Na polu chwały/21
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polu chwały |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów króla Jana Sobieskiego |
Wydawca | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Data wyd. | ok. 1906 |
Druk | Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka godzin później stary Krzepecki zabrał Marcyana do Bełczączki, lubo ten nie mógł się jeszcze trzymać na nogach i nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje. Poprzednio służba wykąpała go, wymyła z wielkim trudem i przebrała w świeżą bieliznę, ale właśnie po ukończeniu tych wszystkich czynności przyszło nań osłabienie tak wielkie, że kilkakrotnie zemdlał i że dzięki tylko wódkom pani Dzwonkowskiej, nalewanym na dzięgiel i na kurze ziele, przyprowadzony był do przytomności. Pan Serafin radził położyć go do łóżka i czekać z wyjazdem tak długo, póki całkiem nie wydobrzeje, lecz rozwścieczony w sercu stary Krzepecki nie chciał się na to zgodzić, aby nie zaciągać długu wdzięczności względem człowieka, przeciw któremu zamierzał z powodu zatrzymania panny Sienińskiej prawem czynić. Kazał tedy wymościć skarbniczek sianem i, ułożywszy Marcyana na kilimie jak na łożu, ruszył, śród pogróżek na Bukojemskich i na samego gospodarza, do Bełczączki. Było przytem aż śmieszne, że mówiąc ciągle o pomście, musiał jednak przyjmować pomoc Cypryanowicza i zapożyczać od niego szat, bielizny i siana; ale, zaślepiony gniewem, wcale tego nie czuł, a panu Serafinowi było też nie do śmiechu, albowiem uczynek czterech braci wielce go skłopotał i zaniepokoił.
Tymczasem nadjechał wezwany umyślnie listem ksiądz Woynowski. Bukojemscy, wielce skonfudowani, siedzieli w oficynie, nie pokazując nosa, więc pan Cypryanowicz sam musiał opowiadać wszystko, co zaszło, a ksiądz słuchał, słuchał, od czasu do czasu uderzał się dłońmi po połach sutanny, ale nie gorszył się tak bardzo, jak pan Serafin przypuszczał.
A wreszcie rzekł:
— Jeżeli Marcyan umrze, to Bukojemskim będzie bieda, ale jeśli, jak mniemam, się wyliże, w takim razie prędzejbym przypuścił, że będzie się mścił prywatnie, niż żeby miał im sprawę wytaczać.
— Czemu zaś tak? — zapytał pan Serafin.
— Bo to niemiła rzecz na śmiech się całej Rzeczypospolitej podawać. Przytem musiałby wyjść na jaw i jego proceder z panną Sienińską, a to też nie przyczyniłoby mu dobrej sławy. Niechwalebne on życie pędził, przeto lepiej mu nie narażać się na to, aby świadkowie coram publice musieli wyznawać wszystko, co o nim wiedzą.
— To może i słusznie — rzekł Cypryanowicz — ale przecie Bukojemskim trudno wybaczyć taką swawolę.
A ksiądz machnął tylko ręką.
— Bukojemscy jak to Bukojemscy!
— Cóż? — zapytał ze zdziwieniem pan Serafin — myślałem, że jegomość bardziej się zgorszysz.
— Mój mości panie — odparł staruszek — wać sługiwałeś wojskowo, ale nie tak długo, jak ja. A jam się przez cały bieg żywota tylu żołnierskim swawolom napatrzył, że mnie już byle jaka nie zadziwi. Źle jest, że tak jest, i zganię ja ci to Bukojemskim, ale widywałem rzeczy gorsze, tem bardziej, że tu chodziło o sierotę. Ba! powiem szczerze, iż bardziej bym się gorszył, gdyby Marcyanowi uszły całkiem płazem jego uczynki. Pomyśl waść, żeśmy starzy, ale gdybyśmy byli młodzi, to by nam też zawrzały serca. Oto, dlaczego nie mogę całkiem potępić Bukojemskich.
— Zapewne, zapewne — wszelako Marcyan może i jutra nie dożyje.
— W boskiem to ręku, ale mówiłeś waćpan, że nie ranny?
— Nie, jeno jak jeden siniec — i ciągle mdlał.
— To się i wyliże, a mdlał z fatygi. Ale trzeba pójść do Bukojemskich i rozpytać, jak co było.
I poszedł. Bracia przyjęli go z radością, albowiem mieli nadzieję, że wstawi się za nimi do pana Cypryanowicza. Poczęli się też zaraz kłócić o to, który ma zdawać relacyę — i przestali dopiero wówczas, gdy ksiądz przyznał pierwszeństwo Mateuszowi.
Więc ów zabrał głos i tak prawił:
— Ojcze dobrodzieju, Bóg patrzył na naszą niewinność!... Bo kiedyśmy się dowiedzieli od pani Dzwonkowskiej, że sierotka całe ciałeczko ma w sińcach, przyszliśmy do tej tu oficyny w takiej żałości, że gdyby nie dzbaniec wina, któren gospodarz nam podesłał, chybaby nam się były serca rozpukły. To mówię jegomości — pilim i płakalim — pilim i płakalim!... A i to też mieliśmy na pamięci, że to nie byle dziewka, ale panna z senatorskiego rodu... Dyć wiadomo, że na ten przykład: koń? — im większej krwie, tem na nim skóra cieńsza. Smagnij batem zwykłego podjezdka, to ledwie poczuje, a na szlachetnym rumaku zaraz ci pręga wyskoczy... Pomyślcie tedy, ojcze dobrodzieju, jaką to musi mieć skóreczkę i na plecach i wszędy takie paniątko? — czy nie jak opłatek? - sami powiedzcie?
— A co mnie tam do jej skóry — odrzekł opryskliwie ksiądz Woynowski. — Mówcie lepiej, jakeście Marcyana przyłapili.
— Przysięgliśmy panu Cypryanowiczowi, że go nie rozsiekamy, aleśmy wiedzieli, że stary Krzepecki tu przyjedzie i wraz przyszło nam do głowy, że Marcyan wyskoczy naprzeciw. Tedy wedle umowy dwóch z nas przytaszczyło jeszcze do dnia wielką solówkę z dartem pierzem od jednej leśnikowej do smolarni, a dwóch wybrało na miejscu beczkę co gęstszej smoły — i czekaliśmy przy chałupie. Patrzym — jedzie stary Krzepecki — nic to! niech jedzie! Czekamy, czekamy, aż nam się przykrzy i już myślimy, czyby nie jechać do Bełczączki, a wtem pachołek od smolarza daje znać, że nadjeżdża Marcyan gościńcem. Wyjechalim i my, stanęlim wpoprzek na drodze: Czołem! — Czołem! — A dokąd to? — Przed siebie (powiada), prosto borem. — A na czyją szkodę? — Na szkodę (powiada) czy na korzyść, odczepcie się! — I do szabli. A my go za kark. O! nie może być! W mig ściągnęliśmy z konia, którego Jan pochwycił, i wleczem. Począł krzyczeć, wywijać nogami, kąsać, zgrzytać, a my go piorunem do beczek, które stały jedna przy drugiej, i prawim: O! taki synu! to sieroty będziesz krzywdził, panienkom hańbą groził, na wielką krew nie zważał — po pleckach smagał, i myślisz, że nikt się za niemi nie ujmie: poznaj, że są litościwe serca. I buch go łbem na dół w smołę. Wydobylim i znów: Poznaj, że są czułe dusze! — I buch go w pierze! — Poznaj kawalerską fantazyę! — buch go drugi raz w smołę! — Poznaj Bukojemskich — buch go znów w pierze! Chcielim i trzeci raz, ale smolarz począł krzyczeć, że się zatknie, a on też oblepił się godnie, tak, że mu ni nosa, ni oczu nie było widać. Wtedy posadziliśmy go na terlicę i przywiązali nogi ciasno pod brzuchem, żeby nie zleciał. Konia pomalowaliśmy kwaczem i posypali też puchem, a potem dość dzikiego z przyrodzenia bachmata wysmagaliśmy batogami i, zdjąwszy mu uzdę, pognali przed się.
— I przygnaliście go tu?
— Jako osobliwego zwierza, bo chcieliśmy choć trochę panienkę pocieszyć i pokazać jej nasze braterskie afekta.
— A ładnieście ją pocieszyli! Ujrzawszy go przez okno, mało ze strachu nie umarła.
— No, ale jak ochłonie, to przecie wdzięcznie o nas pomyśli. Sierocie zawsze miło czuć nad sobą opiekę.
— Więcej wyście jej złego niż dobrego uczynili. Kto wie, czy jej teraz Krzepeccy nie odbiorą.
— Jako-że? na miły Bóg! Albo to my damy!
— A kto będzie dziewki bronił, gdy was do wieży zamkną?
Usłyszawszy to, bracia stropili się wielce i poczęli spoglądać na się frasobliwemi oczyma.
Wreszcie jednak Łukasz uderzył się w czoło i rzekł:
— Do wieży nie zamkną, bo pierwej na wyprawę ruszymy, ale jeśli tak, jeśli o bezpieczeństwo panny Sienińskiej chodzi, to i na to znajdzie się rada.
— Oj-oj! — zawołał Marek.
— Jaka rada? — zapytał ksiądz.
— Poślemy parol Marcyanowi, jak tylko ozdrowieje. Nie wyjdzie żyw z naszych rąk!
— A jeśli zaraz umrze?
— Tedy zaradzi Bóg.
— Ale wy gardłem przypłacicie!
— Przedtem turków nałuszczymy, za co Pan Jezus nam nagrodzi. Niech tylko jegomość wstawi się za nami do pana Cypryanowicza, bo gdyby Stach tu był, toby też kąpał Marcyana razem z nami.
— A Jacek to niby nie? — zapytał Mateusz.
— Jacek sprawi mu lepszą łaźnię! — zawołał, jakby mimowoli, ksiądz.
Dalszą rozmowę przerwało przybycie pana Cypryanowicza, który właśnie przychodził z jakiemś ważnem i gotowem już postanowieniem, albowiem ozwał się z wielką powagą:
— Myślałem o tem, co nam czynić należy — i wiesz jegomość com obmyślił? Oto trzeba nam wszystkim do Krakowa wraz z panną Sienińską jechać. Nie wiem czy tam obaczym naszych chłopaków, bo nikt nie wie, gdzie chorągwie będą i wedle jakiej dyspozycyi w pole ruszą, ale trzeba dziewczynę pod opiekę króla albo królowej Jejmości oddać, lub, gdyby się to nie udało, to choćby w jakowymś klasztorze ją na czas ubezpieczyć. Postanowiłem, jako jegomości wiadomo, zaciągnąć się na stare lata, aby razem z synem służyć, albo, jeśli taka wola Boska, razem i zginąć. Podczas naszej nieobecności nie byłoby dziewczynie bezpiecznie nawet i w Radomiu, pod opieką księdza Tworkowskiego... Tym ichmościom (tu wskazał na Bukojemskich) trza też prędko znaleźć się pod inkwizycyą hetmańską. Tu niewiadomo, co się stanie... Mam znajomych na dworze: pana Matczyńskiego, pana Gnińskiego, pana Grothusa — i myślę, że potrafię ich protekcyę dla sieroty pozyskać, co gdy się stanie, rozpytam o chorągiew Zbierzchowskiego i prosto do syna ruszę — gdzie też i jegomościnego Jacka zobaczę. Co?
— Dla Boga! — zawołał ksiądz Woynowski — to jest arcy przednia myśl. I ja z wami! i ja z wami!... do Jacka!... A co do panny Sienińskiej — jużci! Siła Sobiescy Sienińskim powinni! Będzie jej w Krakowie bezpiecznie — i bliżej... Bo i Jacek — jestem pewien — nie zapomniał... A po wojnie co Bóg da, to będzie... Dadzą mi tu zastępcę z Radomia do parafii — a ja z wami!...
— Wszyscy razem! — huknęli z radością Bukojemscy — do Krakowa!
— I na pole chwały! — zakończył ksiądz.