Narkotyk Ameryki Południowej

>>> Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Narkotyk Ameryki Południowej
Pochodzenie Wiadomości Literackie 1935, nr 32
Wydawca „Wiadomości Literackie” Antoni Borman i Mieczysław Grydzewski
Data wyd. 11 sierpnia 1935
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZBIGNIEW UNIŁOWSKI
Narkotyk Ameryki Południowej
Już w pierwszych miesiącach po wylądowaniu na ziemiach południowo­‑amerykańskich przeciętny inteligent­‑Europejczyk odczuwa niejasno i podświadomie, że otacza go — mimo barwnych uroków zewnętrznych — dziedzina trochę groźna i jakby niesamowita, z przyczajonem, nieuchwytnem złem. Lecz przypisuje to charakterystycznej atmosferze niepokoju jaki ogarnia nas w obcem środowisku. Nie chce lub też nie umie zdefinjować, że to „niewiadome“ gotuje się do zadania ciosu w jego — tak zwaną przez niegłupich ludzi — jaźń. Jest przecie człowiekiem lepszego gatunku, „białym“. Zgóry i pobłażliwie traktuje nieco dziwne, lecz właściwie proste obyczaje mieszkańców tej części globu. Grzeje się w słońcu, rozwiana na wietrze palma nastraja go rozkosznie, pogańsko. Budzi się w nim — mimo że w starej Europie mógł być biurowem żyjątkiem, wirującem w kosmosie cyfr buchalteryjnych, — żyłka badacza, wnikliwego psychologa. Obserwuje, zamierza nawet pisać „fejletony“. Powolutku jednak, przypuśćmy nawet po roku, pogrąża się niepostrzeżenie w dość parszywej nirwance, pobłażliwość przenosi teraz na Europę, gdzie „żrą się jak psy o każdy kęs chleba, podczas kiedy tutaj człowiek żyje sobie jak „anioł“, myśli tylko o tem co przyjemne, a tam wodzą się za łby, pracują i politykują, tworzą jakieś mocarstwa, zabijają się o karjery… Tutaj — panie — chleb, — banan, pomarańcza i wódeczka są tak tanie, pracować „niechcesie“, bo poco… poco! Przecież jestem człowiekiem, a nie wołem roboczym!“
I klapa, jest gotów! Nie wie, że otrzymał pchnięcie właśnie w ośrodek tego co jest najszlachetniejszem kryterjum istotnego przeznaczenia mężczyzny, bo — walki, dążeń, zwycięstw i osiągnięć. Czasem jeszcze, „zapity Ameryką“, zatęskni o jakiejś godzinie, podskoczy niezdarnie jak koń z podciętemi pęcinami, zapłacze nawet i... leci, leci „na pysk“!

Ostatkiem energji, jeśli mu się uda pozbierać resztki człowieczeństwa, robi „skok“ do Europy. Jak narkoman, który przed wejściem na dalekobieżny okręt wyrzuca do morza cały zapas morfiny. Lecz jeśli tam, w swoim kraju, nie wydrze z duszy, nie zetrze z oczu łatwych i marnie mieniących się miraży południowo­‑amerykańskich... wróci i padnie ostatecznie. To prawda jednak, że „uroczna“ trucizna tych krajów pada na dość podatny materjał, bo przyjeżdżają tu przeważnie ludzie którzy nie wytrzymali w Europie wyścigu mózgów i charakterów. Tylko że tam warunki mogły go uchronić od załamania, tutaj staje się szmatą bez woli i jakichkolwiek dążeń, prócz jednego — użycia. Nowoprzybyłego ze świeżym zapasem energji ochichocze taka kreatura cynicznie, wykpi zamierzenia, póki profan nie przejdzie całego procesu upadku i nie legnie tuż obok, odurzony. Na tle tubylczego życia, które ma już od wieków jad nieróbstwa i łatwości w żyłach, które poprostu nie może być inne, ludzie tacy przedstawiają się obrzydliwie. Może się nawet ożeni, założy dom, lecz to jeszcze gorsze, bo wówczas opada z niego urok pewnej fantazji, pewnego „nasermater“, tworzy się zwykła szuja plująca na swój kraj ojczysty, zupełnie już bez oblicza, bez przynależności. „W twarz takiemu napluć godzi się tylko“, jak powiedział mi pewien łazik w Curitibie.
Lecz jest element inny, na którym chętnie i przeważnie żeruje powyższy typek. Jest to chłop­‑emigrant, kolonista. Mam na myśli chłopa polskiego. To już sprawa zupełnie czysta, człowiecza, imponująca nawet, o czem miło jest mi pisać. Przejdzie on przez niedługi okres czasu silną lecz właściwą zdrowym ludziom, tęgim typom psychicznym chorobę spowodowaną zmianą warunków otoczenia. Dał się przesadzić na obcą ziemię i jak mocne drzewo przyjmuje się szybko, bo ziemia jest dobra. Nie marzyciel. Przeciągnie się, spojrzy wokół: las! Spojrzy w górę: niebo! Trzeba wyciąć las aby tu zamieszkać i nad głową mieć więcej nieba. Splunie w garście, chwyci siekierę, wytnie co grubsze drzewa, marniejsze wypleni ogniem, na wolnym obszarze postawi dom, na użyźnionej ogniem ziemi zasieje, poczeka i zbierze. Wieczorem, po robocie, zamajaczą mu czasem kolorowe baby pochylone przy kopaniu kartofli, snopy żyta na ściernisku, zadźwięczy mu w uszach poryk bydła wracającego z łąk o zmierzchu, westchnie uciśniony męką chwilowej tęsknicy. Senność mąci te obrazy, spracował się przez cały dzień, ciężko włazi do chałupy. Jest na swojem. Noc ciepła, rozwrzeszczana muzyką owadów, pełna dziwnych odgłosów, pokrzyków ptactwa. Niedaleko kują żaby, głośno jak dwóch kowali przy kowadle. Druga ojczyzna — łagodna i dobra — pociesza jak umie utrudzonego człowieka.
Wszystkiemi palcami wszczepi się, przylgnie, wrośnie zmysłami w tę ziemię polski chłop­‑emigrant. Jego przeczysty czyn kryje w sobie urodę człowieczych osiągań i kierowany jest najprostszą rzetelnością. Jego życie jest doskonale twórcze, wzbudza zachwyt. Nie podkreśla swego pochodzenia dla chwilowych korzyści, — jak to często robi ów „marniaczyna“, splugawiony łatwizną inteligent, kiedy wygodnie mu jest nazwać się Polakiem, — ale o dalekiej ojczyźnie pamięta po męsku, bez fałszywej łezki, i w tym innym, obcym kraju w miarę potrzeby manifestuje swoją polskość. Skoro tylko ustanowi swój byt, zaprowadzi gospodarkę, porozumiewa się z sąsiadami, nazwie skupisko polską nazwą, nie czeka na pomoc, na uznanie, czyni to co mu nakazuje prawość jego rasy.
Między fatalne zatracenie się owego kolorowego inteligenta i krwistą indywidualność chłopską wciska się rodzaj niejako pośredni, pewna karykatura proletarjatu emigracyjnego na gruncie południowo­‑amerykańskim. To kolonista, który nie wytrzymał krótkiego wysiłku na ziemi tamtejszej, natomiast znęciła go nadzieja łatwego zarobku w mieście. Ten ma się nad wyraz biednie, jest nie na swojem miejscu, wykoślawił się, budzi litość lecz nie odrazę. Oderwany od ziemi, do której przynależność ma we krwi, błąka się po obcym bruku z jakąś tęsknotą, tajemnem pragnieniem w oczach. Mieszkałem przez pewien okres w Rio de Janeiro, gdzie na małym placyku Laranjeiras widywałem często rosłego mężczyznę bez czapki, z płową zwichrzoną grzywą włosów, który pchał przed sobą jakąś gałąź, trzymając ją za rozwidlone końce. To wykrzykiwał coś, to przystawał lub postękiwał. Ogromnie zapracowany i z godnością na twarzy. Krążył tak wokół placyku, między wysokopiennemi palmami, a za nim kilku sunących w milczeniu, zdziwionych gapiów. Mijając mnie kiedyś wydał słowa, które na tym egzotycznym placyku zabrzmiały wprost strasznie. Powiedział mianowicie coś w tym rodzaju: „Wio, Kuba!... cie, kamieniska, bodajże­‑was pieron najjaśniejszy!“.
Rozmawiać ze mną nie chciał. Od znajomego dowiedziałem się, że to obłąkany Polak, emigrant, któremu banda włóczęgów odradziła wyjazd na teren kolonizacyjny, kiedy wylądował w Brazylji, prosto z Polski. Szybko pozbył się grosza, a kiedy spostrzegł, że został otumaniony, coś mu trzasło we łbie i teraz orał rozwidlonym kosturem — nie swoją działkę, ale rozgrzane klepisko placyku Laranjeiras.
Ci dezerterzy od swego istotnego przeznaczenia dzielą się na dwie grupy: zarobkujących i bezrobotnych. W większych miastach Ameryki Południowej, głównie w Brazylji i Argentynie, emigrant może znaleźć pracę — choć teraz o nią trudniej — przypuśćmy w fabryce, ale płace nie są wysokie, o dorobieniu się niema mowy, przytem życie w mieście jest mu obce, a z prawa swojego stanu chłop wymaga kontaktu z naturą, pracy twórczej i dla siebie. Żre go tęsknota, nudne i bezbarwne życie w fabryce potęguje rozstrój, wykoleja. Bytuje w obcym żywiole, więc zatraca swój charakter i co za tem idzie, żyje bez przyszłości, każdym dniem tylko. Rzadko oszczędza. W tych warunkach chłop­‑emigrant przedstawia stwór przykry, żałosny. Bezrobotni żyją już zupełnie plugawie, żebraczo nachodzą konsulaty czy patronaty, przyzwyczajają się do życia z szacherki i wyłudzań, stają się elementem pogardzanym przez naród, który ludzi z Europy zwykł szanować i podziwiać. Całemi dniami oblegają ławki w ogrodach, sejmikują, swój marny stan przypisują Polsce, która ich nibyto „wykierowała“. Ich także poraził jad południowo­‑amerykański; trucizna, która mieści się w klimacie, w rozbijaniu się fal morskich o skały, w kolorowych motylach płynących na pachnących podmuchach z ogrodów, w palmie i w oszalałym, żywotnym dźwięku cykad.
Przemknie co czas pewien przez ów „kismet“ południowo­‑amerykański człowiek interesu lub nauki. Niby ciężki żuk przerwie pajęczynę uroczków tamtejszych, zatoczy kilka kręgów nad temi sennemi ziemiami, obrosłemi kołtunem puszcz albo wyschłemi liszajami „campów“, i wróci skąd przybył. Niewiadomo, czy rozsiani głębokim oddechem dyplomatycznej potrzeby swych państw urzędnicy poselstw i konsulatów wiodą tu życie istot wstrzymujących oddech przed haszyszem tych krajów, czy też przed okrzykiem protestu. Starają się uciec od niebezpieczeństwa, o którego istnieniu wiedzą, wiodą życie między schronem na noc a biurem, zabarwiają je nudnemi aż do męki przyjęciami lub pysznie pieniącym się jadem wzajemnych zawiści, intryg i plotek, które mają być tem antidotum. Nienawidzą ludzi wolnych, przejeznych. Traktują swe placówki jakby były one jakiemiś faktorjami w Afryce Środkowej, chętnie mówią na temat swego poświęcenia dla kraju. Co mocniejsi w cieniu chorągwi swych państw oczekują na „przeniesienie“ i pracą starają się zniszczyć nastrój demoralizujących warunków. Lecz nieraz, kiedy otrzyma rozkaz powrotu — nie słucha, zostaje! Boi się zimna, wysiłku, drożyzny. Bo jeśli w Europie siłą woli, energją może posuwać się naprzód, w Ameryce Południowej te zalety chronią go zaledwie przed upadkiem, utrzymuje się niemi na powierzchni. Lecz są słowa: „Przyzwyczaiłem się“ i „Nie chce mi się już zmieniać trybu życia“.
Człowiek piszący, literat, uzbrojony jest przedewszystkiem w ów stale ruchliwy, twórczy aparat obserwacyjny. To go chroni, wszędzie jest gościem, nie „przyzwyczaja się“. Lecz z szeregu psychicznych konstrukcyj pisarzy tak różnie reagujących na doznania zzewnątrz, wyłaniają się dwie zasadnicze, a mianowicie pisarz przejmujący wrażenia natychmiast, chwytający je — że tak powiem — na migawkę, i pisarz doznający początkowo oszołomienia i chaosu, lecz który w miarę obcowania wśród zjawisk mających stanowić w przyszłości treść jego pracy, odczuwa wyraźnie zarysowujące się i fundamentalne kontury interesujących go objektów. Pierwsi, to dziennikarze i „spece“ od reportażu i fotografii ujętej słowem, drudzy, to cierpiętnicy, których zalewają fale ordynarnej tremy przez długi często okres czasu, ale kiedy przychodzi faza krystalizowania się spostrzeżeń, umieją dać rzetelną robotę, ujętą w logiczną i wyczerpującą formę, za której wartość odpowiadają imieniem. Cechą tamtych jest łatwość obserwacji i chwytanie powierzchownych tematów gdziekolwiek się zdarzy, podczas kiedy u tych temat powoli sam się wyłania, uplastycznia się tło z towarzyszących warunków, a na tle tem — sam człowiek ze swą psychologją i zwyczajami.
Artykułem tym pragnę przygotować czytelnika do prac jakie powoli zacznę ogłaszać w związku z moim rocznym przeszło pobytem w Ameryce Południowej. Zaliczam się do drugiej grupy pisarzy, tych właśnie „długodystansowców“. Bo w Ameryce Południowej przeżywałem dziwne historje. Przez szereg miesięcy chwiałem się rozpaczliwie na złośliwie rozpiętej lince niewiary i bezsilności, w skokach pełnych zwątpienia przedostawałem się z barwy w barwę doznań, definjowałem zmiennie i rozmaicie, aż wreszcie zorjentowałem się po pół roku, że jestem zaledwie przygotowany aby patrzeć. Teraz dopiero człowiek, klimat, flora i fauna zdawały się ironicznie uśmiechać: „Ej, ty młody! Nabuszowałeś się tu coniemiara, przestańmy się bawić w „berka“, zbliż się no tutaj“.
Powierzchownie naszkicowałem kilka odmian psychicznych Europejczyka, aby mogły one służyć jako informacja, o czem będę pisał. Nie chciałbym zaskoczyć. Polowania na tygrysy, znojne przedzierania się przez puszcze dziewicze, płazy jadowite i cały bukiet niebezpieczeństw pozostawiam kolegom z pierwszej grupy. Ja w Ameryce Południowej widziałem przedewszystkiem człowieka.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.