Na srebrnym globie/Rękopisu część trzecia/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na srebrnym globie |
Podtytuł | Rękopis z księżyca |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1903 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Dojrzewa już to pokolenie, a ja jestem wśród niego coraz mniej potrzebny i coraz smutniejszy... Idę w Kraj Biegunowy, aby patrzeć na Ziemię i być samotnym.
Od naszego EXODU z Ziemi utraconej upłynęło już dwieście dziewiętnaście dni księżycowych, a sześćdziesiąt siedm upłynęło od śmierci Marty i Piotra.
Dziwno mi, że nie umieram...
Mieszkam więc znowu na Biegunie. — Bezbrzeżna tęsknota za ojczyzną moją, Ziemią, ciśnie mnie coraz więcej. Zapominam wobec niej nawet o tem pokoleniu, zdanem mi przez Martę w godzinę śmierci. Ale ono żyje tam nad morzem i jest szczęśliwe. Gdym odchodził, budziło się w niem wiosenne uczucie miłości. — Zanadto rozkosznie i nadto... boleśnie było mi patrzeć na tę wiosnę...
Tutaj jest cisza i samotność i wspomnienie...
Powróciłem z Kraju Biegunowego ku Ciepłym Stawom nad morze po siedmiu dniach księżycowych nieobecności. Przywiodła mnie troska o dzieci Marty...
Tom jest mężem swoich sióstr, Lili i Róży. Ada potrzebuje teraz mojej opieki więcej, niż kiedykolwiek. To straszne, że jeszcze mi umrzeć nie wolno!
To jest rzecz zastanawiająca, jak ci ludzie karleją na Księżycu! Tom jest już dorosły, a głową nawet ramion mi nie sięga. Ada, zdaje się, będzie jeszcze mniejsza?
Dziś rano był straszliwy wybuch Otamora, największy ze wszystkich, jakie tu widzieliśmy.
Róża spodziewa się potomstwa...
Od EXODU naszego dni księżycowych dwieście trzydzieści ośm.
Zabieram Adę i odchodzę znowu w Kraj Biegunowy. Tom się sam chce rządzić. Niech tak będzie.
Przybyłem do Kraju Biegunowego w dwieście pięćdziesiąt jeden dni księżycowych od naszego EXODU. Tom starał się zatrzymać mnie przy odejściu, ale mimo to widziałem, że był rad, iż odchodzę. Tom jest samowładny i niechętnem okiem patrzył na moją powagę wobec jego żon. Rad jest także z odejścia ze mną Ady, której nie lubi, gdyż mu się ona nie chce poddać, choć to dziecko jeszcze...
Mój Boże! A przecież ja na swem sercu tego chłopca wychowałem, a Ada jest jego najmłodszą siostrą! —
Tu w Kraju Biegunowym wszystko jest tak jak przed laty, przed dawnemi laty...
Od dawna już przestałem żyć teraźniejszością, a tem więcej przyszłością. Oglądam się za to poza siebie i patrzę nieustannie w twarz moim wspomnieniom. Niewesołe towarzystwo! — Smutny jestem tam nad morzem i smutny tu, gdzie widzę Ziemię na skraju niebokręgu.
Długi już czas upłynął od zapisania tej ostatniej notatki... Ada wyrasta i zaczyna już tęsknić za rodzeństwem; widzę to po niej, choć wprost nie chce się przyznać do tego.
I ja myślę, że mimo wszystko czas mi powrócić nad morze. Starzeję się, a gdybym umarł w tej pustce i samotności, Ada byłaby skazana na zagładę. Dla niej powrócę znowu, choć Bóg widzi, jakbym rad pozostać tutaj i umrzeć, patrząc na Ziemię!
A i tak się już boję, że to dziecię za długo żyło ze mną, milczącym i smutnym samotnikiem. Dziwne jest to dziecko — i to dziwne, że w tej samotności, miast się zbliżyć, stajemy się coraz więcej obcymi wzajem dla siebie. Ona patrzy na mnie szeroko rozwartemi oczyma i widzę, że myśli o wielu rzeczach, których mi nie mówi.
Wszak mogę się przyznać sam przed sobą? — jestem tutaj z tą dziewczyną tak długo, a przecież nie przywiązałem się do niej, — owszem, razi mnie wciąż jej obecność, tak chciałbym być sam i dumać bez przeszkody o przeszłości... o Ziemi... o Marcie...
A jednak trzeba wracać...
Odbyłem więc znowu daleką podróż i znowu jestem smutny i przygnębiony... Zdaje się, że na przyszłość trudno mi już będzie oderwać się od tego kraju i ludku, bo widzę, niestety, że zadanie moje nie jest skończone i trzeba, abym był przy nowem społeczeństwie księżycowem i godził i nauczał i wychowywał jeszcze...
Dzieci Toma podrastają; gdym przyszedł z Kraju Biegunowego i stanął wśród nich, patrzyły na mnie z nieopisaną grozą i przestrachem, na olbrzymiego starego człowieka, który przybył z Ziemi, a teraz długo żył w samotności. Ojciec opowiadał im o mnie zapewne.
A to wszystko są karły. Takie smutne księżycowe karzełki...
Od EXODU naszego dni księżycowych czterysta dziewięćdziesiąt dwa, to znaczy blizko trzydzieści ośm lat ziemskich. Bardzo dawno już nie zapisywałem nic na tych kartach, — dzisiaj biorę je w rękę, aby zanotować śmierć Róży.
Umarła, rzecz straszna, z winy swego męża i brata, ukochanego niegdyś mego wychowanka, Toma, który w gniewie uderzył ją kamieniem w głowę!
Druga żona Toma i dzieci jego starsze przyjęły ten czyn w milczeniu, — zdaje im się, że on ma prawo zabijać wszystkich, którzy mu nie są posłuszni. Jedna Ada, zawsze zdala się trzymająca od Tomowej rodziny, wystąpiła teraz przeciw zabójcy. Bez wybuchu, bez krzyku, tylko z groźną twarzą i podniesionemi rękoma szła dziewczyna ku niemu, a on się cofał lękliwie, choć mógł ją jednem uderzeniem dłoni powalić, bo większy jest i silniejszy.
Ale ona zatrzymała się dwa kroki przed nim i pokazując jedną ręką za siebie, na świeży trup kobiety, poczęła drugą trząść nad jego głową i wołać:
— Za krew twojej żony przeklinam cię w imieniu Starego Człowieka!
(Starym Człowiekiem mnie tutaj teraz nazywają).
Tom się uląkł, ale po chwili spojrzał na mnie wciąż milczącego posępnym wzrokiem, a potem rzekł do Ady, usiłując nadać hardość swemu głosowi:
— Róża była moja, — wolno mi było robić z nią wszystko... żywić ją lub zabić. Dlaczegóż była nieposłuszna?
Ten straszny wypadek i ta zbrodnia — mimowolna, gdyż nie wierzę do tej chwili, aby Tom z zamiarem zabójstwa uderzył był żonę, — oświetliły mi nagle trzy rzeczy, z których dotąd nie dość jasno zdawałem sobie sprawę.
Widzę przedewszystkiem tyraństwo Toma i zdaje mi się, że ja temu jestem winien, bom go wychował, a nie umiałem zrobić go innym. Zresztą nie trzeba może było spędzać samotnych lat w Kraju Biegunowym, a tych tu zostawiać swemu losowi...
A potem zadziwiła mnie Ada. Widzę z jej wystąpienia i z wielu rzeczy, które mi się dopiero teraz przypominają, to, na co nie dość dotąd zwracałem uwagi, mianowicie szczególny jej stosunek do brata i jego rodziny. Zdaje mi się, że oni się nienawidzą wzajemnie, a mimo wszystko tamci boją się tej dziewczyny, najmłodszej z pierwszego pokolenia tutejszych ludzi. Ona trzyma się z dala od nich i jest wśród nich jakby kapłanką, — choć nie wiem, czy ten wyraz dobrze rzecz określa... Żal mi Ady, bo jest samotna i samotna zda się będzie zawsze na tym świecie, tak jak ja, — żal mi jej tem więcej, że ja nie zdołam być dla niej tem, czem bym może być wobec tego powinien: dobrym ojcem i przyjacielem. Ale w jej też stosunku do mnie więcej jest czci jakiejś zabobonnej niż miłości. Snadź i temu ja sam jestem winien...
A trzecia rzecz, która mnie najwięcej przestraszyła, bo najbliżej mnie dotyczy: oni uważają mnie... Ale nie! może się tylko łudzę! Cóż, że Ada przeklinała Toma w mojem imieniu? Wszak jestem tu najstarszy, więc pewnie tylko dlatego... A jednak, gdyby tak było, czyżbym i temu... bałwochwalstwu ja był winien?
Jak oni wszyscy dziwnie wymawiają te wyrazy, któremi mnie nazywają: Stary Człowiek...
Miałem dzisiaj znowu sen, który od lat mnie już trapi niezmiennie i sprawia, że coraz więcej obcym się czuję wśród tego świata...
Śniło mi się, że byłem na Ziemi.
Ale dziś był to sen dziwny...
Miałem dookoła siebie ludzi, z którymi rozmawiałem z najwyższem zajęciem o sprawach państw, narodów, postępu... Mówiono mi, że granice niektórych krajów zmieniły się od czasu, gdy Ziemię opuściłem, że teraz są już inne prawa i wiele z dawnych wierzeń upadło. Zaciekawiony byłem tem wszystkiem i chciałem po długiem niewidzeniu obejrzeć Ziemię własnemi oczyma, aby się przekonać, jak wygląda.
Wybrałem się więc w podróż i szedłem przez znane mi niegdyś okolice i miasta. Rzeczywiście, zmieniło się wiele. Lotem ptaka przelatywałem nad lądy i dziwiłem się, że na miejscu dawnych stolic widziałem gruzy, na miejscu łanów kwitnących pustynie i zgliszcza, a tam, gdzie niegdyś rozciągały się pustynie, spotykałem wody lub pola uprawne i łąki, otaczające stolice nowe, pełne ruchu i życia. Zatrzymywałem się czasem i zachodziłem do domów ludzi i zapytywałem o rzeczy z moich czasów, ale nikt mi już nie umiał odpowiedzieć. Wstrząsano tylko głowami i mówiono: »Nie wiemy nic o tem«, albo »Zapomnieliśmy«.
Przestrach mnie ogarniał i żal niewysłowiony, bo widziałem, że ta Ziemia jest już inna i niepodobna zgoła do tej, jaką ja znałem.
Widocznie — myślałem we śnie — upłynęły już nie lata, ale wieki od czasu, jak stąd odszedłem; na Księżycu tak trudno liczyć długie, podobne do siebie dnie — musiałem ich wiele pogubić w pamięci... Przybywam na Ziemię, — której nie znam i która już mnie nie zna.
I naraz uczułem się tak straszliwie nieszczęśliwym! Obcy na Księżycu, z którym zżyć się nie zdołałem, obcy na Ziemi, na którą jakimś cudem wróciłem — zapóźno! gdzież sobie miejsce teraz znajdę?
Szybowałem więc dalej w powietrzu z ogromną pustką w sercu, a tymczasem po krótkim dniu noc się już robiła. Pierwsze gwiazdy rozbłyskały już na niebie, kiedy wewnętrznym pędem niesiony znalazłem się nad bezbrzeżną płaszczyzną oceanu. Podemną wiły się fale, jak potworne, przelewające się skręty jakiegoś zwierza o śliskiej i błyszczącej łusce, a w falach odbijał się tuman złocistych świateł niebieskich.
Spojrzałem dokoła: tutaj jedynie nic się nie zmieniło! Ta woda była tak samo niezmierzona, jak dawniej i tak samo ruchliwa.
Ale wtem, gdy o tem myślałem, spostrzegłem, że morze dziwnie się wydyma i podnosi ku mnie swe fale. Teraz też dopiero zauważyłem, że wprost nademną stoi Księżyc w pełni, a przez ocean idzie ku niemu olbrzymi wał przypływu. Zląkłem się widma tego świata tam w górze i chciałem uciekać dokądś, gdzie blask jego nie sięga, ale nagle sił mi zabrakło. Uczułem że opadam na wzdymające się wciąż fale, a one rosną i podrzucają mnie coraz wyżej, ku Księżycowi, wyginają się w jakieś potworne, niesłychanie długie szyje o pienistych grzywach, ryczą przytłumionym śmiechem i coraz wyżej, coraz wyżej mną rzucają. W najwyższem przerażeniu obejrzałem się na Księżyc: rósł w mych oczach, coraz bliższy, wydymał się, zajmował już pół widnokręgu; całe niebo było nim już nakryte, jak szaro-srebrnym kaskiem. Zdawało mi się, że dostrzegam już na jego krawędziach wychylające się główki skarlałego potomstwa Marty i słyszę złośliwy śmiech i wołanie:
— Wróć do nas! wróć do nas, Stary Człowiecze! tyś już nie ziemski!
Rozpacz, przestrach, wstręt, obrzydzenie i straszliwa żądza pozostania na Ziemi, chociażby ona znać mnie już nie chciała — wszystko to naraz przeszło burzą przez pierś moją; krzyk okropny wydarł mi się z gardła, — wytężyłem wszystkie siły, aby się oprzeć rzucającym mnie w przestrzeń falom, chwytałem się wody rękami, biłem nogami powietrze...
Nadarmo! Uczułem nagle, że Ziemia, zamiast pod memi nogami, jest mi już nad głową, a ja spadam na Księżyc z powrotem...
Straszny sen! straszniejsza rzeczywistość...
Od naszego EXODU dni księżycowych pięćset i jeden.
Tom wybrał się statkiem z dwoma najstarszymi synami w podróż odkrywczą na południe. Z opowiadań jego wnoszę, że dotarli prawie do samego równika. W dalszej jednak podróży powstrzymały ich straszliwe, tropikalne burze morskie. I tak z niczem wracać musieli.
Tom po powrocie rozmawiał długo ze mną. Mówił dużo o matce swojej i o Róży i żałował jej śmierci. Potem, wspomniawszy o wyprawie i opisawszy mi straszliwe trudy, jakie przebył, zadumał się, a wreszcie powiedział, iż się obawia, że to była ostatnia jego podróż...
Istotnie — patrzę na niego i nie pojmuję już doprawdy... Ten człowiek, przeżywszy zaledwie połowę mego wieku, jest już starcem. Na Ziemi byłby w pełni lat dopiero. Tutaj ludzie wcześniej dojrzewają i wcześnie się starzeją. Tem dziwniejsza, że ja żyję...
Powiedziałem mu to, a on popatrzył na mnie i rzekł po chwili wahania:
— Tak, ale Ada i dzieci moje mówią, że ty jesteś Starym Człowiekiem...
Dziwnie te wyrazy zabrzmiały w jego ustach.
— Ale ty, — odparłem, — ty, co znasz mnie od dzieciństwa swego, co ty mówisz o mnie?
Tom nic nie odpowiedział.
W czternaście dni księżycowych po śmierci Róży umarł Tom. Pozostawił dwanaścioro dzieci, pięcioro ze zmarłej żony, a siedmioro z Lili.
Pochowałem go sam na Wyspie Cmentarnej obok grobów Marty i Piotra i Róży i najmłodszego, trzynastego jego dziecięcia, które umarło było wkrótce po narodzeniu.
Lili rozpacza straszliwie po śmieci męża. Zdaje mi się — obym był fałszywym prorokiem! — że i ona wkrótce za nim pójdzie.
Ada jedna jest spokojna...
Patryarchą księżycowego ludku jest teraz Jan, najstarszy syn Róży i Toma, ożeniony z córką Lili...
A ja... ja się już nie liczę od dawna...
Bo istotnie — dlaczego ja jeszcze żyję? —
Lili umarła.
Z pierwszego pokolenia księżycowego Ada już tylko jedna jest przy życiu.
Od EXODU naszego dni księżycowych pięćset i siedemnaście...
Strach mnie przejmuje, bo tu naprawdę koło mnie dzieje się coś, czego nie mogę i nie chcę, nie chcę! zrozumieć...
Ten ludek podczas burzy, sroższej dzisiaj, niż zazwyczaj, i połączonej z groźnym wybuchem Otamora, — ten ludek przyszedł tedy pod moje mieszkanie z ofiarami, mając na czele szaloną kapłankę, Adę, której snadź długi niegdyś pobyt i samotność w Kraju Biegunowym zmysły odebrały. Już od opłakanego zabójstwa Róży, które ją straszliwie wstrząsnęło, zacząłem uważać, że w jej głowie coś niedobrego się dzieje, — teraz widzę, że ma naprawdę pomieszanie zmysłów. Ale ja to jeden widzę! — oni ją czczą i mają za natchnioną! I dzisiaj pod jej szalonem przewodnictwem — straszno powiedzieć! — modlili się do mnie, abym powstrzymał wichry i uspokoił kołyszącą się pod ich nogami ziemię! Więc oni mają mnie naprawdę za...
O! jakże ja strasznie jestem samotny w towarzystwie tej obłąkanej i tych karłów, zaledwie zasługujących na miano ludzi! —