Na srebrnym globie/Rękopisu część trzecia/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Na srebrnym globie
Podtytuł Rękopis z księżyca
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



RĘKOPISU CZĘŚĆ TRZECIA.
WŚRÓD NOWEGO POKOLENIA.



I.
.......................

Dojrzewa już to pokolenie, a ja jestem wśród niego coraz mniej potrzebny i coraz smutniejszy... Idę w Kraj Biegunowy, aby patrzeć na Ziemię i być samotnym.
Od naszego EXODU z Ziemi utraconej upłynęło już dwieście dziewiętnaście dni księżycowych, a sześćdziesiąt siedm upłynęło od śmierci Marty i Piotra.
Dziwno mi, że nie umieram...


Mieszkam więc znowu na Biegunie. — Bezbrzeżna tęsknota za ojczyzną moją, Ziemią, ciśnie mnie coraz więcej. Zapominam wobec niej nawet o tem pokoleniu, zdanem mi przez Martę w godzinę śmierci. Ale ono żyje tam nad morzem i jest szczęśliwe. Gdym odchodził, budziło się w niem wiosenne uczucie miłości. — Zanadto rozkosznie i nadto... boleśnie było mi patrzeć na tę wiosnę...
Tutaj jest cisza i samotność i wspomnienie...


Powróciłem z Kraju Biegunowego ku Ciepłym Stawom nad morze po siedmiu dniach księżycowych nieobecności. Przywiodła mnie troska o dzieci Marty...
Tom jest mężem swoich sióstr, Lili i Róży. Ada potrzebuje teraz mojej opieki więcej, niż kiedykolwiek. To straszne, że jeszcze mi umrzeć nie wolno!


To jest rzecz zastanawiająca, jak ci ludzie karleją na Księżycu! Tom jest już dorosły, a głową nawet ramion mi nie sięga. Ada, zdaje się, będzie jeszcze mniejsza?
Dziś rano był straszliwy wybuch Otamora, największy ze wszystkich, jakie tu widzieliśmy.
Róża spodziewa się potomstwa...
Od EXODU naszego dni księżycowych dwieście trzydzieści ośm.


Zabieram Adę i odchodzę znowu w Kraj Biegunowy. Tom się sam chce rządzić. Niech tak będzie.


Przybyłem do Kraju Biegunowego w dwieście pięćdziesiąt jeden dni księżycowych od naszego EXODU. Tom starał się zatrzymać mnie przy odejściu, ale mimo to widziałem, że był rad, iż odchodzę. Tom jest samowładny i niechętnem okiem patrzył na moją powagę wobec jego żon. Rad jest także z odejścia ze mną Ady, której nie lubi, gdyż mu się ona nie chce poddać, choć to dziecko jeszcze...
Mój Boże! A przecież ja na swem sercu tego chłopca wychowałem, a Ada jest jego najmłodszą siostrą! —
Tu w Kraju Biegunowym wszystko jest tak jak przed laty, przed dawnemi laty...
Od dawna już przestałem żyć teraźniejszością, a tem więcej przyszłością. Oglądam się za to poza siebie i patrzę nieustannie w twarz moim wspomnieniom. Niewesołe towarzystwo! — Smutny jestem tam nad morzem i smutny tu, gdzie widzę Ziemię na skraju niebokręgu.


Długi już czas upłynął od zapisania tej ostatniej notatki... Ada wyrasta i zaczyna już tęsknić za rodzeństwem; widzę to po niej, choć wprost nie chce się przyznać do tego.
I ja myślę, że mimo wszystko czas mi powrócić nad morze. Starzeję się, a gdybym umarł w tej pustce i samotności, Ada byłaby skazana na zagładę. Dla niej powrócę znowu, choć Bóg widzi, jakbym rad pozostać tutaj i umrzeć, patrząc na Ziemię!
A i tak się już boję, że to dziecię za długo żyło ze mną, milczącym i smutnym samotnikiem. Dziwne jest to dziecko — i to dziwne, że w tej samotności, miast się zbliżyć, stajemy się coraz więcej obcymi wzajem dla siebie. Ona patrzy na mnie szeroko rozwartemi oczyma i widzę, że myśli o wielu rzeczach, których mi nie mówi.
Wszak mogę się przyznać sam przed sobą? — jestem tutaj z tą dziewczyną tak długo, a przecież nie przywiązałem się do niej, — owszem, razi mnie wciąż jej obecność, tak chciałbym być sam i dumać bez przeszkody o przeszłości... o Ziemi... o Marcie...
A jednak trzeba wracać...



Nad morzem, przy Ciepłych Stawach.

Odbyłem więc znowu daleką podróż i znowu jestem smutny i przygnębiony... Zdaje się, że na przyszłość trudno mi już będzie oderwać się od tego kraju i ludku, bo widzę, niestety, że zadanie moje nie jest skończone i trzeba, abym był przy nowem społeczeństwie księżycowem i godził i nauczał i wychowywał jeszcze...
Dzieci Toma podrastają; gdym przyszedł z Kraju Biegunowego i stanął wśród nich, patrzyły na mnie z nieopisaną grozą i przestrachem, na olbrzymiego starego człowieka, który przybył z Ziemi, a teraz długo żył w samotności. Ojciec opowiadał im o mnie zapewne.
A to wszystko są karły. Takie smutne księżycowe karzełki...


Od EXODU naszego dni księżycowych czterysta dziewięćdziesiąt dwa, to znaczy blizko trzydzieści ośm lat ziemskich. Bardzo dawno już nie zapisywałem nic na tych kartach, — dzisiaj biorę je w rękę, aby zanotować śmierć Róży.
Umarła, rzecz straszna, z winy swego męża i brata, ukochanego niegdyś mego wychowanka, Toma, który w gniewie uderzył ją kamieniem w głowę!
Druga żona Toma i dzieci jego starsze przyjęły ten czyn w milczeniu, — zdaje im się, że on ma prawo zabijać wszystkich, którzy mu nie są posłuszni. Jedna Ada, zawsze zdala się trzymająca od Tomowej rodziny, wystąpiła teraz przeciw zabójcy. Bez wybuchu, bez krzyku, tylko z groźną twarzą i podniesionemi rękoma szła dziewczyna ku niemu, a on się cofał lękliwie, choć mógł ją jednem uderzeniem dłoni powalić, bo większy jest i silniejszy.
Ale ona zatrzymała się dwa kroki przed nim i pokazując jedną ręką za siebie, na świeży trup kobiety, poczęła drugą trząść nad jego głową i wołać:
— Za krew twojej żony przeklinam cię w imieniu Starego Człowieka!
(Starym Człowiekiem mnie tutaj teraz nazywają).
Tom się uląkł, ale po chwili spojrzał na mnie wciąż milczącego posępnym wzrokiem, a potem rzekł do Ady, usiłując nadać hardość swemu głosowi:
— Róża była moja, — wolno mi było robić z nią wszystko... żywić ją lub zabić. Dlaczegóż była nieposłuszna?
Ten straszny wypadek i ta zbrodnia — mimowolna, gdyż nie wierzę do tej chwili, aby Tom z zamiarem zabójstwa uderzył był żonę, — oświetliły mi nagle trzy rzeczy, z których dotąd nie dość jasno zdawałem sobie sprawę.
Widzę przedewszystkiem tyraństwo Toma i zdaje mi się, że ja temu jestem winien, bom go wychował, a nie umiałem zrobić go innym. Zresztą nie trzeba może było spędzać samotnych lat w Kraju Biegunowym, a tych tu zostawiać swemu losowi...
A potem zadziwiła mnie Ada. Widzę z jej wystąpienia i z wielu rzeczy, które mi się dopiero teraz przypominają, to, na co nie dość dotąd zwracałem uwagi, mianowicie szczególny jej stosunek do brata i jego rodziny. Zdaje mi się, że oni się nienawidzą wzajemnie, a mimo wszystko tamci boją się tej dziewczyny, najmłodszej z pierwszego pokolenia tutejszych ludzi. Ona trzyma się z dala od nich i jest wśród nich jakby kapłanką, — choć nie wiem, czy ten wyraz dobrze rzecz określa... Żal mi Ady, bo jest samotna i samotna zda się będzie zawsze na tym świecie, tak jak ja, — żal mi jej tem więcej, że ja nie zdołam być dla niej tem, czem bym może być wobec tego powinien: dobrym ojcem i przyjacielem. Ale w jej też stosunku do mnie więcej jest czci jakiejś zabobonnej niż miłości. Snadź i temu ja sam jestem winien...
A trzecia rzecz, która mnie najwięcej przestraszyła, bo najbliżej mnie dotyczy: oni uważają mnie... Ale nie! może się tylko łudzę! Cóż, że Ada przeklinała Toma w mojem imieniu? Wszak jestem tu najstarszy, więc pewnie tylko dlatego... A jednak, gdyby tak było, czyżbym i temu... bałwochwalstwu ja był winien?
Jak oni wszyscy dziwnie wymawiają te wyrazy, któremi mnie nazywają: Stary Człowiek...


Miałem dzisiaj znowu sen, który od lat mnie już trapi niezmiennie i sprawia, że coraz więcej obcym się czuję wśród tego świata...
Śniło mi się, że byłem na Ziemi.
Ale dziś był to sen dziwny...
Miałem dookoła siebie ludzi, z którymi rozmawiałem z najwyższem zajęciem o sprawach państw, narodów, postępu... Mówiono mi, że granice niektórych krajów zmieniły się od czasu, gdy Ziemię opuściłem, że teraz są już inne prawa i wiele z dawnych wierzeń upadło. Zaciekawiony byłem tem wszystkiem i chciałem po długiem niewidzeniu obejrzeć Ziemię własnemi oczyma, aby się przekonać, jak wygląda.
Wybrałem się więc w podróż i szedłem przez znane mi niegdyś okolice i miasta. Rzeczywiście, zmieniło się wiele. Lotem ptaka przelatywałem nad lądy i dziwiłem się, że na miejscu dawnych stolic widziałem gruzy, na miejscu łanów kwitnących pustynie i zgliszcza, a tam, gdzie niegdyś rozciągały się pustynie, spotykałem wody lub pola uprawne i łąki, otaczające stolice nowe, pełne ruchu i życia. Zatrzymywałem się czasem i zachodziłem do domów ludzi i zapytywałem o rzeczy z moich czasów, ale nikt mi już nie umiał odpowiedzieć. Wstrząsano tylko głowami i mówiono: »Nie wiemy nic o tem«, albo »Zapomnieliśmy«.
Przestrach mnie ogarniał i żal niewysłowiony, bo widziałem, że ta Ziemia jest już inna i niepodobna zgoła do tej, jaką ja znałem.
Widocznie — myślałem we śnie — upłynęły już nie lata, ale wieki od czasu, jak stąd odszedłem; na Księżycu tak trudno liczyć długie, podobne do siebie dnie — musiałem ich wiele pogubić w pamięci... Przybywam na Ziemię, — której nie znam i która już mnie nie zna.
I naraz uczułem się tak straszliwie nieszczęśliwym! Obcy na Księżycu, z którym zżyć się nie zdołałem, obcy na Ziemi, na którą jakimś cudem wróciłem — zapóźno! gdzież sobie miejsce teraz znajdę?
Szybowałem więc dalej w powietrzu z ogromną pustką w sercu, a tymczasem po krótkim dniu noc się już robiła. Pierwsze gwiazdy rozbłyskały już na niebie, kiedy wewnętrznym pędem niesiony znalazłem się nad bezbrzeżną płaszczyzną oceanu. Podemną wiły się fale, jak potworne, przelewające się skręty jakiegoś zwierza o śliskiej i błyszczącej łusce, a w falach odbijał się tuman złocistych świateł niebieskich.
Spojrzałem dokoła: tutaj jedynie nic się nie zmieniło! Ta woda była tak samo niezmierzona, jak dawniej i tak samo ruchliwa.
Ale wtem, gdy o tem myślałem, spostrzegłem, że morze dziwnie się wydyma i podnosi ku mnie swe fale. Teraz też dopiero zauważyłem, że wprost nademną stoi Księżyc w pełni, a przez ocean idzie ku niemu olbrzymi wał przypływu. Zląkłem się widma tego świata tam w górze i chciałem uciekać dokądś, gdzie blask jego nie sięga, ale nagle sił mi zabrakło. Uczułem że opadam na wzdymające się wciąż fale, a one rosną i podrzucają mnie coraz wyżej, ku Księżycowi, wyginają się w jakieś potworne, niesłychanie długie szyje o pienistych grzywach, ryczą przytłumionym śmiechem i coraz wyżej, coraz wyżej mną rzucają. W najwyższem przerażeniu obejrzałem się na Księżyc: rósł w mych oczach, coraz bliższy, wydymał się, zajmował już pół widnokręgu; całe niebo było nim już nakryte, jak szaro-srebrnym kaskiem. Zdawało mi się, że dostrzegam już na jego krawędziach wychylające się główki skarlałego potomstwa Marty i słyszę złośliwy śmiech i wołanie:
— Wróć do nas! wróć do nas, Stary Człowiecze! tyś już nie ziemski!
Rozpacz, przestrach, wstręt, obrzydzenie i straszliwa żądza pozostania na Ziemi, chociażby ona znać mnie już nie chciała — wszystko to naraz przeszło burzą przez pierś moją; krzyk okropny wydarł mi się z gardła, — wytężyłem wszystkie siły, aby się oprzeć rzucającym mnie w przestrzeń falom, chwytałem się wody rękami, biłem nogami powietrze...
Nadarmo! Uczułem nagle, że Ziemia, zamiast pod memi nogami, jest mi już nad głową, a ja spadam na Księżyc z powrotem...
Straszny sen! straszniejsza rzeczywistość...


Od naszego EXODU dni księżycowych pięćset i jeden.
Tom wybrał się statkiem z dwoma najstarszymi synami w podróż odkrywczą na południe. Z opowiadań jego wnoszę, że dotarli prawie do samego równika. W dalszej jednak podróży powstrzymały ich straszliwe, tropikalne burze morskie. I tak z niczem wracać musieli.
Tom po powrocie rozmawiał długo ze mną. Mówił dużo o matce swojej i o Róży i żałował jej śmierci. Potem, wspomniawszy o wyprawie i opisawszy mi straszliwe trudy, jakie przebył, zadumał się, a wreszcie powiedział, iż się obawia, że to była ostatnia jego podróż...
Istotnie — patrzę na niego i nie pojmuję już doprawdy... Ten człowiek, przeżywszy zaledwie połowę mego wieku, jest już starcem. Na Ziemi byłby w pełni lat dopiero. Tutaj ludzie wcześniej dojrzewają i wcześnie się starzeją. Tem dziwniejsza, że ja żyję...
Powiedziałem mu to, a on popatrzył na mnie i rzekł po chwili wahania:
— Tak, ale Ada i dzieci moje mówią, że ty jesteś Starym Człowiekiem...
Dziwnie te wyrazy zabrzmiały w jego ustach.
— Ale ty, — odparłem, — ty, co znasz mnie od dzieciństwa swego, co ty mówisz o mnie?
Tom nic nie odpowiedział.


W czternaście dni księżycowych po śmierci Róży umarł Tom. Pozostawił dwanaścioro dzieci, pięcioro ze zmarłej żony, a siedmioro z Lili.
Pochowałem go sam na Wyspie Cmentarnej obok grobów Marty i Piotra i Róży i najmłodszego, trzynastego jego dziecięcia, które umarło było wkrótce po narodzeniu.
Lili rozpacza straszliwie po śmieci męża. Zdaje mi się — obym był fałszywym prorokiem! — że i ona wkrótce za nim pójdzie.
Ada jedna jest spokojna...
Patryarchą księżycowego ludku jest teraz Jan, najstarszy syn Róży i Toma, ożeniony z córką Lili...
A ja... ja się już nie liczę od dawna...


Ada powiedziała mi dzisiaj z głębokiem przekonaniem, że ja nigdy nie umrę... Nie wiem, czy ona jest szalona i to księżycowe pokolenie, które słucha ją i snadź jej wierzy, czy też istotnie ja sam jestem dziwnym wyjątkiem wśród ludzi...

Bo istotnie — dlaczego ja jeszcze żyję? —


Lili umarła.
Z pierwszego pokolenia księżycowego Ada już tylko jedna jest przy życiu.
Od EXODU naszego dni księżycowych pięćset i siedemnaście...


Strach mnie przejmuje, bo tu naprawdę koło mnie dzieje się coś, czego nie mogę i nie chcę, nie chcę! zrozumieć...
Ten ludek podczas burzy, sroższej dzisiaj, niż zazwyczaj, i połączonej z groźnym wybuchem Otamora, — ten ludek przyszedł tedy pod moje mieszkanie z ofiarami, mając na czele szaloną kapłankę, Adę, której snadź długi niegdyś pobyt i samotność w Kraju Biegunowym zmysły odebrały. Już od opłakanego zabójstwa Róży, które ją straszliwie wstrząsnęło, zacząłem uważać, że w jej głowie coś niedobrego się dzieje, — teraz widzę, że ma naprawdę pomieszanie zmysłów. Ale ja to jeden widzę! — oni ją czczą i mają za natchnioną! I dzisiaj pod jej szalonem przewodnictwem — straszno powiedzieć! — modlili się do mnie, abym powstrzymał wichry i uspokoił kołyszącą się pod ich nogami ziemię! Więc oni mają mnie naprawdę za...
O! jakże ja strasznie jestem samotny w towarzystwie tej obłąkanej i tych karłów, zaledwie zasługujących na miano ludzi! —




II.

Tyle dni, tyle nieskończenie długich dni i nocy...
Zdaje mi się, że straciłem rachubę czasu. Tak ciężko liczyć dnie, podobne do siebie, jak krople wody, dnie, którym mój stary ziemski zegar nie może wydążyć — i ustaje w biegu, nim słońce wzniesie się w południe... Tylko serce moje znaczy uderzeniami każdą cząstkę doby, a kiedy je zapytam, która jest godzina, odpowiada niezmiennie, że jest godzina nieukojonej tęsknoty; a kiedy je zapytam, ile tych godzin upłynęło, odpowiada tylko: Za dużo! za dużo!
Tak jest, o nieutulone, samotne serce moje! za dużo tych godzin, za dużo tęsknoty, za dużo już życia...
Włosy mam już siwe oddawna... Od jak dawna? — A bo ja wiem? Tam na Ziemi musiało już upłynąć lat kilkadziesiąt od czasu, kiedym trupami napełniał pierwsze groby na Wyspie Cmentarnej. Przybyło już tych grobów dzisiaj. Kopałem mogiły dla Toma, dla Lili i Róży, którzy przecież byli dziećmi, gdym ja się już chylił; dokoła mnie wzrastają prawnuki tych, co ze mną na ten świat przybyli z Ziemi, — a ja ciągle żyję.
To jest tak zadziwiające, że czasem nie rozumiem już własnej istoty: gotówbym sam przypuścić, że prawdę mówi ta wśród księżycowego pokolenia rozszerzona o mnie legenda, że ja wogóle nigdy nie umrę...
Przypominam sobie — na Ziemi, na mojej ukochanej, na zawsze straconej Ziemi, czytałem raz w książce jakiegoś uczonego przyrodnika, że śmierć jest zjawiskiem niepojętem i przypadkowem, nie wynikającem bynajmniej z warunków życia. Strach mnie przenika, gdy pomyślę, że wobec tego mogłaby zapomnieć o mnie i nie przyjść...


Jeśli dobrze liczę, pięćdziesiąt lat minęło już od czasu, kiedy z pomarłymi dziś towarzyszami opuściłem Ziemię.
Z tych ludzi, których ja znałem, zapewne mało kto żyje; ci, którzy w dzieciństwie słyszeli o szaleńcach, udających się w podróż na Księżyc, są teraz siwi i zapomnieli może imion owych podróżników, których tam mają za straconych...
Pięćdziesiąt lat! Ileż się rzeczy od tego czasu musiało zmienić na Ziemi. Możebym znanych niegdyś okolic nie poznał teraz. I pamięć moja już słabnie... Tkwi w niej jeszcze mnóstwo szczegółów, z któremi się pieszczę z lubością w długich godzinach rozmyślań, ale widzę, że z każdym dniem stają się coraz luźniejszemi obrazami, mozajką drogocennych, tęsknotą moją rozlśnionych kamieni, która się już rozsypuje i łamie...
Składam tę mozajkę w myśli wciąż od nowa, kamyki, które już w ciągu długich lat pogubiłem, uzupełniam jakiemś smutnem rojeniem i znowu zmieniam obrazy, bawiąc się na starość temi skarbami wspomnień, jak dziecko kalejdoskopem.
I takie są perliste te wspomnienia, gdy przez łzy na nie patrzę!
O! gdyby jeden dzień, jedna godzina tam — na Ziemi! Gdyby zobaczyć jeszcze ludzi, takich prawdziwych, do mnie podobnych ludzi! o! gdyby słyszeć szum lasów: świerków, lip i dębów, gdyby zobaczyć jeszcze rozpuszczone na wiatr warkocze brzeziny, widzieć na łąkach trawę, czuć zapach ziemskich ziół i kwiatów, słyszeć śpiew ptaszęcy, patrzyć, jak łany pokrywają się na wiosnę runią ozimin lub falują w lecie złocistemi kłosami!

Wiele rzeczy na Ziemi zmienić się musiało, ale ludzie są tak samo, tak samo są ptaki i rośliny!
Czasem przypomina mi się złota gadka, że dusza ludzka z ciała uwolniona może wędrować do woli po światach gwiazdach i słońcach. Niegdyś małym chłopcem, mieszkając jeszcze na Ziemi, marzyłem, myśląc o tem, o podróżach po gwiaździstem przestworzu, — teraz pragnąłbym tylko być na Ziemi, wiecznie, wiecznie na Ziemi! A gdy czasem strach mnie przejmuje, że ta Ziemia dzisiaj już inna, niż ja ją znałem przed pięćdziesięciu laty, to przypominam sobie, że są przecież ludzie, są lasy i śpiewające w nich ptaki, są łany i kwitnące na nich kwiaty... To wystarczy duchowi mojemu, jeśli będzie miał wolność iść tam...
Jak dawno ja już nie słyszałem śpiewu ptasząt!
A pamiętam, pamiętam jeszcze ranki takie, całe ptactwem rozśpiewane... Szary świt robi się na świecie, niebo blednie, potem różowi się lekko od wschodu, — cisza jest ogromna, — słychać tylko szelest dużych pereł rosy, spadającej z liści drzew. Wtem naraz pierwszy, krótki, urwany świergot, po nim drugi, w innej stronie, i trzeci, czwarty... Jeszcze chwila ciszy, a potem jakby wszystkie drzewa, wszystkie krzewy ożyły: świergot wszczyna się na około, klaskanie, gwizd, bicie i gwar, — zrazu można jeszcze poszczególne głosy odróżnić: tu kos się odezwał, tam z lasu słychać krzyk sojki, ówdzie bliżej wróble, sikorki, pliszki, a w górze skowronek, — później już jest tylko jeden ogromny, radosny, dźwięczny chór; powietrze drży od niego, listki, zda się, drżą i kwiaty i trawy... Na świecie tymczasem robi się coraz jaśniej, na niebie coraz rumianiej — aż wreszcie i słońce wypływa na firmament.
Tutaj słońce wschodzi leniwie i cicho... Chciałoby się przypuścić, że nie spieszy się dlatego, że go nie wołają żadne głosy... Kilkugodzinnego, szarego świtu, podczas którego okolica leży nieodmiennie ścięta mrozem i śniegiem spowita, nie rozwesela śpiew ptasząt... Słońce tu na Księżycu wschodzi zawsze nad martwym światem i w bezdennej głuszy. Jedynie człowiek zakrzyknie, z dalekiej gwiazdy przybyły, — przebudzone dziecko zapłacze z cicha, albo pies zdziczały, skostniały od mrozu zaskomli w jamie, z której wygnał przed wieczorem jakiegoś księżycowego potworka...
I przez cały, nieskończenie długi dzień panuje cisza, chyba że wiatr się zerwie, rozbudzi morze i zaświszcze po skałach, albo szeroki gardziel wulkanu ryknie, odpowiadając huczącym gromom...


Przed kilku dniami wydobyłem ten pamiętnik i zacząłem go czytać. Tak mi żywo stanęło dziś w myśli wszystko, com przeżył. Przerzucam pożółkłe karty, a gdy na chwilę przymknę oczy, to mi się zdaje, że słyszę turkot wozu, wiozącego nas przez okropne księżycowe pustynie, zdaje mi się, że widzę znów to niebo czarne i rozświetloną na niem Ziemię, te olbrzymie góry, wyglądające jak węgiel w cieniu, a mieniące się wszystkiemi barwami tęczy w blasku słońca, co bezpromienne, potworne — płynie wśród gwiazd różnokolorowych ku wyginającej się w coraz węższy sierp Ziemi. A potem przypominają mi się te pierwsze lata spędzone już tu, nad brzegiem morza. Przez zamknięte powieki widzę Martę smutną i bladą, Piotra i te dzieci rozkoszne, których dzisiaj także już niema. Ada tylko jeszcze została przy życiu, ale zdaje mi się, że nie pamięta już rodziców, choć z tego, co odemnie o nich słyszała, opowiada wiele z fantastycznemi dodatkami nowemu pokoleniu. Była jeszcze taka maleńka, gdy oni pomarli. Dzisiaj jest po mnie najstarsza na tym świecie, a te karzełki czczą ją prawie tak samo, jak mnie, z tą tylko różnicą, że mnie boją się ponadto, choć, Bóg widzi, nie wiem dlaczego, bo nigdy nic złego im nie wyrządziłem.
To prawda, że nie umiem się z nimi obchodzić, jak z równymi sobie ludźmi. Czasem robią na mnie raczej wrażenie dziwnie zmyślnych zwierzątek. Już pierwsze tu urodzone pokolenie różniło się od nas, z Ziemi przybyłych. Tom i jego siostry, nawet gdy dorośli, wyglądali wobec mnie jak dzieci. Ich wzrost zarówno jak i siły zastosowały się już do warunków tutejszego świata: mniejszej jego masy i zmniejszonego ciężaru przedmiotów. Wobec tego zaś plemienia, co teraz żyje dokoła mnie, ja jestem prawdziwym olbrzymem. Wnuczęta Marty, ludzie już dojrzali (dziwnie tu prędko dojrzewają ci ludzie!), sięgają mi głowami zaledwie do pasa i gną się pod ciężarem przedmiotów, które ja jedną ręką z największą łatwością podrzucam. Mimo tak wątłego ciała są jednakże bardzo zdrowi i wytrzymali nadzwyczajnie na mróz i gorąco.
Długie noce przesypiają wprawdzie po większej części, ale gdy zajdzie potrzeba, umieją na najtęższym mrozie pracować z zapalczywością, która we mnie podziw wzbudza.
Duch w tych karzełkach dziwnie zmarniały. Co się to porobiło z temi okruszynami cywilizacji, któreśmy ze sobą z Ziemi przywieźli! Poglądam naokół siebie i mam takie wrażenie, jakbym się dostał między jakieś istoty, w połowie zaledwie będące ludźmi... Umieją one czytać i pisać, umieją z rudy wytapiać metale, zakładać sidła i tkać odzienie, posługując się ogniem, znają nawet użyteczność różnych narzędzi mierniczych, rozmawiają ze mną dość czystą polszczyzną i rozumieją nieźle treść książek pisanych po francusku i angielsku, — ale pomiędzy sobą posługują się jakąś dziwną, ubogą gwarą, na którą składają się poprzekręcane słowa polskie, angielskie, malabarskie i portugalskie, a pod ciasnemi ich czaszkami myśli płyną leniwie i ociężale; zda się, że z największym wysiłkiem łączą je w słowa, pomagając sobie przytem ruchami rąk i twarzy, jak dzicy gdzieś w głębi Afryki lub na południowych krańcach amerykańskiego lądu.
I taki niezmierzony smutek mnie ogarnia, gdy patrzę na to trzecie pokolenie przybyłych tu z Ziemi ludzi! Smutek tem większy, że nie mogę się w przeświadczeniu własnej wyższości oprzeć uczuciu pogardy dla tych biednych niby-ludzi, a zarazem czuję, że jestem współwinnym w zbrodni, która się stała. Bo myśmy naprawdę sponiewierali zbrodniczo dostojność ludzkiej rasy, przeniósłszy ją tu we własnych osobach i pozwalając jej się mnożyć na tym, nie dla niej utoczonym globie... Natura jest nieubłagana zarówno wtedy, gdy w tryumfalnym pochodzie kroczy naprzód i spełniając swe od wieków umiłowane dzieło rozwoju, stwarza formy ciągle nowe a coraz to wyższe — jak i wtedy, gdy obrażona cofa się i odwołuje to, co stworzyła. Daremnie z nią walczyłem, chcąc w księżycowem pokoleniu utrzymać ducha na tej wysokości, do jakiej wzbił się na Ziemi. Jedyny a nieoczekiwany skutek mych usiłowań, to ta z bojaźnią połączona cześć, jaką dla mnie mają. Jestem dla nich nietylko olbrzymem, ale i tajemniczą istotą, która wie, czego oni nie wiedzą i rozumie, czego oni pojąć nie są zdolni...
A przytem Ada opowiada im ciągle, że na północy jest kraj, gdzie słońce nigdy nie zachodzi, a dalej jest okropna, bezbrzeżna i śmiertelna pustynia, a nad pustynią świeci olbrzymia złocista gwiazda i że ja z tej gwiazdy na Księżyc przybyłem. Czyż to nie dość, aby zamącić biedne mózgi tych karzełków? — Nie byli tam nigdy i nie widzieli świecącej Ziemi, lecz Ada była ze mną w Kraju Biegunowym i opowiada im teraz cuda, a oni słuchają jej z zapartym oddechem i poglądają lękliwie ku mojej, wobec nich olbrzymiej, siwej postaci...
I tak jestem wśród nich samotny!


Jest noc. Nie umiem, niestety, jak ci księżycowi ludkowie przespać trzystu godzin z rzędu, więc siedzę i dumam.
Mieszkam sam w starym domu, który zbudowałem był niegdyś z Martą i Piotrem; we dnie kręcą się tutaj dokoła stawu karzełki i przyglądają mi się ciekawie, choć przecież znają mnie od dzieciństwa, ale nie wiem, dlaczego — żaden z nich wejść się tutaj nie waży. Ada jedna przychodzi do mnie o pewnych stałych porach dnia, składa żywność, porządkuje co trzeba, a jeśli mnie w domu zastanie, zadaje parę zwyczajnych, utartych pytań, a potem spędza jeszcze, siedząc na progu, parę godzin w milczeniu — i odchodzi zostawiając mnie znowu samego.
Zdaje mi się, że ona pojmuje te odwiedziny, jako pewien rodzaj obowiązku względem mnie i spełnia je jak gdyby obrządek czci, należnej »Staremu Człowiekowi«.
Obłąkana jest ta kobieta dziwnym obłędem. Na pozór zupełnie spokojna i przytomna, ma ideję manjacką, o której nie wiem, skąd się wzięła w jej umyśle... Zdaje jej się, że ja jestem nadprzyrodzoną istotą, władnącą tym księżycowym światem, a ona moją kapłanką i prorokinią tego ludku, który w nią wierzy niezachwianie.
Jakiś mit, jakaś nowa, fantastyczna religja powstała w jej biednej głowie, złożona ze zdań Pisma Świętego i opowiadań moich o Ziemi i naszem tu przybyciu. Głosi ją dzieciom Toma, które jej więcej wierzą, niż mnie.
Początkowo starałem się przez długi czas przeciwdziałać wszelkiemi sposobami rozszerzaniu się tego mitu, w którym tak niepoślednie miejsce zajmowała moja osoba, ale przekonałem się w końcu, że jestem pod tym względem zupełnie bezsilny. Tłumaczyłem Adzie długo, że przecież ja, jak i rodzice jej, których musi jeszcze pamiętać, jestem takim samym człowiekiem, jak ludzie na Księżycu, a jeśli jestem większy i silniejszy, to tylko dlatego, że się na innej, większej planecie, na Ziemi urodziłem. Słuchała uważnie i w milczeniu, a gdym się wreszcie zniecierpliwił, szepnęła, spoglądając na mnie z chytrym uśmieszkiem:
— A jak ty, Stary Człowieku, zdołałeś dostać się tu ze Ziemi i przenieść moich rodziców, czegoby nikt inny nie potrafił? skąd ty wiesz wszystko, czego nikt inny nie wie? a przedewszystkiem, dlaczego ty nie umierasz, tak jak inni?
Zgromiłem ją i zakazałem jej raz na zawsze rozsiewania o mnie baśni, ale nie na wiele się to przydało. W kilka godzin usłyszałem tylko, jak mówiła do Jana, który jest teraz księżycowym patryarchą, a szedł właśnie do mnie w jakimś interesie:
— Stary Człowiek się gniewa, Stary Człowiek nie chce, aby wiedziano, że on jest... Starym Człowiekiem.
Jan się strapił ogromnie.
— To źle, to bardzo źle, — a ja właśnie chciałem prosić go, aby przeniósł pod mój dom kamień, którego ja wraz z synami nie mogę ruszyć z miejsca...
— Trzeba go przebłagać, — rzekła Ada, — przynieście tylko dużo ślimaków, sałaty i bursztynu, ja mu to oddam. A przedewszystkiem — tu położyła palec na ustach — nie mówcie nic przy nim! sza! bo on tego nie chce!
Wyszedłszy z za węgła, skąd wysłuchałem całej rozmowy, zgromiłem znowu Adę i udałem się ku domowi Jana, aby zrobić, czego sobie życzył. Na odchodnem słyszałem jeszcze, jak Ada szepnęła zafrasowanemu »patryarsze«:
— A widzisz! on słyszy i wie wszystko!
Jestem bezsilny wobec tego mitu, który urasta dokoła mej osoby, bo oni wszyscy chętniej dają posłuch baśniom Ady, umiejącej do nich przemawiać, niż moim tłumaczeniom, których nawet nie rozumieją.
Skąd się u tej kobiety wzięło to szaleństwo — nie wiem, ale to pewna, że jest treścią całej jej istoty i tajemnicą jej ogromnej powagi wśród księżycowego ludu. Gdy żyło jeszcze pierwsze pokolenie, Róża i Lili obawiały jej się, a nawet Tom, który wobec mnie nie zawsze był skłonny do uległości, drżał przed nią. Dzisiaj — dzieci jego nie ośmieliłyby się w niczem sprzeciwić jej rozkazowi.
Mnie oburza to bałamuctwo, które wprowadza w biedne mózgi wnucząt Marty, a przecież czuję dla niej równocześnie wielką litość... Zwłaszcza, że w tem spokojnem jej szaleństwie spostrzegam chwile jasne, przebłyski świadomości, wśród których zdaje sobie snadź sprawę, że żyje w urojeniach i zapewne cierpi.
Pamiętam raz taki wypadek:
Było już po północy, kiedy Ada przyszła do mnie. Zadziwiły mnie jej odwiedziny o tak niezwykłej porze, zwłaszcza że mróz tu nie żartuje i wychodzić z domu w nocy nie jest rzeczą przyjemną ani zwyczajną.
Zastała mnie pochylonego nad jakąś książką, a nie chcąc mi przerywać, usiadła cicho w kącie na ławie.
Widziałem, że ma ochotę rozmawiać ze mną, ale naumyślnie nie zwracałem na nią uwagi. Ada siedziała przez pewien czas w milczeniu, — aż wreszcie widząc, że na nią nie zważam, zbliżyła się do mnie i lekko, leciuchno dotknęła dłonią mego ramienia:
— Panie...
Odwróciłem się szybko. Tak nie mówiła do mnie nigdy. Z ust jej słyszałem tylko zawsze: Stary Człowieku! I dziwna! słysząc teraz wyraz: Panie! doznałem niezwykłego uczucia: był w niem odcień radości, że ktoś do mnie po ludzku przemawia, a obok tego jakby oburzenie, że tak ktoś śmie przemawiać.
— Panie... — powtórzyła znowu Ada.
— Czego chcesz, dziecko? — zapytałem, jak mogłem najłagodniej. Musiałem to pytanie parę razy powtórzyć, nim mi wreszcie odpowiedziała.
— Chciałam się zapytać... chciałabym wiedzieć...
— Co?
— Panie! ja nic nie wiem! — zawołała nagle z takim tragizmem w głosie i z taką rozpaczą w utkwionych we mnie oczach, że gdym na nią spojrzał, zamarła mi na ustach złośliwa uwaga, iż wobec tego nie powinnaby tak wiele rozprawiać księżycowym ludziom.
A ona tymczasem ciągnęła dalej:
— Ja zgoła nic nie wiem... I chciałam cię prosić, abyś mi powiedział wreszcie, co to wszystko znaczy, kto ty jesteś właściwie i co my jesteśmy? Widzę, że jesteś samotny i stary, silny i wielki, ale zdaje mi się, że pamiętam jeszcze moich rodziców, którzy byli również inni niż my dzisiaj, podobni do ciebie...
Zamilkła, a po chwili powtórzyła znowu, patrząc mi w oczy:
— Powiedz, kto ty jesteś i co my jesteśmy?
A we mnie stało się coś dziwnego. Zdawało mi się wprawdzie, że na to jej pytanie byłem już dał odpowiedź oddawna i niejednokrotnie, ale mimo to wezbrała we mnie żądza mówienia, mówienia po ludzku do tej kobiety, która wreszcie po ludzku się do mnie odezwała. Ogarnęło mnie rozczulenie; czułem, jak serce mi mięknie, a łzy się cisną do oczu; z piersi nie mogłem na razie wydobyć głosu.
Po chwili powtórzyłem tylko za nią jak echo:
— Kto ja jestem!...
Zdawało mi się, że ja sam właściwie nie wiem już tego dobrze...
A Ada mówiła znowu:
— Tak, kto ty jesteś, panie... Nazywamy cię wszyscy Starym Człowiekiem, ale ja dzisiaj myślałam... i właśnie przyszłam spytać się ciebie... powiedz mi prawdę, czy ty jesteś rzeczywiście Starym Człowiekiem?
To imię moje tutejsze, które sama rozpowszechniła niegdyś, wymawiała teraz z zabobonnym strachem, zatrzymując się na chwilę i zniżając głos za każdym razem.
— Chcę wiedzieć — mówiła dalej — czy ty rzeczywiście stamtąd, z tej Ziemi, którą widziałam, przyszedłeś tutaj i czy możesz wszystko zrobić, co zechcesz, i czy naprawdę nigdy nie umrzesz i czy my, gdybyś nas opuścił, powracając na Ziemię, będziemy rzeczywiście skazani na zgubę, tak jak myślimy?
Powiedziała to wszystko jednym tchem prawie i utkwiła we mnie błyszczące i niespokojne oczy.
A cóż ja miałem odpowiedzieć? Przed chwilą jeszcze chciałem się przed nią wywnętrzyć, powtórzyć raz jeszcze tak od serca wszystko, com już tyle razy opowiadał, o Ziemi, o naszem tu przybyciu, o pomarłych moich towarzyszach, ale gdym słów jej słuchał, powstała we mnie nagle ta świadomość, że to wszystko będzie daremne, bo ona chce, abym ja ją utwierdził w mniemaniu, że jestem Starym Człowiekiem, to znaczy, według ich rozumienia jakąś nadprzyrodzoną istotą.
Smutek mnie znowu ogarnął i długo nie mogłem znaleść słów...
— Dlaczego się pytasz? — zagadnąłem wreszcie. — Wszakże mówiłem ci już nieraz.
— Tak... ale jabym chciała, żebyś mi powiedział — prawdę!
Przypomniało mi się, jak przed wielu, wielu laty podobnie odezwał się do mnie mały Tom, gdym mu pokazywał Ziemię i opowiadał, że stamtąd przybyłem. »Wuju, powiedz mi teraz prawdę!« — mówił.
— Powiedz mi — nalegała dalej Ada — powiedz, czy to prawda jest, żeś ty przybył z moimi rodzicami z owej gwiazdy ogromnej, którą ty nazywasz Ziemią?
Chwyciła mnie za rękę i patrzyła we mnie płonącemi oczyma. Nigdy jeszcze nie widziałem jej takiej.
— Powiedz mi! — wołała — bo ja to powtarzam tym ludziom, a oni — wierzą w ciebie!
Ostatnie słowa wymówiła z jakimś krzykiem serdecznym, który mnie wprost przestraszył. Nie przypuszczałem nigdy, że w tej skrytej, obłąkanej, starzejącej się już dziewczynie mogą się odbywać walki i może płonąć takie uczucie. »Oni wierzą w ciebie!« — w tem mieściła się w tej chwili cała dziwna tragedja jej życia. Ona stworzyła księżycowemu ludowi nową, bałwochwalczą i fantastyczną wiarę i teraz, gdy nagle zbudziła się w niej wątpliwość w to, co sama głosiła, przyszła do mnie, aby usłyszeć z ust mych potwierdzenie, bo — oni wierzą we mnie! W tym okrzyku brzmiało coś, jak gdyby skarga, że ci ludzie są tacy biedni i marni wobec mnie, a zarazem i prośba, aby im nie odbierać tej ich wiary.
Patrzyłem na nią długo i zdaje mi się, że miałem łzy w oczach.
— Ado, uwierzysz temu, co ci teraz powiem?
— Uwierzę, uwierzę!
Zawahałem się chwilę: możeby się zaprzeć swego ziemskiego pochodzenia? Gdyby myśleli, żem się na Księżycu urodził, jak oni, przestaliby mnie może uważać za wyższą istotę? Ale naraz wydało mi się taką niesłychaną potwornością zaprzeć się Ziemi, że na myśl tę samą pot mi wystąpił na czoło. Bądź co bądź postanowiłem wytłumaczyć Adzie, że jestem wprawdzie człowiekiem starym, ale bynajmniej nie Starym Człowiekiem w ich rozumieniu i że powinni to pojąć, choćby im bolesna była strata rozpowszechniającego się zabobonu.
— Istotnie przyszedłem tu ze Ziemi — zacząłem, lecz Ada nie dała mi już dokończyć.
— Więc to prawda? — zawołała, — prawda?
Skinąłem głową w milczeniu. W tej chwili uczułem, że Ada chwyta mnie za nogi.
— Dziękuję ci, Stary Człowieku i proszę, przebacz mi, żem śmiała... Teraz już wiem, ty jesteś Starym Człowiekiem!
Spojrzałem na nią zdumiony. W oczach jej, przed chwilą jeszcze przytomnych i rozumnych, palił się znowu ten tajemniczy ogień, który ją pożera, ręce jej drżały, a na lica wystąpiły gorączkowe rumieńce.
— Dziękuję ci, Stary Człowieku, — powtarzała, — pójdę i powiem ludowi...
Nim zdołałem ochłonąć ze zdumienia, w jakie wprawiły mię te niespodziewane słowa Ady, jej już przy mnie nie było. Wymknęła się tak prędko, że nie miałem czasu zatrzymać jej ani na nią zawołać.
Ada jest szalona, ale dziwno mi, że Tomowe potomstwo tak bezwarunkowo wierzy jej słowom, dziwno mi, że te wszystkie baśnie znalazły u nich grunt tak podatny...
Zastanawiam się nieraz, jak się wszystko stało. Może i ja tu sam jestem winien po części: zbyt się odsuwałem od nowego księżycowego plemienia, a spostrzegłszy, że otacza legendą moją osobę, uważałem to zrazu za dzieciństwo i nie starałem się stłumić jej w zarodku. Gdym wreszcie przerażony wystąpił do walki z nią, było już zapóźno.
Jeszcze za życia Toma zauważyłem, że poczynają wśród jego dzieci krążyć różne fantastyczne wieści o mnie. Z dosłyszanych przypadkiem zdań dowiedziałem się, że wiedzę moją i moją nadzwyczajną w stosunku do nich siłę uważają za objaw jakiś nadprzyrodzony. Uchodziłem w ich oczach za potężnego czarnoksiężnika co najmniej. Tom wprawdzie nie rozpowszechniał tego mniemania, ale, o ile wiem, nie przeczył mu także. Mnie początkowo to bawiło tylko.
Ale po śmierci Toma rzeczy przybrały znacznie gorszą postać. Zdaje mi się, że dzisiaj jestem dla tego ludku już czymś daleko więcej niż czarnoksiężnikiem. Sądzą, że wszystko wiem i mogę, a jeśli nie zawsze robię to, o co mnie proszą, to tylko dla tego, że nie chcę. Wszak proszono mnie, abym zażegnał południowe burze, mówiąc, że Adzie się to niestety nie udaje, choć działa w mojem imieniu! I ona posłała ich do mnie, bo — ja wszystko mogę.
Kiedyś znowu Jan pytał mi się w wielkiej tajemnicy, kiedy mam zamiar opuścić ich i odejść na Ziemię? — Ada przepowiada im, że to nastąpi niewątpliwie, a oni się boją mego odejścia!
To pewna, że z najwyższym a bolesnym smutkiem patrzę na to, co się w głowach tego pokolenia dzieje. Nie mogę nic na to poradzić, — może tylko nie chce mi się już walczyć z naiwną ciemnotą... Wszystko mnie męczy, wszystko mnie przygnębia. Rad jestem, gdy mogę zapomnieć na chwilę o tem, gdzie jestem i co się dokoła mnie dzieje i — przymknąwszy oczy — na jawie śnić o Ziemi.
Tam są ludzie — prawdziwi — i takie lasy, takie ptaki, takie kwiaty pachnące na łąkach...
O! tam...
I tylko coraz mi pilniej odejść stąd na zawsze! O! gdybym to mógł tak, jak oni w to wierzą, powrócić na Ziemię! Obłąkany jestem tą myślą o Ziemi. Czemkolwiek się zajmę, ta myśl powraca ciągle i w nocy nie daje mi spokoju. Gdy zasnę, snują mi się przed oczyma różne fantastyczne obrazy, ale wszystkie są wariacjami jednego motywu: Ziemia! Ziemia! Ziemia!
Niegdyś, gdym tam jeszcze mieszkał, były to dla mnie różne lądy i różne kraje, narody, społeczeństwa — teraz stopiło się to wszystko w jedną myśl, jedną miłość i tęsknotę. Nie umiem już rozróżnić z odległości lat i przestrzeni państw ani ludów odmiennego języka i wiary; nawet ludzkość cała zlewa się w mojej duszy w nierozdzielną jedność ze zwierzętami, roślinami i całą ziemską bryłą i tak to wszystko błyszczy i świeci w mojej myśli, jak tam z czarnego nieba nad pustyniami!
Ziemia! Ziemia! Ziemia!


Przypomniał mi się dzisiaj Tom z tych czasów szczęśliwych, kiedy, dzieckiem, był jeszcze moim nieodłącznym towarzyszem i przyjacielem. Myślałem o nim długo — i teraz, w cichą, mroźną noc księżycową snują mi się przed oczyma samotnika barwne obrazy z lat jego chłopięcych...
Bądź co bądź — jedyny to był człowiek z nowego pokolenia, którego naprawdę kochałem. I tak nadzwyczajnie obchodziło mnie wszystko, co jego dotyczyło.
Rozwijał się zadziwiająco szybko — widocznie pod wpływem warunków tutejszego świata. Gdy miał lat czternaście, był już dorosłym i dojrzałym mężczyzną. Obie starsze dziewczynki także już dorastały... Patrzyłem na nie, jak na rozkwitające kwiaty, nieświadome jeszcze swego uroku, ale już wonne i przeczuwające może instynktownie, że są powabne i że dopełnia się w nich jakaś tajemnica, wzrasta jakaś moc niepojęta, przez którą są cenne, pożądane i święte.
Zachowanie się ich względem Toma uległo znacznej zmianie. Dawniej — były to dwie służki, dwa drobne motylki, kręcące się wciąż koło jego jasnowłosej głowy, szukające tylko sposobności, aby mu się przypodobać lub przydać na co. On był świadomy swej ogromnej przewagi nad siostrami i uważał ją za rzecz całkiem naturalną. Lekceważył sobie nawet dziewczątka. Jeżeli czasem, w przystępie rzadkiej czułości pogłaskał którą z nich po bujnych i miękkich włosach, albo nawet pocałował, to czynił to zawsze z miną dobrotliwego władcy, który raczy wynagradzać przywiązanie swoich poddanych, ale dba także o to, aby ich nie zepsuć zbyt częstemi objawami swego monarszego zadowolenia. Ten stosunek Toma do sióstr sprawiał mi nawet przykrość od samego początku i niejednokrotnie robiłem chłopcu uwagi, widząc, że posługuje się siostrami bezwzględnie, a w zamian jedynie — pozwala się im kochać. Nie przeczuwałem, że na pewien czas przynajmniej zmieni się to całkowicie.
W czasie, o którym mówię, dziewczątka stały się powściągliwsze w objawach swej miłości dla przyrodniego brata, a nawet, jak mi się zdawało, poczęły go unikać. Niekiedy tylko, gdy on tego nie widział, rzucały za nim lękliwe, ukradkowe spojrzenia, rumieniąc się przytem za każdym razem, gdy się do nich zbliżał. W miarę, jak się odsuwały od Toma, stawały się coraz czulsze i serdeczniejsze wzajem dla siebie.
Zmiana ta dokonywała się prędko, a tak jakoś nieznacznie, że spostrzegłszy ją, nie umiałem sobie już zdać sprawy z tego, kiedy się to wszystko stało. To tylko wiedziałem, patrząc na tych troje... dzieci jeszcze, sądząc po ziemsku, że mam przed oczyma przewrót zupełny, dokonany przez przyrodę, która chce stwarzać, choćby później mścić się miała na narzędziach i dziełach swej wielkiej woli.
To już nie było rodzeństwo: to były dwie kobiety i mężczyzna.
Oni sami, rzecz prosta, nie rozumieli tego jeszcze. Tom usiłował po dawnemu postępować ze siostrami, ale z trudnością mu to przychodziło. W ich towarzystwie tracił dawną pewność siebie i mieszał się. Widno było, że te ciche, wątłe dziewczęta miały teraz przewagę nad nim, przyszłym panem księżycowego świata. Teraz on, miast posługiwać się niemi, służył im raczej. Znosił im żywność, dbał o ich odzienie, wygody, rozrywki, zbierał dla nich barwne muszelki i kawałki bursztynu, które one potem wplatały we włosy, albo też woził je w piękny czas łódką po morzu. Wycieczkom tym ja zazwyczaj towarzyszyłem, gdyż — dziwna rzecz! — dziewczęta razem z Tomem wychowane i spędzające dotąd całe dnie z nim razem, nie chciały się teraz puszczać z nim sam na sam. Nieraz chciałem, jako silniejszy i doświadczeńszy, wiosłować za Toma, ale on nie pozwalał na to. Zauważyłem, że nie tyle mu idzie o oszczędzanie mnie, jak raczej o popisanie się przed siostrami siłą swą i zręcznością.
Odwieczna komedja rozgrywała się przed memi oczyma, ale rad na nią patrzyłem. Zdawało mi się, że mam troje ptasząt przed sobą i trzymam dłoń na ich bijących sercach, wiem jak te serca uderzają i rozumiem nawet to, czego one same jeszcze nie rozumieją. Bodaj czy nie jedyny to był od śmierci Marty okres w moim życiu, kiedy czułem się niemal szczęśliwym... Jakiś powiew wiosenny i rzeźwy szedł na mnie od tych dzieci, w których dokonywała się wielka tajemnica życia i miłości.
I to już dzisiaj są dawne wspomnienia! Z rozczuleniem je przywołuję do pamięci, bo tak niewiele miałem dni na tym globie, którebym mógł z przyjemnością wspominać i bez bólu.
Tylko — znowu ta straszna ironja życia! Miłość Toma do Lili i Róży — bo obiedwie kochał jednakowo — ta miłość, której sam widok kładł mi jakąś błogą pozłotę na serce, sprowadziła na ten świat owo skarlałe pokolenie, którem się teraz powoli zaludnia okolica Ciepłych Stawów.
Ilekroć to mi na myśl przyjdzie, wstrząsam się, jak gdybym nagle w koszu róż znalazł obrzydliwe, kłębiące się robactwo.
Zresztą może jestem niesprawiedliwy dla tych karzełków. Oni są przedewszystkiem biedni, tacy biedni, że gdy na nich patrzę, to moja duma ludzka aż się wije z bólu...
Tom był od nich jeszcze o całe niebo wyższy. Pamiętam jego drobną a szlachetną postać... Energiczny był i rozumny; w oczach miał jeszcze to, czego mi tak trudno dopatrzeć się we wzroku jego dzieci: duszę.
Zanadto jest to wszystko dla mnie bolesne i aż mi trudno pisać o tem spokojnie.
Czemu się to wszystko tak stało? — Zabawne pytanie, na które nie może być odpowiedzi! — Dlatego, dlaczegośmy tu przybyli, dlaczego Tomasz umarł i pozostawił Martę między nami dwoma, dlaczegom ja wyrzekł się jej, choć bliższy byłem jej sercu, dlaczego ona umarła i dlaczego ja żyję — to znaczy z tej jakiejś fatalnej i nieubłaganej konieczności, co gwiazdy wznieca i gasi, a zarówno dba o wolę i szczęście człowieka, jak wiatr o ziarnko morskiego piasku, który niesie...


Odczytuję znowu to, co na tych kartkach ostatniej nocy zapisałem i pytam się mimowoli siebie, po co ja to i dla kogo piszę?

Niegdyś, notując wypadki z naszej podróży przez martwą pustynię, i później, kiedym opisywał pierwsze lata naszego życia na Księżycu, myślałem, że zostawię ten pamiętnik księżycowym ludziom, aby przyszłe pokolenia wiedziały, jak dostaliśmy się tutaj i cośmy musieli przecierpieć i przewalczyć, nim się nam udało znaleść znośne warunki do życia. Ale dzisiaj... Przecież to jest śmieszne — ta myśl! Księżycowi ludzie, tacy jak są, nie będą tego nigdy czytali. I nawet nie chcę, aby czytali kiedykolwiek. Co im do tego? co im do moich przejść, uczuć, bólów? Czyżby je zdołali zrozumieć? czyżby widzieli w tych kartach co więcej nad fantastyczną i trochę niejasną dla nich powieść? A zresztą po co się mają dowiadywać, jeśliby to pojąć zdołali, że są zwyrodniałym szczątkiem wspaniałej rasy, która włada swym duchem nad daleką i piękną gwiazdą? Od dnia, w którymby to zrozumieli, musieliby tylko tęsknić, wstydzić się i boleć tak, jak ja, gdy patrzę na nich.
Niech więc tutejsza ludzkość zapomni z czasem, czem była niegdyś na innej planecie, i niech nie miewa »metafizycznych tęsknót«.
Ja ten pamiętnik piszę dziś dla siebie. Gdybym mógł marzyć o wysłaniu go jakim cudownym sposobem na Ziemię, pisałbym go jak list do tych braci moich z ducha, którzy tam zostali, pozdrawiałbym i błogosławił na każdej karcie ziemskie łany szerokie, zboża, kwiaty i owoce, lasy i sady, ptaki i ludzie, wszystko, wszystko, co mi jest dzisiaj we wspomnieniach tak niewypowiedzianie drogie!
Ale ja wiem niestety, że się to nigdy nie stanie, że nie mogę nawet słowa jednego posłać na Ziemię, do której wzlatam tylko myślą i wzrokiem, gdy czasem, przemożony tęsknotą, wybiorę się w Kraj Biegunowy, aby zobaczyć świecącą nad pustyniami moją ojczyznę.
Piszę więc dla siebie. Gawędzę sam ze sobą, jak wszyscy starzy. A gdy mi się czasem na przelotną chwilę uda wywołać w sobie złudzenie, że piszę to wszystko dla ludzi, którzy na Ziemi zostali, to serce raźniej mi w piersiach bije i skronie mi płoną, bo mi się zdaje wtedy, że nawiązuję jakąś nić między sobą, a tą setki tysięcy kilometrów oddaloną rodzinną moją planetą!
Radbym wtedy opisywał najdrobniejsze szczegóły z mojego tu życia, spowiadał się z myśli i skarżył z bólów i wyliczał rzadkie, krótkotrwałe radości...
Tylko... tych radości — było tak nie wiele!


Pisałem tedy o jedynej wiośnie, jaką miałem na tym smutnym globie, patrząc na budzącą się miłość między Tomem a dziewczętami.
Powinienem był może zostać przy nich... Ale mnie się zdawało, że gdy odejdę od nich na jakiś czas, przykazawszy, aby za mojej nieobecności nic ważnego nie przedsiębrali, to przedłużę ową świeżość i wiosnę ową, a powrócę w czas lata, aby wiązać snop dojrzały.
Ja stary szaleniec! — nie mniejszym cudem byłoby zatrzymać spadający kamień przez odwrócenie się od niego! Życie poszło swym zwyczajnym torem!
Gdym przybył nad morze po kilku dniach księżycowych, spędzonych w Kraju Biegunowym, Tom powitał mnie z dziwną powagą i wprowadził do starego domu, który przedtem zamieszkiwaliśmy wspólnie.
— Tu jest twój dom, — rzekł, — taki, jakim go opuściłeś. Nie ruszyliśmy niczego. Ada tylko zamieszkiwała go podczas twej nieobecności i dwa stare psy twoje, które pozostawiłeś.
— A ty? — zapytałem, — a starsze dziewczęta? gdzieżeście wy przebywali? —
Tom obejrzał się. Poszedłem za jego wzrokiem i spostrzegłem dopiero teraz, że nieopodal wśród zarośli nad brzegiem wyższego ciepłego stawu wznosił się prawie już ukończony, nowy domek.
— Ja zbudowałem sobie nowy dom, — rzekł Tom.
— Po co? — zapytałem z mimowolnym zdziwieniem.
Tom wahał się przez chwilę, — wreszcie wskazał na zbliżające się ku nam właśnie starsze dziewczęta i rzekł, patrząc mi prosto w oczy:
— To są moje żony!
— Która? — zapytałem prawie bezwiednie. Zaległo milczenie. Tom zwiesił głowę, a dziewczęta poglądały ku nam trwożliwie.
— Która z nich? — powtórzyłem teraz już świadomie.
— Ja je obie kocham — odparł, — i obie są moje! — Mówiąc to, wziął dziewczęta za ręce i przywiódł je do mnie:
— Pobłogosław nas, Stary Człowieku!...
Wówczas to po raz pierwszy przezwał mnie tem imieniem, które dzisiaj już do mnie przyrosło — na zawsze, jak się zdaje.
Odtąd życie nasze uległo pewnej zmianie, napozór nieznacznej, a przecież bardzo istotnej. W szczupłem naszem towarzystwie nastąpił rozłam. Tom z żonami tworzył osobną, zamkniętą w sobie rodzinę, której węzły zacieśniały się w miarę, jak potomstwo przychodziło na świat. Ja i Ada zostaliśmy na uboczu. Z każdym dniem czułem, że jestem mniej na tym świecie potrzebny, z każdym dniem wzrastała we mnie tęsknota za moim światem tak odległym, a takim innym — a życie tymczasem szło koło mnie z niepowstrzymanym pędem.
Nie rad myślę o późniejszem pożyciu Toma ze siostrami. Nie był dla nich dobry, choć one kochały go niezmiennie do ostatniego tchu. Za wiele od nich wymagał i zbyt był despotyczny. Nawet ja utraciłem dawny wpływ na niego. Po części te przykre stosunki były powodem, że po raz drugi wyprawiłem się był do Kraju Biegunowego, wziąwszy Adę tym razem ze sobą.
A później, po powtórnym moim powrocie, to już zda się początek tego ostatniego aktu mej księżycowej tragedji, który trwa aż po dziś dzień jeszcze. Straszna śmierć Róży, obłąkanie Ady, później zgon Toma i Lili — i ta nieutulona moja tęsknota za Ziemią, i ta okropna samotność, wzmagająca się dla mnie z dniem każdym, chociaż z każdym dniem prawie ludniej tutaj na Księżycu.
Tom doczekał się z dwóch swoich żon licznego potomstwa, sześciu synów i siedmiu córek, z których wszakże najmłodsza umarła w kilkanaście dni księżycowych po urodzeniu. Jeszcze za życia rodziców Jan, najstarszy syn Róży, mając lat mniej więcej piętnaście, ożenił się z córką Lili; później w miarę dorastania pobrali się wszyscy parami. Dzisiaj po śmierci Toma, Róży i Lili, żyje tu na Księżycu oprócz mnie i Ady, dwanaścioro dzieci Toma, dwadzieścia i sześcioro jego wnucząt i dwoje prawnucząt, po najstarszym synu Jana, od dwóch lat już żonatym. Razem czterdzieści dwoje ludzi, którzy zaludniają ten glob, osiedlając się coraz dalej ku zachodowi, wzdłuż wybrzeża morskiego. Razem z nimi posuwa się »cywilizacja«. Wznoszą się domki, kuźnie, zagrody dla psów...
Ja pozostałem w dawnym domku na Ciepłych Stawach i tutaj snadź do śmierci już pozostanę, która oby przyszła jak najprędzej. I tak jestem już wyjątkiem na tym dziwnym świecie, gdzie ludzie, z Ziemi przeszczepieni tak wcześnie dojrzewają i umierają tak wcześnie.


Zdaje mi się, że byłbym szczęśliwy, gdybym bodaj mógł dać znak jakiś ludziom na Ziemi, że tu żyję i myślę o nich. To jest tak nie wiele, a takbym pragnął móc to uczynić!
Przecież to jest straszne, gdy pomyślę, że tyle setek tysięcy kilometrów, taka przestrzeń międzyplanetarna, nigdy nie przebyta dzieli mnie od tej bryły z kamienia i gliny, na której się urodziłem!
O ileż szczęśliwsze są odemnie te karzełki, myślące tylko o tem, aby połów na morzu był obfity, aby sałata pięknie wyrosła i aby zdziczałe psy nie poszarpały jajonośnych jaszczurów w zagrodach...


Spędziłem dzisiaj kilka godzin na Wyspie Cmentarnej. Dawniej, przed laty, lubiłem tam przesiadywać i myśleć o przeszłości zastygłego dziś księżycowego globu; teraz bywam tam znowu często, ale siedząc na grobami pokrytym, zielonym pagórku nad morzem, myślę tylko o Marcie, Piotrze, o Tomie i o sobie, który może nareszcie, nareszcie! spocznę wkrótce obok nich. Dzisiaj, gdym tam tak siedział i patrzył na cichą płaszczyznę morza, zebrał mnie nagle taki bezbrzeżny żal, taki nieutulony smutek, że zacząłem płakać jak dziecko i ręce wyciągać do grobów i prosić je, aby się otwarły, przemówiły do mnie, albo wzięły mnie do swego towarzystwa.
Czuję, że dłużej żyć mi niepodobna. I co mnie właściwie trzyma na tym świecie? Boleść, żal, tęsknota, najgorsze osamotnienie — wszystkom to już przeżył — oddawna nie jestem już nikomu potrzebny: czas odejść.
Tak jest, czas odejść. Chcę tylko raz jeszcze zobaczyć Ziemię, popatrzyć na tę jasną kulę, zawieszoną w błękicie, na tarcze lądów krążące po niej zwolna i przesuwające się nad niemi białe plamy chmur — chcę jeszcze raz wytężyć oko: może rozeznam ten kraj, w którym się urodziłem — a potem...
Gdym wiosłował z powrotem ku wybrzeżu, zamiar mój dojrzał. Pójdę w Kraj Biegunowy, aby przynajmniej patrzyć na Ziemię.
Z tem postanowieniem zbliżałem się ku domowi, układając sobie w myśli całą wyprawę i zastanawiając się nad przygotowaniami do niej, jakie wypadnie porobić.
Na progu letniego domku spotkałem Adę. Przyszła o zwykłej godzinie, a nie zastawszy mnie, czekała cierpliwie mego powrotu.
Serce miałem tak pełne nadziei ujrzenia znowu Ziemi, chociażby z daleka, że nie mogłem się powstrzymać, aby się nie podzielić z Adą swym zamiarem.
— Słuchaj! — zawołałem, gdy się ze mną witała, — wkrótce już od was odejdę!
Popatrzyła na mnie z tą tajemniczą, manjakalną powagą, którą zawsze wobec mnie zachowuje, i odrzekła po chwili:
— Wiem, że kiedy zechcesz, to odejdziesz, Stary Człowieku..., ale...
Nigdy może nie sprawił mi takiej przykrości, jak wówczas, ten dziwny sposób obchodzenia się ze mną tutejszych ludzi, do którego ostatecznie powinienem się już był przyzwyczaić. W pierwszej chwili ścisnęło mi się serce uczuciem niewypowiedzianego osamotnienia i bolesnej goryczy, a potem nagła złość mnie zebrała.
— Dość tych błazeństw! — krzyknąłem, uderzając nogą o próg domu, — odejdę, kiedy mi się będzie podobało i dokąd zechcę, ale nic w tem niema tajemniczego, ani nadzwyczajnego! Idź do Jana i powiedz mu, że chcę mieć jutro rano psy do wózka; wybieram się w Kraj Biegunowy.

Ada nie odrzekła ani słowa i odeszła, aby spełnić mój rozkaz.
W dwie godziny może zauważyłem niezwykły ruch przed domem. Jan i jego bracia i dzieci ich, słowem wszyscy, nie wyłączając kobiet, zgromadzili się i stali z odkrytemi głowami, poglądając w milczeniu i trwożliwie na drzwi. Z grupy wysunęła się Ada i stanęła na progu. Była w uroczystym stroju: miała jakieś wieńce na głowie; sznury ogromnych, krwawo-czerwonych bursztynów i niebieskawych pereł zwisały jej z szyi aż do pasa. W ręku trzymała laskę, zrobioną z pacierzowych kręgów psa, wygładzonych i nanizanych sztywno na długi drut miedziany.
— Stary Człowieku! chcemy mówić do ciebie!
Ogarnęła mnie złość niewypowiedziana. W pierwszej chwili chciałem pochwycić zawieszony na ścianie rzemienny harap i rozegnać tę hołotę, co z taką pompą przyszła tu do mnie, — ale później żal mi się ich zrobiło. Co oni winni...
Przemógłem się tedy i wyszedłem przed dom, postanawiając w duchu przemówić raz jeszcze do ich rozsądku.
Zmieszany gwar przytakiwania, który powstał po wezwaniu Ady, ucichł natychmiast, gdym tylko stanął na progu. W ciszy słychać tylko było płacz najmłodszego wnuka Janowego i rozpaczliwy, stłumiony szept matki: Cicho, cicho, bo Stary Człowiek się rozgniewa...
Ogarnęło mnie uczucie bezbrzeżnej litości.
— Czego chcecie odemnie — rzekłem, odsuwając na bok Adę.
Teraz Jan wystąpił naprzód. Patrzył mi przez chwilę w oczy wzrokiem nieporadnego i zalęknionego karzełka, a wreszcie, oglądnąwszy się poza siebie, jakby w widoku towarzyszy pragnął zaczerpnąć odwagi, przemówił:
— Chcemy cię prosić Stary Człowieku, żebyś od nas nie odchodził jeszcze.
— Tak, tak! nie odchodź jeszcze! — powtórzyło za nim trzydzieści kilka głosów. Była w nich taka obawa i taka prośba, że uczułem znowu budzące się we mnie wzruszenie.
— I co wam na tem zależy? — odezwałem się, stawiając pytanie raczej własnym myślom, niż im.
Jan pomyślał przez chwilę, a potem zaczął zwolna, wiążąc z widocznym trudem w zdania myśli swe rozpierzchłe i niejasne uczucia:
— Bylibyśmy sami... Przyszłaby długa noc i mróz, oh! zły mróz, który kąsa jak pies, a my bylibyśmy sami... Potem słońce by wzeszło, a ciebieby nie było, Stary Człowieku... Ada — tu obejrzał się na stojącą obok »kapłankę« — Ada mówiła nam, że ty się znasz ze słońcem i jeszcze z inną gwiazdą, większą od słońca, tajemniczą i czerniejącą czasem, a czasem jasną, którą ona widziała będąc z tobą tam, na północy... Mówiła, że ty stamtąd przyszedłeś i mówisz do tej gwiazdy, gdy ją zobaczysz, w świętym języku, tym, którym my musimy rozmawiać z tobą... My się boimy, żebyś ty tam, na tę gwiazdę nie wrócił, bo — zostalibyśmy sami... Więc cię prosimy...
— Tak, tak! prosimy cię! zostań z nami! — wołały karlice i karły, kończąc zdanie Jana.
Przez jakiś czas stałem w milczeniu, nie wiedząc zgoła, co mam odpowiedzieć. Mężczyźni i kobiety zwarli się teraz ciasnym kręgiem dokoła mnie i wyciągali ręce i prosili trwogą nabrzmiałym głosem:
— Zostań z nami! zostań!...
Czułem, że daremną rzeczą byłoby powtarzać im teraz to, co mówiłem tyle razy: iż ja jestem zwyczajnym człowiekiem, nie obdarzonym zgoła żadnemi tajemniczemi siłami i tak samo, jak oni wszyscy, śmierci podległym. Nie wiedziałem, co robić; w uszach brzmiał mi tylko nieustanny, do jakiejś przeciągłej litanji podobny głos: Zostań z nami!
Spojrzałem na Adę. Stała na uboczu w swym kapłańskim stroju, z ogromną powagą w całej postaci, ale zdawało mi się, że na jej ustach dostrzegam jakiś uśmiech — pół szyderczy, pół smętny...
— Po coś ich tu przywiodła? — zapytałem.
Uśmiechnęła się znowu i podniosła na mnie dotąd spuszczone ku ziemi oczy:
— Wszak słyszysz, Stary Człowieku, czego chcą od ciebie.
Dokoła brzmiało bez ustanku: Zostań z nami!...
Tego było mi już za wiele.
— Nie! nie zostanę! — krzyknąłem twardo. — Nie zostanę, bo...
I znowu nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Jakże im wytłumaczyć, że idę zobaczyć Ziemię, gwiazdę ogromną i jasną, za którą tęsknię, nie utwierdzając ich tem samem w mniemaniu, że jestem nadprzyrodzoną istotą...?
Dokoła mnie zrobiło się teraz cicho. Spojrzałem na nich i — ktoby dał temu wiarę! — zobaczyłem, że te karły płaczą na myśl, że ja ich opuszczę! Nie wołali już, nie prosili mnie, ale w ich załzawionych, we mnie utkwionych oczach przebijała się jakaś psia pokora i błaganie głośniejsze od krzyku.
Żal mi się ich zrobiło.
— Odejdę od was — rzekłem już łagodniej, — ale nie teraz jeszcze, gdy wam tak zależy... Możecie spać spokojnie!
Usłyszałem coś, jakby westchnienie ulgi z kilkudziesięciu piersi.
— A gdy kiedyś udam się w podróż, — dodałem tknięty nagłą myślą, — w podróż tam ku północy, gdzie świeci gwiazda najpiękniejsza, o której słyszeliście odemnie i od Ady, wtedy wezmę i was ze sobą, abyście ją zobaczyli i mogli później opowiadać swym dzieciom i wnukom...
— Wielki jesteś, Stary Człowieku! wielki i łaskawy! — odpowiedziały mi liczne i radosne głosy. — Nie odchodź tylko od nas na tę gwiazdę, o której mówisz! —
— Gdybym mógł odejść! — westchnąłem mimowoli, — ale, niestety, jestem tylko człowiekiem, takim jak wy...
W grupie karłów powstał ruch i ożywienie. Poglądali po sobie i zdawało mi się, że na szerokich ustach dostrzegam coś podobnego do chytrego uśmiechu porozumienia, który mówił: Wiemy już, wiemy! Ada nam mówiła, że Stary Człowiek z jakiejś niewytłumaczonej przyczyny nie chce, żebyśmy wiedzieli, iż on jest... Starym Człowiekiem.
Ogarniało mnie znowu zniechęcenie; odwróciłem się i wszedłem do izby. Przed domem powstał gwar — widziałem przez okno, jak wszyscy kupili się koło Ady, która coś rozprawiała żywo, zapewne o mnie i o mojej nadprzyrodzoności.
Obecnie jest już blisko zachodu słońca i księżycowy ludek rozszedł się już od dawna po domkach, poprzylepianych do kamiennych brzegów ciepłych stawów, ciągnących się długim szeregiem ku południowemu zachodowi. Za kilkanaście godzin poukładają się do długiego snu i będą marzyć zapewne o przyobiecanej im przez Starego Człowieka podróży i o Ziemi, ogromnej, dziwnej i zmiennej gwieździe, którą znają tylko z opowiadania.
Za kilkanaście godzin będę ja jedyną czuwającą istotą na Księżycu.
Ale teraz ruch jeszcze wszędy panuje. Widzę przez okno, jak przed domem Jana krzątają się jego starsi synowie; nieopodal kobiety kończą w pośpiechu gromadzenie żywności przed mającą wkrótce zapaść nocą.
Nie wiem, czy dobrze robię, zatrzymując się jeszcze pośród tych ludzi... Zresztą, niema o czem myśleć: przyobiecałem im, że pozostanę jeszcze.
Ale, pociesz się, stare serce moje! — nie długo już pozostanę! Jeszcze kilka dni, kilkanaście najwyżej długich dni księżycowych, a wyruszę na północ, w Kraj Biegunowy, aby tam już życia dokonać patrząc na Ziemię.
Ci ludzie, wiem, pomni mej obietnicy, będą chcieli iść ze mną. Więc wezmę kilku z nich w tę drogę, niechaj zobaczą Ziemię i niech wracają potem do swych braci — bezemnie.
Zbyt wielka tęsknota mnie ciśnie. Żałuję nawet żem uległ i obiecał pozostać tu jeszcze, a jeśli się czasem czego obawiam, to tylko, aby mi sił nie zabrakło i życia odejść stąd w tę krainę, gdzie będę miał Ziemię przed oczyma!
Ale nie! siły moje wystarczą jeszcze, wystarczą! Dziwię się czasem sam niespożytości swego organizmu. Toż to kilkanaście lat brakuje mi już tylko do setki, a zda się, że każdy dzień, miast wyczerpywać me siły i nadwątlać zdrowie, hartuje mnie tylko coraz więcej...
I znowu myślę mimowoli o owem śmiesznem a przestraszającem podaniu, rozpowszechnionem wśród tutejszego ludu, że ja nigdy nie umrę...
Przestraszająca, okropna myśl! — bo niestety, tylko fizyczna natura człowieka może się przyzwyczaić do tego, co jest z nią sprzeczne, dusza przenigdy! Ból mój i tęsknota moja nie tylko że nie zmniejszają się z latami, ale owszem rosną wciąż bez ustanku, nadmiernie...
Odpędzam tę myśl od siebie, a z lubością natomiast i ukojeniem myślę o tem, że za kilkanaście dni księżycowych zobaczę Ziemię. Serce mi drży w piersi tak dziwnie i gorąco, jakgdybym był dwudziestoletnim młodzieniaszkiem i miał iść na schadzkę z jakąś wymarzoną, a nadewszystko drogą Beatryczą, z którą dotąd w snach tylko poważałem się rozmawiać...
Ale — wiem — kochanka moja będzie zimna, niema i daleka i ja tylko będę ku niej wyciągał rozpaczliwe, stęsknione ręce, i ja tylko będę jej wołał przez te nieprzebyte otchłanie niebieskie, ona — ani głos mój usłyszy, ani jedną mi myśl, jedno wspomnienie poświęci.
To jest rzecz dziwna i straszna zarazem, mieć przedmiot swej tęsknoty na niebie... Zdaje mi się, że do tej dalekiej, niewidocznej stąd gwiazdy mej rodzinnej przywiązany jestem długą nicią, zadzierzgniętą o me serce, która może się rozciągać w nieskończoność, ale nie pęknie nigdy. I tak zawieszony u niedostępnego mi już świata, czuję, że ten grunt pod memi nogami jest mi obcy i obcy zawsze będzie...
Straszna jest miłość gwiazd. Bo Ziemia jest dla mnie w tej chwili już tylko gwiazdą, którą kocham nadewszystko. Jeśli są duchy, które ze wspanialszych i światlejszych światów, ze słońc może płomiennych spadają na ciemne planety, to cierpią zaiste, zachowawszy pamięć, najsroższe męczarnie, które i mnie znosić wypadło w udziale...
Ileż razy co dnia powtarzam sobie, że ów pogardzony i obżałowany przezemnie księżycowy ludek karłów, co się nieomal w prochu czołga przedemną, Starym Człowiekiem, jest jednak stokroć odemnie szczęśliwszy...
Teraz oto, skończywszy robotę, snują się te człowieczki dokoła swych domków i uśmiechają się do siebie z pogodą i zadowoleniem. Jan, który naturalnem prawem starszeństwa jest tu ich władzą, zawezwie ich przed wieczorem tak, jak to raz na zawsze przed laty nakazałem, celem wspólnego odczytania kilku ustępów z wyznaczonych przezemnie książek. Dawniej, jeszcze za życia Toma, gdy Jan był małym chłopcem, przewodniczyłem zazwyczaj sam tym wieczornym zgromadzeniom, objaśniałem im biblję lub inne księgi do czytania przeznaczone i opowiadałem długie powieści o Ziemi i ludziach — ale teraz nie pokazuję się nawet na miejscu zgromadzeń tam, pod krzyżem, którego znaczenie oni zaledwie rozumieją. Po co mam do nich mówić, kiedy każde me słowo po swojemu na opak tłumaczą, do każdej prawdy dorabiają zaraz fantastyczne a naiwne legendy?
Chociaż — powtarzam to znowu — co oni winni! Co winni, że wszystko, co słyszą, odnoszą do siebie, niezdolni wznieść się myślą ponad ten szmat lądu, który zamieszkują? Co winni, że słuchając ksiąg gienezyjskich, myślą o swym dziadu Piotrze, którego grób na Wyspie Cmentarnej znają i zwracają oczy na mnie z wyrazem bałwochwalczego lęku? To, że ludzie mogą zamieszkiwać inny świat, jakąś gwiazdę, podobną do tych, co błyszczą w nocy nad nimi, uważają za rzecz, w którą wierzyć wprawdzie trzeba, gdyż ja tak powiedziałem, ale której niepodobna sobie wyobrazić.
Zrobiłem wszystko, co tylko leżało w mej mocy, aby rozbudzić duszę u tych ludzi, a opuściłem ręce dopiero wtedy, gdy przekonałem się o bezwarunkowej próżności swych zabiegów — nie powinienbym sobie zatem robić wyrzutów, a mimo to czuję na sobie ciążącą straszną odpowiedzialność za ten upadek plemienia ludzkiego, które mnie było zdane.
I znowu ironja życia: oni się uważają za szczęśliwych, a ja rozpaczam nad nimi i bezradną troską o nich powiększam swój ból i swą tęsknotę...




III.

Znowu rok na Ziemi upłynął od czasu, jak po raz ostatni do kart tych zaglądałem. Dziś otwieram pamiętnik, aby zapisać datę opuszczenia tej krainy nad morzem. Odchodzę wreszcie do Kraju Biegunowego — na zawsze już, jak się zdaje.
Od EXODU naszego dni księżycowych sześćset sześćdziesiąt i jeden.


Wszystko jest już gotowe; stary wóz nasz, zmniejszony do połowy i naprawiony, zaopatrzyłem w żywność i paliwo, które będą mi mogły wystarczyć na długi czas pobytu w Kraju Biegunowym, — na dłużej może, niż będę potrzebował... Bo stary przecież jestem...
Miałem dziś z rana wyruszyć, ale tymczasem zaszła okoliczność, która o jeden dzień księżycowy przynajmniej opóźni mój wyjazd.
Rzecz tak się miała: Od czasu wyprawy Toma na południe, ku równikowi, której omal że życiem nie przypłacił, zakazałem surowo takich przedsięwzięć, będąc z góry pewnym, że nie wiodą do celu a narażają niepotrzebnie podróżników. Dotąd słuchano święcie mego rozkazu, a ja pewien byłem, że i zawsze tak będzie, zwłaszcza wobec małej przedsiębiorczości tutejszego pokolenia, zwróconego całą istotą tylko ku praktycznym i codziennym sprawom życia.
A jednak omyliłem się. Snadź i tutaj przedostała się z Ziemi i tli w piersiach tych karzełków utajona odrobina tego ognia, co tam pchnął ludzi do stworzenia postępu i odkrycia nowych lądów wśród oceanu. Od jakiegoś czasu już zauważyłem, że niektórzy z mężczyzn poglądają tęskliwym okiem ku południu, za dalekie morze. Pytali mi się kiedyś, co tam jest za tem morzem. Odpowiedziałem im, że nie wiem, ale oni, jak mogłem z wyrazu twarzy sądzić, nie uwierzyli temu. Podejrzywali raczej, że nie chcę im powiedzieć...
Ostatnią noc spędziłem z Janem przy poblizkich źródłach naftowych, zajmując się przygotowaniem zapasów na podróż do Kraju Biegunowego. Gdy rankiem powróciłem nad morze, aby pożegnać się z księżycowym ludkiem i pobłogosławić go, nim odejdę dokonać życia zdala od tych okolic, dowiedziałem się, że korzystając z mej nieobecności trzej mężczyźni, najsilniejsi i najodważniejsi z całego zaludnienia, puścili się, jak nam ich żony opowiadają, na południe. Zbudowali sanie, umieścili w nich drugi motor elektryczny i wziąwszy ze sobą oprócz zapasu żywności dwa psy i futra, wyprawili się nocą, po zamarzniętem morzu, aby dotrzeć przed ranem do przeciwległego brzegu na południowej półkuli.
Szalone przedsięwzięcie! Pewien jestem, że nie powrócą nigdy; ale tymczasem ulec muszę prośbom Jana i Ady i czekać jeszcze dzień jeden, aby ich pobłogosławić, jeśliby wrócili... nim odejdę.
Pytałem się żony Kaspra, najstarszego z trzech awanturników, po co oni poszli na południe? Odpowiedziała, że chcieli zobaczyć, co tam jest. Nadto żadnych objaśnień dać mi nie umiała.
Szkoda tych ludzi, bo zginą niewątpliwie, a są dzielni, jak dali tego dowód.


Nadszedł już tedy dzień odjazdu! — Słońce wzeszło od paru godzin i lody już tają; wkrótce siędę do wozu i ruszę ku północy.
Bez żalu żegnam ten kraj, choć wiem, że odjeżdżam, aby nie wrócić już nigdy tutaj.
Tylko... oglądam się jeszcze za grobem Marty na dalekiej wyspie i tak mi dziwnie na sercu...
Wczoraj przed wieczorem kilka godzin spędziłem na tym grobie. Ciężko mi się z nim było rozstawać: to jedyna rzecz, którą kocham na tym świecie. Wziąłem z niego grudkę ziemi — przycisnę ją do ust, gdy będę umierał w dalekim kraju.
Czas mi już w drogę... Księżycowy lud zbiera się, aby mnie pożegnać. Nie szemrają, nie opierają się — wiedzą, że tak być musi. Ada, Jan i dwaj jego bracia mają mi jeszcze towarzyszyć do Kraju Biegunowego. Nie mogłem im tego odmówić...
Tamci trzej nie powrócili jeszcze i zapewne nigdy już nie wrócą. Lecz nie będę już dłużej czekał. Zresztą wszyscy tak są przygnębieni moim odjazdem, że o nich już nawet nie myślą. Jan tylko wspomniał dziś o wschodzie słońca ich imiona i dodał:
— Spotkało ich nieszczęście, bo wyruszyli, nie pytając Starego Człowieka o radę.
Odpowiedział mu nagły wybuch płaczu pośród kilku zgromadzonych dokoła niego.
— Odtąd nie będzie już kogo pytać! — mówili wśród łkań, cisnąc się ku mnie...
Zdaje się, że ci ludzie mnie kochają.
Wszystko jedno! — czas mi w drogę!


W drodze, na Równinie Jezior.

Z ulgą oddycham w tej chwili, gdy pomyślę, że poza mną leży już moje księżycowe życie, a przedemną jeszcze krótki pobyt w Kraju Biegunowym, pierwszej ongi przystani naszej na Księżycu, a potem — śmierć w obliczu Ziemi, ukochanej, na niebiosach rozświetlonej ojczyzny mojej.
Powoli wszystko snem mi się już staje, — życie moje przeszłe i ci ludzie, pozostawieni tam nad morzem; wszystko to ginie mi w srebrnej jakiejś mgle sennej, przez którą prześwieca tylko w duchu moim płomienny krąg Ziemi...
Niecierpliwy już jestem i takbym ją rad jak najprędzej zobaczyć, że rady sobie dać nie mogę. Noc jest, a sen się mych powiek nie ima. Próbuję skrócić pisaniem długie godziny.
Oto zatrzymaliśmy się na noc tu, gdzie Piotr znalazł był niegdyś pierwsze źródła naftowe. Ile to lat już upłynęło od tego czasu! — I znowu wracam myślą mimowoli do tego życia minionego, które leży już poza mną. Stają mi przed oczyma pomarli towarzysze moi i Marta, i dzieci jej pierwsze, które także już nie żyją...
Ach! Precz te wspomnienia, rozstrajające mnie tylko teraz, gdy sił mi potrzeba, aby dotrzeć do kraju, gdzie zobaczę Ziemię!
Z tęsknotą rwałem się do tej podróży, a przecież przyznać muszę, że ciężkie mi były ostatnie chwile pożegnania... Takie to dziwne jest serce ludzkie i taka moc przyzwyczajenia. Snadź i do krat więziennych przyzwyczaić się można.
Ostatniego rana, zaledwo skończyłem pisać poprzednią notatkę, spostrzegłem gromadzącą się przed moim domem całą ludność tego świata. Stawali w milczeniu, posępni i smutni i czekali. Przeliczyłem ich z okna: byli wszyscy z wyjątkiem owych trzech. Wóz stał w pogotowiu...
Wtedy obejrzałem się jeszcze raz na te kąty, w których pięćdziesiąt lat przeżyłem, a nie chcąc, aby czczono może kiedyś bałwochwalczo ten dom, jako miejsce pobytu Starego Człowieka, podpaliłem go własnoręcznie wraz ze wszystkiem, co w nim jeszcze pozostało, a czegom niegdyś używał i wyszedłem do zgromadzonego ludu. Jasny płomień buchnął za mną przez drzwi i okna.
To był mój stos pogrzebowy.
Przytłumiony krótki okrzyk wyrwał się z ust zgromadzonych, gdym stanął przed nimi. Poglądali na płonący dom i na mnie, ale nikt się nie ruszył, aby gasić ogień: czuli, że ja chciałem tak... Milczeli wszyscy.
— Jestem dzisiaj po raz ostatni wśród was, — zacząłem, aby coś powiedzieć, gdyż w tej ciszy, przerywanej tylko trzaskiem płomienia, ogarnęło mnie przygnębienie i smutek.
— Odchodzę od was, — mówiłem dalej, — do kraju, kędy już dawno odejść zamierzałem. Wątpię, abym kiedy powrócił tu jeszcze, ale wy, gdy zechcecie, będziecie mnie mogli tam odwiedzać, jeśli nie umrę...
Karły patrzyły ciągle w milczeniu na płonące belki dachu i na mnie; niektórzy, widziałem, mieli duże łzy w oczach.
Odetchnąłem głęboko, bo ciężar jakiś przywalał mi piersi.
— Wzrośliście wszyscy w moich oczach, — zacząłem znowu z trudem szukając słów, — byliście ze mną do tej chwili, a odtąd macie się rządzić sami. Pamiętajcie, że jesteście ludźmi, pamiętajcie...
Głos mi się złamał w piersi.
— Dawałem wam nieraz nauki — nie zapominajcie o nich! Zostawiam wam księgę, świętą księgę przywiezioną z Ziemi, gdzie jest mowa o stworzeniu świata, odkupieniu i przeznaczeniu człowieka; czytajcie ją często i żyjcie jak należy.
Urwałem znowu, czując, że mówię rzeczy banalne i bezużyteczne.
Wtedy jedna młoda kobieta wystąpiła z pośród zgromadzonych i odezwała się:
— Stary Człowieku, nim odejdziesz, powiedz, czy dobrze jest, aby mąż bił żonę?
Te słowa były jak gdyby hasłem. W jednej chwili otoczył mnie rój kobiet i mężczyzn i poczęli pytać głosami żałośliwemi:
— Stary Człowieku, powiedz, czy dobrze jest, aby brat zaprzęgał młodszego do pracy dlatego, że jest słabszy?
— Powiedz, czy dzieci mają prawo wyganiać rodziców z chaty, którą oni sami niegdyś zbudowali?
— Powiedz, czy słusznie jest, aby jeden z ludzi mówił: To są moje pola — i nie pozwalał innym zbierać z nich plonu?
— Czy słusznie, aby jeden drugiemu odbierał żonę?
— Aby psuł narzędzia?
— Aby się mścił za wyrządzoną krzywdę?
— Aby okłamywał dla własnej korzyści?
— Powiedz, czy to jest słusznie!
— Powiedz nim odejdziesz, bo i ty i księgi uczyliście, aby tego nie czynić, a tymczasem to się dzieje wśród nas codziennie!
Straszliwy ból ścisnął mnie za serce. Opuszczając ten ludek, widziałem już jasno, jakimi torami pójdzie dalszy jego rozwój. Dużo z ducha ludzkiego zginęło w drodze na Księżyc, ale zło człowiecze przyszło tu z nami ze Ziemi!
— To jest źle! — odrzekłem wreszcie. — Jeśli pod mojem okiem takie rzeczy się dzieją, cóż będzie dopiero, gdy odejdę?
— Więc czemu odchodzisz? — odpowiedziano mi...
Było to pytanie takie proste, a tak straszne zarazem. Czemu ja odchodzę?
Zwiesiłem głowę, jak winowajca, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
W głuszy słychać tylko było trzask płonącego domu i głuchy, daleki poryk wulkanu.
Lud się już nie odzywał. Zrozumiał snadź to, co i ja czułem w owej chwili, że odjazd mój jest bezwzględną koniecznością losu, której się daremnie opierać.
— Może powrócę do was jeszcze kiedy. Żyjcie tymczasem w zgodzie i po ludzku — bąknąłem, wiedząc, że kłamię im i sobie.
— Nie wrócisz! — odezwała się milcząca dotąd Ada. A potem, zwracając się twarzą do obecnych, dodała podniesionym głosem:
— Stary Człowiek nas opuszcza!
Było coś strasznego w tym krzyku, który dreszczem przejął wszystkich zgromadzonych.
— Tak być musi! — rzekłem głucho.
W godzinę później znajdowałem się już we wozie, dążąc wraz z Adą i trzema jej bratankami ku północy.
Lud księżycowy nie zatrzymywał mnie nawet, pochylił się tylko z jękiem ku ziemi, gdym wsiadając podniósł ręce, aby go pobłogosławić.


Czwarty dzień księżycowy jesteśmy już w drodze. Słońce, wszedłszy dziś zrana, nie poszło już słupem w górę, ale zatoczywszy się na nieboskłonie, czołga się niemal po nim, rumiane, wzniesione zaledwie parę stopni nad siną linję gór na południowym wschodzie. Znak to, że się zbliżamy do celu podróży. Na północy rośnie przede mną górskie pasmo; rozróżniam już gołem okiem najwyższe, wieczyście słońcem oświetlone szczyty i wąwóz wśród nich, stanowiący bramę biegunowej kotliny.
Tak mi serce bije...
Dzień dzisiejszy nie będzie miał końca, bo w chwili kiedy słońce zajśćby powinno na tej półkuli, staniemy już na biegunie, w kraju wiecznego świtu, gdzie o każdej godzinie jest równocześnie wschód, zachód i południe dla różnych południków, których węzeł ma się tam pod stopami.
I wtedy — zobaczę Ziemię!


W Kraju Biegunowym.

Po czterech księżycowych dniach podróży, właśnie w chwili, kiedy słońce w okolicach Ciepłych Stawów miało zachodzić, nadeszła wielka chwila: przedarliśmy się przez wąwóz w paśmie gór, stanowiącem graniczny mur biegunowej kotliny.
Z tak ogromnem wzruszeniem wstępowałem w ten kraj, mając oczy utkwione w stronę nieba, gdzie mi się niebawem miała ukazać Ziemia, a gdym ją nagle w szczelinie skał zobaczył, tak byłem do głębi przejęty tym widokiem, że nie zważałem zrazu na to, co czynią moi towarzysze. Dopiero po chwili, podniósłszy się z kolan (bo na kolanach ją witałem, tę ojczyznę moją daleką i z rękami wyciągniętemi tak, jak je dziecko wyciąga ku matce), spojrzałem na moją drużynę. Jan, syn jego najstarszy, i dwaj jego bracia, którzy tu przyszli ze mną, stali dokoła mnie z odkrytemi głowami, skamieniali, z świętą grozą na twarzach, poglądając osłupiałym wzrokiem na półkrąg Ziemi. Ada stała na przodzie i miała ręce wyciągnięte ku gwieździe pustyni.
Sporo czasu upłynęło, nim wreszcie zwróciła się do swoich zadumanych towarzyszy:
— Stamtąd on przybył — rzekła przytłumionym głosem, jakby niechcąc, abym ja słyszał — i tam powróci, gdy czas nadejdzie. Upadnijcie na twarz.
I oni na twarz upadli przed widokiem Ziemi, po której deptali ich ojcowie...
Powstawszy, nie śmieli się zbliżyć do mnie, a gdy ja wreszcie ochłonąwszy, zawołałem ich i począłem im jeszcze wzruszeniem przerywanym głosem tłumaczyć zjawisko, które mieli przed sobą, stali dokoła mych kolan zalęknieni, grozą przejęci, jakby nie pewni, czyli w najbliższej chwili nie uniosę się nad ich głowy i nie poszybuję bladem powietrzem hen, ku tej świetlistej gwieździe!
Ach! gdybym to mógł uczynić!...
I wtedy, gdym do nich mówił — nierozumiany — zajęła mnie nagle ta myśl tak, że bezwiednie prawie zamilkłem, zapatrzony na Ziemię, czując tylko, że tym ludziom dokoła siebie nie mam nic zgoła do powiedzenia.
I oni milczeli dość długo, aż wreszcie, skupiwszy się nieco poza mną, zaczęli trącać się łokciami i szeptać:
— Patrz, patrz, on przybył stamtąd! — mówił jeden do drugiego, — wskazując snadź na Ziemię.
— Wtedy, gdy tu jeszcze nikogo nie było...
— Tak... On tu przywiódł dziada Piotra i jego żonę, Martę...
— A jednemu, który był ojcem naszego praojca, kazał zostać na pustyni, martwym. Tak Ada uczy.
— Tego w Piśmie niema. Tam jest tylko mowa o Adamie, to niby Piotr, i o...
— Cicho, Pismo jest inne. Pismo także on przyniósł stamtąd...
— Tak, — wszystko on zrobił; dla pierwszych ludzi zrobił tu morze i słońce i stawy...
Odwróciłem się szybko, usłyszawszy te ostatnie słowa, i półgłosem prowadzona rozmowa ucichła natychmiast.
Chciałem ich strofować, ale w tejże chwili przyszło mi na myśl, że to jest próżny wysiłek. Powiedziałem im więc tylko, aby rozbili namiot, bo tutaj dłuższy czas pozostaniemy.
I płyną od tej chwili godziny, znaczone niewidzialnem słońcem na zaróżowionych szczytach gór — płyną, dla nich, zda się, powoli, dla mnie aż nazbyt prędko!
Tak mi jest drogi ten Kraj Biegunowy! że strachem i boleścią przejmuje mnie myśl o samej możliwości powrotu tam, na brzeg morza, do Ciepłych Stawów... Przebywając tutaj, mam to wrażenie, że się znajduję już w ostatnim przedsionku, niemal na samym progu księżycowego świata, że stąd już tylko krok jeden przez międzygwiezdną przestrzeń do Ziemi — i dalibóg, więcej mnie nęci ku sobie ta bezbrzeżna martwa pustynia, co się poczyna za temi tam górami przedemną, niż ów kraj żyzny, gdzie mieszkałem tak długo.
Nawet grób Marty na Wyspie Cmentarnej nie pociąga mnie teraz. Wszak tutaj więcej mam z niej dokoła siebie niż tam... Tutaj ona do mnie należała, choć nie mówiliśmy o tem nigdy ze sobą; tu stała ona nad mojem łożem, gdym chorował, tutaj chodziła ze mną po zielonych, puszystych łąkach, albo wdzierała się na różowe szczyty gór, — a tam... była żoną innego, tam patrzyłem jeno na ból jej i poniżenie, sam poniżony i zbolały.
Dobrze mi jest tutaj, w Kraju Biegunowym, tak dobrze, jak tylko może być człowiekowi, który stracił wszystko, nawet Ziemię z pod nóg i zawieszony na srebrzystej, martwej gałce wśród błękitów, żyje tylko przeszłością i oddalą i myślą o tem, co jest niepowrotne...
Cicho, cicho, stare, niepoprawne, nieutulone serce moje! — Oto masz świetlisty krąg Ziemi przed sobą, oto masz te same łąki, po którychśmy razem z nią, tą cudzą i martwą, błądzili, — a zapewne i grób już niedaleko — czegóż ci nadto potrzeba, stare serce moje?


O bracia moi! tam, na tej jasnej kuli, która świeci w tej chwili przed mojemi oczyma!
O bracia moi dalecy! o bracia moi nie znani, a nadewszystko drodzy!
O Ziemio, gwiazdo przejasna! radości mych oczu! światło płonące nad pustyniami!
Ziemio! raju rozkoszny! klejnocie najprawdziwszy, szmaragdzie jasny, w lazur mórz oprawny, o, kwiatów snopie! kadzielnico przewonna! harfo ptaszęcemi rozśpiewana głosy!
O Ziemio! Ziemio! ojczyzno moja! matko moja stracona!
Łkanie mi się wydziera ze starej, stęsknionej piersi, a łez już nie mam, abym cię opłakiwał, gwiazdo świecąca nad pustyniami! świecie nad inne godzien miłości!
Oto wyciągam ręce do ciebie — najdalszy, najnieszczęśliwszy z tych synów, a jedyny, któremu ty się raczysz zjawiać teraz w tej złotej postaci — gwiazda wśród gwiazd na niebie!
Oto się modlę do ciebie, ja opuszczony i samotny, ja, któregoś ty dzieckiem znała, a który się teraz zestarzałem nie na twojem matczynem łonie:
Ziemio!
daruj, iżem odszedł od ciebie, szaleństwem żądzy poznania obłąkany, którąś ty sama we mnie wychowała, uwiedziony srebrną twarzą tego globu martwego, któryś ty przed wiekami wyrzuciła ze siebie, aby nocom twym świecił i kołysał twoje morza!
Proszę cię, syn twój marnotrawny, któremuś ty wszystko dobro dała, postać wyniosłą i myślącego ducha, kwiaty, aby oczy swe radował, i ptaki, aby się pieśnią poił, i braci, aby miał z kim ból i radość dzielić; syn marnotrawny i srodze ukarany, a nie mogący już wrócić, aby najlichszem być z dzieci na twem szerokiem łonie:

Ziemio!
nie zapominaj o mnie! świeć oczom moim, nim je bielmo gorąco pożądanej śmierci przysłoni!
Piję, wchłaniam światło twoje całą swą istotą! Upajam się światłem twoim do obłędu, do szału!
Światło twoje, od mórz lazurowych odbite, od śnieżnych szczytów i łanów zielonych, od drobnych, łyskliwych listków drzew, od kwietnych kielichów, od rosy, która tam błyszczy na łąkach, od strzech wieśniaczych i od strzelistych wież kościołów, od twarzy ludzkich, które w zamyśleniu poglądają ku niebu, — setki tysięcy mil przebiegło, dążąc tu do mnie przez pustkę odwieczną i jest mi teraz wszystkiem: i lazurem mórz twoich i łanów zielenią, błyskotliwością rosy i barwnością kwiatów, i odblaskiem ducha ludzkiego, zwierciedlącego się w ku niebu zwróconych oczach!
O Ziemio! Ziemio moja!
O! kiedyż duch mój, z ciała wyzwolony, będzie mógł pójść po tych świetlnych strunach, między tobą a tym strasznym światem nawiązanych, a łona twego dopadłszy, wiatrem cichym całować to wszystko, co tak ukochał i za czym tęskni tak bezmiernie!
O Ziemio!


Dziwne mam przeczucie, że wkrótce już umrę. Ta myśl krąży koło mnie; pełne jej jest powietrze, pełne jej są krwawe promienie słońca, — niebo wydaje mi się podobnem do cichego, miękkiego całunu, a Ziemia świeci na nim jak srebrna lampa w grobie. Nigdy jeszcze nie czułem tak żywo, jak teraz, że umrę wkrótce...
Bez bólu, bez żalu i niepokoju myślę o tem, ale — co dziwniejsza, — i bez radości, którąby powinno wzbudzić w mej piersi nadchodzące ostateczne wyzwolenie.
Zdaje mi się, że coś mi jeszcze pozostaje do zrobienia, — coś niezmiernie prostego a ogromnie ważnego, na co jednak wpaść nie mogę. I to mnie gnębi, to sprawia, że nie cieszę się śmiercią wybawicielką, która, wiem, blizko już krąży koło mnie.
We śnie słyszę wyraźnie, jak mnie wołają tam, ze Ziemi. A ja — także we śnie — odpowiadam im za każdym razem: pragnę iść do was, ale nie wiem drogi...
Czyż nie przez pustynię bezpowietrzną wiedzie droga na Ziemię?


Byłem niedawno na górze, skąd niegdyś patrzyliśmy z Piotrem na zaćmienie słońca a potem na jezioro, zalewające nagle całą kotlinę biegunową.
Wziąłem był Adę ze sobą na tę wycieczkę. Prosiła mnie o to sama. Widząc, że wychodzę często na okoliczne góry, aby popatrzeć na Ziemię lub pustynię, widną już stąd na kraju niebokręgu, nalegała, abym ją zabrał kiedy, bo i ona chce widzieć, na co ja patrzę i za czem tęsknię.
Idąc dziś ze mną, przybrała się w najświetniejsze kapłańskie szaty, a Janowi powiedziała, że idzie patrzyć na ojczyznę Starego Człowieka. W drodze śmieszyła mnie jej powaga; zdawało się, patrząc na nią, że wstępuje na tę górę dla spełnienia jakiejś wielkiej i świętej ofiary. Jestem pewien, że tak też myśleli ludzie, których zostawiłem w namiocie na dolinie. Poglądali za nią z czcią i jakby lękiem.
Wstępowaliśmy w milczeniu na górę. Smiech, który mnie zbierał w dolinie, gdym patrzył na kapłańskie szaty Ady, odleciał teraz gdzieś daleko odemnie — zapomniałem nawet, że ta kobieta postępuje za mną. Patrzyłem na Ziemię, wznoszącą się zwolna nad horyzont w miarę, jak postępowałem wyżej, i na słońce, które tutaj już widoczne, stało jak kula czerwona po przeciwległej stronie widnokręgu. Pod nogami miałem kobierzec z rośliny jakiejś do wrzosu podobnej a zaróżowionej słońcem — nad głową blade, zastygłe niebo...
Dziwne przejmowało mnie wrażenie! Zdawało mi się, że wstępując na tę górę, oddalam się już na zawsze od księżycowych ludzi i od tego całego obmierzłego mi świata; zdawało mi się, że istotnie jestem jakimś tajemniczym Starym Człowiekiem, który spełnił już swe ciężkie dzieło i powraca teraz do ojczyzny, tam, między gwiazdy... A słońce pali się za mną czerwone i żegna mię na tym świecie, który trudem mi był tylko i boleścią, a Ziemia wznosi się przedemną ogromna, jasna, gotowa przyjąć mnie na swe światłe łono...
Jużem stał na szczycie góry, w otchłani nad wyraz czystego powietrza, gdy spojrzawszy na tarczę Ziemi, — dostrzegłem przesuwający się po niej jasny klin Europy. Widoczna była dokładnie, choć chmury jakieś, przesuwające się nad Francją i Anglją, zatarły z tej strony jej kontury... Ale szerokie polskie równiny na wschodzie błyszczały jak srebrne, wygładzone zwierciadło, oparte z jednej strony o ciemny pas morza bałtyckiego, z drugiej o łańcuch karpacki, lśniący teraz szczytami, jak sznur drogocennych pereł.
Takie mi było niespodziane a czarowne to zjawisko mojej ojczyzny na niebieskim błękicie, że stałem przez chwilę z zatrzymanym oddechem, cały w oko zamieniony, aż nagle, ryknąwszy płaczem jak dziecię, upadłem na twarz na szczycie księżycowej góry.
Gdym się po niejakiem czasie podniósł, uspokoiwszy się nieco, spostrzegłem ze zdziwieniem, że Ada klęczy u moich nóg, a duże łzy spływają jej po twarzy.
— Co tobie? — spytałem prawie mimowoli...
Ona, zamiast odpowiedzieć, objęła mnie tylko rękoma za kolana i wybuchnęła głośnym płaczem. Po chwili dopiero wśród łkań zdołałem rozeznać urywane słowa:
— Ty jesteś nieszczęśliwy, Stary Człowieku! — mówiła.
— I ty z tego powodu płaczesz?
Nie odrzekła już ani słowa i tylko, stłumiwszy łkanie, wpatrywała się w złocistą tarczę Ziemi...
I znowu długi czas upłynął w milczeniu, podczas którego myślałem o tym dziwnym wybuchu Ady... Wreszcie zapomniałem o tem. Myśli moje nie mogą już teraz zatrzymać się dłużej na żadnym przedmiocie, który nie jest Ziemią...
Głos Ady, spokojny już teraz, wyrwał mnie znowu z zadumy.
— Co tam jest, Stary Człowieku — mówiła, wyciągając rękę przed siebie.
Podniosłem oczy, jak ze snu zbudzony. Dziewczyna wskazywała w stronę pustyni.
— Tam jest śmierć — odrzekłem.
— I ty tamtędy przeszedłeś, przed długim czasem, gdy nas jeszcze nie było?
— Tak; mówiłem ci nieraz. Przeszedłem, przybywszy ze Ziemi... Było nas pięcioro...
— Tutaj tylko dwoje przewiodłeś...
— Dwa groby są na pustyni; reszta na Wyspie Cmentarnej.
— Te groby znam. Czy w nich leżą tacy sami ludzie, jak ty jesteś?
— Tacy sami. Czy już zapomniałaś rodziców?
— Zapomniałam. Wiem tylko, że byli nieszczęśliwi. Tutaj na Księżycu jest wszystko smutne i nieszczęśliwe, nawet ty, chociaż...
Urwała, a po chwili odezwała się znowu.
— Tamci, moi rodzice, pomarli. A dlaczego ty nie umierasz?
— Nie wiem.
Powiedziałem prawdę; nie wiem istotnie, dlaczego ja nie umieram.
W owej chwili lęk mnie znowu zebrał, bo przyszła mi na myśl ta okropna księżycowa gadka, że ja nie umrę nigdy.
Ada tymczasem milczała przez jakiś czas, aż wreszcie odezwała się głębokim, stłumionym głosem:
— Bo ty jesteś Starym Człowiekiem. A mimo to jesteś nieszczęśliwy...
— Właśnie dla tego — odparłem bezwiednie, myśląc, że przez to, iż znajduję się na Księżycu wśród tych tak odmiennych odemnie ludzi, jestem nieszczęśliwszy, niż najlichszy nędzarz na Ziemi...
Schodząc po jakimś czasie z góry, doznałem jeszcze złudzenia, które mi łzy wycisnęło z oczu. Oto gdy nagle na skręcie zobaczyłem namiot Jana i towarzyszy, stojący na tem samem miejscu, gdzie niegdyś stał nasz, zdawało mi się przez krótką chwilę, że w tym namiocie oczekuje mnie Marta z maleńkim Tomaszem przy piersi i Piotr zadumany jak zwykle, ale jeszcze młody i nie tak złamany, jak później, tam nad brzegiem morza...
To rozkoszne złudzenie mojej starczej myśli rozwiał brutalnie widok karłów, kręcących się dokoła namiotu.
Spostrzegłszy ich, zatrzymałem się z jakąś nagłą wewnętrzną odrazą. Ada zauważyła to.
— Ty nie chcesz iść do nich, Stary Człowieku? — zapytała.
Cóżem miał odpowiedzieć? — Obejrzałem się mimowoli na Ziemię; zeszedłem już był w dolinę: tylko rąbek jej widno było na widnokręgu.
Ada, schwyciwszy moje przelotne spojrzenie, zrobiła ruch przerażenia, a potem złożyła błagalnie ręce:
— Nie! nie! jeszcze nie teraz! Oni cię jeszcze potrzebują; gdy ciebie nie stanie, nic już nie będą mieli większego od siebie, o czemby mogli myśleć!
Bała się, abym nie wrócił tam, do ojczyzny mojej!
— Czy myślisz, że mogę powrócić na Ziemię? — rzekłem.
— Możesz wszystko, co zechcesz — odparła — ale... nie chciej!
Przyszedłszy do namiotu, znużony i rozstrojony, położyłem się spać, ale sen miałem bardzo niespokojny. Przedewszystkiem przez parę godzin nie pozwalały mi zasnąć szepty mych towarzyszy za płócienną ścianą, którzy otoczywszy Adę, wypytywali ją o mnie, com podczas wycieczki mówił, co robił?... Drażniły mnie strasznie te głosy, a gdym wreszcie zasnął, śniły mi się ubiegłe czasy, Marta, księżycowa pustynia i Ziemia! Ziemia...
Męczą mnie te sny — i chciałbym umrzeć, albo... bo ja wiem sam, co?...


Chciałbym już zostać sam. Towarzystwo tych ludzi, co przyszli tu ze mną, męczy mnie już i nuży. Zdaje mi się, że stoją bezustannie między mną a Ziemią i cień jakiś rzucają mi na duszę.
A oni tymczasem ani myślą o odjeździe! Rozłożyli się obozem na równinie, urządzają się i robią zapasy, jak gdyby mieli wieki tutaj mieszkać. Czyżby może łudzili się, że zdołają z czasem i mnie nakłonić do powrotu?
Kto wie, czy niema w tem wszystkiem ręki Ady? Coraz więcej zadziwia mnie ta kobieta. Czasem nie wiem już doprawdy, czy mam rzeczywiście z obłąkaną do czynienia, tak mi się jej czyny i słowa w nowem przedstawiają świetle. Bo czyż to nie jest zastanawiające, że ta szalona jest właściwie najrozumniejsza ze wszystkich tutaj urodzonych ludzi?
A zresztą, co mnie to wszystko obchodzi? Wszakże jestem człowiekiem z innego świata, człowiekiem odchodzącym już i tak nad wszelki wyraz, tak okropnie znużonym tem, co przeżyłem.
O! gdyby ci ludzie zechcieli dać mi nareszcie spokój i odejść, pozostawić mnie w samotności!
Ziemio moja, Ziemio! ty nie wiesz, jak mi ciężko żyć bez ciebie i jakbym pragnął już umrzeć! Bodaj jutro, dziś, zaraz...


Cóż ja za bluźnierstwo napisałem! Wczoraj jeszcze pragnąłem umrzeć, a dziś chcę żyć, muszę żyć jeszcze bodaj kilka dni księżycowych — potem niech się dzieje co chce! Szum mam w głowie a jakąś pełnię niewysłowioną i rozkoszną w piersi. Tak jest, tak jest! muszę tego dopełnić, muszę!
Chwała Bogu, że wóz nasz stary mam ze sobą i poddostatkiem zapasów...
A przecież to takie proste! Dziwna, że wcześniej nie pomyślałem o tem!
O Ziemio! o bracia moi ukochani! nie jestem ja tak opuszczony i oderwany od was, jak sam do niedawna jeszcze sądziłem, — mam sposób przesłania wam wiadomości o sobie i — chociażby mi życiem przyszło zapłacić za to, — uczynię to, tak mi Boże dopomóż!
Obym ją znalazł tylko! — a chętnie umrę wtedy na pustyni, w pełnym blasku mojej gwiazdy i matki!


Powtarzam ostatnie słowa, napisane przed kilku godzinami; Obym ją znalazł! O niej teraz tylko myślę, o niej marzę i dalibóg nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu pragnąłem tak spotkania ukochanej kobiety, jak dziś pragnę znaleść ją, tę armatę, zostawioną przed pięćdziesięciu laty przy grobie O’Tamora!
Gdy przyszło mi to po raz pierwszy na myśl, ogarnął mnie istny szał radości; zdawało mi się, że zstępuje na mnie jakieś objawienie cudowne, które mi wskazuje sposób porozumienia się z bracią moją, pozostałą na Ziemi!
Bo doprawdy, pięćdziesiąt ziemskich lat tu żyję, a dotąd ani razu nie pomyślałem o tem, że tam na Sinus Aestuum, wśród kamiennej pustyni przy grobie O’Tamora stoi armata wymierzona dokładnie w środek srebrnej tarczy ziemskiej i czeka tylko iskry, aby wyrzucić powierzony jej list w przestrzenie ku Ziemi, ku Ziemi!
Tak jest, ja pójdę na martwą pustynię szukać tej armaty, pójdę szukać trupa starca O’Tamora w skalistym grobie, który jej tam pilnuje przez lat pięćdziesiąt, patrząc na Ziemię pustemi oczodołami... Wiem, że nie wrócę z tej wyprawy; zbyt jestem już stary i zbyt znękany, a nadewszystko niemam dokąd wracać ani po co. Śmierć mną pogardziła, nie chciała przyjść po mnie tu nad morze, więc ja pójdę naprzeciw niej, w ten kraj okropny, gdzie zaprawdę musi być jej siedlisko.
I spocznę tam na wieki, obok O’Tamora i wystrzelonej armaty, na skałach, pod jasnym kręgiem Ziemi u zenitu... Byle jak najprędzej!
Ale przedtem... Serce mi bije gwałtownie! Przedtem zwinę ten pamiętnik, tę księgę boleści, którą niegdyś chciałem pozostawić przyszłym księżycowym ludom, przycisnę do piersi, ucałuję i poślę w kuli, jak list w stalowej kopercie, do was, o bracia moi dalecy, ukochani bracia moi!
Marzę o tem z bijącemi tętnami w skroniach, jak tam na Ziemi znajdzie ktoś kulę stalową — może po tygodniach dopiero, może po latach, po wiekach? — a otworzywszy wyjmie z niej zwitek papierów... Będziecie wtedy, o bracia moi nieznani, czytali to, com pisał z nieustanną myślą o was i o wspólnej matce naszej, Ziemi, którą wy znacie w zieleni, w przepychu kwiecia i srebrzystościach zimowych poranków, a ja znam także jako światło niebieskie, przeczyste i spokojne, płonące od wieków nad krainą ciszy i śmierci!
O bracia moi! wy nie wiecie, jak piękna jest matka wasza, gdy się patrzy na nią przez nieba otchłanie! I nie wiecie, jak ja tęsknię za nią i za wami i przeklinam to niebo, które między nami legło, choć mi tak blaskiem maluje ojczyznę moją!


A więc tak było:
Słońce stanęło już po raz trzeci nad pustynią i po raz trzeci Ziemia zczerniała nowiem od chwili, jak przybyliśmy po długiej i uciążliwej podróży do Kraju Biegunowego, kiedy Jan, zaszedłszy mnie zamyślonego na wzgórzach, odezwał się znagła:
— Stary Człowieku, czas wracać!
Drgnąłem na te słowa, a tak byłem w myślach o Ziemi pogrążony, żem ich nie zrozumiał zrazu i sądziłem, że on mnie wzywa do powrotu tam — skąd przyszedłem!
Ale on mówił tymczasem:
— Żony nas czekają i dzieci... Czas wracać nad morze do Ciepłych Stawów, do pól naszych i zagród, Stary Człowieku...
Mówił nieśmiało, jakby pytał raczej a nie żądał, lecz w głosie jego i twarzy wyczytałem mimo to niezłomne postanowienie.
I nagle zdjęła mnie ogromna żałość: ci ludzie przybyli tu ze mną i myślą teraz o powrocie, o rodzinach swych, o ojczyźnie, do której tęsknią i którą wnet zobaczą — a ja?... Mój dom, moja rodzina i ojczyzna tam — na niebie! ani mi do niej powrócić, ani żyć w niej kiedy, choć przecież pewnie stokroć gorsza tęsknota żre mnie za nią niż tych ludzi za kawałkiem Księżyca nad brzegiem księżycowego morza! Zazdrość mnie ogarnęła.
— Wracajcie! — odparłem sucho.
— A ty? — zawołał Jan z najwyższem zdziwieniem i przerażeniem, cofając się o krok przed zamaszystym ruchem mej ręki, którą mu wskazałem drogę na południe, i poglądając ku mnie w górę.
— Ja zostanę tutaj. Wszakże wam mówiłem, biorąc was w drogę ze sobą, że odjeżdżam, aby nie powrócić już nigdy...
— Tak, — szepnął Jan — ale ja myślałem, — że z czasem przecież... Tu nie jest dobrze dla ludzi...
— Więc wracajcie. Ja zostanę.
Teraz nie odrzekł ani słowa. Pochylił tylko głowę, jakby ugodzony ciężarem w kark i odszedł szybko — do Ady! pomyślałem od razu, po radę!
Jakoż nie omyliłem się. Po chwili przyszła księżycowa kapłanka. Byłem przygotowany na jakąś śmieszną scenę z dodatkami tłumnych próśb, zaklęć, a nawet płaczu, w rodzaju tej, która się odegrała przed wyruszeniem w drogę, — jakież mnie tedy ogarnęło zdziwienie, gdy Ada przyszła sama i cicha i nie pytając o nic ani prosząc, rzekła tylko:
— Zostajesz tutaj, aby patrzeć na Ziemię, Stary Człowieku?
Skinąłem głową milcząco.
— Ale tam nie odejdziesz jeszcze? — to mówiąc wskazała ruchem głowy Ziemię i leżącą pod nią martwą księżycową pustynię.
Mimowoli spojrzałem w ową stronę i wtedy nagle zaświtała we mnie po raz pierwszy ta myśl, że mógłbym się udać tam, na pustynię, którą przed pięćdziesięciu laty przebywałem z towarzyszami, aby przynajmniej na krótki czas, nimbym umarł z wyczerpania, czuć się bliższym Ziemi, mieć ją wprost ponad głową. Dzisiaj myśl ta owładnęła mną już niepodzielnie, towarzyszy każdemu memu ruchowi i pozbyć się jej nie mogę, ale wówczas był to pierwszy przebłysk zaledwie, który na razie wnet stłumiłem, sądząc, że jest to rzecz niemożliwa — jak gdyby śmierć stała już u kresu możliwości i niepodobna było kupić tego, za co życiem trzeba zapłacić.
— Tam nie odejdziesz? — powtórzyła kapłanka.
Zawahałem się.
— Nie. Jeszcze nie.
— Więc... czy nie mógłbyś jeszcze powrócić z tymi biedakami nad morze? Oni tak pragną mieć cię wśród siebie.
— Nie, — odpowiedziałem ostro, widząc, że się już zaczynają prośby — zostanę tutaj.
— Jak ci się podoba, Stary Człowieku. Oni będą bardzo smutni, ale... jak ci się podoba, tak zrobisz. Gdy wrócą sami, zapytają ich ci, co pozostali w domach: A gdzie jest Stary Człowiek, na którego patrzyliśmy od dziecka? Oni zaś spuszczą tylko głowy i odpowiedzą: Opuścił nas.
»Ale jak ci się podoba. Ostatecznie wiedzą, że jesteś gościem wśród nich i że przyjdzie czas, kiedy się będą musieli rządzić sami.
— Ty im zostaniesz i będziesz nimi rządzić. Nawet Jan cię słucha i poważa.
— Nie, ja nie zostanę z nimi.
Spojrzałem na nią zdziwiony, a ona po krótkiej chwili wahania schyliła się do moich kolan:
— Mam prośbę do ciebie, Stary Człowieku...
— Mów.
— Nie odpędzaj mnie!
— Co?
— Nie odpędzaj mnie. Pozwól mnie zostać ze sobą.
— Ze mną tutaj? w Kraju Biegunowym?
— Tak jest. Z tobą w Kraju Biegunowym.
— Ależ dlaczego? cóż ty tu będziesz robić? Tam są twoi bliźni, nad morzem!
— Ja wiem, ty nie jesteś mój bliźni, bo ty jesteś z gwiazd dalekich; jak wiem, ale pozwól mi...
Zamyśliłem się nad tą dziwną prośbą.
— Dlaczego chcesz pozostać ze mną? — spytałem wreszcie po raz drugi — tutaj nie jest dobrze ani wesoło...
Ada pochyliła głowę i głosem stłumionym, głębokim, ale mocnym odpowiedziała:
— Bo ja cię kocham, Stary Człowieku.
Milczałem, a ona po chwili ciągnęła dalej:
— Wiem, że to jest karygodna zuchwałość, gdy mówię do ciebie, że cię kocham, ale ja nie umiem nazwać inaczej tego, co czuję. Rodziców moich już nie pamiętam prawie. Przypominam sobie tylko, że byli nieszczęśliwi. Na ciebie patrzę od dziecka i widzę w tobie wielkość jakąś, jakieś światło, jakąś potęgę, coś, czego nie znam, ale wiem, że z gwiazd tu przyszło z tobą.
Umilkła, a gdym zdumiony wsłuchiwał się jeszcze w przebrzmiałe jej słowa, podjęła znowu:
— A przytem i ty byłeś nieszczęśliwy i taki samotny, samotny przez całe życie, jak ja. Nie wiem, po co przyszedłeś z tej gwiazdy jaśniejącej na Księżyc... Tak chciałeś... Wiem, że robisz wszystko, co zechcesz, wystarczasz sobie i mnie nie potrzebujesz, ale ja ci chcę służyć i być z tobą do ostatka. Nie odpędzaj mnie. Ty wielki, ty dobry i mądry!
To mówiąc, schyliła się znowu do moich nóg i tak już pozostała, z czołem na moich kolanach.
— A gdy zechcesz już odejść, powrócić do swej jaśniejącej na niebie ojczyzny — mówiła znowu po niejakim czasie — to ja odprowadzę cię aż po kraniec tej wielkiej i martwej pustyni, pożegnam i będę patrzeć jeszcze długo, długo za tobą. Stary Człowieku, aż mi znikniesz z przed oczu, a wtedy wrócę do ludzi nad morskim brzegiem i powiem im tylko: On już odszedł... Potem umrę.
Tymczasem, gdy tak mówiła głosem rozpływającym się w obcym dotąd u niej dla mnie szepcie marzenia, księżycowi ludkowie, podkradłszy się już blizko, nadsłuchiwali jej słów z zapartym oddechem. I nagle usłyszałem stłumiony głos Jana:
— Stary Człowiek odejdzie od nas... na Ziemię!
A potem płacz. Dziwny, przejmujący, półcichy płacz.
I szczególna! Zwykle drażnił mnie i gniewał płacz tych antropomorfów, a teraz, nie wiem, czy to wobec wzruszenia, jakie wywołały we mnie niespodziewane słowa Ady, czy wobec tej budzącej się myśli o ostatecznej podróży na pustynię pod świecącą się Ziemię: dość, że przejął mnie wielki smutek i litość.
Zwróciłem się ku nim, a Jan, ośmielony snadź moim wzrokiem, postąpił parę kroków i odezwał się, spoglądając mi w oczy:
— Stary Człowieku, czy to już nieodwołalne? Czy tam cię już oczekują? Czy zapowiedziałeś już swe przybycie? Musimyż pozostać sami?
W tej chwili — jakby mnie kto obuchem uderzył w głowę! Jeden błysk, jedna myśl:
Armata!
Tak jest! armata! przy grobie O’Tamora, tam, na pustyni!
Zakołowało mi wszystko przed oczyma; obiema rękami przycisnąłem serce, bojąc się, by mi snadź piersi nie rozsadziło.
Oczy utkwiłem w rąbku tarczy ziemskiej, widnym nad horyzontem, a przez myśl szły mi teraz jakieś szalone błyskawice: podróż, pustynia, armata, strzał, bracia moi ziemscy, ten pamiętnik... a potem szara mgła, roztapiająca w sobie wszystko: zrozumiałem, to śmierć!
Zapomniałem zupełnie, gdzie jestem, co się dokoła mnie dzieje. Oni w oniemieniu patrzyli na mnie, snadź z najwyższem zdziwieniem, ale ja ich nie widziałem. Jak przez sen doleciał mnie tylko głos Ady:
— Odejdźcie, Stary Człowiek mówi ze Ziemią. Wkrótce nas opuści.
Gdym oprzytomniał nieco z pierwszego, piorunującego wrażenia, jakie ta myśl na mnie wywarła, spostrzegłem, że jestem sam.
Zrozumiałem, że to jest objawienie, że muszę iść na pustynię, znaleść armatę, przesłać Ziemi ostatnią wieść i ostatnie pozdrowienie i — jeśli potrzeba — umrzeć na pustyni.
W jakiś czas opowiedziałem Adzie i Janowi o swem postanowieniu; przyjęli to z głowami posępnie spuszczonemi, ale bez słowa oporu, jak gdyby byli na to przygotowani. Pytali mnie tylko, czy powrócę z pustyni? Przyrzekłem im to, choć sam w to nie wierzę, a jak mi się zdaje, i oni nie wierzą. Tylko że ja oczekuję tam śmierci, a oni snadź myślą, że odejdę stamtąd na Ziemię.
O powrocie ich teraz nad morze niema już mowy. Chcą pozostać tutaj aż do chwili mego odjazdu.
Niepokoi mnie to tylko, że gdy ja zabiorę wóz z motorem ze sobą, oni będą mieli tylko psy do zaprzęgu i namiot dla ochrony. Ale ludek tutejszy przyzwyczajony jest w razie potrzeby spędzać mroźne noce w naprędce wykopanej i namiotem na drągach rozpiętym przykrytej jamie.
Co prawda nie jest to zresztą najgorzej. Śnieg, spadający rychło po zachodzie, przykrywa namiot grubą warstwą i przyczynia się do utrzymania ciepła w jamie, gdzie nadto płonie ustawiczny ogień w przenośnym piecyku naftowym, którego tylko blaszany komin sterczy nad powierzchnię i wyrzucanym dymem daje z rana rozpoznać miejsce, kędy zaskoczeni nocą się schronili. Ja sam już parę razy w ten sposób zimowałem i przetrwałem noc wcale dobrze...
Obecnie, gdy stanę twarzą ku Ziemi, mam słońce po prawej ręce; nim zatoczy pół kręgu i stanie po stronie lewej, niosąc dzień na pustynną półkulę, — wyruszę w drogę.


Skończyła się tedy moja księżycowa tragedja! Jestem tutaj, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem na Księżycu łąki, zieloność i życie; wówczas przybyłem tu odbywszy podróż przez śmiertelną pustynię — obecnie wybieram się, aby przebyć ją po raz drugi i ostatni.
Chmurno jest w sercu mojem, ale spokojnie. Patrzę na minione życie i zdaje mi się, że czas jest zrobić rachunek sumienia. Chciałbym, tak jak czynią na Ziemi ludzie na śmierć się gotujący, wyspowiadać się z grzechów, a dziwna rzecz! na usta cisną mi się nieszczęścia moje. Byłożby to oboje jednem i tem samem?
Więc Ty, Panie, który słyszysz snadź zarówno głos najlichszego robaka jak łoskot światów, w przestrzeń pędzących, który widzisz mnie tu na Księżycu tak, jak niegdyś widziałeś mnie na Ziemi, przyjm tę spowiedź, przez którą Ci wyznawam, żem był grzeszny i nieszczęśliwy!
Oto gdy byłem dzieckiem, ciasno mi było na Ziemi, którąś dla mnie zbudował i wylatywałem nieustanną, w skrzydła tęsknoty ubraną myślą do tych światów odległych, błyszczących na firmamencie, tak że pieszczot matki odbiegałem, aby marzyć o cudach, któreś Ty stworzył — nie dla mnie! — Byłem grzeszny i nieszczęśliwy...
Kiedym dorastał i pochłaniał te okruszyny wiedzy, któreś Ty ludziom zdobyć pozwolił, dusza wciąż we mnie krzyczała: mało! i śniła o zrywaniu siedmiorakich pieczęci i podnoszeniu zasłon, Twoją zasuniętych ręką. Grzeszny byłem i nieszczęśliwy.
A zaledwie stałem się mężem, opętała mnie żądza bujania w przestworzach — jak gdybym, stojąc na Ziemi, nie był również w bezmiarach wszechświata i nie unosił się nad otchłaniami — i skorzystałem ze sposobności i z lekkiem sercem rzuciłem matkę-żywicielkę dla srebrnej, uwodzącej lunatyków twarzy Księżyca. Grzeszny byłem, Panie i jestem nieszczęśliwy...
Patrzyłem na śmierć towarzyszy i przyjaciół, łamiąc się w duchu, a gotów byłem walczyć z nimi o odrobinę powietrza, potrzebną dla utrzymania życia, albo o kobietę, która nie należała do żadnego z tych, co po nią ręce wyciągali... A kiedy byłem świadkiem jej nieszczęścia, którego sam biernym sprawcą się stałem, nie uczyniłem nic, aby ją z niego wybawić... Grzeszny byłem i nieszczęśliwy...
Zostałem sam na tym okropnym świecie, na który mnie własna wola zaniosła, a mając sobie powierzone młode pokolenie ludzkie, nie umiałem rozbudzić w niem ducha, ani zwrócić ócz jego ku niebu... Owszem, miasto miłości, pogardę miałem dla nieszczęsnych i zezwoliłem, aby mnie czcili, podczas gdy Tobie jednemu cześć się należy... Byłem grzeszny i nieszczęśliwy...
A teraz łamany bólem, znużony tęsknotą, opuszczam tych powierzonych losem mej pieczy i przewodnictwu i idę po ostatnią smutną rozkosz, po śmierć w obliczu Ziemi!
Grzeszny jestem, Panie! i nieszczęśliwy!
Życie moje rozłamało się na dwie wielkie części, z których jedna była pragnieniem rzeczy nieznanych, a druga tęsknotą za straconemi... A obie były smutne i nad wyraz bolesne...
A czegom pragnął, nie osiągnąłem, bo oto zaledwie o marny krok posunąłem się we wszechświecie, a nawet nie znam tajemnic miejsca, gdzie się znajduję. Nadarmo wszystko poświęciłem, nadarmo przebrnąłem przestrzenie błękitu, przebyłem pustynię straszniejszą, niż jakiekolwiek na Ziemi, daremnie lat kilkadziesiąt żyłem na tym srebrnym globie: zagadki są dokoła mnie dzisiaj tak, jak przed połową wieku...
A po czem tęsknię — wiem, że nigdy nie osiągnę.
I to jest całe życie moje!
O! czas, czas! że się już zakończy! Z umiłowaniem i upragnieniem poglądam ku pustyni, na którą rychło strącę wóz, aby być samotnym — aż do śmierci.
Ci ostatni ludzie, których widzę, pozostaną tutaj... Wyjdą zapewne na górę i będą jeszcze długo poglądali za mną, za czarnym wozem, niknącym w zorzy słonecznej, a potem powrócą do swego ludu i powiedzą: Stary Człowiek już odszedł.
I z tego, z tych słów, wyrośnie tutaj kiedyś w przyszłości legenda, tak jak z naszego na ten świat przybycia! Grzeszny jestem...
Zbliża się chwila odjazdu...




IV.
Na Mare Frigoris.

Jestem sam — i takim straszliwym lękiem przejmuje mnie ta bezbrzeżna samotność i głusza. Zdaje mi się, że już umarłem i płynę w tym wozie, jak w Charonowej łodzi ku jakimś nieznanym krainom...
A przecież znam to bezdroże i widziałem już te góry, rysujące się na horyzoncie dokoła. Jechałem już tędy, przed laty, przed długiemi laty! Ale wtenczas dążyliśmy ku życiu, a teraz...
Boże! daj mi tyle sił jeszcze tylko, abym zdołał dotrzeć tam, do grobu O’Tamora! O nic Cię już więcej nie proszę.
Obiecałem księżycowemu ludkowi, że jeśli sił mi starczy powrócić z pustyni, zamieszkam już pośród nich do końca życia, ale ja wiem, że nie powrócę z pustyni...
Chociaż może potrzebniejsza by teraz była obecność ma przy Ciepłych Stawach niż kiedykolwiek.
Jeśli to jest prawdą...
Dziwną i straszną wieść usłyszałem w chwili odjazdu.
Jużem miał siadać do wozu i żegnałem skupioną koło mnie gromadkę, gdy nagle u wejścia do kotliny spostrzegłem dwóch ludzi. W pierwszej chwili sądziłem, że to złudzenie, — ale wkrótce niepodobna już było wątpić: dwóch karłów zbliżało się szybko ku nam. Jan spostrzegł ich także i wydał okrzyk:
— Posyłają za nami! Tam się musiało stać coś złego!
Jakoż nie omyliło go przeczucie, — przybywali posłowie z nad morza z dziwną a straszną wieścią.
Wkrótce po moim odjeździe z krainy Ciepłych Stawów, śmiali awanturnicy, których miałem już za straconych, powrócili z wyprawy na południową półkulę. Ale powróciło ich dwóch tylko. Trzeci nie wróci nigdy. I ci dwaj takie przynieśli wieści, że coprędzej uradzono posłać za mną do Kraju Biegunowego i nakłaniać mnie do przyjazdu nad morze.
Dwaj wybrani posłowie ruszyli w górę za biegiem rzeki, a potem kierując się słyszanemi niegdyś opowiadaniami Ady, dostali się na wyżynę ponad Równinę Jezior i stąd, przedzierając się wąwozami, trafili szczęśliwie i dość wcześnie do biegunowej kotliny.
Słuchałem niecierpliwie tego opowiadania, pragnąc dowiedzieć się wreszcie szczegółowo, co ich skłoniło do tak nadzwyczajnej podróży?
Wreszcie posłowie, nagabywani przezemnie i Adę, poczęli, przerywając sobie wzajemnie, opowiadać historję wyprawy owych awanturników.
Z chaotycznych wyrazów i zdań dowiedziałem się jeno tyle, że przy sprzyjającym i nader silnym wichrze na saniach opatrzonych żaglami przebyli w ciągu długiej nocy lotem strzały zamarznięte morze i dotarli o wschodzie słońca do przeciwległego brzegu na południowej półkuli. To było jasne, ale dalej, trudno się było połapać w tem wszystkiem, co mówili posłowie. Zresztą było to takie nadzwyczajne...
Wśród gór na rozległych równinach mają tam mieszkać jakieś dziwne istoty, pół ludzkie, a pół zwierzęce, kryjące się przed mrozem w głębokich jamach, wykopanych dokoła rozwalających się w gruzy, od wieków snadź opuszczonych miast. Z temi to istotami, nad wyraz drapieżnemi, musieli podróżnicy staczać walki, z których, postradawszy tylko jednego towarzysza, wyszli zwycięsko jedynie dzięki posiadaniu broni palnej. Z powrotem uciekali w najwyższym przestrachu, bo owe istoty goniły ich zawzięcie po lodach.
— To są złe potwory! — mówił opowiadający, trzęsąc się na samo ich wspomnienie — małe ale bardzo złe! Musieli uciekać, bo ich jest dużo, dużo! i są złe! Mają takie, o, długie ręce i dzióby zamiast ust... Kaspra pochwyciły na długi sznur i rozszarpały, a potem zawlokły trupa do głębokiej jamy, w której mieszkają. Tam kraj jest piękny, ale te potwory złe! Towarzysze biednego Kaspra opowiadali nam o tem. Te potwory ich goniły, ale oni mieli sanie z motorem i psy, więc zdołali uciec, choć z wielkim trudem. O! tam jest kraj dziwny! bardzo dziwny — za morzem, na południu. Tam stoją wielkie wieże, ale rozwalone; są jakieś ogromne maszyny czy fabryki, ale popsute, zarosłe. Te potwory pilnują tego i kłaniają się wieżom, zdaje się jednak, że nie wiedzą, co z tem robić. Mieszkają w jamach i są złe.
Daremnie wypytywałem, chcąc się dowiedzieć bliższych szczegółów o owych istotach, żyjących za księżycowem morzem: nic nadto nie umieli mi powiedzieć. Usłyszałem tylko jeszcze historję powrotu podróżników z za morza, okropną, dreszczem przejmującą odyseję! Wiatr z powrotem im nie sprzyjał, więc też nie starczyło jednej nocy na przebycie morza. Lód już puszczał rankiem, gdy przerażeni dotarli szczęśliwie do jakiejś drobnej i pustej prawie wysepki, na której, chroniąc się w jamach przed straszliwym równikowym upałem, przesiedzieli cały dzień w oczekiwaniu nocy i mrozu, aby się puścić po lodzie dalej z powrotem. Drugiej nocy wicher odrzucił ich daleko na zachód, a na domiar złego zepsuł im się motor przy końcu podróży, tak że walcząc z niewysłowionemi trudami, musieli iść pieszo morskiem wybrzeżem, powierzywszy psom ciągnienie sań po piasku.
I oto dotarli wreszcie do krainy Ciepłych Stawów, ażeby się dowiedzieć, że Starego Człowieka już tam niema.
— Więc czego chcecie odemnie? — spytałem wysłuchawszy tego zadziwiającego opowiadania.
— Broń nas, Stary Człowieku! broń! — zakrzyknęli równocześnie obaj posłowie. — Źle nam się dzieje bez ciebie i nieszczęścia na nas spadają! Te potwory drapieżne przebędą teraz niewątpliwie morze, kiedy się już dowiedziały o naszem istnieniu i będą walczyć z nami, gnębić nas, trapić! A ich jest więcej! znacznie więcej, niż nas!
Ze złożonemi rękoma rzucili mi się do kolan; czułem utkwione w sobie pytające, niespokojne i błagalne spojrzenia Jana i jego braci, — Ada tylko była nieruchoma i na pozór obojętna.
A ja stałem, do głębi wstrząśnięty, wahający się jeszcze, niepewny co powiedzieć, co zrobić, uderzony nie tyle możliwością najazdu owych istot na ludzką kolonję księżycową, co samą wieścią, że tu żyją jakieś istoty i rozumne, jak się zdaje. — Była chwila, kiedym już myślał wyrzec się ostatniego szczęścia, umiłowanego zamiaru przesłania wieści o sobie ziemskim braciom moim, aby pozostać wśród księżycowego pokolenia, poznać owe dziwne, potworne narody, mieszkające za morzem, o których istnieniu dowiedziałem się dopiero teraz, przypadkiem, po pięćdziesięcioletnim tu pobycie, a w razie potrzeby bronić przed niemi potomstwo moich pomarłych przyjaciół.
Ale krótko trwało to wahanie. Jakiś bezbrzeżny smutek mnie ogarnął. I co mnie obchodzą księżycowe narody, te z Ziemi przybyłe i tamte, szczątki jakiegoś dawnego księżycowego ludu, mieszkające jak krety w jamach dokoła rozwalonych miast, w których snadź niegdyś panowali dumnie ich przodkowie? Niechaj się żrą, niech walczą, niech się wygubią wzajemnie... Co mnie to obchodzi? Stary jestem i nie wiem, czy mi życia stanie, aby odbyć daleką, śmiertelną podróż na bezpowietrzną pustynię — mamże je marnować teraz dla głupiej litości lub głupszej jeszcze ciekawości? — A kto mi zaręczy zresztą, że opowiadanie tych dwóch szaleńców jest prawdziwe? Może to nie miasta tam stoją, lecz skały spiętrzone? może owe rzekome narody księżycowe są tylko bezrozumnemi zwierzętami? Stary już jestem i nie mam czasu przekonać się o tem, bo pilno mi umrzeć tam, przy grobie O’Tamora, w pełnym blasku Ziemi.
— Nic wam już pomóc nie mogę, — szepnąłem wreszcie, — myślcie sami o sobie. Podróż mnie czeka nieodwołalna, a droga moja w innym kierunku wiedzie, niż wasza...
— Wiedziałam, że tak odpowiesz, — odezwała się Ada, podczas gdy ja stawiałem już nogę na stopniach wozu.
Ale Jan chwycił mnie jeszcze za kolana:
— Przyrzeknij nam tylko, — zawołał, — jeśli inaczej być już nie może, przyrzeknij nam, że powrócisz do nas z tej pustyni, dokąd zmierzasz! Będziemy cię oczekiwali i myśl o tobie będzie nas krzepiła w walkach, które stoczyć nam wypadnie!
Zawahałem się.
— Jeśli sił i życia stanie: powrócę!
Ada zwróciła się ku gromadce:
— Powróci, ale tam!
To mówiąc, wyciągnęła rękę ku rąbkowi Ziemi, błyszczącemu nad widnokręgiem.
Siedziałem już w wozie, gdy doleciały mnie jeszcze ostatnie jej słowa:
— A tutaj przyjdzie znowu dopiero po wiekach, po wiekach... gdy się dopełni...


W Mieście Umarłych.

Oto więc jeszcze żywemi oczyma patrzę na przedwiekową przeszłość Księżyca i widzę obraz tego, co po wiekach będzie na Ziemi...
Pustka, pustka i gruzy!
Straszliwą przebyłem drogę! Włosy mi stają na głowie, gdy pomyślę o tej samotności bezdennej i o przeprawach owych przez góry, rozpadliny, pustynie rozległe i martwe. A wszakże daleka mnie jeszcze droga czeka i samotnym już będę — aż do końca!
Zajechałem na »popas« do miasta, gdzie trupom już tylko popasać. Odrzwia bez bram i zawias — nie trzeba ich nikomu przedemną otwierać. Do każdego domu można wejść przez wyłom w ścianie, z niespożytych, zda się, niegdyś murowanej głazów; z każdej izby można patrzyć na straszliwe słońce przez szczątki zwalonych sklepień.
Ja, obłąkany strachem w pustce i samotności na początku drogi, nie boję się już tego nad wszelki wyraz straszliwego miasta, z którego bram wyszły niegdyś zjawiska zmarłych na przyjęcie Tomasza, aby mu powiedzieć, że umrze; nie boję się, bo tak mi się zdaje, że już sam jestem jednym z tych cieniów, które snadź te pustki zamieszkują.
Spędziłem tu parę godzin, zatrzymawszy wóz dla snu i spoczynku. We śnie prześladowały mnie różne głosy. Naprzód zdawało mi się, że słyszę za sobą wołanie księżycowego ludku, błagające mnie, abym powrócił i bronił go przed księżyczanami, którzy przebyli już równikowe morze i palą mu chaty i zabijają żony i dzieci... Zaledwie usnąłem, zbudzony tą marą, gdy znowu pokazały mi się postacie moich zmarłych przyjaciół i towarzyszy. Witali mnie pośród siebie i wzywali, abym powrócił do nich z nad grobu O’Tamora, którego szukam. A wreszcie śniło mi się, że mnie wołano ze Ziemi — i to był jedyny głos, któremu odpowiedziała cała moja istota.
Opuszczam to smutne miasto, którego tajemnice dziwnie mi są obojętne, jak wszystko zresztą w tej chwili, kiedy już odchodzę i odbywam ostatnią, bezpowrotną pielgrzymkę...
Zda się, że do skończenia świata nikt już ciszy jego nie zamąci...


Nad grobem O’Tamora — w ostatnią godzinę.

Niech Bogu będą dzięki Najwyższemu: znalazłem drogę i miejsce owo... przeklęte! gdzie po raz pierwszy dotknęła noga nasza księżycowego gruntu, i... błogosławione! skąd posłać mogę na Ziemię wieść o sobie.
Stoję nad trupem starca O’Tamora i dziwię się, widząc, że młodszy jest odemnie, żywego. Lata przeszły nad nim, nie dotknąwszy go, tak jak wiatr lekki przechodzi nad granitowemi skałami. Tu w tej pustce bezpowietrznej niema zepsucia: starzec O’Tamor wygląda tak, jak w chwili, gdyśmy go opuszczali, — patrzy nieustannie w błyszczącą Ziemię szeroko rozwartemi, martwemi oczyma. A ja, którym młodzieńcem odszedł od jego grobu, stoję teraz nad nim z siwą po pas brodą i resztką siwych włosów na wyłysiałej czaszce i z przerażeniem w gasnących oczach...
Za długo żyłem, starcze O’Tamorze! za długo żyłem!...
Działo znalazłem: gotowe jest i niezepsute; czeka na mnie od pięćdziesięciu lat z górą... A oto piszę ostatnie wyrazy, nim zamknę te papiery w kuli, która je poniesie ku Ziemi.
Zapasy żywności już się wyczerpały, powietrza starczy mi zaledwie na dwie lub trzy godziny. Muszę się spieszyć...
O Ziemio!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .




NA TEM URYWA SIĘ RĘKOPIS, ODNALEZIONY
W KULI, SPADŁEJ Z KSIĘŻYCA.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.