Rzekła mama raz do Frania:
„Weź się, synku, do pisania,
A gdy lekcya się powiedzie,
Będzie spacer po obiedzie”.
Poszła mama, a u synka
Nieszczególna jakoś minka,
Okiem zerka, głową kręci,
Ale pisać nie ma chęci.
„Ej, co mi tam! Wiem co zrobię!
Pan Franciszek myśli sobie.
Ot, nie mówiąc nic nikomu
Na kwadransik wyjdę z domu.
Pada!... Na to się poradzi,
Jest parasol przecie dziadzi”.
I deszczochron wielki z kąta
Nasz leniuszek wnet uprząta,
Nie pomny zaś przestróg mamy,
Milczkiem, chyłkiem, zbiegł do bramy.
I do koła spoglądając,
Na ulicę smyrk! jak zając.
Idzie sobie z gęstą miną,
A po niebie chmury płyną.
Wtem odrazu wiatr się zrywa.
Burza! Burza! Ach, straszliwa!
Parasolem wiatr pomiata,
Gwałtu! Franio w górę wzlata!
Czapkę wiatr gdzieś poniósł w pola...
Trzymajże się parasola!
Szczęściem podróż była krótka:
Wpadł pan Franio do ogródka.
Lecz choć bardzo potłuczony,
Biegł do domu jak szalony.
Z płaczem mamę ucałował.
Odtąd nigdy nie próżnował,
A pamiątki miał z podróży:
Cztery sińce i guz duży.