<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Burza nocna na morzu.

Rozstałem się z uprzejmym rybakiem, umówiwszy się z nim, że zgłoszę się do niego w sprawie dalszych wyjazdów, co do których przyzwoitość nakazała porozumieć się z panią Zielińską a także i Zdzisiem, bo może i on byłby rad pojechał.
— A jakże ja was znajdę, Dawidzie? — pytałem, żegnając się z nim.
— Gdzie Dawid Długi mieszka, to ci każdy powie! — odpowiedział nie bez pewnej dumy. — Zresztą sam trafisz, bo ja mieszkam naprzeciw kościoła w małej chałupce z niebieskiemi oknami.
Stary rybak bardzo mi przypadł do serca. Był grzeczny, bardzo uprzejmy, a równocześnie zachowywał się z taką godnością, iż mimo, że to był człowiek prosty, jak się to zwykło mówić, „bez wyższego wykształcenia“, ubranie miał w łatach, dłonie szorstkie i twarde jak deski, a na bosych stopach „korki“, — od samego początku naszej znajomości miałem dla niego najwyższy szacunek. Później przekonałem się, że był to też człowiek bardzo dobry, zacny i prawy, przytem sprytny i nadzwyczaj pracowity.
Kiedy wróciłem do wsi, wioska, to jest letnicy dopiero się budzili. Było umówione, że koło dziewiątej miałem się stawić na śniadanie w mieszkaniu pani Zielińskiej, ponieważ jednak miałem jeszcze przeszło godzinę czasu, a głód mi nieznośnie dokuczał, umyłem się, doprowadziłem trochę do porządku i pobiegłem pośpiesznie do łazienek na kawę.
Tu morze — i tam morze, ale co za różnica! Tam przy wyciąganiu łódek na brzeg zdyszane „hej-land!“ znużonych jarnowaniem rybaków i naprężenie mięśni całego ciała — tu poranne stroje plażowe, smaczne śniadanie, już śmiech lub krzyki kąpiących się i przyglądanie się przez szkła doskonałej lornetki dalekim statkom. Ale i to z całą pewnością jest morze w swej uroczej letniej szacie.
Prawdę mówiąc, mnie więcej pociągało „hijoohi“ i „heej-land“ rybaków od zgiełku zabaw, ale nie mogłem się od towarzystwa odłączać. Parę dni zeszło mi na przejażdżkach po zatoce i zbieraniu w lesie grzybów. Nie mogę zaprzeczyć, że i na tem przyjemnie czas mi schodził.
W parę dni później zauważyłem na lewem ramieniu masztu sygnałowego za łazienkami dwie czarne trójkątne tarcze, zawieszone wierzchołkami do góry. Z przypadkowych rozmów dowiedziałem się, iż w dziennej sygnalizacji niemieckiej sygnał ten zapowiada burzę z północnego wschodu w kierunku północnym, podczas gdy takież dwie tarcze, zawieszone wierzchołkiem na dół, wróżą burzę z południowego wschodu, kierując się przez wschód ku południowi. Ponieważ jednak z „czarów‘“ leśnego Florjana nikt sobie nic nie robił, więc na te sygnały nie zwrócono uwagi.
Zresztą cóż letnika obchodzić może burza na morzu! W najgorszym wypadku znaczy to przerwanie na dwa, trzy dni kąpieli i podziwianie wielkich bałwanów z okien pawilonu restauracyjnego w łazienkach!
Inaczej snać zapatrywali się na rzecz rybacy, bo to jeden to drugi pojawiał się na wysokiej wydmie nadbrzeżnej i bacznem okiem badał horyzont, niebo i morze. Za ich przykładem wpatrywałem się w niebo i morze i ja, ale nic nadzwyczajnego nie zauważyłem. Niebo było pogodne, morze spokojne.
Spałem w nocy w swej budzie mocno, gdy naraz zbudził mnie głośny szum, przechodzący chwilami w ryk. Pomyślałem, że to burza. Poświeciwszy sobie latarką, spojrzałem na zegarek. Wskazywał trzy kwadranse na jedenastą.
— A możeby tak popatrzeć, jak burza morska w nocy wygląda? — przyszło mi na myśl.
Otwarłem drzwi budy i boso, napół ubrany, pobiegłem ku niedalekiemu wybrzeżu.
Sądząc po potężnym szumie i ryku, pewien byłem, iż dmie gwałtowny wiatr. Ale nie. Las nieruchomy spał cicho, ani jedna gałązka nie drgnęła, księżyc świecił, było ciepło — wogóle nie zauważyłem ani w przyrodzie ani w atmosferze najmniejszego zaniepokojenia czy napięcia, które tak łatwo daje się człowiekowi odczuwać, a zwykle zwiastuje burzę. Tylko z za wydm, od strony morza, dolatywał groźny, głuchy, gniewny ryk. Kiedy byłem w pobliżu wału wydmowego, ryk ten zmienił się w gromowy huk tak straszny, iż zdawać się mogło, że ziemia drży pod stopami.
I znowu — na pogodnem, jasnem niebie zupełny spokój, — od morza wieje lekki, chłodny wietrzyk — a morze rozkołysane, ciemne, pręgowate od długich białych grzyw pian, to występujących na wzburzonych falach, to znikających — wszystko w blasku księżycowym, a na lewo latarnia w Rozewju, spokojnie i równo co pięć sekund wysyłająca w świat swe jasne światło. I ryk, szum, huk bezustannie nadlatujących fal, ich gorączkowy wyścig i rozgłośne chlustanie na brzeg.
Postawszy chwilę, wróciłem do swej budy, lecz ledwo zmrużyłem oczy, rozpętało się w powietrzu takie piekło, o jakiem wyobrażenia nie miałem. Bez najmniejszej zapowiedzi, naraz w jednej chwili spadł na świat gwałtowny wicher, pod którego uderzeniami wszystko jęknęło i ugięło się. Pobliski las zawył, a wszystkie szpary w mej budzie świsnęły donośnie.
— Teraz dopiero musi być ładnie na morzu! — pomyślałem.
Ale nie miałem ochoty iść, bo w tym zgiełku, ryku i wrzasku było takie rozpętanie, taka wściekłość, że choć siedziałem w swej budzie, zgroza mnie ogarniała.
A w tem usłyszałem pośpieszne kroki. Ktoś biegł ku morzu: I znowu! Cóż to takiego?
Wybiegłem przed budę.
Właśnie przemykał się koło niej cicho czarny cień.
— Co się dzieje? — zawołałem.
— Norda-sztorm! — odpowiedział mi głos z ciemności. — Trzeba żaki wyciągnąć na kraj, bo morze zabierze.
Pobiegłem za cieniem na plażę.
Plaża! Tak się wybrzeże nazywa w lecie, gdy się na niem kąpią i wygrzewają letnicy, a rybołóstwa prawie że niema. Ale gdy letnicy znikną, a nad wybrzeżem panują tylko rybacy do spółki z morzem, to nie jest już plaża, ale „strąd”!
I teraz to był też „strąd“, nie wielkie, słoneczne łoże, lecz ciasny teren dzikiej walki.
Jedna za drugą biegły ku niemu czarne fale z wyszczerzonemi, białemi kłami pian, klaskając i strzelając głośno, wyjąc, skowycząc. Po niebie przewalały się czarne chmury, zostawiając tyle światła, ile koniecznie było trzeba, aby widok sceny uczynić jak najdzikszym. Nie słychać było w tej wrzawie tak spokojnego zwykle śpiewnego „hijoo-hi!” rybaków. Pośpiesznie spuszczono czółna na wzburzone morze, już kilka czółen skakało na falach, z trudnością starając się iść przeciwko nim i dotrzeć do niedalekich żaków przybrzeżnych. Bałwany odrzucały czółna ku brzegowi, ludzie znów starali się odepchnąć, je od brzegu. Nareszcie, po długiej walce, to tej to owej łodzi udało się dopiąć swego. Widziałem, jak rybak obu rękami chwycił się pala i, trzymając się go z całej siły, zrobił ze swego ciała hak, którego zębem były wbite w dno czółna nogi. Ich siłą musiał przezwyciężyć wściekły napór fal, nie pozwolić łódce odpłynąć a potem — wyjąć jeden pal, drugi, trzeci, czwarty, wreszcie żak — i znowu walczyć o dostęp do następnego żaka, aby tak powoli wyjąć z wody i wywieść na brzeg całą „linkę”.
Zmęczony byłem samem patrzeniem na tę walkę, przytem zmarzłem i w końcu spać mi się zachciało. Nikt mi nie bronił odejść, ale choć pomóc nie mogłem, siedziałem do rana, bo mi wstyd było wylegiwać się w ciepłej pościeli, gdy drudzy pracują z narażeniem życia.
Dwa żaki morze porwało, resztę rybacy wyciągnęli w porę na ląd, czyli, jak oni to nazywają, „na kraj“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.