |
Wydawca | Stefan Demby |
Data wyd. | 1901 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka dni później Augustynowicz, siedząc w mieszkaniu Szwarca, pracował wiele na intencyę zbliżających się egzaminów. Miłując we wszystkiem efekt, okna pozasłaniał roletami, a na środku izby ustawił stół, przed którym stał w tej chwili z pozawijanemi za łokcie rękawami. Widocznie robił jakieś doświadczenia; na stole było mnóstwo szklanych rupieci, stały słoiki pełne proszków i cieczy, paliła się spirytusowa lampka, ogarniając błękitnym płomieniem głupowatą głowę retorty, drżącą pod wpływem gorąca zawartego w niej płynu.
Robota paliła się, jak to mówią, w rękach Augustynowicza; nikt nie umiał tak szybko pracować, jak on.
Z wesołym uśmiechem na twarzy pracował istotnie z zapałem, często przerywając sobie piosenką, dyalogiem z pierwszem lepszem naczyniem, lub pobożną uwagą nad znikomością świata tego.
Czasem ciskał na chwilę robotę i, wzniósłszy oczy i ręce do góry, deklamował wielce tragicznym tonem:
Ach, Eurydyko! przy twej piękności
Przeszedłem szczeble mej pomyślności,
I wyrok Delfów był niewątpliwy,
Żem ja na ziemi jeden szczęśliwy.
Czasem znów w setnych trelach i spadkach śpiewał:
O piano! piano! — Zitto! pia-ha-ha-no!
Lub podobne utwory własnego na prędce pomysłu:
A gdybyś fajkę, młodzieńcze, nałożył
I palcem przybił, a potem zapalił?
— Na Mahometa! — mówił do siebie — gdyby to Szwarc przyszedł, prędzejby ta robota poszła, ale on teraz ślubuje Helenie... Ehe! i jabym tak ślubował, jak mi niewinność miła! Droga Heleno, dozwól... I cóż dalej?... Ba, im dalej, tem lepiej.
Nagle pociągnął ktoś za dzwonek.
Augustynowicz zwrócił się ku drzwiom i, wyciągnąwszy rękę, zaintonował:
Przechodniu znużon drogą,
Wejdź w me gościnne progi!
Drzwi się otworzyły, młody, wytwornie ubrany człowiek wszedł do pokoju.
Augustynowicz nie znał go.
Najważniejszym rysem charakterystycznym nowoprzybyłego był aksamitny spencerek i jasne spodnie, był przytem umyty, ogolony i uczesany. Twarz miał nie to żeby głupowatą, ale i nie mądrą, nie piękną, ale i nie brzydką, nie dobrotliwą, ale i nie złośliwą, był przytem wzrostu ani wysokiego, ani nizkiego, nosa, ust, brody i czoła miernego, znaków szczególnych żadnych.
— Czy tu mieszka pan Szwarc?
— Pewnie że tu.
— Można go teraz widzieć?
— Teraz można; w nocy jak bardzo ciemno, to co innego.
Nowoprzybyły zaczynał tracić cierpliwość, ale twarz Augustynowicza wyrażała raczej wesołość, niż złośliwość.
— Właściciel tego domu — rzekł — przysłał mnie do pana Szwarca, jako do świadomego mieszkania i losu hrabianki Leokadyi N. Czy nie raczysz pan dać mi jakich co do niej objaśnień?
— Oho, bardzo przystojna!
— Nie o to chodzi...
— Właśnie, że o to, kochany panie! A gdybym też odpowiedział brzydka jak noc! czy byłbyś pan ciekawy ją poznać? Nie!... nie, na proroka!
— Jestem Pełski, kuzyn jej...
— A ja wcale nie jestem jej kuzynem!
Przybyły zmarszczył czoło.
— Pan mnie nie rozumiesz lub żartujesz!...
— Wcale nie, chociaż pani Wizbergowa zawsze to samo utrzymuje. Ale pan nie znasz pani Wizbergowej? przednia kobieta! Tem się odznacza, że ma córkę, choć to nic wielkiego mieć córkę; przytem bogata, jak Jowisz?
— Panie!
— Otóż słyszę kroki na schodach, idzie Szwarc — nie? założę się z panem, że to Szwarc. O co?
Istotnie, drzwi się otworzyły, wszedł Szwarc.
Surowa i inteligentna twarz jego, rzekłbyś, dojrzała w ostatnich czasach; we wzroku była spokojna energia człowieka zdecydowanego w wyborze postępowania na przyszłość.
— Oto pan Pełski, a to, do dyabła, Szwarc, doktór medycyny — prezentował Augustynowicz.
Szwarc spojrzał na przybyłego badawczo.
Tymczasem Pełski wyjaśnił mu cel swego przybycia, a choć na wiadomość o pokrewieństwie panicza z Lulą czoło Szwarca zmarszczyło się lekko, jednakże bez wahania wskazał jej adres.
— Żegnam pana — rzekł w końcu — hrabianka będzie mocno uradowana, znalazłszy w nim kuzyna, szkoda jednak, że przed paru miesiącami nie mogła nikogo z krewnych odszukać.
Pełski bąknął coś niezrozumiale. Widocznie, postać i sposób obejścia się Szwarca imponowały mu niemało.
— Dlaczegoś mu wskazał adres Luli? — pytał Augustynowicz Szwarca.
— Dlatego, że byłbym popełnił śmieszność, nie chcąc go dać.
— A ja go nie dałem!
— Cóżeś mu powiedział?
— Tysiąc rzeczy, z wyjątkiem adresu, nie wiedziałem, czy będziesz kontent z tego.
— Byłby go i tak znalazł.
— Ehe, będzie wesoło u pani Wizbergowej. Będziesz tam dzisiaj?
— Nie!
— A jutro?
— Nie!
— A kiedy?
— Nigdy.
— Nie sztuka, stary, uciekać przed niebezpieczeństwem.
— Jam nie rycerz błędny, nie Don-Kichot, wolę unikać niebezpieczeństw i zwyciężyć, niż wywoływać je i upaść. Nakazuje mi tak nie średniowieczna fanfaronada, ale rozum.
Nastała chwila milczenia.
— Byłeś wczoraj u Heleny? — pytał Augustynowicz.
— Byłem.
— Kiedy wasz ślub?
— Natychmiast jak uzyskam stopień.
— Może to i lepiej dla ciebie, że sprawa tak się skończy.
— Dlaczego to mówisz?
— Kiedy bo nie wiem, czy się nie rozgniewasz, ale ta Lula, ot, ja jej nie wierzę, do kroćset!
Szwarca oczy błysnęły dziwnem światłem; położył rękę na ramieniu Augustynowicza.
— Nie mów ty o niej nic złego! — rzekł z naciskiem.
Szwarc istotnie chciał, by hrabianka, oderwana odeń mocą wypadków, pozostała mu w duszy niepokalana. Lubował się jej wspomnieniem.
— Co jej mam powiedzieć — spytał po niejakiem milczeniu Augustynowicz — gdy się zapyta o ciebie?
— Powiedz jej prawdę; mów, że się żenię z inną.
— Eh, stary, powiem jej co innego.
Szwarc spojrzał mu w oczy.
— Dlaczego?
— Ot, tak!
— Mów jasno!
— Ona cię niby kocha!
Twarz Szwarca zapłonęła; wiedział o wzajemności Luli, ale wiadomość ta z obcych ust wstrząsnęła nim. Piersi napełniła mu słodycz i jakby rozpacz obok słodyczy.
— Kto ci to powiedział? — spytał.
— Malinka... ona mi wszystko mówi...
— Więc powiedz Luli: że się żenię z inną, z miłości i obowiązku.
— Amen! — zakończył Augustynowicz.
∗ ∗
∗ |
Wieczorem Augustynowicz poszedł do pani Wizbergowej; otworzyła mu drzwi Malinka.
— To pan? — rzekła z rumieńcem.
Augustynowicz porwał jej ręce i ucałował po wiele razy.
— Ach, panie Adamie, nie można, nie można! — nalegała spłoniona dziewczyna.
— Można, można! — odpowiedział tonem głębokiego przekonania.
— Ale, ale — rzekł, zdejmując paletot i zapinając rękawiczki; ubrany był nadzwyczaj wytwornie. — Był tu jaki młody człowiek dziś po południu?
— Był, przyjdzie wieczorem.
— Tem lepiej.
Weszli z Malinką do salonu. Salon wyglądał jakoś uroczyście, jakby na przyjęcie znakomitego gościa. Na stole paliła się dwuramienna lampa, fortepian był odkryty.
— Dlaczego pan Józef z panem nie przyszedł?
— Toż samo pytanie spotka mnie od hrabianki Luli... myślę, że jeszcze spotka; w każdym razie, pozwól pani odłożyć odpowiedź aż do jej zapytania.
Hrabianka nie dała długo na siebie czekać. Weszła ubrana czarno, miała tylko kilka pereł we włosach.
— A pan Józef? — spytała odrazu.
— Nie przyjdzie.
— I dlaczego?
— Zajęty. Buduje własną przyszłość.
Hrabiance przykro się zrobiło na myśl, że Józef nie przyjdzie.
— A pan nie pomagasz mu w tej pracy? — spytała.
— Niech mnie patron mój strzeże od takiej pracy.
— Musi być bardzo trudna.
— Jak każda nowa budowa.
— Ciekawam?
— Obowiązek.
— Myślę, że pan Szwarc wszystko na tym gruncie buduje.
— Tym razem trudniej mu przyjdzie, niż kiedyindziej... Ale otóż i ktoś nadchodzi, to kuzynek pani. Jakiż to rozkoszny chłopiec!
Pan Pełski wszedł do salonu, wkrótce za nim nadeszła i pani Wizbergowa.
Po zwykłych powitaniach rozmowa zaczęła krążyć w oceanie ogólników.
Augustynowicz mało mieszał się do niej. Siadł na fotelu i przymknął oczy z wyrazem obojętnym na wszystko. Miewał zwyczaj przymykać oczy, robiąc postrzeżenia, wtedy nic nie uszło jego uwagi.
Hrabia Pełski — zapomnieliśmy powiedzieć, iż miał ten tytuł — siedział przy Luli, kręcąc w palcach sznurek od okularów i rozmawiając z nią żywo.
— Aż do przybycia do Kijowa — mówił — nie wiedziałem nic o nieszczęściu, jakie spotkało całą naszą rodzinę, a w szczególności panią, przez śmierć szanownego jej ojca.
— Czy pan znał ojca mego? — pytała z westchnieniem Lula.
— Nie, kuzynko. Wiedziałem tylko o nieszczęśliwych sporach i procesach, różniących od lat kilkunastu nasze rodziny. Sporom tym jako małoletni, a potem nieobecny, zawsze byłem obcy i, jeżeli mam wyznać, przyjazd mój teraźniejszy miał być tylko próbą zbliżenia.
— W jakim stopniu pan był krewnym ojca mego?
— Wychowany za granicą, mało wogóle znam stosunki familijne, w istocie np. szczęśliwemu wypadkowi winienem odkrycie, nie już pokrewieństwa, o którem wiedziałem, ale innych nie mniej ścisłych węzłów, łączących oddawna nasze rodziny.
— Wolno się spytać o ten wypadek.
— Z chęcią, kuzynko. Objąwszy po śmierci ojca kierunek spraw majątkowych i familijnych, rozpatrywałem się trochę w papierach i rozmaitych dokumentach, tyczących mojej rodziny; otóż z tych dokumentów odkryłem, że rodzina pani nietylko jest spokrewniona z Pełskiemi, ale i jednego z niemi herbu.
— Do pewnego więc stopnia, trafowi zawdzięczamy naszą znajomość.
— Błogosławię ten traf, kuzynko.
Lula spuściła oczy; mała jej rączka kręciła koniec szarfy; po chwili podniosła głowę.
— I dla mnie on równie miły — odrzekła.
Po twarzy Augustynowicza przeleciał odcień uśmiechu.
— Dużo miałem trudności z odszukaniem mieszkania pani. Ten pan — Pełski wskazał jednem okiem Augustynowicza — ma dziwny sposób objaśniania pytających; szczęściem, nadszedł towarzysz jego, Szwarc, który wreszcie dał mi odpowiedź.
— Rzeczywiście mieszkałam w tym samym domu, co i oni.
— Jakimże sposobem poznałaś ich, kuzynko?
— Kiedy ojciec zachorował, pan Szwarc pilnował go w ostatnich chwilach, potem to on wynalazł panią Wizberg i... jam mu wiele winna.
Przymknięte powieki Augustynowicza uchyliły się nieco, wyraz szyderstwa znikł z jego twarzy.
— To doktór? — spytał hrabia.
— Będzie wkrótce doktorem.
Pełski zamyślił się cokolwiek.
— Znałem za granicą w Heidelbergu profesora i literata Szwarca; z jakich ten Szwarców.
Hrabianka zarumieniła się mocno.
— O, tego to nie wiem doprawdy!
Oczy Augustynowicza otworzyły się na całą szerokość; z nieopisanym wyrazem złośliwości zwrócił się ku hrabiance.
— Sądziłem — rzekł głośno — że pani doskonale wiesz, skąd Szwarc jest i z jakich to Szwarców?
Pomieszanie Luli doszło do najwyższego stopnia.
— Nie... pamiętam — wyjąkała.
— Nie? Więc jej przypomnę: Szwarc rodził się w Zwinogródce, gdzie ojciec jego był za dni swoich kowalem.
Pełski spojrzał na kuzynkę i, nachyliwszy się ku niej, rzekł ze współczuciem:
— Boleję, kuzynko, nad fatalizmem, który zmusił ją żyć z ludźmi odmiennej sfery.
Lula westchnęła. O, niedobre, niedobre to było westchnienie; Lula wiedziała, że u tych ludzi odmiennej sfery znalazła pomoc, opiekę i serce, że przeto powinni być dla niej czemś więcej, niż nowo poznany kuzynek, ale wstydziła się powiedzieć mu to i zamilkła trochę zła, a trochę rozżalona.
Tymczasem pani Wizbergowa poprosiła gości na herbatę. Lula pobiegła na chwilę do swego pokoju i, siadłszy na łóżeczku, zakryła twarz rękoma. Była w tej chwili myślą w pokoju Szwarca. „On tam pracuje — myślała — a tu mówią o nim, jak o kimś obcym dla mnie; dlaczego ten powiedział, że on jest synem kowala?” Zdawało jej się, że krzywdzą Szwarca, ale i sama czuła doń jakby urazę za to, że był synem kowala.
Przy herbacie siadła obok swego kuzyna trochę zamyślona, trochę smutna, zwracając niespokojne spojrzenia w stronę Augustynowicza, który od chwili swej złośliwej interwencyi przejmował ją pewną obawą.
— Jakoś nie swoja jesteś, Lulu? — pytała pani Wizbergowa, przykładając rękę do jej rozpalonego czoła.
Malinka, która stała z imbrykiem w dłoni, nalewając pod światło herbatę, zatrzymała złotawy strumień i, zwróciwszy głowę, rzekła z uśmiechem:
— Lula zamyślona tylko. Budzę cię, Lulu, w kolorze czarnym, czy kochasz?
Hrabianka zrozumiała myśl Malinki, nie zmieszała się jednak.
— Czarny kolor, to kolor smutku, w każdym razie to mój kolor.
— I piękny jak twoje słowo, kuzynko! — dodał Pełski.
Po herbacie siadła do fortepianu, a z za pulpitu widać było jej piękne czoło, oznaczone regularnemi brwiami. Grała jakiś smętny mazurek Szopena, a z twarzy jej nie schodziła tęsknota i niepokój.
Augustynowicz znał muzykę i z tonów odgadł stan duszy hrabianki, mimo to pomyślał:
— Tęskni, więc gra, a gra, bo kuzynek słucha.
Wracając do domu, rozmyślał jednak dłużej o Luli i o Szwarcu, niżby po jego lekkomyślnej naturze należało się spodziewać.
— E, do szatana! co to będzie? co to będzie? — pomrukiwał z cicha.
Wśród tych rozmyślań wszedł do mieszkania. Szwarc jeszcze nie spał, siedział podparty na łokciach nad jakąś książką.
— Byłeś u pani Wizbergowej?
— Byłem.
Niecierpliwość w połączenia z ciekawością drgała na twarzy Szwarca, widocznie chciał rozpytywać się o wieczór, ale rozmyśliwszy się, podparł znów głowę rękoma i jął czytać.
Nagłe jednak rzucił książkę i przeszedł się parę razy po izbie.
— Byłeś tedy u pani Wizbergowej.
— Byłem.
— Ha!...
— No, co?
— Nic.
Siadł znów do książki.