Nemezys
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Nemezys | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Księgarnia Gebethnera i Wolffa | |
Data wyd. | 1871 | |
Druk | Drukarnia J. Ungra | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
W piękny dzień wiosenny, o zwykłéj godzinie, około piątéj po południu, powracałem do domu. Zamknięty przez długi szereg godzin w rzeźbiarskiéj pracowni, miałem zmysły i myśl zarówno zmordowane. W oczach czułem jeszcze pył marmuru, w uszach dźwięczały mi rytmiczne uderzenia dłuta; ręce które je dźwigały drżały spracowane, a w głowie mojéj był chaos, spowodowany długiém wytężeniem, skierowaném do jednego przedmiotu.
Pracowałem sumiennie dzień cały, potrzebowałem wypoczynku, i wolnym krokiem kierowałem się do domu, do którego, co prawda, niebardzo pilno dojść mi było. Oddychałem więc orzeźwiającém powietrzem wiosny, nie myśląc o niczém, a raczéj, choć to doprawdy wstyd przyznać, marząc, pomimo siwych włosów, pomarszczonéj twarzy i szóstego krzyżyka poczynającego ciążyć mi na barkach, — jak młody chłopiec.
Bo i dlaczegóż nie miałem marzyć? Życie nie ziściło mi żadnego z tych porywów, z tych pragnień, których przeczucie złożone jest w każdéj szerszéj piersi, w każdém szlachetniejszém sercu. Upływało ono poważnie, trochę może nudno i jednostajnie w kole obowiązków surowych, rozrywek niezabawnych i przyjemności rodzinnych, których nie czułem słodyczy. Czy przyczyna tego leżała we mnie samym, czy w otaczającym świecie? nie wiem doprawdy; ale wiedziałem doskonale, że mając wszystko, czego słusznie człowiek żądać może, nie doznawałem wcale téj pełni szczęścia, która w oczach innych była moim udziałem. A przecież czego mi brakło? Artystyczna praca całego życia zyskała uznanie, nie brakło mi roboty, tak że plon jéj wystarczał na utrzymanie rodziny, na chléb powszedni i zabezpieczenie przyszłości. Życie moje upłynęło bez burz i wstrząśnień, ale téż i bez upadków. Mogłem w górę nosić czoło: żadna plama nie leżała na niém; nie obryzgało mnie błoto życia; byłem otoczony szacunkiem. Doczekałem się pociechy z dzieci. Dwóch synów wykształciło się na ludzi pożytecznych społeczeństwu, córka dorosła pracowała w domu, nie będąc ciężarem sobie ni drugim. Miałem dobre dzieci, a jednak pomiędzy mną a niemi nie istniał tak serdeczny, poufały, związek, jaki widziałem w innych rodzinach; znałem ich prace, ich życie, ale świat ich myśli i pragnień nigdy nie otworzył się przedemną; miałem ich szacunek, lecz nie wiem czy posiadałem miłość. Spełniłem sumiennie względem nich obowiązki ojca, i one dopełniały powinności dziecięcych; nie miałem prawa nic im wyrzucać; tylko w naszéj rodzinie każde miało swój świat wewnętrzny, niedostępny dla innych.
I ja téż teraz zatopiłem się w swoim, idąc powolnie przez Saski ogród ku Niecałéj ulicy.
A jednak marzenia starca są smutne. Czułem instynktownie wszystkie niedobory mojego życia; ale dlaczego tak było? na to nie znajdowałem odpowiedzi. Czułem to niewypowiedziane znużenie bytu, napastujące ludzi niemogących zharmonizować się z otaczającym światem; pragnąłem czegoś nieokréślonego, czegoś nieznanego, brakującego mi przez życie całe; marzyłem o jakimś zaczarowanym kraju, pełnym spółczucia, miłości, kraju którego czułem się wygnanym mieszkańcem. Marzenia te były śmiészne. Nie miałżem lat pięćdziesięciu kilku? nie miałżem żony i dzieci? a na zaspokojenie wyobraźni nie miałżem całego szeregu marmurowych postaci, w które wcielałem po kolei nieziszczone ideały życia?
Wstrząsnąłem więc głową, jakby z oburzeniem sam na siebie, wzruszyłem ramionami nad własném szaleństwem i pewnym krokiem wszedłem na wschody prowadzące do mego mieszkania.
Zadzwoniłem: poznano znać moje dzwonienie, bo córka Zosia przybiegła otworzyć. Spóźniłem się trochę, — spojrzawszy na zégarek, przekonałem sie o tém; ale nikt nie śmiał zwrócić na to uwagi. Córka powiesiła mój paltot, odebrała kapelusz i powiodła mnie do jadalnego pokoju, gdzie już wszyscy byli zgromadzeni, oprócz mojéj żony. Zapytałem o nią.
— Mama ma migrenę, odparła Zosia, zaraz ją pójdę poprosić.
W jéj głosie nie dostrzegłem najmniejszego niepokoju, ni współczucia. Migrena mojéj żony, był to konwencyonalny frazes, pod którym kryło się to wszystko, na co grzeczną nazwę wynaléźć trudno. Ja zarówno jak dzieci wiedzieliśmy o tém doskonale; to téż nie pytałem o nic więcéj i siadłem na swojém miejscu, bo już służąca wnosiła wazę, z któréj miła woń rozeszła się po pokoju, przypominając nam spóźnioną porę.
Z przeciwległych drzwi ukazała się téż i moja żona. Była ona dziesiątkiem lat młodszą odemnie, a jak na matkę dorosłych dzieci, wyglądała jeszcze wspaniale. Bo téż trzydzieści lat temu, gdym się z nią żenił, była to jedna z najpiękniejszych kobiét w Warszawie, i nawet wybrédne oko artysty nie mogło upatrzyć żadnéj wady w jéj klasycznych rysach i plastycznych kształtach. Teraz kibić jéj zaokrągliła się zbytnio, czas wypisał się bruzdami na twarzy, oczy straciły blask, lica świeżość młodości; mimo to jednak, dzięki może sztuce, którą umiała zastępować ubytek wdzięków, dla obojętnego oka była piękną jeszcze, wiedziała o tém i rozpacznie walczyła z czasem.
Nie mogłem jéj tego brać za złe. Piękność była jéj największą zaletą, specyalnością niejako, bez któréj ta indywidualność ostać się nie mogła; ale powoli jéj twarz, zawsze jednostajna, powleczona grubą warstwą blanszu i różu, stała mi się nieznośną, rażąc we mnie artystyczny zmysł prawdziwego piękna. Zacząłem lękać się chwili w któréj otwiérała usta, wiecznie ożywione jednakowym uśmiéchem, by wypowiedziéć nic nie znaczące, oklepane frazesy. Te frazesy codzień niecierpliwiły mnie widoczniéj.
Była to czysta niewdzięczność z mojéj strony, bo wszakże moja żona po swojemu starała mi się być miłą, a jeżeli wręcz przeciwne wywoływała wrażenie, nie pochodziło to z braku dobrych chęci. Podobała mi się dla piękności; ona téż dbała o swą piękność, jak o jedyny łączący nas węzeł i była w prawie swojém, utrzymując z taką pracą i wytrwałością upadające wdzięki i spoglądając na mnie z pewną dumą, gdy je podziwiano jeszcze.
Miałem nadto logiki, by jéj to za złe uważać; ale téż pomimo woli ta kobiéta robiła na mnie wrażenie podobne do tego, jakie sprawia zbrukana lalka: z obojętnéj, stawała mi się wstrętną. Nie mogłem rachować jéj za cóś w mojém życiu i stroniłem od niéj, o ile tylko na to pozwalały okoliczności i obowiązki rodzinne.
Może w tém właśnie leżała przyczyna tajemniczych smutków i marzeń, które tak niewcześnie trapiły moje stare serce... Ale ja wówczas nie myślałem tego. Wszakże położenie moje domowe było takiém, jak zwykle bywa po kilkodziesięcioletniém pożyciu; moi towarzysze młodości po części tak samo jak i ja kochali się, pożenili i kochać przestali, a nie widziałem w nich wcale téj bezcelowéj tęsknoty; jak mnie trawiła. I niedziw: obrachowywałem się na zwykłą miarę społeczeństwa, a nie na swoję własną, któréj nigdy, pod karą upadku, pomijać nie wolno.
Obiad ciągnął się dla mnie bardzo długo, a sądzę że i dla innych członków rodziny czas nie schodził szybko. Pomiędzy nami panował jakiś przymus, jakieś skrępowanie, coraz trudniejsze do przełamania. Znudzony niém, stawałem się cierpkim, ostrym, gryzącym i coraz mniéj zdolnym wzbudzać zaufanie. Czułem to, a nie było w mocy mojéj stać się innym. Nie wiedziéć czemu, obecność rodziny drażniła mnie; synowie, pełni siły, energii, z takim zapałem idący w życie, zdawali mi się szyderstwem z tego wszystkiego com sam pragnął i marzył. Przecież i ja kiedyś byłem takim jak oni; mieliż i oni także dojść koleją czasu do téj beznadziejnéj wściekłości, która mnie trawiła? Córka, młoda i piękna, uśmiéchała się nadzieją; miałaż i ona także okwitnąć jak jéj matka i jak ona, razem z młodością, utracić wszystko co stanowić mogło urok życia, stać się rodzajem sercowej żebraczki, zatrzymywanéj z przyzwoitości i miłosierdzia przy rodzinném ognisku, którego duszą być przestała?
Słusznie dzieci moje ukrywały przedemną marzenia i nadzieje swoje; jam nie był w stanie ich pokierować, we mnie znalazłyby tylko gorzkie szyderstwa i ten wieczny rozdźwięk, będący męczarnią mojéj niespokojnej piersi.
Doczekawszy się wreszcie końca obiadu, wstałem i poszedłem do swojego pokoju, do którego nikt z domowych, bez wyraźnego przywołania, wchodzić się nie ważył. Na biurku, jak zwykle, leżały gazety i listy, odniesione w ciągu dnia. Zapaliłem cygaro i zabrałem się do ich przeglądania.
Korespondencya moja była rozległa, bo miałem liczne stosunki artystyczne i przyjazne, koleżeństwa, których zrywać nie chciałem. Nie wiem czemu, drogiém było mi wszystko, co przypominało ubiegłą młodość; miałem nawet rodzaj słabości dla ludzi zowiących mnie po imieniu, a już ci dla których nosiłem miano Antosia, mogli mną rządzić zupełnie.
Otwiérałem więc listy jedne po drugich, gdy spotkałem pismo najserdeczniejszego przyjaciela mego, Stanisława.
Listy od niego zawsze były dla mnie rodzajem sercowego święta; widywaliśmy się rzadko, gdyż stale osiadł za granicą, a pisywać téż nie lubił. Trzeba było zawsze jakiego ważnego wypadku, by zdobył się na korespondencyą. Z prawdziwą więc radością otworzyłem ten list, noszący wiedeńską pieczątkę. List był następującéj treści.
Raz jeszcze odwołać się muszę do naszéj staréj przyjaźni. W jéj imię kładę na ciebie obowiązek, którego niestety sam spełnić nie mogę, obowiązek za który, ręczę ci, podziękujesz mi kiedyś serdecznie, bo da ci sposobność poznania pani Ireny Nasielskiéj, udającéj się z dziećmi do Warszawy, dla objęcia spadku po mężu, który lękam się czy nie zostawił majątku w bardzo zawikłanym stanie. Pani Nasielskiéj opisywać ci nie będę; sam ją poznasz i chociażby dla mojéj przyjaźni, ułatwisz jéj urządzenie się w Warszawie, któréj wcale nie zna. Przyjedzie tam w końcu tego tygodnia i stanie zapewne w hotelu Europejskim; dowiaduj się więc o nią, bo prędzéj obeszłaby się bez ciebie, niż zażądała sama twojéj pomocy. Jesteś ostrzeżony, postąp więc według tego, a co najważniejsza, donoś mi co uczynisz i rachuj na mnie niezmiennie, tak jak ja na ciebie.“
Skończyłem ten list lakoniczny i obracałem go w ręku z pewném niezadowoleniem, bo zlecenie które Stanisław mi dawał nie uśmiechało mi się wcale. Najprzód zabiérało mi ono czas drogi; powtóre nie lubiłem zawiérać nowych znajomości, szczególnie w bogatym arystokratycznym świecie, do jakiego należała rodzina Nasielskich. Nazwisko to budziło we mnie jakieś wspomnienia zamglone; nie mogłem wprawdzie określić gdzie i kiedy, ale słyszałem o niém wiele; tylko jak zwykle gdy cóś nie obchodzi nas wcale, nie zwróciłem wówczas na to uwagi.
Po chwili jednak zastanowienia uderzył mnie ton listu Stanisława, sposób oględny a zdradzający pewne uwielbienie z jakim wyrażał się o kobiécie oddawanéj niejako mojéj opiece. Kto ona była, młoda czy stara, piękna czy brzydka? jakim sposobem poznał ją Stanisław, uważany zwykle za starego dziwaka, niecierpiący towarzystwa płci pięknéj, oddany cały ideom i naukom swoim?... były to wszystko problemata, które dopiéro przyjazd pani Nasielskiéj miał rozwiązać.
Gniéwałem się téż w duchu na to, że kazał mi szukać po hotelach i wyczekiwać owéj pani, zamiast dać jéj poprostu list, by mi go za przyjazdem odesłała, wraz z adresem swego mieszkania. Słowem, niewiedziéć czemu, stałem się złym bardzo i przeklinałem prawie przyjaźń, która na mnie te wszystkie obowiązki wkładała, bo czułem że spełnić je przecie muszę; tylko nie uważałem wcale, by za to należała się wdzięczność Stanisławowi, który ją sobie z taką pewnością obiecywał.
— Czy ja prawnik, szeptałem przez zęby, żeby komuś w interesach pomagać? Dzięki Bogu, te rzeczy znam zaledwie z nazwiska.
Mówiąc to, spojrzałem na datę listu i zobaczyłem że, według niéj, pani Nasielska mogła już być w Warszawie. Rad nierad, narzekając i pomrukując, wziąłem kapelusz i rękawiczki i wyszedłem na miasto, kierując się do Europejskiego hotelu. Na Krakowskiém przedmieściu spotkałem Olesia, młodego malarza znanego całéj Warszawie, który niedawno wrócił z zagranicy. Był to bardzo ładny chłopiec, daleko więcéj ładny, niż zdolny artysta. Pomimo to, albo téż właśnie dlatego, wzięcie miał ogromne. Wprawdzie zarzucano jego obrazom brak rysunku i modelacyi, ale były to zapewne złośliwe krytyki współartystów, na które ogół najmniejszéj nie zwracał uwagi, cisnąc się do pracowni młodego malarza i zamawiając portrety.
W portretach téż, mianowicie kobiecych, celował Oleś. Wprawdzie wszystkie te portrety miały pomiędzy sobą nieokreślone podobieństwo, niby to co Francuzi nazywają air de familie; wszystkie miały mniéj więcéj jednaką cerę, bez względu na właściwą karnacyą modelu, jednaki bezmyślny wyraz, jednaki zdawkowy uśmiech, wymuszony, bez wdzięku i jednakie białe, pulchne rączki, podobniejsze może do zgrabnie utoczonych wałeczków, niż do tego wyrazistego narzędzia myśli i woli ludzkiéj; ale były to wszystko drobnostki, na które mało kto zwracał uwagę, tém bardziéj że koronki, klejnoty i drogie materye oddawane bywały w całéj świetności. Piękne i brzydkie kobiéty były więc zadowolone: piękne, bo na portretach były także pięknemi, brzydkie, bo pod pendzlem Olesia stawały się do pięknych podobne.
Oleś więc wszedł w modę i malował tuzinami portrety: uśmiéchał się, pokazując białe zęby, zakręcał czarne wąsiki, a uszczęśliwiony z siebie i drugich, coraz bardziéj zwycięzkiéj nabiérał miny.
Bo téż było to prawdziwém barbarzyństwem zaprzeczać talentu temu ślicznemu chłopcu, a barbarzyństwa tego osoby z dobrém sercem dopuszczać się nie powinny. Czyż takie żywe, przejrzyste oczy mogły nie umiéć patrzyć? Słynął więc Oleś w Warszawie jako pierwszorzędny artysta, a publiczność tak doskonale uwierzyła temu, iż krytyka, po próżnych wysileniach oświecenia jéj w tym względzie, dała za wygraną i jak zwykle bywa, przemożona krzykiem tłumu, poszła za jego głosem i poczęła rachować się z Olesiem jak z potęgą.
Trzeba przyznać na jego pochwałę, że przynajmnéj nie brał na seryo swojéj wielkości artystycznéj i kontentował się mniéj głośną wprawdzie, ale także jednozgodnie przyznawaną mu sławą podbijacza serc.
Był on, zwyczajem swoim, wyświéżony jak ostatni rysunek paryzkiego żurnalu; letni jego paltot miał krój bez zarzutu; wązki krawat tworzył węzeł nieposzlakowany; nawet te oporne włosy, które długością i ułożeniem najczęściéj zdradzają artystę, nosił zaczesane jak wszyscy, niby na dowód że w nim malarz ustępował miejsca człowiekowi dobrego towarzystwa.
Szedł widać na wieczorną przechadzkę, rzucając tu i owdzie zabójcze spojrzenia, muskając wąsiki, które zakończały się śpiczastemi haczykami, niby wędki czychające na pochwycenie serc czułych.
Oleś więc, ustrojony we wszystkie swe wdzięki, spotkał mnie ze swoim wieczystym uśmiechem i serdecznym wykrzyknikiem, bo pomimo wszystkie wady i narowy, był to w gruncie poczciwy chłopak. Powitałem go mniéj przyjaźnie niż zwykle. Dochodziłem właśnie do Europejskiego hotelu, chcąc, według zlecenia Stanisława, zapytać o panią Nasielską, a niewiedziéć czemu, nie miałem ochoty uczynić tego w obecności Olesia. Był to rodzaj niewytłumaczonego uczucia, bo przecież nie miałem się czego wstydzić, lub ukrywać. On nie odstępował mnie jak cień; więc zamiast iść zapytać szwajcara, jak to było moim zamiarem, stanąłem przed listą gości przemieszkujących w hotelu i zacząłem ją czytać. Oleś przepatrywał ją ze swojéj strony.
— Czy szukasz pan kogo? rzekłem zniecierpliwiony, zapominając że mógł odrzucić mi tém samém pytaniem.
Ale Oleś, jak zwykle ludzie jemu podobni, zbyt wyłącznie zajęty był sam sobą, by na drugich zwracać baczenie.
— Czekam, odparł niby tajemniczo; to jest, dodał poprawiając się, chciałbym się dowiedziéć czy nie przyjechała już do Warszawy osoba, która w tych dniach ma przybyć.
Nie robiłem mu naturalnie żadnych zapytań; ale on wyraźnie umiérał z chęci mówienia daléj.
— Śliczna kobiéta, wyrzekł znowu po chwili. Spotkałem ją najprzód w Paryżu, a ostatniemi czasy w Wiedniu. Owdowiała niedawno.
Te słowa tknęły mnie dziwnie. Czy rzeczywiście obadwaj szukaliśmy tejże saméj osoby? Oleś mówił powoli, a w przerwach między objaśnieniami, o które nikt nie prosił, pokręcał jedwabiste wąsy. Po krótkiém milczeniu dodał znowu:
— Nie znasz jéj pan zapewne, to pani Nasielska. Miałem nawet robić jéj portret w Paryżu, ale nie miała czasu pozować. Paryż — rozrywki — nic dziwnego. Potém téż wyjechała. W tych czasach ma być w Warszawie.
Mimowolnie spytałem samego siebie, czy okólnik jaki zapowiedział przyjazd pani Nasielskiéj i nakazał szukać jéj w Europejskim hotelu? i coraz mniéj zachwycony zleceniem mego przyjaciela, pomyślałem że mogę ją spokojnie zostawić opiece Olesia, który tę misyą z daleko większą niż ja spełni gorliwością. Przekonawszy się wszakże, iż jéj na liście podróżnych nie było, poszedłem do teatru, gdzie jakąś nową przedstawiano sztukę.
Jednakże myśl moja, czcza i niezajęta, wirowała około téj kobiéty. Nie było na świecie dwóch ludzi mniéj podobnych do siebie, różniących się więcéj usposobieniem, charakterem i życiem całém, niż Stanisław i Oleś. Jakim sposobem obydwaj byli w styczności z panią Nasielską? Co Stanisława obchodzić mogła kobiéta, tak bardzo, jak się zdaje, obchodząca Olesia? Czemu polecał mi ją tak usilnie?...
Nowa sztuka niewiele przedstawiała zajęcia, czy téż ja zabsorbowany byłem czém inném, bo nie zwracałem na nią uwagi; gdy nagle w czasie antraktu usłyszałem wymówione koło siebie nazwisko, o którém myślałem nieustannie. Wymówił je tuż przedemną siedzący młody człowiek do swego towarzysza.
— Wiesz zapewne, rzekł głośno, że Nasielska przyjeżdża tu w tych dniach.
Znałem tych panów z widzenia, znała ich cała Warszawa. Był to sam kwiat tak zwanéj złotéj młodzieży. Więc przybycie téj kobiéty wiadome było światu całemu. Zacząłem naprawdę wstydzić się, że tylko wypadkowi zawdzięczałem tę arcyważną nowinę.
— Tak? odparł drugi niedbale, cóż ona tu będzie robić. Sezon zimowy się kończy, zanudzi się na śmierć. Owdowiała podobno. Ciekawym czy pójdzie drugi raz za mąż.
— O mój drogi, cóż za dzika myśl! Kobiéty jéj podobne powinnyby rodzić się wdowami; jest to ich stan naturalny.
— W każdym razie niebrak jéj będzie konkurentów. Taka bogata!
— Ma podobno dzieci.
— Nie wiem, nie widziałem ich nigdy, nawet nie słyszałem o nich. W salonie dzieci, to przedmioty zbytkowe.
— Są to jednak przedmioty dość ważne dla wdowy. Podobno sama z siebie nic nie ma.
— Naturalnie; czyżby inaczéj była poszła za Nasielskiego?
— Któż była z domu.
— Z domu? robisz mi dzisiaj nieoszacowane pytania. Mais elle n’etait pas née, wszyscy to wiedzą. Córka śpiewaczki, sama przeznaczona do teatru, spotkała Nasielskiego, który pomimo swych lat sześćdziesięciu, zakochał się w niéj szalenie. Matka była mądra, córka także; dość że doprowadziły go do małżeństwa. Oto powieść znana światu całemu.
— Ależ dla mnie jest to już historya starożytna, tłumaczył się młodszy. Spotkałem Nasielską w Ems lat temu kilka i domyślasz się żem tak pięknéj kobiéty nie pytał o genealogią.
Sąsiedzi moi zmienili rozmowę, a ja niekoniecznie byłem zbudowany. Kobiéta o któréj mówili, była to widać zalotna wietrznica, zaprzedająca się dla piéniędzy staremu mężowi i nie dochowująca mu wiary, zła żona, zła matka, a co gorzéj jeszcze, jedna z tych czczych, próżnych, pasożytnych istot, których nie cierpiałem z przekonania.
Wyszedłem z teatru zły prawdziwie. Nazajutrz chciałem zasięgnąć pewniejszych wiadomości względem osoby którą polecono mojéj opiece. Zacząłem przebiegać myślą cały szereg znajomych, aż trafiłem na pana Narcyza.
Byłto stary kawaler, który przeżywszy wiek swój motylkowato, w niewinności ducha zapomniał o latach i sądził że nie przestał jeszcze być lwem salonów. Miał on sobie za najświętszy obowiązek wiedziéć wszystko co się dzieje w pewnych sferach towarzystwa, do których dostał się, dzięki niezmordowanéj cierpliwości, wypatrując u wszystkich wielkich panów téj szparki, przez którąby się jego małoznacząca indywidualność przecisnąć mogła.
Pan Narcyz nie grzészył naturalnie zbytkiem przenikliwości, ni głęboką znajomością serc i charakterów, ale zato tém lepiej mógł służyć za echo powtarzające zdanie ogółu.
Udałem się więc do niego i po krótkiéj rozmowie zapytałem go wręcz:
— Czy znasz panią Irenę Nasielską?
Zagadniony podniósł na mnie oczy.
— A cóż ciebie, wyrzekł z widoczném zdziwieniem, ta kobiéta obchodzić może?
— Nie obchodzi mnie ona wcale, odparłem, ale chciałbym się czegoś o niéj dowiedziéć.
— Czy masz robić jéj biust? Winszuję ci, płaci po królewsku.
Wzruszyłem ramionami.
— Dostałem list, w którym proszą mnie, bym jéj pomógł urządzić się w Warszawie.
Ale chociaż w tém zdaniu nie było na pozór nic zabawnego, Narcyz parsknął śmiéchem.
— Dopomódz jéj? powtórzył; ależ ona ma na swoje skinienie roje wielbicieli, którzy biją się o najmniejszą jej zachciankę. I któż to wkłada na ciebie, mój stary, (Narcyz, chociaż nieledwie w moich latach, tak starał się wmawiać we wszystkich iż jest młodym, że sam w końcu uwierzył temu) te miłe obowiązki? Uspokój się jednak: będziesz miał urząd czysto honorowy. Zwykły dwór pani Nasielskiéj nie dopuści cię do czynnéj służby.
Za całą odpowiedź pokazałem mu list Stanisława, którego znał także.
Ale on śmiał się bardziéj jeszcze.
— Ah! pani Irena, mówił, to czarodziéjka. Widocznie zadała sobie pracę zawrócić głowę temu staremu pedantowi, który nigdy nie będąc na podobnych godach, uwierzył w nią jak w świętą. To nieoszacowane, to godne jéj, doprawdy! Stanisław oddaje pod twoje skrzydła tę biédną, nieśmiałą gołąbkę, bo ty jeden nie wzbudzasz jego zazdrości. Powinieneś strzedz jéj jak własnéj źrenicy.
I daléj na ten temat puścił wodze swojéj ironicznéj werwie.
Słuchałem go w milczeniu. Wszystko to co mówił, było dla mnie nowém zupełnie. Znałem świat i życie salonów, znałem ich boginie i królowe; ale sama myśl że ja mogłem być rzucony jednéj z nich na igraszkę, przejęła mnie zgrozą. Wiedziałem że te piękne istoty mają zazwyczaj niewinne okrucieństwa. Dzieci, starość, brzydota lub wprost brak znajomości pewnych form przyjętych, są to rzeczy które w ich oczach niepowrotnie gubią człowieka, jakakolwiek byłaby jego moralna wartość. Zwykle więc starannie unikałem każdego z niemi zetknięcia. Widać że Stanisław nie miał téj ostrożności; wyzyskano jego dobre chęci i zapewne jego poważna, szlachetna postać, służyła za cel igraszki pani Nasielskiéj i świetnéj gawiedzi, która ją otaczała. Musiał on być dla niéj bardzo zabawnym, skoro, jak powiadał pan Narcyz, zadała sobie pracę zawrócić mu głowę; bo jakiż inny cel miéć mogła? Widocznie odegrał się tam pierwszy akt małéj salonowéj mistyfikacyi, a drugiego ja tutaj miałem być bohatérem. Szczęściem ostrzeżono mnie w porę.
Więc dumny z tego całego wywodu, który uczyniłem sobie w myśli, słuchałem Narcyza. On, raz zaczepiony, nie mógł powstrzymać potoków świetnéj wymowy. Mówiąc o pani Nasielskiéj, powtórzył prawie to wszystko, com usłyszał w teatrze.
Wyszedłem od niego z mocném postanowieniem puszczenia w niepamięć zlecenia Stanisława.
Tak upłynęło dni kilka, pośród których nie doszło mnie z nikąd imię téj kobiéty. Zaczynałem zwolna zapominać o całej téj sprawie, gdy odebrałem drugi list od Stanisława.
„Nie wiem, pisał, czy doszedł cię list mój ostatni i czy uczyniłeś to o com cię prosił, w imię naszéj przyjaźni. Pani Nasielska oddawna jest w Warszawie, ale nie wspomina mi o tobie; ty téż nie odpisujesz mi. Zaczynam się lękać, czy nieszczęściem w tym czasie nie opuściłeś Warszawy.“
Na to powtórne wezwanie musiałem odpowiedziéć. Wprawdzie mogłem tylko pokazać się u pani Nasielskiéj i oddalić, wiedząc że jéj potrzebnym nie jestem; ale tę formalność spełnić czułem się w obowiązku.
Więc ubrałem się według wszelkich wymagań świata i mody i udałem się do Europejskiego hotelu. Spytałem o panią Nasielskę, ale od kilku dni przeniosła się do prywatnego mieszkania, nie zostawiając adresu.
Przyznam się żem wcale nie spodziéwał się podobnych okoliczności. Przygotowałem się na tę pańszczyźnianą wizytę i chciałem ją raz odbyć; teraz, znalazłszy się w pełnym stroju w obec pustego mieszkania, byłem w bardzo złym humorze i namyślałem się chwilę co uczynić — gdy szczęściem bióro adresów przyszło mi na myśl.
Wsiadłem w doróżkę, kazałem się tam zawieźć i wkrótce, uzbrojony numerem domu na Kruczéj ulicy, jechałem w tę stronę, dziwiąc się w duchu, że tak wykwintna kobiéta zajęła mieszkanie w tym odległym punkcie miasta. Zdziwienie to zwiększyło się jeszcze, gdy zamiast wspaniałego domu, ujrzałem bramę parkanu, przed którą zatrzymała się dorożka.
Sądziłem że to pomyłka; sprawdziłem jednak numer. W téj odległéj części miasta nie było nawet domu, w którym kobiéta wielkiego świata pomieścić się mogła. Prawie pewny że w biórze dano mi mylny adres, zadzwoniłem do bramy. Jakaś stara kobiéta otworzyła mi natychmiast.
— Czy tu mieszka pani Nasielska? spytałem.
— Tutaj, panie, odparła i wskazała mi wznoszący się w głębi dziedzińca parterowy domek z gankiem, dzikiém winem obrosłym, którego powierzchowność, chociaż wcale nie wspaniała, była jednak bardzo czysta i miła. Na ciemnéj zieleni wina rysowały się wesoło białe ramy okien, szyby świéciły w majowém słońcu, a po za niemi widać było świéże firanki.
Wszedłem na ganek, coraz bardziéj zdziwiony. Nikt mnie nie spostrzegł; z żadnego okna nie wyglądała ciekawa głowa próżnującej służby, jak to zwykle bywa w wielkich domach.
— To musi być jakaś inna pani Nasielska, powiedziałem sam do siebie.
I znowu spojrzałem na kartkę z bióra adresów, na któréj wyraźnie stało napisane nietylko nazwisko, ale i imię „Irena,“ imię zbyt rzadkie, by spowodować mogło omyłkę.
Pociągnąłem za dzwonek wiszący u drzwi wchodowych; z głębi domu dochodziły stłumione dźwięki fortepianu. Przysłuchiwałem się im, jak gdyby opowiedziéć mi cóś mogły o mieszkańcach tego cichego ustronia, tak wysuniętego na krawędź ludnego miasta, że gwar jego nawet nie dochodził tutaj.
Drzwi otworzyły się w końcu, a na progu ukazał się człowiek, którego z razu nie wiedziałem do jakiéj kategoryi zaliczyć. Mógł to być zarówno stary sługa, jak gospodarz domu. Miał na sobie letnie szare ubranie, dość brudne, gdyż sądząc po podléwaczce trzymanéj w ręku, zajęty był ogrodownictwem, od którego oderwał go widać głos dzwonka. Twarz jego niezmiernie brzydka, ale charakterystyczna, odznaczała się jakimś zwierzęcym typem, typem jednak poczciwym i przyjaznym. Jeśli szczęki jego były ciężkie, nos szeroki, policzki zwisłe, zato jego żywe czarne oczy miały spojrzenie zmyślne i łagodne. Usta jego uśmiéchały się mimowolnie i zupełnie odejmowały téj twarzy surowy charakter, jaki nadawała jéj łysa, siwiejąca czaszka i wielkie brwi, krzaczysto najeżone. Stał we drzwiach i mierzył mnie wzrokiem, który próżno silił się na nieufność, jak pies, co z obowiązku pokazuje zęby, choć ugryźć nie ma ochoty.
— Czy pani w domu? spytałem go.
— W domu, odparł, nie ruszając się z miejsca.
— Proszę zapytać, czy zechce mnie przyjąć.
— Wątpię, odparł. Moja pani nie przyjmuje nikogo.
Ten wyraz: „moja pani,“ wymówiony z pewną dumą, okréślił mi położenie społeczne starego człowieka, który widocznie jak Cerber stał na straży tego domu.
Dałem mu bilet wizytowy, dodając że przychodzę w imieniu Stanisława R. Stary namyślał się chwilę; widać nie uważał za stosowne zostawiać mnie na ganku i zatrzasnąć mi drzwi przed nosem. Może téż imię Stanisława zjednało mi jego względy, bo wprowadził mnie do przedpokoju, a sam poszedł zameldować. Fortepian był tuż za drzwiami, mogłem więc rozeznać, że uderzała go niewprawna ręka, dziécka zapewne. Dźwięki jego przygłuszyły znać inne głosy, bo nie dosłyszałem ani jednego wyrazu z tego co stary sługa mówił ze swoją panią. Za chwilę powrócił, otwiérając przedemną drzwi, po za którémi słychać było granie.
Wszedłem miotany ciekawością, która paliła mnie coraz bardziéj, odsunąłem portyerę i znalazłem się w saloniku tak skromnym, że nie było tam żadnego sprzętu mającego wyższą wartość, prócz paryzkiego pianina, a przecież tak wdzięcznym, tak wytwornym, że nigdy w życiu nie spotkałem takiéj harmonii kształtów, barw i woni. Meble obite jasnym perkalem w wielkie kwiaty, takież firanki i portyery, nadawały całemu pokojowi cóś rozkwitłego, cóś wiosennego, zgodnego z porą i chwilą dnia w któréj znajdowaliśmy się właśnie. Kwiaty ustawione były śród mchu w koszykach, tworząc w dwóch rogach salonu prawdziwe klomby, piętrzące się aż pod sufit. Story z szarego płótna ćmiły jaskrawe w téj chwili słońce i falując od podmuchów wiatru, odsłaniały drzwi otwarte na ogród. Słowem była to świéża oaza nieporównanego wdzięku, pośród duszącéj atmosfery miasta, pośród tych klatek ludzkich, mających wszędzie prawie jednakie sprzęty i ozdoby.
Z tego wszystkiego zdałem sobie sprawę późniéj daleko, gdym stał się częstym gościem w tém rozkoszném schronieniu; teraz czułem to tylko, że tu jest miło i swobodnie i spojrzałem niecierpliwém okiem na kobiétę, która umiała je sobie stworzyć.
Ale przeznaczoném mi było wpadać ze zdziwienia w zdziwienie. Sądząc z tego com słyszał, wyobrażałem sobie panią Nasielską piękną bardzo; tymczasem twarz jéj miała tak dziwny charakter, że zrazu téj piękności dopatrzyć nie mogłem. Świat, kapryśny w tym względzie, mógł się nią zachwycać; ale nie miała ona wcale tych uświęconych klasycznych kształtów, które, jako rzeźbiarz, łączyłem koniecznie z wyobrażeniem piękna.
Kobiéta czarno ubrana, stojąca przedemną, niepodobną była wcale do greckich posągów, a jednak gdy wzrok raz padł na nią, odwrócić się nie mógł od tych bladych rysów, od téj postaci wysmukłéj i niedbałéj, a mimo to posiadającéj jakiś wdzięk tajemniczy.
Sądziłem że znajdę wytworną kokietkę, władającą umiejętnie spojrzeniem, ruchem, głosem, ubraną z wyrachowaniem efektu jaki strój sprawić może, a znalazłem kobiétę w skromnéj wełnianéj żałobnéj sukni, kobiétę, któréj każdy ruch tchnął prostotą.
Siedziała przy fortepianie, widocznie zajęta lekcyą muzyki dawaną ośmioletniemu synowi, podczas gdy drugi, dużo młodszy, przysłuchiwał się uważnie. Na mój widok powstała i podając mi rękę, rzekła:
— Przyjaciel pana Stanisława zawsze będzie miłym dla mnie gościem.
Byłto frazes grzeczny, ale zdawkowy. Wyraźnie moja osobistość nie zrobiła na niéj żadnego wrażenia, nie rachowała na mnie, nie oczekiwała, nie miała za złe żem przybywał tak późno. Przyjęła mnie jedynie przez wzgląd na Stanisława, z żalem może iż przerwałem jéj przedchwilne zajęcie. Czytałem to wszystko w jéj obojętnéj twarzy i zrazu nie wiedziałem co mam odpowiedziéć.
Oczy jéj spoczywały na mnie, czarne, wielkie, tak wielkie, że zdawały się nieproporcyonalne do reszty twarzy, która z tego powodu rozszérzała się u góry, tworząc przepyszne czoło; chociaż i tak oczy te, jakby nie mogąc się pod niém pomieścić, nachylały się ku sobie zaledwie dostrzegalnym kątem. Białka były nadzwyczaj czyste, niebieskawe, nie miały na sobie różowych żyłek, świadczących o zmęczeniu lub wieku, i obejmowały źrenice kryształowém kołem dziécięcéj czystości.
Pomimo to jednak spojrzenie jéj nie miało zwykłego blasku charakteryzującego czarne oczy: było głębokie i spokojne, jak gdyby pochodziło z jakiéjś otchłani i po przez długie rzęsy uderzało wprost przed siebie, z nieprzezwyciężoną siłą. Dwa łuki ciemnych brwi zaginały się dumnie, a włosy czarne jak skrzydło kruka, pogięte w naturalnych karbach, obejmowały szerokie, cudnie wymodelowane czoło, tworząc w około głowy grubą warstwę jedwabistych promieni. Światło łamało się w nich w szafirowe odblaski i odznaczało kształty głowy obciążonéj warkoczami i pochylonéj naprzód, zwyczajem zamyślenia czy smutku. Nie wiém czemu ta kobiéta przypominała mi egipskie sfinksy, strzegące królewskich grobowców; była to taż sama delikatność kształtów i wykończenia, toż samo spojrzenie sztywne i nieokréślone. W obec niego czułem się mimowolnie zmieszany i zacząłem niezręczne tłumaczenie z tak spóźnionego przybycia.
Pani Nasielska nie dała mi dokończyć; widocznie było to dla niéj rzeczą zbyt małéj wagi, by raczyła ją zauważyć. Usiadła i wskazała mi miejsce. Chłopczyk wstał od fortepianu, wziął książkę i siadł z nią w drugim końcu pokoju; młodszy bawił się przy nim cicho i spokojnie.
W podobnych okolicznościach zawiązanie rozmowy pomiędzy dwojgiem nieznanych sobie ludzi jest trudném. Wszystko com tu spotykał było tak różne od tego com przypuszczał, że mimowolnie wpadałem w zdumienie. Pani Nasielska, ze zwykłym kobiétom taktem światowym, przyszła mi w pomoc.
— Słyszałam wiele o panu od pana Stanisława, wyrzekła, a głos jéj przybrał jakiś oddźwięk serdeczny. On był dla mnie prawdziwym przyjacielem.
Mimowolnie zamyśliła się, o nim zapewne, a niewiedzieć czemu, pozazdrościłem przedmiotowi jéj myśli. Wszystkie uprzedzenia moje pierzchły na sam widok téj kobiéty. Czy mówiono mi kiedybądź o niéj, nie pamiętałem teraz, cały podbity szlachetną i wdzięczną prostotą jéj obejścia.
— Stanisław, odparłem żarliwie, zrobił mi nadzieję, że pani użytecznym być mogę, a teraz, gdym poznał panią, jest to mojém najgorętszém życzeniem. Mów pani, rozkazuj!
W głosie moim była prawda, na któréj omylić się nie mogła, a jednak nie przyjęła ofiary mojéj szczerze, tak jak uczynioną była.
— Dziękuję, wyrzekła ze smutnym uśmiéchem; gdybym potrzebowała tego, udam się do pana.
Ta odpowiedź była tylko grzeczném pozbyciem się mojéj spóźnionéj usłużności; czułem to i nie miałem prawa się żalić. Gdybym, nie słuchając plotek światowych, postąpił był według listu Stanisława, zostałbym inaczej przyjętym. Teraz trudno mi było zdobyć jéj ufność. Rozmowa rwała się i schodziła do potocznych przedmiotów.
— Pani, wyrzekłem po chwili milczenia, musiałaś już miéć to mieszkanie przygotowane. Ale któż mógł wynająć je tak daleko od miasta?
— Ja sama, odparła.
— Jakto, pani sama, nie znając Warszawy?
— Warszawa nie jest znów tak wielkiém miastem, by się w niém łatwo zgubić można. Znalazłam tutaj to, czegom pragnęła głównie: spokój, ciszę i trochę świéżego powietrza dla dzieci.
— I pani zabawi tu długo?
— Zależéć to będzie od okoliczności, a potém, dodała z niejakiém wahaniem się. Stanisław objaśnił panu zapewne moje położenie.
Widocznie słowa te zmierzały do czegóś; ale ja nie grzeszyłem nigdy domyślnością, a w téj chwili byłem szczególnie niezręczny. Pani Nasielska, nie odbiérając odpowiedzi; mówiła daléj:
— Przyjechałam w celu objęcia i zlikwidowania majątku mego zmarłego męża. Kto wié jednak czy długi nie przenoszą jego wartości.
Teraz zrozumiałem naglą zmianę zaszłą w téj kobiécie; była zrujnowaną i przyuczała się z dziwną łatwością do obecnego położenia.
— Niestety! jestem rzeźbiarzem tylko, więc w tém nie mogę pani być pomocnym. Ale gdyby...
— Oh, przerwała, mówiłam to w innéj myśli. Mam przecież prawnika.
W téj chwili dzwonek dał się słyszeć i stary sługa wsunął głowę przez drzwi ogrodu.
— Pan Gustaw przyszedł, oznajmił głośno.
Pani Nasielska nie zwróciła wcale na to uwagi, lecz starszy jéj syn powstał i z pośpiechem pobiegł ku drzwiom.
— Mamo! zawołał młodszy, i ja pójdę do pana Gustawa.
Matka pochyliła się, przyciskając usta do ciemnéj, kędzierzawéj głowy dziecka.
— Idź, Julku, szepnęła, patrząc na niego z dumą i miłością...
Chłopczyk oddalił się wesoło. Kto to był ten pan Gustaw, nie śmiałem zapytać, a pani Nasielska nie myślała mnie objaśniać.
Kilka chwil jeszcze trwała pomiędzy nami przymuszona, obojętna rozmowa. Czułem że należało skończyć tę wizytę, a jednak przedłużałem ją. Nie wiem czemu, stosunki nasze zawiązały się w fałszywych warunkach; trzeba było jakichś okoliczności wyjątkowych, silniejszéj inicyatywy, lub długiéj znajomości, by je zmienić. Czułem to, a jednakże przykro mi było tak z nią się rozstawać, przykro pozostać dla niéj piérwszym lepszym, gdy miałem prawo zająć inne stanowisko. Rad nierad przecież, pożegnać się musiałem, prosząc o pozwolenie powrotu. Udzielono mi je obojętnie, zapewne tylko przez pamięć na Stanisława.
Wyszedłszy dopiéro, zebrałem myśli i doznane wrażenia. Nie przeszkadzał temu ruch miejski; odludna ulica była prawie pustą, kiedy niekiedy tylko rzemieślnik, prosta kobiéta, lub dzieci bawiące się przed drzwiami nizkich domów, przerywały ciszę wśród dnia białego tu panującą.
Dlaczego pani Nasielska wybrała tak ustronne miejsce? Czy rzeczywiście pragnęła tylko spokoju i ciszy? czy może, ze zmianą położenia, uznała za stosowne przybrać ton i gusta wprost sprzeczne z tém czém była dawniéj? To przypuszczenie przyszło mi na myśl, spowodowane wszystkiém com słyszał o pięknéj wdowie; ale pierzchło natychmiast przed wspomnieniem jéj spojrzenia i obejścia. Oddaliłem je, jak natrętne urojenie. Cóś mówiło mi w duchu, że to być nie może. Jakiś instynkt wewnętrzny stawał w obronie téj kobiéty, odrzucał myśl komedyi i kazał mi wierzyć koniecznie, że ona jest taką, jaką się przedstawia.
Zamyślony, wróciłem z téj długiéj wycieczki do swojéj pracowni.
Miałem robotę: przysłano mi portret zmarłéj przed kilku tygodniami żony bankiera, żądając bym z niego zrobił popiersie. Zabiérając się do pracy, przywdziałem bluzę i rozglądałem się w około; ale... rzecz dziwna! te wszystkie postacie, stworzone przezemnie z marmuru i gipsu, które zaludniały pracownię moję, wydały mi się teraz martwe i konwencyonalne; szukałem w nich daremnie ruchu i życia.
Prawda, byłem sumiennym artystą; posągi i popiersia wyszłe z pod mego dłuta, nosiły cechę wykończenia i znajomości rzeczy. Miałem je za dobre i jako takie puszczałem w świat spokojnie. Teraz spostrzegać zaczynałem z pewném przerażeniem, że im niedostawało właśnie tego czegoś, co marmur czyni podobnym do żywego ciała, a kamiennym, bezźrenicznym oczom nadaje spojrzenie. Po raz piérwszy w życiu nierad byłem z dzieł moich i widziałem same ich wady tylko.
Nie było to jednak w moim charakterze, aby opuszczać ręce bezczynnie; przeciwnie, trudności drażniły i pobudzały działalność moję. Zabrałem się więc do pracy z podwójną energią, chcąc właśnie zdobyć to czego mi brakło i wykraść naturze jéj tajemnice.
Nieszczęściem model popiersia jaki ulepić miałem nie przedstawiał mi w tym względzie właściwego pola. Portret stojący przedemną, był to jeden z tych powszednich, najpowszedniejszych typów, mogących miéć wartość jedynie w kole rodzinném. Była to zapewne arcyszanowna osoba; jéj poczciwe, przyćmione oczy świadczyły, że nigdy nie przeszła przez nie myśl żywsza, a grube rysy, które mogły z korzyścią zastąpić na kominku magota, zapewne nigdy na pokuszenie wystawione nie były. Pomimo to, a raczéj dlatego właśnie, dla rzeźbiarza był to bardzo niewdzięczny temat. Może genialny artysta potrafiłby przetworzyć w pewien ideał te pulchne policzki, ten nos bez wyraźnych konturów, to niepewne spojrzenie, jak Rafael zrobił arcydzieło z pospolitéj twarzy Leona Xgo. Lecz ja Rafaelem nie byłem i z pewną niecierpliwością zacząłem modelować przygotowaną już glinę na głowę.
Pracowałem zawzięcie, godziny upływały niepostrzeżone. Coraz mniéj spoglądałem na portret stojący na staludze naprzeciwko mnie, a coraz więcéj w głąb własnéj myśli. Pomimo to popiersie wynurzało się z gliny, coraz wyraźniéj występowała głowa obwieszona warkoczami, czoło i oczy wielkie, lekko nachylone ku sobie, aż zamiast biustu jaki utworzyć zamierzałem, ukazała się tajemnicza, potwornie piękna głowa sfinksa, podobna do téj, którą widziałem dziś rano.
Z przerażeniem rzuciłem dłuto o ziemię: ręka moja i myśl stały się nieposłusznemi woli. Długo wpatrywałem się w niewykończone, niekształtne jeszcze popiersie, i zdało mi się że to była najlepsza moja praca, że tam właśnie było to, czego brakło innym... życie.
W téj kobiécie było cóś upornie przykuwającego wspomnienie; jéj spojrzenie i ruchy snuły mi się w oczach, głos stłumiony dźwięczał mi w uchu nieustannie. Byłem zły sam na siebie i już podnosiłem rękę, by zniszczyć widome świadectwo myśli moich, ale wstrzymałem się po chwili rozwagi. Rysy jéj były dość charakterystyczne, by utkwić w pamięci artysty; piękność ich, pomimo nieproporcyanalności nawet, usprawiedliwiała potrzebę odwzorowania tego szczególnego typu. Postanowiłem więc wykończyć to popiersie, którego podobieństwo już teraz było uderzające, a w potrzebie nawet prosić pani Nasielskiéj o posiedzenie, gdyby z pamięci nie udało mi się schwycić odcieni stanowiących wybitność jéj fizyognomii. Tymczasem jednak narzuciłem grube płótno na jéj wizerunek, postawiłem przed nim stalugę z portretem żony bankiera, któréj mi się serdecznie robić nie chciało, i dopiéro dokonawszy tego wszystkiego bez niczyjéj pomocy, zamknąłem pracownię i powróciłem do siebie, wybiérając, jak zwykle, najdłuższą drogę.
W kilka dni późniéj udałem się znowu na Kruczą ulicę, ale nie zastałem w domu pani Nasielskiéj. W tydzień ponowiłem swoję wizytę, i znowu bezskutecznie. Zacząłem przypuszczać, że mnie przyjąć nie chciano; zwykłą téż koleją rzeczy, te wszystkie wrażenia zaciérały się zwolna w mojéj pamięci. Nie odsłaniałem wcale płótna, które narzuciłem na swoję mimowolną robotę, i zaczęty biust pani Nasielskiéj spoczywał w pracowni, jak jéj wspomnienie w myśli mojéj, przysłonione tylko, ale nie zatarte.
Przez cały ten czas nie spotkałem ani razu Olesia, nie byłem u Narcyza, nie usłyszałem wymówionego jéj nazwiska; może nawet byłbym zapomniał o jéj istnieniu, gdyby listy Stanisława, porzucone na biurku, nie wpadały mi w oko i od czasu do czasu nie budziły jakiegoś drażniącego uczucia.
Cisza ta jednak była zwodniczą, jak gdyby w tajemniczéj księdze przeznaczeń stało napisane, że ta kobiéta wmieszaną będzie w życie moje.
Dnia jednego obudziłem się raniéj niż zwykle. Dzień był prześliczny, słońce już wynurzało się z mgieł rannych i tchnęło w około radość i życie. Zapragnąłem odetchnąć świéżém powietrzem, spojrzéć na drzewa nieprzysypane kurzawą miasta. Wsiadłem więc w jednę z piérwszych doróżek które ukazały się w mieście i pojechałem do Wilanowa.
Była to pora roku, w któréj jeszcze część Warszawy nie przeniosła się tam na letnie mieszkanie. W rannéj godzinie, w dzień powszedni, nie lękałem się spotkać znajomych, a zresztą nie myślalem o tém: pragnąłem słońca, powietrza i zieloności. Przed oberżą jednakże stała już druga doróżka: któś mnie uprzedził. Nie uważałem na to i zapuściłem się samotny w głąb ogrodu.
Cudna to pora, pogodny ranek wiosenny; a jednak są usposobienia, dla których pora ta ma jakąś dokuczliwą gorycz. Pod ożywczém tchnieniem rozbudzającego się życia natury, budzą się i w piersi ludzkiéj wszystkie marzenia i nadzieje, których nie spełniła rzeczywistość.
I ja czułem w sercu nieokréślony smutek; wesoły świegot ptaków, radosne brzęczenie owadów, rojących się około kwiatów rozsianych na murawie, podwajały skrytą tęsknotę, z którą napróżno walczyłem.
Siadłem na ławce pod białodrzewem i zamyśliłem się głęboko — gdy nagle niedaleko odemnie dały się słyszéć biegnące kroki i odgłos srébrnych głosów dziecinnych. Spojrzałem przez krzewy naokoło ławkę otaczające: na ławce bawiło się dwóch chłopczyków. Zdawało mi się żem sobie przypominał te kędzierzawe główki i czarne, błyszczące oczy. Obydwaj zbiérali pilnie kwiaty.
To bezmyślne, dziecinne zajęcie nie byłoby wcale zwróciło uwagi mojéj; ale oni zbiérali je nie tak jak dzieci czynią to zwykle: zatrzymywali się, szukali pilnie, omijali nieraz jaskrawe maki, stokrocie, rwać natomiast starannie nędzne na pozór zioła, widocznie według planu i myśli. Starszy, wskazując je, tłumaczył cóś młodszemu, który słuchał go z nadzwyczajną uwagą, wlepiając w niego swe inteligentne źrenice. Zapewne powtarzał przed braciszkiem świéżo odbytą lekcyą botaniki, pyszniąc się wiadomościami swemi, które tamten przyjmował z wyraźnym zachwytem, zadając mu coraz nowe pytania. W końcu jednak zdawało się, że zapas wiedzy małego uczonego wyczerpanym został, bo chwilę jakąś stał milczący i zafrasowany, obracając w ręku źdźbło ziela, którego znać uklasyfikować nie umiał.
Ale w téj chwili właśnie na drugim końcu trawnika ukazała się czarna postać kobiéca. Poznałem ją od razu: była to pani Nasielska; a jednak, patrząc na nią, zdawało mi się, iż z poza kobiéty poznanéj w salonie, ukazywała mi się inna, daleko piękniejsza i bardziéj zajmująca. Ruchy jéj teraz zupełnie swobodne, cudowną harmonią swoją ujawniały doskonale kształty ciała; chód jéj był elastyczny i lekki, jak gdyby płynęła po falistéj murawie. Zdawała się téż wyższą niż była w istocie, skutkiem zapewne proporcyonalności i delikatności kształtów. Głowa jéj, lekko naprzód pochylona, niby pod ciężarem kruczych warkoczy, nie miała wcale wyrazu przygnębienia ni smutku; przeciwnie, oko jéj, zwrócone na dzieci, promieniało, twarz była ożywioną zaledwie dostrzegalnym rumieńcem, a usta uśmiéchały się tak szczerze, tak swobodnie, jak gdyby nie ciążył na niéj żaden grzech w przeszłości, jak gdyby nie dręczyła jéj żadna obawa o jutro. Czyż wypływało to z tego motylego usposobienia światowych kobiét, które nie umieją pojąć zazwyczaj żadnéj rzeczywistości? Czy nie rozumiała ona dobrze swego położenia, lub téż miała jakieś zasoby, na które rachowała?... bo wyraz jéj twarzy, zawsze trochę dumny i poważny, był jednak dziwnie spokojny. Szybkim krokiem zbliżyła się ku mnie, bo chłopcy bawili się tuż przy ławce na któréj siedziałem. Konary starego drzewa i krzewy rozrosłe u stóp jego tworzyły mur zieleni, za którym całkiem byłem niewidzialnym, chociaż doprawdy nie wiem czemu ukrywałem się w téj chwili. Znęciła mnie znać ta jedyna może okoliczność, w któréj mogłem podpatrzyć kobiétę, będąca od kilku tygodni celem wszystkich myśli moich.
— Mamo! mamo! wołał starszy chłopczyk, podając jéj jakąś roślinę, która moim oczom profana wydała się najzwyczajniejszym chwastem — powiédz mi co to jest?
Kobiéta nachyliła się, obejrzała naprzód to co jéj chłopczyk podał, potém przyklękła na murawie i rozgarniając ją, poczęła tłumaczyć dzieciom nazwisko, familią i gatunek do którego roślina naléżała, opowiadając przytém jéj użytki i własności.
Słuchałem zdziwiony, ale wcale nie zbudowany temi wiadomościami, których celu nie rozumiałem. Zdawało mi się dotąd, że wszystkie ścisłe wiadomości z dziedziny natury, niszczyć muszą zmysł i poczucie piękna; strzegłem się ich więc, jako sprzecznych z mojém powołaniem i miałem nawet rodzaj pogardy dla suchych klasyfikacyj, będących podstawą każdéj prawdziwéj nauki. Dlatego téż spoglądałem z mojego ukrycia na panią Niesielską z osłupieniem i przychodziła mi ochota zapytać, na co te wszystkie wiadomości dzieciom jéj przydać się mogą — gdy niespodzianie wyręczył mnie Julek, któremu zapewne te same wątpliwości przeszły przez głowę.
— Mamo, zawołał, dlaczego to wszystko wiedziéć potrzeba?
Starszy brat spojrzał na niego z takim wyrazem, jak gdyby wyrzekł prawdziwe bluźnierstwo; ale matka odezwała się z uśmiéchem:
— Masz słuszność że się o to pytasz. Czas poświęcony nauce jest najdroższym czasem, najmniéj marnować go należy. Uczymy się praw natury raz dlatego, by zrozumiawszy je, wydobyć jaknajwięcéj użytków dla siebie i drugich, a potém że tylko tym sposobem możemy dopatrzyć wszędzie prawdziwego piękna.
Téj odpowiedzi nie spodziewałem się wcale. Pragnąłem zapytać, jaką styczność z pięknem miéć mogą, te wszystkie dzikie naukowe nazwy, i znowu dziecko sformułowało zapytanie moje.
— A co to jest piękno?
Odpowiedź na to proste pytanie jest nadzwyczaj trudna. Ja sam, artysta ex professio, zagadniony w ten sposób, nie wiem jaką byłbym dał definicyą, zastosowaną do dziecinnych wyobrażeń. Kobiéta jednak nie zastanawiała się nad nią długo; widać wszystkie jéj pojęcia były jasne i niezmącone, bo odparła odrazu:
— Piękno, to ład i harmonia rozlana wszędzie na świecie. Pięknem jest to, co doskonale odpowiada przeznaczeniu swemu. Ten kwiat podoba ci się, bo kolory jego są żywe; ale prawdziwa piękność jego odkryje ci się wówczas dopiéro, gdy poznasz że te świetne płatki służą tylko za obsłonę jego istoty, a wtedy równie zachwycającém wyda ci się źdźbło mchu ukryte w trawie, jak róża błyszcząca barwami, gdy zrozumiész jak soki krążą i rozdzielają się w roślinie, gdy dowiész się jakie pierwiastki wyciąga ona z gruntu i z powietrza, co im nawzajem oddaje, jakim prawom podlega zarówno źdźbło trawy przykute korzeniem do ziemi, jak człowiek rządzący światem.
Mówiła to ze spokojnym zapałem, cechującym głębokie przekonanie. Chłopcy słuchali jéj uważnie.
— Mamo, zawołał starszy, ty chyba umiész wszystko.
Na ten naiwny wykrzyknik kobiéta rozśmiała się serdecznie.
— Ja umiem bardzo mało, Władziu, wyrzekła po chwili.
— A któż umié wszystko? pytało dziécię, z właściwém temu wiekowi pragnieniem okréślania sobie wyraźnie każdéj rzeczy.
— Nikt, odpowiedziała poważnie. Nauka jest jak mikroskop ducha: im lepiéj daje nam poznać bliższe przedmioty, tém więcéj niezbadanych odkrywa.
— Jakto, zawołał Julek, wtrącając się do rozmowy pomiędzy matką, a starszym bratem, — jakto, nawet pan Gustaw wszystkiego nie umié?
Kobiéta rozśmiała się po raz drugi.
— Pan Gustaw umié wszystko, co wam nateraz wiedziéć potrzeba.
Chłopcy chwilowo poprzestali na téj odpowiedzi.
— A dlaczego, wyrzekł po chwili młodszy, pan Gustaw nie wyjeżdża z nami rano na spacer?
— Bo musi pracować, odrzekła matka.
Ale ta logiczna odpowiedź nie zadowoliła chłopców, a przynajmniéj młodszego, który odezwał się po chwili:
— Wszak zawsze mówisz, mamo, że nauka jest pracą; więc i pan Gustaw mógłby pracować tutaj z nami.
Widocznie nie zrozumiał ekonomicznego warunku produkcyjnéj pracy. Dziecię zamożnych rodziców, nie znało rzeczywistego życia, ani łamania się z żadną potrzebą.
— Praca pana Gustawa musi mu dać chléb, mieszkanie i odzienie, a zatém niema w niéj najczęściéj wyboru: musi robić to, co mu daje piéniądze.
— A nam kto da piéniędzy? spytał znów chłopczyk z namysłem.
Jakiś mrok przesunął się po twarzy kobiéty, którą śledziłem uważnie; ale odrzekła, więcéj sama do siebie, niż do dziecka:
— Potrafię uczyć inne dzieci różnych rzeczy, których was uczę. Dawać będę lekcye i zapracuję może przecież dla was na chléb i naukę.
Te słowa potwierdziły tylko to, co ona sama mówiła mi przed kilku tygodniami, a jednak wydały mi się nowością; bo patrząc na tę kobiétę, zapomniałem o wszystkiém, com o niéj kiedykolwiek słyszał.
Pomiędzy matką a dziećmi trwała chwila milczenia.
— Ale ty, mamo, wyrzekł starszy powoli, jak gdyby starał się zrozumiéć położenie obecne, — ty nigdy nie pracowałaś dotąd dla chleba.
Ona stała w miejscu, obrócona do mnie swą sfinksową twarzą, a jéj głębokie, nieujęte oczy patrzyły w ziemię wpół przysłonione długą rzęsą i ciemną powieką. I zdawało mi się że przez jéj spuszczone źrenice przeleciała ognista błyskawica, że myśl jakaś bolesna mignęła się na jéj marmurowém czole, a namiętna bladość jéj lica powiększyła się jeszcze. Ale czy obudziło ją proste pytanie syna, czy był to odblask dalekiego wspomnienia, czy w téj istocie wrzał wulkan przygaszony silą woli i wybuchający chwilami, czy wreszcie było to wszystko przywidzeniem tylko,.. nie wiem i nie śmiałbym ręczyć. Odczułem tylko wrażenie dziwne i sama obecność téj kobiéty, jedno spojrzenie na nią wystarczyło, bym zapomniał o samym sobie i stał się jéj echem, jéj odbiciem.
Słuchałem daléj, wstrzymując oddech; ale ona milczała, obrywając bezmyślnie kwiat trzymany w ręku.
— Mamo, powtórzył syn, nie odebrawszy odpowiedzi, powtarzając uparcie pytanie swoje — mamo, ty nigdy nie pracowałaś dla chleba.
— To prawda, odparła stłumionym głosem.
I zdawało mi się znowu, że usta jéj poruszyły się cichym szeptem i że szept ten musiał zawiérać słowo żalu, iż kiedyś, dawno, ulękła się twardéj doli; ale jam tego słyszéć nie mógł. Wpatrując się w twarz młodéj kobiéty, stawałem się jakby jasnowidzącym, ale czym wyczytał to w jéj myśli, czy téż w swojéj własnéj, rozeznać nie umiałem. W każdym razie jeżeli zaszła zmiana jaka w jéj duchu, trwała ona krótko. Podniosła głowę i rzekła, patrząc na syna:
— Dawniéj byliśmy bogaci, Władziu, dzisiaj straciliśmy prawie wszystko i na siebie samych tylko liczyć możemy.
— Mamo, odrzekł chłopczyk, wszak każdy człowiek tak czynić powinien.
I mówiąc to, on także podniósł głowę, a spojrzenie jego zdawało się przepowiadać, iż rzeczywiście dziecko to, według słów swoich, wyrośnie na człowieka. To téż matka spoglądała na niego z dumą.
— Masz słuszność, wyrzekła; a jednak jest wielu ludzi, którzy o tém nie wiedzą. Nie pogardzaj nimi, mój synu, ale żałuj ich, bo nie nauczono ich najważniejszéj prawdy życia.
Głos jéj, gdy to mówiła, był dziwnie miękki; stłumione brzmienie jego zdawało się odkrywać jakieś niewyczerpane bogactwo serca. Słowa jéj nie zawiérały dla mnie nic nowego, żyłem w świecie gdzie powtarzano je codzień, a jednak słuchałem ich chciwie. Ta kobiéta, któréj życie upłynęło wśród szałów zbytku, wśród upojenia piękności, ucząca dzieci tych twardych prawd bytu, wydawała mi się Sybillą pochyloną nad otchłanią, któréj głębi nigdy poznać nie była powinna.
Dzieci rozbiegły się po łące, a ona, pozostawszy sama, siadła na murawie, wsparta plecami o pień białodrzewu poza którym byłem ukryty. Widziałem bogate zwoje czarnych, lśniących, kędzierzawych jéj włosów, widziałem głowę trochę podniesioną, wpatrzoną w błękit nieba i w błękit wód, z tym cichym spokojem, którego tajemnica była dla mnie zagadką. Czyż ona nie żałowała tego świata uciech, w którym niegdyś królowała? Czém zapełniała dnie, dawniéj zbyt krótkie na szereg cochwilnych zabaw, czém zapełniała życie? Tutaj zatrzymywała się myśl moja. Świat zwał ją wietrznicą i zalotną. Nazwę wietrznicy powtórzyć mogłem: daléj iść nie śmiałem, i z bijącém sercem słuchałem jéj równego oddechu, który dochodził mnie cichym szmerem.
Zapadłem w marzenie dziwne; było mi błogo i razem tak smutno, jak nigdy dotąd; a jednak wszystkie błędy, usterki i niedobory życia mego przedstawiały mi się z przerażającą jasnością.
Na morzu bywają chwile spokoju, w których można spojrzéć w głębie jego; w życiu ludzkiém są momenta ciszy, w których tajniki ducha wypływają na jaw. Ja teraz zaglądałem w sam rdzeń swojéj istoty i znalazłem tam wiele niezmarnowanych, choć zapomnianych skarbów. Pierś moja uderzała, jak zamłodu, dla wszystkiego co piękne, dobre i szlachetne; budziła się we mnie żądza prawdy, czułem jakieś porywy nieznane a gorące; miałem ochotę ukochać świat cały i odkrywałem wszędzie piękności, których dotąd nawet oko artysty dośledzić nie mogło. Błękit nieba był dla mnie tak przezroczystym, iż sądziłem że z poza głębokiego szafiru przegląda oblicze Boga dobroci i szczęścia. Promienie słońca, nakształt strzał złotych, wydobywały hymn życia z kwiatów, traw, wody i powietrza, a tumany mgły, opadające nad rzeką, niby zasłona tajemnicza, zdawały mi się zakrywać jakiś świat nieznanych czarów i zachwytów, szukany wiecznie, a tak blizki.
Rozmarzony, zapomniałem o własnéj swéj istocie. Lata ubiegłe wydawały mi się snem tylko, i znów, jak w poranku życia, jak w kwiecie młodości, gotów byłem sięgać po tę miarę szczęścia, w którą przestać wierzyć starałem się daremnie. Życie moje serdeczne było tak mdłe i biédne, żem gotów był uwierzyć, iż tak samo jak przed trzydziestu laty, zacząć je mogę nanowo. Żadna siła nie zużyła się we mnie; z bogactw serca i ducha nie straciłem nic dotąd. Ubieżona droga nie wyczerpała mnie; zdawało mi się żem spał dotąd, żem nie żył. Puszczałem wodze marzeniom i gotów byłem uwierzyć, że postać moja miała zawsze smukłość i wdzięk lat dwudziestu, że włosy moje w bujnych zwojach ocieniały białe czoło, że twarz moja była bez zmarszczek, a głowa bez szronu.
Długo tak pozostałem, nie pytałem siebie nawet, czy byłem pod wpływem majowego poranku, czy téj kobiéty, któréj sama obecność wywiérała na mnie tak niepojęte wrażenie — gdy nagle zerwała się nić marzeń moich, bo ona powstała i zwolna, wołana przez dzieci, skierowała się w głąb parku. Wówczas, jakby pociągnięty niewidzialną siłą, ja także udałem się w tę stronę. Jaka miałem myśl, nie wiem doprawdy; najprędzéj żadnéj. Szedłem za nią, nęcony tajemnicą, czy téż słodyczą jéj głosu, jéj postaci i twarzy więcéj niż pięknéj.
Czułem doskonale, iż nie miałem żadnego prawa narzucać jéj obecności swojéj, która widocznie była dla niéj ciężarem, a jednak pokusa była zbyt silną: popełniłem tę towarzyską nieprzyzwoitość. Stanąłem na zakręcie ścieżki którą przechodzić miała, ubrałem twarz w wyraz przyjemnego zdziwienia i z ręką gotową do podniesienia kapelusza, czekałem, udając, o ile to było w mocy mojéj, człowieka zajętego wiosenną przechadzką.
Czekałem krócéj niżem się spodziewał. Doleciały mnie jakieś głosy wesołe, szelest sukni i pani Nasielska nadbiegła na mnie, wyprzedzając dzieci, z któremi się widać goniła. Twarz jéj była zrumienioną lekko; usta, wpół otwarte uśmiéchem, nadawały jéj wyraz dziwnie młody; ruchy jéj były tak lekkie, że w biegu nawet nabiérała nowego wdzięku, przypominając myśli mojéj, przepełnionéj wspomnieniami starożytności, Dyanę — łowczynię, któréj posiadała idealne proporcye ciała.
Pani Nasielska zatrzymała się w biegu, widząc mnie; jedno mgnienie powiek rozwiało jéj wesołość i cały czar téj chwili. Kobiéta która oddała mi ukłon, powróciła do zwykłéj powagi; na twarzy jéj osiadł znowu ten zagadkowy spokój, ten grzeczny wyraz zrezygnowanego znudzenia, z jakim zwykle ludzie dobrze wychowani znoszą uświęcone oklepanki świata, dopełniając tak zwanych obowiązków towarzyskich.
Pomimo to jam był zakłopotany; przystąpić chciałem do téj rozumnéj, pełnéj szlachetnéj swobody kobiéty, którą widziałem przed chwilą bawiącą się i rozmawiającą z dziećmi, a nie do téj istoty chłodnéj, obojętnéj, przedstawiającéj mi się w jéj miejscu. Daremnie przywoływałem na pomoc przeszło półwiekowe doświadczenie: nie mogłem trafić z nią na ton właściwy.
Bo i jakiémże prawem przełamać chciałem owo lodowe koło, którém ona widać odgraniczała się od ludzi, zraniona lub odepchnięta przez nich? Postępek mój był niedyskretnym; czémże okupić mogłem za niego przebaczenie? czém mogłem go usprawiedliwić? Czy posiadałem jakibądź nadzwyczajny przymiot umysłu, którymbym mógł ją olśnić i w zamian zyskać jéj zajęcie? Byłem bardzo zwyczajną indywidualnością, a jeśli nazwisko moje, znane w artystycznych kołach, i nazwa uczciwego człowieka, któréj mi nikt nie zaprzeczał, nie zdobyły mi jéj zaufania, na cóż rachować mogłem? Czyż byłem w wieku w którym przebaczyć można szczérze popełniony wybryk serca? czyż mogłem jéj dać poznać to uczucie bałwochwalczéj czci, jakiém mnie przejmowała? czyż rozumiałem w końcu sam siebie? Jak młodzik, poszedłem za popędem który kazał mi zbliżyć się do niéj, a nie miałem nic nawet na swoje usprawiedliwienie.
Rozmowa zawiązała się pomiędzy nami nadzwyczajnie pospolita. Chwaliliśmy maj, poranek i wiosnę, świéże powietrze i promienie słońca, jak przystało ludziom którzy zupełnie czém inném są zajęci; bo z pewnością ona rozmyślała nad grzecznym sposobem pozbycia się mego natrętnego towarzystwa, tak jak ja o tém, by jaknajdłużéj z nią pozostać.
Znalazłem się w położeniu, w którém należało koniecznie wyrzec jakieś słowo zdolne przełamać panujący między nami przymus, lub oddalić się w milczeniu, a jak na złość usta moje i myśli były skrępowane nową dla mnie trwogą i niepokojem. Czułem się nieśmiałym, może piérwszy raz w życiu. Ta kobiéta, tak dumna i nieprzystępna, odbiérała mi pewność siebie; czułem doskonale, że usiłowania moje były daremne i z rozpaczą niemal obejrzałem się w około, jakby szukając przedmiotu, o którybym mógł zahaczyć rwącą się rozmowę i nadać jéj zwrot bardziéj swobodny.
Szedłem obok niéj jedną z cienistych alei parku; dzieci wyprzedziły nas o kilkadziesiąt kroków, biegały i zatrzymywały się co chwila, zwabione kwiatem, motylem lub owadem — gdy nagle przeraźliwe krzyki dały się słyszéć.
Stanęliśmy oboje, nasłuchując zkąd dochodziły nas te głosy trwogi; dzieci jednak nie zważały na to, stanąwszy na samym środku drogi, na któréj spostrzegły widać cóś zajmującego je bardzo. Zdwoiliśmy kroku, ale byliśmy jeszcze daleko od nich, gdy naprzeciwko ukazał się ogromny pies, goniony zdala przez gromadę ludzi uzbrojonych w rozmaite narzędzia, znać pochwycone naprędce. Krzyki ich niewyraźne zdawały się ostrzegać, że pies jest wściekły; zresztą powierzchowność jego wskazywała to odrazu. Pędził szybko, owym niepewnym, chwiejnym biegiem, będącym oznaką téj strasznéj choroby; piana toczyła się z otwartego pyska, a krwawe ślépie miał wlepione w ziemię. Leciał prosto na dzieci.
Kobiéta nie wyrzekła słowa, nie wydała krzyku i nie oglądając się nawet na mnie, pędem strzały rzuciła się ku synom. Ale jakkolwiek biegła szybko, jam ją wyprzedził. Szczęściem miałem w ręku grubą spacerową laskę. Nie była to broń dostateczna, jednak, tak jak i ona, nie zastanowiłem się nad tém; czułem że to cóś, czego pragnąłem, spełniło się, że mam sposobność dowieść jéj mego poświęcenia, że dzieci jéj obronić muszę, lub przynajmniéj zasłonić je własném ciałem. Nie było chwili do stracenia: chłopcy, zaskoczeni nagłém niebezpieczeństwem, przytulili się jeden do drugiego, nie pojmując może ważności téj chwili.
Zaledwie miałem czas stanąć przed nimi, gdy pies rzucił się na mnie. Szczęściem laska moja była mocną, a ręka, przywykła do kucia marmuru, trzymała ją silnie. Potrafiłem zasłonić się nią od piérwszéj napaści; ale pies, odepchnięty na chwilę, powrócił z nową wściekłością i uchwyciwszy w zęby koniec laski, usiłował wydrzeć mi tę słabą obronę. Mocowaliśmy się z minutę, aż laska rozgryziona ułamała mi się w ręku. Spojrzałem machinalnie przed siebie: ludzie byli zaledwie o kilkanaście kroków, niemniéj jednak chwila ta była straszną.
— Skryj pani dzieci! zawołałem, nie oglądając się, z obawy by pies nie powalił mnie i nie dosięgnął chłopców.
Ale w téj chwili drobna ręka kobiéca podała mi jakiś kij, widać znaleziony w pobliżu. Pani Nasielska nie czekała przestrogi mojéj, by synów ukryć w głębi kląbów... sama nie straciła czasu. Obrachowała kruchość laski mojéj i w samę porę podała mi inną. To mnie uratowało, bo nadbiegli ludzie otoczyli psa i rzucili się na niego.
Wówczas dopiéro zwróciłem się do pani Nasielskiéj. Stała przy mnie, blada jeszcze, ale jéj wielkie oczy zwracały się na mnie z takim wyrazem, tak promienne, jasne i łzawe, że olśniony, spuściłem wzrok jak przed słonecznym blaskiem. Boże! cóż to było za spojrzenie! Paliło żarem i wciskało się aż do głębi piersi nieskończoną swą słodyczą. Ono mówiło więcéj niż najwymowniejsze słowa, ono było dziękczynieniem, ufnością, przyjaźnią, szło prosto od serca do serca. Było to jedno z tych spojrzeń, co odbiérają ludziom siłę. Kto je raz spotkał w promiennym jego blasku, musi pamiętać je aż po za grobem, musi pragnąć spotkać je znowu, jak się pragnie w pustyni rosy ożywczéj, bo wszystko przy niém blakło i gasło. A jednak kobiéta posiadająca tę niezwalczoną siłę, zdawała się nie wiedziéć o tém. Nie było to wcale umiejętne spojrzenie zalotnicy, pełne przynęty i obietnic, ale raczéj jakaś chwila, w któréj duch jéj cały był w oczach i ukazywał bogatą głębię swoję; był to obłok rozdarty błyskawicą, tęcza przymierza na pochmurném niebie; była to jasność niezmącona, przed którą kryć się musiało wszystko co brudne i nizkie.
— Panie, mówiła kobiéta, składając przedemną ręce jak do modlitwy, tyś uratował dzieci moje. Cóż w zamian mogę uczynić dla ciebie?
Te słowa były zbyteczne; nie zawiérały one nic nad to, co wzrok jéj już wypowiedział, ale wróciły mi przytomność. Odważyłem się ująć jéj dłonie i rzekłem stłumionym głosem:
— Daj mi pani trochę przyjaźni, któréj pragnę od tak dawna.
— Masz ją pan od téj chwili wieczną, niezachwianą — odrzekła.
I znowu nie potrzebowała mówić: jam wiedział że przyjaźń jéj taką będzie.
Dnia tego nie mogłem pracować, upojony jeszcze wrażeniami poranka. Wróciłem do pracowni, szukając samotności; wziąłem dłuto, ale daremnie.... ręce moje opadały bezsilne. Zdjąłem płótno z popiersia, które umodelowałem w dzień piérwszego widzenia się mego z tą kobiétą i zapatrzyłem się w jéj rysy, oddane z prawdziwém natchnieniem; ale gdym wspomniał sobie jéj wejrzenie, odwróciłem zniechęcony głowę od téj martwéj gliny.
Byłem zgorączkowany. Daremnie próbowałem zdać sobie sprawę z wrażeń doznanych; to było nad moje siły. W końcu zmordowany rzuciłem się na fotel, objąłem czoło w obie dłonie i tak przesiedziałem długo, bardzo długo. Dopiéro gdy słońce zniżyło się ku zachodowi, powstałem i powoli skierowałem się ku domowi. Uczyniłem to z przywyknienia tylko, z jakiegoś mętnego poczucia żem to powinien uczynić, bo nigdy jeszcze może tak bardzo nie lękałem się koła rodzinnego.
Jak zwykle, Zosia wyszła mi otworzyć.
— Co tobie, ojcze? spytała, uderzona zapewne zmianą mojéj twarzy.
Jam nawet nie zrozumiał tego wykrzyknika; sądziłem że mówi o spóźnieniu się mojém.
— Zapracowałem się, odparłem, czując że mimowolnie rumieniec wychodzi mi na twarz na to kłamstwo.
— Biédny ojcze! szepnęła Zosia, zmęczyłeś się bardzo.
Widziałem że usta jéj pragną zbliżyć się do mego czoła, alem nie nachylił się ku niéj. Spytałem dosyć szorstko, czy już po obiédzie, z tajemną nadzieją, że uwolniony będę od téj ceremonii rodzinnéj.
— Czekaliśmy na ciebie, ojcze, odparła zdziwiona, bo takim był niezmienny obyczaj domowy.
Poszedłem za nią, jakkolwiek czułem się znękany. Były pewne formy, od których, dla samego przykładu, jako głowa rodziny, odstąpić nie chciałem. Wzrok mój padł na żonę: dnia tego ubraną była z gustem, wyglądała doskonale i mogła przy zapadającym mroku przypominać piękność, którą jaśniała niegdyś. Dostrzegłem tego, jakby na szyderstwo, bo gdyby ta kobiéta stanęła teraz przedemną w całéj nawet krasie lat dwudziestu, wydałaby mi się brzydką jeszcze, w obec wspomnienia które miałem przed okiem i w sercu. Widać jakieś kardynalne przeobrażenie odbywało się we mnie, jak gdybym teraz dopiéro odkrył prawdziwe piękno.
Przy obiedzie byłem milczący i zasępiony, ale, jak zwykle, nie zważano na to; tylko Zosia spoglądała na mnie od czasu do czasu niespokojnie i miała jakąś minę zafrasowaną, tajemniczą. Syn mój starszy także był zamyślony; alem ja nie zważał na to i coprędzéj wyszedłem do swego pokoju. Zaledwie jednak wszedłem, do drzwi moich zapukano nieśmiało.
— Kto tam? spytałem gniewnie.
— To ja, ojcze, odparł cichutko głos Zosi.
Kazałem jéj wejść niechętnie.
— I czegóż chcesz? spytałem, widząc ją stojącą przed sobą.
— Mój ojcze... zaczęła drżącym głosem, zacięła się i nie mogła mówić daléj.
Czekałem chwilę niecierpliwie.
— Czegóż chcesz? powtórzyłem szorstko; mów, czyż jestem tak groźny?
— O nie, nie, mój dobry ojcze, szeptała coraz ciszéj. Chciałam tylko powiedziéć ci... zapytać cię...
Zmarszczyłem brwi, bo nie lubiłem tego ostatniego słowa.
— Zapytać? o cóż zapytać?
— Nie gniéwaj się, przerwała błagalnie.
— Ja się nie gniéwam, odparłem, choć głos mój mówił przeciwnie.
Zosia spuściła głowę.
To wszystko nie było w jéj zwyczaju. Wyraźnie chciała odwołać się do mego serca; ale serce moje w téj chwili zamkniętém było dla niéj. Jednakże ona nie mogła wiedziéć o tém co działo się we mnie; więc zebrawszy odwagę, wyrzekła po chwili z pozorną mocą, chociaż głos drżał jéj na ustach:
— Mój ojcze, pan Wiktor chciał dziś wieczorem zobaczyć się z tobą.
— Pan Wiktor? i cóż ztąd, cóż cię to obchodzi?
Zosia zarumieniła się i podniosła na mnie zdziwione oczy, jakby pytała czy rzeczywiście nie wiedziałem jak bardzo ją to obchodzi i czy nie domyślałem się treści zamierzonéj rozmowy; ale że zapewne nie mogła nic wyczytać na mojéj twarzy zmąconéj, a chodziło jéj bardzo o to, ażeby zrozumianą została, wyrzekła znowu:
— Pan Wiktor dostał posadę...
— Tém lepiéj dla niego, odparłem obojętnie.
— A chociaż posada jest bardzo maleńka, jednakże przy pracy, przy oszczędności, przy tém co ja zarabiam...
— Rozumiem, rozumiem, przerwałem ironicznie, chcecie się pobrać, czy nie tak?
— Tak, mój ojcze, odparła cicho, ale stanowczo.
— I sądzicie że ją przystanę na ten piękny projekt?
— Dlaczegóżby nie? Projekt ten mamy oddawna, czekaliśmy tylko na tę posadę, która wykonanie jego czyni możliwém.
Zosia dla objawienia mi zamiarów swoich obrała najgorszą porę. Świat marzeń rozwijał się we mnie, a wszystko co mnie otaczało, mąciło go tak bardzo, że byłem zły niewypowiedzianie, ową nieokréśloną, bezcelną złością, spadającą na piérwszy przedmiot jaki się nawinie. Teraz tym przedmiotem była biédna Zosia i jéj miłość; odpowiedziałem więc gniewnie:
— Skoro zamiar ten istniał oddawna, należało mnie o nim zawiadomić przynajmniéj.
Łzy stanęły w oczach Zosi, bo zarzut ten był równie niesprawiedliwy, jak nielogiczny.
— Mój ojcze, odparła drżąca, nie robiliśmy nigdy tajemnicy z uczuć naszych. Wiedziałam oddawna że Wiktor mnie kocha, jak on domyślał się że mi jest drogim; ale nie mówiliśmy o małżeństwie, bo dotąd było ono niepodobieństwem.
Zosia miała słuszność; w słowach jéj wyczytałem wymówkę, którą pocichu czyniło mi sumienie. Ja powinienem był dostrzedz tę nieskrywaną skłonność. Córka moja nie zwierzała mi się ze swych uczuć, bo to było rzeczą zaufania; odzywała się do mnie dopiéro w chwili, gdy uczucia te wchodziły w realne życie, gdy Wiktor miał możność prosić o jéj rękę. Nie zmieniło to jednak usposobienia mojego.
— Więc sądzicie, rzekłem, że jak prawdziwy ojciec z komedyi, pobłogosławię ten nierozsądny związek?
Zosia zbladła nieznacznie.
— Dlaczegóż nazywasz go nierozsądnym? spytała zaledwie słyszalnym głosem.
— Dlatego, że miłość nie daje chleba, odparłem krótko.
— Oh! mnie potrzeba tak mało! szepnęła.
Alem ja nie zwracał uwagi na tę błagalną przerwę; serce moje rozdarte było na poły, umysł chwiał się pomiędzy tysiącznemi wątpliwościami, a ta dziewczyna, jak na złość, mówiła mi o miłości. Czémże była miłość dla mnie? szałem chwilki, gorączką. Wszak i ja kiedyś kochałem jéj matkę; ten jeden fakt był dla mnie potępieniem uczucia, które sprofanowałem tak bardzo. Zacząłem jéj powtarzać wszystkie utarte oklepanki, kursujące o tém po świecie.
— Sądziłem, Zosiu, że jesteś rozumną dziewczyną, a postępujesz jak dziecko. Miłość przemija szybko, na niéj wyłącznie małżeństwa gruntować nie należy.
— Mój ojcze, odparła, ja sądzę iż uczynię rozumnie, idąc tam, gdzie widzę szczęście swoje.
Była w tych słowach logika niezbita, alem się jéj nie dał pokonać.
— Tak ci się zdaje tylko, odparłem.
Zosia uśmiéchnęła się smutnie.
— Tak mi się zdaje, tak zawsze zdawać mi się będzie, bo... kocham.
— Kochasz? zawołałem rozwścieczony, i cóż ztąd? to kochać przestaniesz.
— Nigdy! nigdy! szepnęła.
— Tém gorzéj dla ciebie, bo jeśli nie ty, to on kochać cię przestanie.
Tu Zosia z zupełném niedowierzaniem potrząsnęła głową. Wszystkie niedorzeczne słowa moje odbijały się o puklerz miłości i wiary, którym uzbrojoną była.
— Mój ojcze, wyrzekła po chwili, powiédz mi, co masz przeciwko Wiktorowi?
— To tylko, że on nic nie ma i że nie chcę na biédę wydawać cię z domu.
— Ależ i ja nic nie mam także.
— Tém mniéj powinnaś myśléć o tém małżeństwie.
— Przecież, przerwała Zosia, i ty, mój ojcze, i matka byliście w tém samém położeniu.
Sądziła że mnie zwalczy niezawodnie tym ostatnim argumentem, ale to wspomnienie podwoiło tylko moj gniéw. Rzuciłem tysiąc obelg przeszłości, bluźniłem wszystkiemu co wielkie i święte i nakoniec porwałem za kapelusz i uciekłem z domu, zostawiając Zosię we łzach.
Świéże powietrze dopiéro wróciło mi przytomność. Jakieś resztki burzy wisiały w przestworze; ulice były puste prawie. Przebiegłem je gorączkowym krokiem. Powoli rozdrażnienie moje mijało i wspomniałem z pewném przerażeniem o dziwacznym i okropnym postępku swoim z córką. Wprawdzie byłem nieprzyjacielem sentymentalizmu i starałem się zawsze nadać mojéj rodzinie pogląd trzeźwy i jasny na życiowe sprawy; ale przecież nie mogłem potępiać miłości Zosi; Wiktor był chłopcem zdolnym, zacnym i od bardzo dawna bywał w moim domu, nie jako gość prawie, ale jako członek rodziny. Ja sam domyślałem się ich wzajemnéj skłonności; dlaczegóż teraz, opętany tajemniczym szałem, mówiłem wbrew myślom i przekonaniu? Co się działo zemną od rana? czemu wzmianka o miłości wprawiła mnie w stan szaleństwa? Odpowiedź na te wszystkie pytania dać było łatwo, ale jam jéj nie znalazł, a przynajmniéj nie sformułowała mi się ona w duchu wyraźnie.
Powoli téż myśl moja zwróciła się od sceny rodzinnéj do rannego spotkania i utonęła w niém zupełnie, i ani się spostrzegłem, gdym się znalazł na Kruczéj ulicy, naprzeciw drzwi pani Nasielskiéj.
Godzina nie była zbyt spóźnioną,. Chciałem korzystać dziś wieczorem jeszcze z nowego położenia, jakie sobie wyrobiłem. W chwili właśnie w któréj zbliżyłem się do bramy, ta otworzyła się i wyszedł z niéj młody człowiek. Nie mogłem dobrze widziéć jego rysów, ale przy zapadającym zmroku dostrzegłem twarz bladą, pociągłą i jasne włosy jego. Szedł zwolna, jednostajnym krokiem, nie oglądając się, nie zwracając uwagi na przechodzących, z głową pochyloną nieco, jak zwykle ludzie zajęci myślą jedną. On widocznie nie zważał na mnie, ale mnie uderzyła, nie wiem czemu, ta smukła, wysoka postać, i machinalnie prawie spytałem staréj kobiéty otwiérającéj bramę:
— Kto jest ten młody człowiek?
Ona spojrzała na mnie niedowierzająco, ale widząc że pytanie swoje popiéram małym datkiem, udobruchała się, zapewne uznawszy je za niewinne, i odrzekła z lekceważeniem:
— To pan Gustaw, nauczyciel od dzieci pani Nasielskiéj.
Spodziéwałem się tego objaśnienia.
— A pani Nasielska czy w domu? zapytałem.
Kobiéta spojrzała na mnie, zdziwiona tém pytaniem.
— Pani Nasielska, odparła, od czasu jak tu mieszka, nigdy jeszcze nie wychodziła wieczorem.
Skierowałem się do dworku w dziedzińcu, gdzie poza firankami migało światło. Zadzwoniłem. Znów stary sługa wyszedł na moje spotkanie, zameldował mnie i drzwi otworzył natychmiast. Wstępowałem tu, jakby w dawno upragnione, wzbronione miejsca, z bijącém sercem, i zdawało mi się że na samym wstępie owiała mnie atmosfera przyjazna. Uśmiéchała się do mnie karykaturalna twarz domowego Cerbera i uśmiéchać się zdawały kwiaty przepełniające jéj mieszkanie, a ich woń egzotyczna uderzała mnie na wstępie. Niebieska lampa paliła się na stole, fortepian otworzony zdawał się dźwięczyć jeszcze echem jakiéjś melodyi pełnéj marzeń i ukojenia. Obejrzałem się w około: pani Nasielska stała we drzwiach od ogrodu, jak zwykle w czarnéj sukni wdowiéj. Strój ten był tak surowy, niepodniesiony żadną drobnostką, jak gdyby ta kobiéta zapomniała że jest piękną i młodą; a jednak w tém nawet zapomnieniu o sobie była zachwycającą. Z jednéj strony padało na nią błękitne światło lampy, z drugiej księżyc w pełni rzucał na nią srébrne promienie, a pomiędzy dwoma temi blaskami twarz jéj traciła żywą barwę, zdawała się bladém widmem, lub żałobnym aniołem. Na jéj czole i włosach mieniły się błękitne i białe kolory, a ta sprzeczność łagodnych świateł tworzyła tło właściwe dla jéj posępnéj postaci. Stała we drzwiach ogrodu, zwracając do mnie swój profil tak delikatny, tak wdzięczny w swych kapryśnych zarysach. Trochę naprzód pochylona, wyciągała do mnie rękę.
Ona jedna była w pokoju; na stole leżała jakaś książka otwarta... Czy czytała ją? czy czytała sama? czy ten młody człowiek, którego spotkałem przed chwilą, dzielił z nią ten wieczór? czy patrzył na nią, jak ja patrzyłem teraz? Ta myśl przeleciała mi błyskawicą, i wdzięczny byłem sobie samemu, żem nie przyszedł o pięć minut wcześniéj, żem go tu nie zastał.
Upojony harmonią otaczającą mnie wkoło, postąpiłem ku niéj i wziąłem w swoję szorstką dłoń jéj wązką, aksamitną rękę. Byłbym trzymał ją tak i patrzył na nią bez końca.
— Pani, wyrzekłem drżącym głosem, bo czułem się koniecznie w obowiązku cóś powiedziéć, pozwoliłaś mi zasługiwać na przyjaźń swoję; nie chciałem by dzień jeden upłynął daremnie.
— Oh, zawołała ze swobodą i wylaniem, pan jesteś dobrym, bardzo dobrym!
Tak dziwny panował kontrast w jéj głosie i obejściu się pomiędzy tém czém była dla mnie dawniéj, a teraz, żem znowu spojrzał na nią zdumiony. Sztywność jéj znikła. Jakby za dotknięciem laski czarnoksięzkiéj, zrzuciła ciężącą jéj maskę, a pozostała tylko ta cudna prostota, z jaką niedawno przemawiała do dzieci.
A jednak czułem się coraz bardziéj nieśmiały; nie wiedziałem jak przemówić. Dla mnie wystarczało patrzyć na nią, słyszeć stłumiony dźwięk jéj głosu, podziwiać jéj harmonijne ruchy. Utrzymanie rozmowy było dla mnie przymusem.
— Pani sama? rzekłem po chwili, rozglądając się wokoło.
— Sama, jak zwykle, odparła; dzieci moje tylko co spać poszły.
— Pani tak zawsze spędzasz swoje wieczory?
I mówiąc to, uczułem że serce mi się ścisnęło. Czyż ta istota stworzoną była na to, by więdnąć w ukryciu, ona, co nawykła królować wśród świata? Ale kobiéta nie zdawała się wcale podzielać żalu mojego, bo odpowiedziała prawie wesoło:
— Wieczory moje wcale długiemi nie są, bo, jak pan widziałeś, wstajemy tu bardzo rano.
Czyż ta wesołość nie była udaniem? Nie mogłem powstrzymać niedyskretnego pytania.
— I nie żałujesz pani niczego? szepnąłem.
Ona podniosła na mnie swe palące oczy; przez chwilę zdawała się dobadywać myśli moich. Czułem że wzrok jéj wpijał się wgłąb ducha mego i czytał wszystkie jego tajemnice; ale znać nie dostrzegła tam nic ubliżającego dla siebie, bo odrzekła po chwili, podnosząc głowę z pewną dumą:
— Niczego.
Ale słowo to wymówiła w taki sposób, żem więcéj o nic pytać nie śmiał.
Chwilę trwało między nami milczenie. Kobiéta przerwała je pierwsza.
— Chodźmy do ogrodu, wyrzekła, tam tak ładnie! Chcesz pan?
Byłbym poszedł z nią na koniec świata, nie pytając nawet dokąd mnie prowadzi.
Ogród był mały, ale pełen bzów, fijołków i jaśminów, które po burzy zdawały się w przesiąkłém wilgocią powietrzu wydawać woń bardziéj przenikliwą i upajającą. Księżyc brylantował krople deszczu, wiszące jeszcze na liściach i kwiatach.
Ona odetchnęła pełną piersią balsamiczném powietrzem. W około nas była cisza zupełna, wśród któréj głos słowika odzywał się czasami. Spojrzałem na nią rozmarzony.
— Tu można zapomniéć, że o kroków kilka wielkie miasto wre zgiełkiem i życiem.
— Życiem? powtórzyła. Czyż ten gorączkowy ruch świata, bezcelny, jałowy, czyż to ubieganie się za wszystkiém co błyszczy tylko, można nazwać życiem?
— Więc pani nie lubisz świata? wyrzekłem zdziwiony, chociaż w téj szczególnéj istocie nic mnie już dziwić nie było powinno.
Ona uśmiéchnęła się smutnie, jakimś pobłażliwym i głębokim uśmiéchem, jak gdyby przebaczała mi to pytanie.
— Ja lubię prawdę i piękno, odparła zwięźle ale stanowczo.
Nie zadawała sobie pracy objaśnienia tych słów, które streszczały myśl jéj całą.
Zrozumiałem to i zamiast odpowiedzi, patrzyłem tylko na nią.
— Wierz mi pan, dodała po chwili, podnosząc na mnie oczy; gdy trafem doleci aż do mnie daleki oddźwięk tego świata uciech i gwaru, który znam aż nadto, czuję to, co czuć musi rozbitek słuchający szumu burzy w spokojnéj przystani: spoglądam w ciszę mego ducha, w ciszę tego co mnie otacza i czuję się szczęśliwą.
— Alboż cisza jest szczęściem? spytałem z rodzajem wybuchu, bo teraz mówiła rzeczy dla mnie nieprzystępne, dotykała palących kwestyj życia, których sam sobie rozwikłać nie umiałem.
— Cisza właściwie szczęściem nie jest, ale bez ciszy szczęścia być nie może, wyrzekła bez namysłu, jak to czynić lubiła, ilekroć stawiano jéj pytania, których rozwiązanie znalazła doświadczeniem, lub pracą myśli.
— I cóż pani tak zawinił biédny ten świat, który cię obsypywał hołdem uwielbień? za cóż go nienawidzisz?
Wypowiedziałem ten frazes, jeden z tysiąca jakie się ma zwykle na pogotowiu w towarzystwie, machinalnie prawie, bo nie mogłem utrzymać się długo na stopie téj rozmowy, któréj każde słowo było myślą. Atmosfera ta, jak atmosfera wyżyną zbyt czystą była dla moich nieprzywykłych do niéj piersi.
Pani Nasielska spojrzała na mnie z pewném zdziwieniem, ale niezrażona, mówiła daléj łagodnie:
— Alboż ja go nienawidzę? Świat jest tém, czém być może; tylko żal mi ludzi, którzy to piękne życie potrafili uczynić bezużyteczném i bezbarwném, żal mi tych, co wstydzą się uczuć, myśli swoich, porywów swoich, śmieją się nieraz z tego co czczą w duchu, nakładają na żywe serca maskę lodowych konwenansów, lub gorzéj jeszcze, maskę modnego zepsucia, i których w końcu sprawiedliwa Nemezys karze oschłością ducha. Śmieli się z serca, więc ukochać nie potrafią; szydzili ze wszystkiego co wielkie i szlachetne, więc niczego uszanować nie są zdolni; kłamali sobie i drugim, więc niewiara wpiła się w ich krew. Wątpią gdy widzą uśmich, wątpią gdy widzą łzę, wątpią więcéj jeszcze, gdy przypadkiem obije się o ich uszy jakiebądź niekłamane słowo. Takich ludzi nienawidziéć nie sposób, można tylko litować się nad nimi: bo tutaj, jak zawsze, Nemezys jest nieubłaganą. Fatum, to logiczne następstwo czynów naszych.
Nemezys, fatum, te mity starożytnych, zdawały się naturalnemi w jéj ustach; posługiwała się niemi, by dobitniéj wyrazić myśl swoję, nie pytając, nie dbając może, czy przez wszystkich zrozumianą będzie. Mówiła z zapałem, i głos jéj, zwykle stłumiony, teraz stawał się metalicznym, miał słodycz, miękkość i cichą doniosłość srébra uderzającego o kryształ. Wysokość tonu czyniła go wyraźnym, odznaczał się wśród innych brzmień, jak światło rzucone na tle cieniów. Było to jedno więcéj bogactwo, ukryte przed okiem obojętnych. Ten głos harmonizował ze spojrzeniem: jedno i drugie było odbłyskiem hardego i jasnego ducha, jedno i drugie istniało tylko w pewnych chwilach, dla pewnych indywiduów. Ludzie mogli ją znać długo, a nie zauważyć tego nigdy.
Umilkła, a jam jeszcze słuchał dźwięków i myśli dla mnie nowych.
— Pani, wyrzekłem w końcu, tego co mi mówisz jam nie słyszał dotąd nigdy.
Na twarzy jéj zarysowało się przykre zdziwienie, jak gdyby żal jéj było, że mówiła do człowieka co tak mało mógł ją rozumiéć.
— I nie pomyślałeś pan tego nigdy? spytała.
— Nie, ale myślę teraz.
Znowu pomiędzy nami była cisza. Zastanawiałem się nad jéj słowami.
— Powiédz mi pani, spytałem w końcu, jakim cudem tak młodo doszłaś do przekonań, które są nowością dla mnie? dla mnie... cobym mógł być ojcem twoim, dodać chciałem, alem się zatrzymał. Ten frazes zdawał mi się świętokradztwem; uczucia moje dla niéj różniły się bardzo od tych, jakie miałem dla córki i dla synów.
— Są chwile, odparła, są położenia, których siła zdziéra wszystkie maski pozorów i odkrywa nam istotę rzeczy.
Mówiła to bardzo spokojnie, ale jam tego spokoju pojąć nie mógł; zdawało mi się że koniecznie w jéj głosie dźwięczéć musi boleść, skrywana siłą woli, i w tém przypuszczeniu zawołałem:
— Rozumiem, pani cierpiałaś.
Ale spółczucie moje okazało się conajmniéj zbyteczném. Pani Nasielska podniosła na mnie oczy i odparła:
— Odkrycie prawdy może sprawić chwilową przykrość, ale cierpieniem nazywać się nie godzi tego, co nam daje szczęście.
— Szczęście? powtórzyłem, nie rozumiejąc jéj zupełnie.
— Bo ja sadzę, dodała, nie zważając na słowa moje, że szczęście jest w prawdzie tylko.
Zdawało się że mówiła rzeczy proste i każdemu znane, bo wyrazy jéj miały nieprzepartą logikę, a jednak burzyły one zupełnie wszystkie teorye ogólnie powtarzane: o złudzeniach rozwianych, marzeniach nieziszczonych, omylonych uczuciach i cierpieniach pochodzących z tych wszystkich powodów, któremi karmi się tyle niedołężnych serc i zwichnionych indywidualności.
— Mnie zawsze żal tych, mówiła daléj kobiéta, którym los pozwala prześlizgać się po fali, którzy nie musieli walczyć z żadną burzą; bo oni nigdy nie poznają, jak inaczéj wszystko wydaje się z głębin, niż z powierzchni; oni nigdy nie dojdą do zmierzenia sił własnych, do zrozumienia życia.
Czułem jakąś potrzebę obrony tych niedokończonych istot, bo czyż bardzo różniłem się od nich?
— Rozumieją je po swojemu, szepnąłem.
— O nie, zawołała gorąco, nie rozumieją wcale. Prawem jest dla nich każda oklepanka, bo nie wywołują jéj nigdy przed sąd rozumu; przeszłość jest ich wyrocznią, bo nie mają odwagi wywalczyć przyszłości. Więc czepiają się wszystkich trądycyj i przesądów, byle nie iść o własnéj sile, a winę za to co ich spotkać może, zrzucają na los, na okoliczności, na ludzi, bo nie czują się zdolni do przyjęcia odpowiedzialności. Oni to stanowią tę owczą falangę, chwiejną jak podmuch wiatru, potępiającą wszystko czego nie rozumié, idącą ślepo za każdem powodzeniem, głupią, a tém samém i złą prawie zawsze. Mówiliśmy o niéj przed chwilą. Ta falanga, to tak zwany świat, istota nieujęta, a wszechobecna, najomylniejsza, a jednak wydająca nieodwołalne wyroki, ślepa i głucha dla tych co jéj schlebiają, a mająca dla innych wzrok ostrowidza, podnosząca drobnostki do olbrzymiéj miary, a przebaczająca najohydniejsze zbrodnie —
świat, postrach słabych.
Te ostatnie słowa wryrzekła z nieopisanym wyrazem pogardliwéj litości.
I znowu poznałem, że i ja do rzędu tych słabych należę; bo chociaż przez ciąg długiego życia nieraz dotknąłem się niesprawiedliwości świata, przecież nie przeszło mi nigdy przez myśl podawać w wątpliwość téj potęgi, istniejącéj rzeczywiście tylko postrachem i nikczemnością swych ofiar.
— A jednak, wyrzekłem nieśmiało, bo zrozumiałem że znajduję się w obec istoty różnéj o całe niebo od tych co je znałem dotąd, — a jednak przeciw prądowi płynąć niepodobna.
Spojrzała mi w oczy z rodzajem urągania, jakie w pewnych stanowczych chwilach silni mają dla niedołężnych.
— Pani, mówiłem daléj zmieszany, człowiek potrzebuje punktu oparcia.
— Punkt oparcia, odrzekła, jest w nas samych tylko. Biada tym, co rachują na cudzą pomoc, na cudze poparcie, chociażby na cudzą radę nawet.
Mówiła to z siłą przekonania, ale bez goryczy żadnéj, jako rzeczy znane, będące w prawach natury, przeciw którym daremnieby się było buntować.
Podziwiałem ją i mimowolnie budziło się we mnie pytanie: cobym ja począł sam jeden, opuszczony lub potępiony przez świat? Czybym znalazł sam w sobie tę odśrodkową siłę, jaką miała ta kobiéta? czybym sobie wystarczył?
Ona jednak nie zdawała się zwracać na mnie uwagi. W téj chwili widać rozdarła się w jéj wspomnieniu zasłona przeszłości, pamiątki cisnęły się do jéj myśli, spoglądała im oko w oko i dlatego mówiła raczéj sama do siebie, niż do mnie.
Miała słuszność, że lodowém obejściem odgraniczała się od ludzi; przymus wstrętnym był jéj naturze, a jakiebądź były jéj wrażenia, utaić ich w sobie nie mogła, czy nie chciała.
Przypadek naprowadził rozmowę na ten ton poufny, a ona nie starała się go zmienić; czułem jednak, że ten wieczór nie nadał mi żadnego prawa do jéj szczególnego zaufania, żem nie był wybranym powiernikiem, ale że tak samo jak do mnie, mówiłaby do każdego, coby zdobył sobie wejście do sanktuaryum jéj życia.
Siedziała na ławce, wśród jaśminowych klombów, okolona ich białym kwiatem, przejęta ich wonią, srébrna od promieni księżyca. Ręce spadały jéj na kolana i na czarném tle sukni odbijały się ich doskonałe kształty, a namiętne splecenie tych rąk kontrastowało dziwnie ze spokojem głosu i postawy, ze spokojem jéj myśli.
— I cóżby mi z tego przyszło, mówiła, gdyby świat cały uwielbiał mię i sławił, jeśliby głos wewnętrzny nie potwierdzał, żem tego warta? I cóż mi znaczy potępienie jego, kiedy czuję żem nie zasłużyła na nie?
— Pani, wyrzekłem, któż śmiałby....
Ale ona przerwała mi nakazującym ruchem.
— Oh! rzekła, oszczędź pan sobie słów próżnych. Ja wiem co mówię, nie jestem dzieckiem. Widziałam, gdyś tu pan przyszedł raz piérwszy, w twojém spojrzeniu i w głosie to wszystko co słyszałeś o mnie; widziałam żeś pan porównywał i posądzał. Nie myślałam się wcale usprawiedliwiać; nie dbałam o to jakie wyniesiesz ztąd przekonanie; ale nie pragnęłam widziéć cię więcéj, bo w końcu znudziło mi się słyszéć dziwaczne zarzuty, śmiészne przypuszczenia, potworne opowiadania, jakiemi mnie świat zaszczyca; znudziło mi się słyszéć, żem była złą matką, niegodną żoną i haniebną zalotnicą, kobiétą bez serca dlatego, że w czasie gdy nie mogłam zamknąć się w domowych ścianach, kilku światowców raczyło zauważyć, że różnię się cokolwiek od ogółu kobiét, którym mieli zwyczaj frazesami zawracać głowy, wprawdzie nie na długo, ale na parę tygodni. Bo pytam, cóż oni mogli wiedziéć o mnie, o mojém wewnętrzném życiu, o myślach, smutkach i nadziejach moich? Wiedzieli to, com miała dla wszystkich z obowiązku gospodyni domu: uśmiéch i wesołość konieczną; po za tém nie dostrzegli niczego, a przecież nie wszystkie godziny życia mego należały do świata. Gdym prowadziła czczą rozmowę, gdym rzucała nędzne dowcipy salonów, lub żartem odpowiadała na żarty, myśli moje nie były na ustach. Przeznaczano mnie kiedyś na scenę; zamiast niéj, weszłam na scenę świata. Miałam rolę do odgrywania i odgrywałam ją, pókim musiała. Teraz zapadła kurtyna.
Wypowiedziała to wszystko jednym tchem, z właściwą sobie dobitnością, jak gdyby pilno jéj było załatwić się ze wspomnieniami przeszłości. Były chwile w których głos jéj drgał, były inne w których dźwięczał sucho, ironicznie. Słuchałem tego świetnego fajerwerku myśli. Nie było w nich nic sztucznego; to wszystko w doskonałéj zostawało zgodzie z jéj zasadami i postępowaniem; a jednak w streszczeniu swego dawnego życia, naumyślnie czy przypadkiem, pozostawiła próżnię. Ja także nie wiedziałem nic o jéj smutkach, myślach i nadziejach. Czyż one minęły już? czy się ziściły?
Słuchałem oniemiały, nie śmiąc o nic pytać, bojąc się przerwy każdéj, bo patrzyłem na grę jéj twarzy, patrzyłem w jéj oczy, które naprzemian kryły się pod ciemnemi powiekami, lub ciskały błyskawice; patrzyłem na usta sypiące tak dziwne, tak przenikliwe słowa, i czułem się przygnieciony ogromem winy mojéj.
Ona milczała, zapatrzona w horyzont, gdzie gromada białych chmur, niby stado łabędzi, cisnęła się około księżyca. Jakie były jéj myśli? byłbym dał życie, by je wyczytać, tak jak ona umiała odgadywać moje.
— Pani, wyrzekłem w końcu, pochylając głowę, przebacz mi!
Wyraźnie myślała tak bardzo o czém inném, że zapomniała prawie o obecności mojéj.
— Cóż panu mam przebaczyć? spytała.
— Żem nie znając cię, pani, śmiał wątpić chwilę jednę.
Rozśmiała się szczerze, serdecznie.
— Byłeś pan najzupełniéj w prawie swojém, odparła; nasłuchałeś się pan dziwacznych powieści i przyszedłeś zobaczyć tę modną bohatérkę, co tyle serc rozdarła, co zmarnowała ogromną fortunę. Nie lękaj się pan, ofiary moje żyją w doskonałém zdrowiu, a majątek — zatrzymała się, jakby nie chciała wszystkiego powiedziéć. Zresztą, dodała, wyciągając do mnie rękę, nie myślałam wcale robić panu najmniejszéj wymówki, tylko zaznaczałam fakty, i może swoim zwyczajem wyraziłam się zanadto dobitnie. Ale taka już moja natura; musisz się pan do niéj przyzwyczaić, jeśli mamy być przyjaciółmi.
Dziwnym zwrotem czy siłą woli, odzyskała zupełnie swobodę, wesołość nawet; a przecież były w jéj duchu głębie, których dotknęła zaledwie, były przepaście bólu i uczucia. Świadczyły o nich czasem tylko namiętne drgania głosu, ruch jakiś, rumieniec, spojrzenie. W losie jéj także były tajemnice. Dlaczego, przeznaczona na scenę, nie weszła na nią? dlaczego poślubiła tego starca? dlaczego, znając świat doskonale, żyła w nim i przybiérała tę rolę? kto ją do tego zmuszał? Daremnie te palące pytania nasuwały mi się na usta. Godzina była spóźnioną. Pani Nasielska mówiła mi, że wieczory jéj długiemi nie są, ale, widząc że pomimo to nie zabiéram się odejść, wstała, skierowała się ku domowi i pożegnała mnie ze zwykłą swobodą, słodkiém słowem: do zobaczenia.
— Do zobaczenia! powtórzyłem, podnosząc do ust jéj rękę. Wszak teraz mogę miéć nadzieję, że panią zastanę w domu.
— Zawsze, odparła z uśmiéchem.
Wyszedłem machinalnie, portyera zapadła, i zdawało się że ogarnęła mnie nagła ciemność. Po chwili znalazłem się na ulicy. Wówczas dopiéro zatrzymałem się i stałem długo przy tym parkanie, zapatrzony naprzemian we drzwi, które zamknęły się za mną, i w księżyc, na który przed kilku minutami jeszcze patrzyliśmy razem.
Tego wieczora doznałem tylu wrażeń, że zrazu nie mogłem myślą ich objąć. W duchu moim był chaos dziwny, ale śród tego chaosu wypływał obraz kobiéty o płomiennych oczach i panował nad nim. Myślałem o niéj jednéj, tak że długo nie byłem w stanie oderwać się od tego miejsca, choć nie mogłem w niém nawet dostrzedz światła jéj okien. Ale nie znajdowałem nazwiska na uczucie swoje, nie pytałem się o to samego siebie.
Szczęściem ta odludna ulica była pustą zupełnie; mogłem popełniać bezpiecznie szaleństwa, których powinny się były wstydzić moje siwe włosy, bo nie było nikogo coby je zauważył. Stałem w miejscu jakby przykuty, rozmyślając dlaczego ta kobiéta, jéj przyjaźń lub obojętność, wytrącały mnie z kolei właściwéj. Pomimowoli jednak władze ducha mego skupiały się jedynie w pamięci; przypominałem sobie każdy jéj ruch, każde słowo, każda zmianę głosu, i
ten palący potok wymowy, i te zwięzłe, urywane zdania, i byłbym stał tak pod jéj bramą do rana może, gdyby jakieś szybko zbliżające się kroki nie wyrwały mnie nagle z téj niepojętéj zadumy. Wówczas, jak dziecko schwytane na gorącym uczynku, skierowałem się ku miastu.
Jednakże ociągałem się i szedłem wolno, może z tajemną nadzieją, że przechodzień minie mnie, a ja powrócę na dawne stanowisko. Ale kroki zbliżały się coraz bardziéj, w końcu rozległy się tuż za mną; człowiek jakiś wyminął mnie, nagle obrócił głowę, i poznałem w nim Olesia. Zdradliwe promienie księżyca padały w pełni na nasze twarze.
Złorzeczyłem téj niewinnéj jasności, bo nie wiem czemu, przykro mi było być tu widzianym, a osobliwie widzianym przez niego.
Oleś, zobaczywszy mnie, stanął jak wryty i po chwili namysłu parsknął homerycznym śmiéchem. Śmiéch jego głośny i gruby był nieznośnym, stanowiąc doskonałą charakterystykę człowieka. W ten sposób śmiać się mogą tylko ludzie ograniczeni, zachwyceni sobą i pozbawieni zupełnie moralnego zmysłu wnikania w usposobienie drugich. Odbił się on w moim duchu przykro, rażąco, a przecież nie mogłem gniéwać się za niego. Miałem z młodzieżą poufale, koleżeńskie obejście, które odejmowało wiekowi memu powagę właściwą; nie pozostawało mi więc jak śmiać się z nim razem i próbowałem to uczynić, ale nie mogłem.
— Na honor, mówił Oleś, z miną człowieka chcącego dać do zrozumienia, że ma jakąś arcy-ważną tajemnicę, podobno spotykamy się nie w porę.
I pokręcał jedwabne wąsiki zwycięzkim sposobem. Widać chodziło mu o to bardzo, bym nie wątpił że ma jakąś miłosną intrygę z osobą którą lęka się skompromitować, bo ruchy jego, głos postawa, spojrzenie mówiły wyraźnie: „Patrz jak jestem poszukiwanym, rozrywanym! I niedziw: jestem piękny, młody, a przytém potrafię być dyskretnym gdy tego potrzeba i milczéć jak grób. Nikt mi nie wydrze nazwiska kochanki, tylko nie wątp, proszę, że jest pełną wdzięków, że należy do wielkiego świata, że dla mnie naraża się na tysiące niebezpieczeństw i t. d.“
W téj chwili ten poczciwy chłopiec, ze swoją niewinnie śmiészną fanfaronadą, wydał mi się najnieznośniejszym z ludzi. Chciałem go się pozbyć jaknajprędzéj, ale nie było to rzeczą łatwą, bo Oleś nie był jeszcze dostatecznie przekonany, czy rozumiem całą ważność jego położenia.
— Jak widzę, idziemy w jednę stronę, rzekł, kroki swe równając z mojemi; więc jeśli nie przeszkadzam...
— Wracam z przechadzki, odrzekłem sucho, przerywając mu niewczesne domysły.
— Rozumiem, rozumiem, odparł niezrażony, dając mi grzecznie do poznania, że mi nic a nic nie wierzy. Ale zmiłuj się pan, nie mów nikomu żeś mnie spotkał na téj ulicy; to mogłoby miéć zgubne następstwa, nie dla mnie, bo rozumiész pan że się nie lękam, ale...
— Bądź spokojny. Nie wątpię wcale że wracasz z jakiegoś rendez-vous i że ona jest conajmniéj księżniczką.
— Kto się mógł spodziéwać, mówił Oleś, biorąc słowa moje za dobrą monetę, spotkać znajomego w tym zaklętym końcu Warszawy?
W duchu powtórzyłem sobie toż samo, ale nie odpowiedziałem mu. To widocznie niecierpliwiło młodego malarza, który, pomiędzy innemi przyjemnemi nawyknieniami, posiadał i to, że nie mógł nigdy milczéć dwóch minut z rzędu.
— Wiész pan co, mówił znowu, ten zaklęty kąt gotów wejść w modę i stać się ulubioném siedliskiem eleganckiego świata. Wszak mieszka tu gdzieś Nasielska. Chciałem nawet być u niéj, ale jestem tak zajęty — teraz szczególniéj — iż nie wiem czy potrafię znaléźć chwilkę czasu.
Czułem żem zbladł, słysząc jéj nazwisko wymówione tak poufale przez tego młodego trzpiota; lecz nie miałem prawa nakazać mu milczenia. Krew nabiegła mi do serca, ale nie wyrzekłem słowa. W téj chwili nie byłem w stanie przyznać się że ją znam. Powinienem to był uczynić, nie czułem się jednak na siłach przenieść domysłów i grubych żartów Olesia. Nienawidziłem go w téj chwili całą duszą, a on tymczasem, z zaślepieniem właściwém ludziom jemu podobnym, mówił daléj w niewinności serca, nie domyślając się wcale burzy jaka wrzała w piersi mojéj.
— Szczególna kobiéta, doprawdy. Od miesiąca jak jest w Warszawie, nikt jéj nie widział. Jedni twierdzą że urządza apartamenta, drudzy że się rozkochała w jakimś młodym akademiku i że to jest tajemnicą jéj odosobnienia...
Zaćmiło mi się w oczach.
— I któż to mówi? spytałem głosem ochrzypłym, który zaledwie przecisnął mi się przez gardło.
— Kto? Alboż ja wiem — wszyscy, odparł Oleś, uderzony zmianą mego głosu i spoglądając na mnie, jakby przeszło mu przez myśl piérwszy raz w życiu, że mógł głupstwo powiedziéć.
Ale to zbawienne natchnienie trwało krótko, bo zresztą, jakaż styczność zachodzić mogła pomiędzy mną, skromnym pracownikiem, a tą świetną królową salonów? W parę więc sekund odzyskał zupełną pewność siebie i mówił daléj:
— Już to takiéj kobiécie skryć się niełatwo; wszyscy ją, znają, chociaż piérwszy raz jest w Warszawie. Niepojętą jest dla mnie ta jéj mania pustelnicza. Dajmy na to że się kocha, to jeszcze nie przyczyna, by zamykać się jak w klasztorze. Zresztą nie byłoby to przecie po raz piérwszy. Kobiéta z jéj szykiem nie kryje się z miłostką, jak parafianka.
Oleś nie patrzył na mnie, inaczéj byłby się zatrzymał, nie dokończywszy tego dowcipnego frazesu. Twarz moja musiała się mienić, bo czułem jak przechodziły po niéj fale krwi gorącéj. Wszystko wrzało i kipiało we mnie. Niezdolny powstrzymać się dłużéj, zawołałem głucho:
— To kłamstwo!
Malarz stanął w miejscu, przerażony tym niespodzianym wybuchem. Wprawdzie nie należałem do rzędu ludzi bardzo cierpliwych, ale zazwyczaj umiałem panować nad sobą. On nie mógł pojąć zrazu o co mi chodziło i spoglądał na mnie błędnemi oczyma.
— Alboż pan ją znasz? wyszeptał, alboż... Zatrzymał się, spojrzał w około i po chwili namysłu uderzył się ręką po czole.
— Ah! rozumiem, rozumiem. Pan byłeś u niéj.
Tak, on zrozumiał wszystko. Broniąc ją, skompromitowałem ją bardziéj jeszcze. Bo dlaczegóż nie powiedziałem od razu zkąd idę? dlaczegóż słuchałem w milczeniu piérwszych słów Olesia? W całéj téj sprawie postąpiłem jak student, czułem to. Przed chwilą sam nie wiedziałem że mam tajemnicę; teraz ona przestała już do mnie należéć, była w posiadaniu Olesia, a jutro zapewne miała się rozejść po całéj Warszawie. Objąłem szybko położenie, jakie wyrobiłem sobie dwoma słowami, wymówionemi nie w porę, i szukałem z niego wyjścia. Nastręczyło mi się ono proste i naturalne.
— Pani Nasielska, wyrzeklem z przyciskiem, była mi rekomendowaną przez wspólnego naszego przyjaciela. Poznałem ją i nabrałem przekonania, że wszystkie wieści kursujące o niéj są bezzasadne.
To wszystko, wypowiedziane w właściwym czasie, byłoby zapewne uwolniło mnie od téj przykréj sceny; Oleś jednak, którego zakłopotanie równe było mojemu, udał że bierze wszystko za dobrą monetę. Widziałem wprawdzie na jego ustach skrywany uśmiéch, widziałem że do mojéj poważnéj przemowy miał ochotę dorzucić żartobliwe amen; był jednak dość dobrze wychowany, by tego nie uczynić.
Szliśmy jeszcze czas jakiś w przymuszoném milczeniu, aż wreszcie drogi nasze się rozeszły.
Gdy straciłem z oczów młodego malarza, gdy obecność jego ciążyć na mnie przestała, stanąłem i obejrzałem się w około, jakbym teraz dopiéro odbiérał wrażenie słów jego. W piersi mojéj stała się jasność nagła i straszna; te wszystkie nieokréślone wrażenia, które miotały mną od dnia jéj poznania, sformułowały się w jeden wyraz — jam kochał!
Nie mogłem omylić się na piekielnym bólu, jakim przeszyła mnie wieść o jéj skrywanéj miłości. Nazwałem ją fałszem, kłamstwem, rzuciłem się jak dotknięty gorącém żelazem. Ale dlaczegóż to miało być fałszem? czyż ona nie miała prawa rozporządzać sobą? czyż nie była w kwiecie wieku, piękną i wolną? Mówiła mi o ciszy i szczęściu swego życia. Czyż szczęścia tego nie mogła znaléźć w miłości czystéj, wysokiéj, zupełnéj, do któréj miała prawo? Nie zwierzała się z nią przedemną, bo i pocóż miała to uczynić? Wszakże nie mówiła mi nic wcale o uczuciach swoich. Widocznie ten pan Gustaw, wspominany tak często, był w tym domu czémś więcéj niż nauczycielem dzieci.
Głowa moja wyrozumowała to sobie bardzo logicznie i niby w paroksyźmie szału szarpałem sobie pierś, wołając: „Nie! nie! to być nie może!“ Ta spóźniona, śmiészna, nieszczęśliwa miłość czyniła mnie szalonym; bo i czegóż mogłem się spodziéwać? cóż to znaczyło dla mnie, czy ona kochała lub nie kocha innego? Przecież pozostało mi jeszcze dość zdrowego sensu, by nie miéć nawet cienia nadziei.
Do tegoż więc doprowadziły mnie niepowściągnione tęsknoty i marzenia, jakie potajemnie paliły mię w piersi? Daremnie byłbym powtarzał sobie, że w moim wieku, w mojém położeniu, jako starca, małżonka, ojca i głowy rodziny, uczucie to było nieszczęsne i zbrodnicze. Wiedziałem o tém, a przecież kochałem. Spoglądałem z przerażającą jasnością na wszystkie niepodobieństwa téj miłości; widziałem że może to być dla mnie tylko źródłem rozpaczy, że rozpacz ta nawet była śmiészną i hańbiącą, że rzucała plamę na moje siwe włosy, na życie dotąd bez skazy, że mogła mi odebrać to jedno, co zdobyłem przez ciąg lat pięćdziesięciu kilku: szacunek swoich najbliższych. Wiedziałem o tém, a przecież... kochałem.
Rozpoznałem doskonale przepaść, nad którą byłem pochylony, a nie było w mocy mojéj odwrócić się od niéj. Kochałem... miłość stała się treścią mojéj myśli znękanéj, biciem mego starego serca, marzeniem i światłem. I nie wiedziałem nic, nie czułem nic więcéj, nad fakt téj miłości; ona była piorunową katastrofą mego życia.
Nad ranem dopiéro powróciłem do domu, złamany, przebłądziwszy noc całą, straszną noc szaleństwa. Rzuciłem się na łóżko, ale daremnie: sen odbiegał od oczów. Nawet fizyczne zmęczenie nie potrafiło zmódz mnie; ciało moje, pod wpływem absorbującego mię uczucia, stało się żelazném, nie czuło ni znużenia, ni potrzeby odpoczynku, czuwało wśród myśli palących, wiło się w uściskach bólu i mogło, jak Prometeusz, cierpiéć w nieskończoność.
Ranek majowy zajaśniał na niebie i piérwsze promienie świtu zajrzały do mego pokoju. Wstałem, otworzyłem okno i odetchnąłem orzeźwiającém tchnieniem wiosny. Wszystko budziło się do życia, a ja, zgorączkowany, blady, z zaciśniętemi usty, patrzyłem na świat ten pełen harmonii, wesela i siły. Wszystko tu miało przyczynę bytu, wszystko spełniało jakieś prawo Boże. Ptak każdy krzątał się około gniazda swego, owady zagłębiały się w kielichach kwiatów, hymn dźwięków i woni podnosił się w niebiosa. Czemuż ja jeden cierpiałem i za jaką winę? Wszak i ja także rwałem się do życia; wszak miłość moja była tylko wybuchem najszlachetniejszych porywów ducha, skazanych ciągle na milczenie; wszak ona dowodziła żem nic nie stracił, nic nie zgubił dotąd z człowieczeństwa swego. Daremnie twardém życiem pracy i obowiązków chciałem zabić poszepty serca, domagającego się także praw swoich, daremnie przykrawałem się do miary ogólnéj; pierś moja, na przekór chęciom, zachowała Fidyaszową miarę, a serce, zamiast zamrzéć, drzémało długo, może dlatego tylko, że nic godnego siebie wokoło nie znalazło.
Bo czyż ja rozkochałem się w piękności téj kobiéty? czyż miłość ta była prostą żądzą, jakich tyle, ochrzczonych nazwą miłości, widziałem w około siebie, jaką ja sam kiedyś pałałem dla żony mojéj?
Nie, jam kochał ją z zaparciem, wiarą i czcią, jako to co najwyższego spotkałem w życiu. Gdym patrzył na nią i słuchał jéj, rozpraszały się wszystkie cienie i wątpliwości ducha; myśli moje były jasne, a pragnienia szlachetne.
Więc dlaczegóż to, co być powinno błogosławieństwem życia, dla mnie miało być źródłem rozpaczy? Nie znajdowałem na to pytanie odpowiedzi, bo nie doszedłem jeszcze do téj chwili, w któréj cierpienie staje się światłością; nie umiałem uznać win własnych i jak skrępowany niewidzialnemi więzami, szarpałem się w nich napróżno. Widziałem tylko przed sobą w mglistych przeczuciach jakieś potworne widma, szaleństwa, samobójstwa. Daremnie odwracałem od nich oczy z przerażeniem; one uparcie snuły się i stawały na końcu drogi którą szedłem.
Słońce wzbijało się coraz wyżéj, jasny dzień rozpraszał mgły poranne i wlewał w myśli otuchę i rzeźwość. Podniosłem głowę, próbując rozpatrzyć się w uczuciach swoich i powziąć postanowienie jakieś. Przecież niéma położenia bez wyjścia, niéma cierpienia, któreby odważném sercem przenieść się nie dało. Kto milczy i niczego nie żąda, śmiésznym ani natrętnym być nie może.
Te myśli uspokoiły mnie trochę. Bądź jak bądź, nikt nie domyślał się uczuć moich i wszystko mogło być ocaloném jeszcze, bylem umiał zachować tajemnicę. A czyż tak trudno było to uczynić? Któż mógł posądzić mnie, którego życie całe było pozytywne i praktyczne, o młodzieńczą miłość, przy siwych włosach, przy zmarszczkach na czole? Trzeba mi było tylko strzedz wzroku i słów; ale teraz miałem się na ostrożności.
Nie pomyślałem nawet o tém, by ją przestać widywać; to było niepodobném, a zresztą cóżby znaczyły czas i oddalenie, kiedy myśl moja bezustannie była przy niéj? To nie był szał chwili, gorączka sercowa, którąby nieobecność uleczyć mogła, lecz trwałe, uparte, niewzruszone uczucie, któremu poniewolnie musiałem poddać się z rodzajem bolesnéj rozpaczy. Nie widywać jéj, znaczyło wyrzec się tego, co miało we mnie wartość jakąś, zaprzéć się wszystkiego co piękne, rozumne i szlachetne; nie mogłem tego uczynić. Bez niéj czułem się niczém, przestałem nawet pojmować przeszłość własną. Zjawisko to było świéże, a jednak opanowało wszystkie władze mego ducha, nawet wspomnienie. Jam się odrodził od chwili, gdym ją zobaczył raz piérwszy: to tylko chciałem i mogłem pamiętać. Czułem instynktownie, że ranę przez nią zadaną, ona jedna tylko uleczyć mogła, a zresztą nie wyczerpałem jeszcze mąk i słodyczy téj miłości; bo jak miłość każda, i ta miała słodycze swoje. Horyzont mój moralny rozjaśnił się nagle, pierś podniosła się szerzéj, a oko zaczęło upatrywać piękność i harmonią w naturze i ludziach, niedostrzeżone, czy niezrozumiane dawniéj. Tęsknota, marzenie i cierpienia moje miały teraz cel wytknięty; wiedziałem czego mi brakło, a chociaż cel ten był niedościgły, jak gwiazda na niebie, stało się to dla mnie ulgą jeszcze.
Więc jakkolwiek ciężkim był los beznadziejnéj miłości, postanowiłem przyjąć go mężnie, i jak każde postanowienie, dało mi to względny spokój.
Dzień ten przeżyłem, jak tyle dni innych, a wieczorem wcześniéj niż wczoraj udałem się na Kruczą ulicę. Chciałem zobaczyć tego pana Gustawa, chciałem dojrzéć ile było prawdy w téj nowéj plotce świata.
Pani Nasielska, tak samo jak wczoraj, przyjęła mnie natychmiast, ale dnia tego nie była samą w salonie; ona, dzieci i młody nauczyciel siedzieli około okrągłego stołu, pod światłem niebieskiéj lampy. On czytał głośno jakąś książkę, zastosowaną znać do dziecinnego pojęcia, bo starszy chłopiec słuchał go uważnie, a młodszy nawet, zajęty układaniem jakiéjś zawiłéj architektury, zapomniał dokończyć stawianego pałacu i wlepił w niego wielkie, czarne, ciekawe oczy.
Objąłem jednym rzutem oka ten obraz rodzinny. Kobiéta siedziała pomiędzy synami i oczy jéj szły z miłością od jednego do drugiego, ale nie zauważyłem by zatrzymały się na czytającym. Wejście moje przerwało ogólne zajęcie; a przecież ja także byłbym usiadł w milczeniu przy tém błogiém świetle i słuchał i patrzył.
Pani Nasielska wyciągnęła do mnie rękę z uśmiéchem, dzieci i nauczyciel powstawali, a ona dopełniła z wdziękiem i swobodą światowej kobiéty formy przedstawienia.
Spojrzałem uważnie na młodego człowieka: powierzchowność jego nie miała w sobie nic, coby usprawiedliwić mogło podejrzenie Olesia. Nie był pięknym, a jednak nieregularne rysy, przy bliższém rozpatrzeniu się, uderzały szlachetnym, smutnym i łagodnym wyrazem. Twarz jego pociągła powleczona była jednostajną bladością, jak gdyby wzrósł bez słońca, śród twardego życia pracy i niedostatku. Jego siwe oczy patrzyły przenikliwie i pogodnie przez zasłonę rzęs. Postać jego smukła, wybujała, miała jakiś wdzięk sobie właściwy. Ruchy jego były swobodne, ale zdawało się jak gdyby ich naturalna żywość powściąganą była nawyknieniem i potrzebą. Na młodém jego, otwartém czole leżała dziwna powaga; czy była ona wynikiem woli, czy potrzeby? czy nadała mu ten wyraz surowa dola, czy skrywane cierpienie? odgadnąć nie mogłem. W każdym razie nie wyglądał on ani na szczęśliwego kochanka, ani nawet na człowieka rozkochanego.
Po przywitaniu zebrał koło siebie dzieci, tak iżby nie przeszkadzały nam w rozmowie, i kończył z Julkiem zaczęty pałac.
— Przerwałem, jak widzę, czytanie, rzekłem, siadając przy pani Nasielskiéj.
— Oh, odparła niedbale, powiastka jest dlugą jeszcze; skończymy ją jutro.
Widać te wieczorne posiedzenia odbywały się codziennie i ona nie taiła się z tém wcale. Pomimo to wzrok mój spoczywał ciągle na nauczycielu. Widziałem jak pocichu rozmawiał z dziećmi, jak one z zaufaniem i miłością czepiały się koło niego, a ich czarne, kędzierzawe główki dziwnie odbijały przy jego płowych włosach.
Uderzyła dziewiyta godzina. Pan Gustaw wysłuchał uważnie dźwięku zégara i powstał; zapewne była to pora spoczynku dzieci. O tym samym czasie spotkałem go wczoraj wychodzącego, widać więc że reszta wieczoru należała wyłącznie do pani Nasielskiéj, że spędzała go samotnie, albo téż... W każdym razie tym szczęśliwym, o którym świat mówił, nie był nauczyciel. Któż nim był tedy? Przecież wczoraj nie zdawała się oczekiwać nikogo.
Tymczasem młody człowiek zabierał się do wyjścia. Czynił to powoli, lubo nie można było dostrzedz widocznego ociągania się. Oczy jego, smutne i surowe, nie szukały wzroku pani Nasielskiéj.
— Panie Gustawie, rzekła, czegóż się pan tak śpieszysz? Zostań z nami.
Nauczyciel stanął jak wryty; fala krwi przebiegła mu po bladéj twarzy.
— Przepraszam panią, odrzekł, podnosząc na nią wzrok zamglony jakimś nieokréślonym wyrazem, mam bardzo pilne zajęcie, muszę odejść.
Nie nalegała więcéj, jak gdyby szanowała tę jedyną własność biédnego... czas, i podała mu rękę przyjaźnie. On dotknął jéj zaledwie końcem palców, ale zauważyłem, lub téż zdawało mi się, że bladość jego powiększyła się nagle. To wszystko zresztą mogło być grą błękitnego światła, które powlekało twarze i przedmioty fantastyczną barwą.
Pani Nasielska nie zwróciła na to uwagi; ona zdawała się zupełnie zapominać o tém, że była piękną do oczarowania. Strój jéj niezmiennością swoją świadczył, że myśl podobania się, lub nawet zwrócenia uwagi, nie przechodziła jéj przez głowę. A jednak była tak zachwycającą, że tę jednostajną, gładką, czarną suknię, to niedbałe zaczesanie bogatych włosów, można było wziąć za wyrafinowaną kokieteryą. Patrząc na nią, zapytywałem siebie: czy jest strój jaki na świecie, zdolny dodać cóś lub ująć téj cudownéj istocie? Piękność jéj była z rodzaju tych, których nic przyćmić nie zdoła; w smutku lub szczęściu, w trwodze i uśmiéchu, w balowym stroju, czy w żałobnéj szacie, pod promieniami słońca, czy przy bladém świetle księżyca — zachowywała niezmiennie tę tryumfującą cechę nieporównanéj harmonii, tę powagę wysokiego, świadomego siebie ducha, która wyróżniała ją od tłumu.
I cóż dziwnego, że tę kobiétę otaczał hołd i poklask świata? cóż dziwnego że wszędzie wkoło siebie budziła miłość? Ona nie potrzebowała starać się o to i nie mogła być za to odpowiedzialną. Są istoty, którym niewolno przejść niepostrzeżenie, których przeznaczeniem jest królować wszędzie.
Patrzyłem na nią w cichym zachwycie, porównywając jéj nieregularne rysy z tyloma doskonałemi pięknościami, które miałem w pamięci, i zapytywałem samego siebie, czy kiedykolwiek jaka kobiéta uczyniła na mnie choć w części podobne wrażenie. Ona w oczach moich mieniła się wyrazem i wdziękiem; co chwila była inną, a zawsze cudną; każde spojrzenie odkrywało mi w niéj rys jakiś, niedostrzeżony dotąd.
Siedziała teraz niedbale pochylona w fotelu, bawiąc się bronzowym nożykiem, który trzymała w ręku. Myśl jéj widać odbiegła od obecnéj chwili i zdawała się tonąć w przeszłości lub przyszłości. O czém ona myślała? Pojęcia jéj tak różne były od tych, jakie mają zazwyczaj piękne kobiéty, żem nie śmiał nawet nic odgadywać.
— Masz pani dobrego nauczyciela, wyrzeklem, oglądając się za wyszłym Gustawem, jak gdyby on tylko był przedmiotem zajęcia mego.
Spojrzała na mnie z rodzajem zdziwienia; wyraźnie nie trafiłem w przedmiot jéj myśli.
— Tak, odrzekła po chwili, jest to dobry, zacny i sumienny chłopiec.
To było wszystko, co o nim powiedziała... Nie, ona go nie kochała. Nie mówi się w ten sposób o człowieku, któremu się oddało serce.
— Zkądże poznałaś go pani?
— Prawnik zajmujący się memi interesami zarekomendował mi go; sam zaś poznał pana Gustawa i jego matkę, wskutek zawiłych spraw, które pogrążyły tę rodzinę w nędzę prawie. Pan Gustaw utrzymuje teraz siebie i matkę z pracy własnéj. Pomyślałam że to dobry przykład dla moich synów, i nie zawiodłam się w wyborze. Mam ufność do ludzi którzy tak skrzętnie pracują dla chleba.
— Więc powinnaś ją pani miéć i do mnie, zawołałem z pewną dumą; on i ja należymy do jednego bractwa: jesteśmy niewolnikami codziennego chleba.
— Alboż ja panu nie ufam? wyrzekła; wszak postanowiłam nie przyjmować nikogo, a dla pana uczyniłam wyjątek.
Chciałem zapytać czy uczyniła go tylko dla mnie jednego, alem tego nie śmiał wymówić; była zanadto przenikliwą, by nie odgadnąć myśli która mi te słowa przyniosła na usta. Więc znowu zwróciłem rozmowę na Gustawa, bo jego blada twarz i smutne spojrzenie uparcie tkwiły w pamięci mojéj.
— A ten młody człowiek, spytałem, czyż jedyném utrzymaniem jego i matki są lekcye dawane u pani?
— Nie śmiałam go o to pytać, odrzekła, bo widzę że jest równie dumnym jak biédnym. Wiem że rano chodzi do uniwersytetu; może téż spędza noce na przepisywaniu aktów, albo nad równie mało płatném a mozolném zajęciem. Sam oznaczył zapłatę za lekcye swoje; ale to jest tak mało! Próbowałam zwiększyć ją daremnie.
— Czy masz pani jego adres? spytałem, może potrafiłbym mu wynaléźć na czas wolny korzystniejsze zajęcie.
Wymieniła mi go, spoglądając na mnie pełném wdzięczności spojrzeniem; spojrzenie to jednak miało cechę zupełnéj bezinteresowności. Była dobrą, i myślała że i ja dobrym jestem i dziękowała mi za to.
Mimowolnie zarumieniłem się pod tym wzrokiem. Jam działał z prostéj ciekawości, lub gorzéj jeszcze, przez zazdrość. Ten młody człowiek był dla mnie problematem, który rozwiązać chciałem jedynie dlatego, że się z nią łączył, że przez niego miałem nadzieję dowiedziéć się czegoś więcéj o niéj.
Po chwili pani Nasielska wstała, poszła do fortepianu i zaczęła cóś grać, zrazu cicho, niepewnie, jak gdyby szukała tonów odpowiednich do myśli i uczuć swoich; potém dźwięki nabiérały coraz wyraźniejszych zarysów, wiązały się w melodyą fantastyczną a piękności pełną, jak kobiéta która ją grała. Pod jéj palcami fortepian zdawał się naprzemian płakać, jęczéć boleścią i śpiéwać hymn pogody i światła.
Słuchałem ją, tłumiąc oddech i napróżno siląc się rozpoznać co ona grała. Nie był to z pewnością ani żaden z modnych salonowych utworów, ani żadne ze znanych arcydzieł klasycznych. Nie grała dla popisu, nie grała dla mnie nawet, ale czyniła to jak ptak co śpiéwa z potrzeby, dla saméj siebie, jak gdyby musiała wypowiedziéć melodyą to wszystko, co przepełniało jéj piersi. Powoli tony przechodziły w pianissimo, konały w jakiémś oddaleniu mroczném, aż umilkły, odezwały się znowu raz drugi, niby wspomnienie... i w pokoju stała się uroczysta cisza, któréj żadne z nas przerwać nie myślało.
Ukryłem twarz w dłonie i słuchałem, bo dźwięki jéj muzyki wyraźniejszemi były dla mnie niż słowa; one wypowiadały samę treść jéj istoty. Czułem w nich namiętną skargę serca, skazanego siłą wypadków na milczenie, nieskończoną miękkość kobiécych uczuć zmarnowanych i to wieczne „ja także kochaćbym mogła,“ odzywające się w każdéj szlachetnéj a samotnéj piersi.
Powstałem wreszcie i zbliżyłem się do niéj, cicho, ostrożnie, jak gdyby w powietrzu unosiły się jeszcze niesłyszalne dźwięki, a jam się lękał rozwiać ich czary. Pani Nasielska siedziała z głową trochę spuszczoną na piersi; widocznie zapomniała o obecności mojéj. Oczy jéj zdawały się oblane falami światłości, paliły spokojném wejrzeniem; drobne usta, wpół otwarte, odchylały się westchnieniem czy słowem tajemniczém, niedosłyszaném przez żadne ucho.
Gdym stanął przed nią, drgnęła lekko, wyraz zachwytu zniknął z jéj twarzy; spojrzała na mnie jak wprzódy.
— Co pani grałaś? spytałem.
— Nie pamiętam, odparła, powstając. Mam jakąś kapryśną naturę; nigdy nic porządnie zagrać nie mogę, bo tłoczy mi się do pamięci to wszystko, co słyszałam kiedykolwiek.
— Tego coś pani grała ja nie słyszałem nigdy.
— Być może, wyrzekła z uśmiéchem, ale ja panu żadnego objaśnienia dać nie potrafię.
— Grałaś pani to coś czuła.
— To prawda, odpowiedziała z dziwną prostotą; nie pytaj mnie pan o więcéj.
Po chwili jednak dodała:
— Powinnabym przecie ująć fantazyą swoję w jakieś kluby, i staram się o to.
— Dlaczegóż, zawołałem z przerażeniem prawie, pani grasz inaczéj wprawdzie, ale piękniéj niż wszyscy?
— Bo chciałabym dawać lekcye muzyki; to jedyna rzecz którą umiem dość dobrze, by ją wykładać.
Stanąłem oniemiały. Nie mogłem uwierzyć, by drobne te ręce skazane były na tak niewdzięczne zajęcie.
— Więc aż do tego przyszło? zawołałem w końcu.
— Oh! wyrzekła, nie zważając na znaczenie tych słów, teraz wiem przynajmniéj, że z majątku męża zostanie nam cokolwiek; nie wiem jednak czy to wystarczy na wychowanie moich synów.
— Rodzina męża pani tak bogata!
— Rodzina męża nie przyjęła mnie nigdy za swoję, odparła dumnie. Teraz wprawdzie odezwała się do mnie, żądając bym zrzekła się praw do dzieci i ofiarując mi wzamian dożywotnią pensyą, czy jakąś summę — nie wiem sama dokładnie, bo nie dosłuchałam propozycyi.
Gdy to mówiła, twarz jéj pałała, a usta drżały tak, że głos jéj nawet wychodził urywany, niepewny.
— Więc pani odmową swoją dowiodłaś światu, jak cię niesprawiedliwie oskarżał, zadałaś fałsz wszystkim posądzeniom jego.
Ale wzruszenie jéj, czy téż objawy jego, trwały krótko. Podczas tych słów moich wróciła zupełnie do zwykłego spokoju i nie uznawała widać filozoficznéj pociechy jaką dać jéj chciałem, bo skinęła ręką niedbałe.
— I cóż mnie obchodzą, wyrzekła z lekkim, pogardliwym usmiéchem, wyniki jakie świat wysnuje z czynów moich? Ja nie uznaję prawa jego nad sobą, ja stoję po za światem, zerwałam z nim nazawsze; on nie wedrze się nigdy dokoła radości i cierpień moich.
Powinienem był spodziéwać się tych hardych wyrazów, a jednak przywyknąć do nich nie mogłem; burzyły one zbyt gwałtownie wszystkie utarte, ogólnie przyjęte pojęcia.
— Przecież, wyrzekłem, próbując bronić tych czczych formułek, które szanowałem przez życie całe, gdybyś pani miała kogóś obchodzącego cię bardzo...
— Ależ ja mam takich, przerwała mi, nie rozumiejąc widocznie do czego zmierzam.
— To nie chciałabyś pani, kończyłem niezrażony, utracić szacunku i przyjaźni tych których kochasz.
Kobiéta roześmiała się tylko, jak gdybym wypowiedział cóś bardzo komicznego.
— Ależ, wyrzekła po chwili, ja dbam tylko o takich, których szacunek i przyjaźń mogłabym utracić przez istotną winę. Nie mogłabym nawet żałować tych, coby odsunęli się odemnie bez przyczyny i przeciwnie, dziękowałabym wypadkom, któreby odkrywając mi ich rzeczywistą wartość, uchroniły mię od marnowania serca i czasu dla ludzi nie zasługujących na to.
Miała słuszność: w każdém jéj słowie była logika, przy któréj wszystkie oklepanki kursujące swobodnie śród świata, pod osłoną ludzkiego głupstwa, traciły odrazu swą wartość fałszywą. Czułem że walczyłbym z nią daremnie i to w złéj sprawie, że przeciw tym jasnym poglądom, moje doświadczenie, oparte na rutynie, ostać się nie mogło.
Rozmowa nasza przeciągnęła się jeszcze czas jakiś. Wyszedłem rozmarzony, zachwycony jak wczoraj, a może więcéj jeszcze. Im dłużéj byłem z tą kobiétą, im lepiéj rozumiałem tego słonecznego ducha, tém jaśniéj było w myśli mojéj.
Dnia tego nie zastanawiałem się nad samym sobą, ale rozpamiętywałem każdy wyraz wczorajszéj rozmowy. Słowa jéj, nie były to oderwane paradoksy, olśniéwające śmiałością swoją; wszystko co mówiła wiązało się w jéj myśli w doskonałą harmonią, i powoli ta cudowna postać, orzucona dotąd mgłą niezrozumienia, rysowała się coraz wyraźniéj w oczach moich, w całéj potędze swéj niezmąconéj pogody.
Teraz nawet myśl, że to wielkie serce kochać mogło, stała mi się znośniejszą, bo miłość ta musiała być godną jego, a zresztą im więcéj poznawałem ją, tém lepiéj musiałem zrozumiéć, że pomiędzy nami leżała przepaść. Ale pomimo to życie moje całe skupiało się w niéj jednéj; jéj myśli, jéj marzenia, a nawet to wszystko co ją otaczało, stało się moim światem; kochałem to co ona kochała, jéj dzieci, tego Gustawa nawet, który miał szczęście zbliżyć się do niéj i połowę życia żyć przy niéj.
Teraz dopiéro zrozumiałem słowa listu Stanisława „że podziękuję mu kiedyś za poznanie pani Nasielskiej.“ Doprawdy, on nie przeczuwał pewno, czém ona stała się dla mnie, nie przewidział że wzbudzi uczucie szalone w moim wieku. On znał mnie takim, jakim byłem dla wszystkich; nie wiedział o tych stłumionych płomieniach, kryjących się na dnie méj istoty; nie wyobrażał sobie nawet w tym względzie niebezpieczeństwa, bo nie zbroił mnie przeciw niemu; a przecież, mimo to co się stało, jam błogosławił jeszcze chwilę, która mi ją poznać dała. Teraz wiedziałem przynajmniéj, że śród brudu, kału i nikczemności świata, były jeszcze istoty prześcigające najśmielsze ideały, wyższe od mglistych marzeń całą potęgą realności swojéj. W myśli mojéj jéj słowa łączyły się z czarem jéj muzyki, z czarem jéj głosu, dźwięczącego dla mnie nieporównaną harmonią i podnosiły do potęgi wszystkie szlachetne pierwiastki ducha mego, rozszerzały mój widnokrąg moralny. Czułem się zdolnym do wszystkiego co dobre, silnym na cierpienia, pragnąłem każdego wspomódz, każdego przygarnąć do bijącego serca.
Nazajutrz, była to niedziela, umyśliłem korzystać z dnia wolnego i wyszukać pana Gustawa. Pozór nastręczał mi się sam z siebie, bo właśnie jeden z moich znajomych, świéżo ze wsi przybyły, prosił mnie o wskazanie dla dzieci nauczyciela nauk przyrodniczych. Więc około dziesiątéj wybrałem się do niego, spodziéwając się, z powodu święta, zastać go w domu.
Nie omyliłem się. Mieszkał na Pańskiéj ulicy, w jednym z tych pokrzywionych, wpadłych w ziemię dworków, których okna zdają się zniżać do stóp przechodniów. Zajmował wraz z matką facyatkę o trzech oknach, do któréj wskazano mi prowadzące wązkie i strome wschody. Daléj omylić się nie mogłem: jedne tylko drzwi prowadziły do biédnego mieszkania i drzwi te nawet były niedomknięte.
Na wschodach jeszcze doszła uszów moich żywa rozmowa; widocznie rozmawiał z matką, bo słyszałem naprzemian jego poważną mowę i ostry głos staréj kobiéty.
— Czy nie wytchniesz trochę? czy nie wyjdziesz dzisiaj? pytała.
Słowa te wyrażały troskliwość, a jednak ton jakim wymówione były, odejmował im całą słodycz; ton ten był opryskliwym prawie.
— Nie, moja matko, nie mam czasu, odparł Gustaw łagodnie.
— Jesteś blady, mizerny, od jakiegoś czasu nie szanujesz się; gotóweś zachorować jeszcze. Doprawdy, tegoby tylko brakowało.
Widocznie, mówiąc to, miała na myśli nie zdrowie syna, ale egoistyczną trwogę o wszystkie trudy, koszta i starania, jakie choroba sprowadziłaby na nią.
— Uspokój się, mamo, jestem zdrów i silny. Nie przerywaj mi proszę, bo pracować muszę, mówił syn z jednaką zawsze łagodnością.
Ale matka nie zwróciła najmniejszéj uwagi na prośbę zawartą w tych słowach.
— Gdybyć przynajmniéj, ciągnęła daléj, ta twoja praca pożyteczną była; ale każdy szewc przy kopycie więcéj zarobi od ciebie, choć siedzisz dzień i noc schylony nad książkami. Ja ci mówię zawsze, że to daremnie wszystko, że to chleba nie daje.
— Moja matko, odparł Gustaw, a głos jego drżał lekko, widzisz przecie że robię co mogę.
— Tak, tak, co możesz, mruknęła kobiéta, niby sama do siebie, jednak tak głośno, żem każde słowo zrozumiał, — a komorne jeszcze nie zapłacone i żyjemy, jak najnędzniejsi wyrobnicy, kartoflami i chlebem.
Te ostatnie wyrazy, zwrócone do człowieka który zabijał się pracą, były okrucieństwem daremném. Odczułem je w głębi serca, jak gdyby te niesprawiedliwe wyrzuty mnie dotykały. Sądziłem że one w końcu wyczerpią cierpliwość syna i słuchałem odpowiedzi jego. Ale odpowiédź ta była słodyczy pełną; w słowach matki dosłyszał on tylko jéj skargę na ciężką dolę.
— Mamo, ja wiem że cierpisz, wyrzekł stłumionym głosem. Może kto inny na mojém miejscu potrafiłby lepiéj radzić sobie na świecie. Przebacz mi; choć chciałbym, nie potrafię być innym. Człowiek może być pożytecznym tylko w swoim zakresie. Przecież i ja skończę uniwersytet. Bądź cierpliwą, matko.
Te wyrazy wymówił z prostotą i smutkiem; ale widać stara kobiéta zatopioną była zbyt wyłącznie w swoich myślach, by na to zwrócić uwagę. Przywykła znać wyzyskiwać czas, pracę i przyszłość syna na swój własny użytek; nie rozumiała wcale, że zbyteczném było przypominać mu to co znosić musiała. On i tak widocznie odmawiał sobie wszystkiego, wyrzucając sobie może w duchu, że tak mało uczynić jest w stanie.
Pomiędzy temi dwiema istotami, które powinny były być sobie światem, istniał ten zbyt częsty a zbyt mało pojmowany stosunek, jaki napotkać tylko można między ludźmi różnéj miary duchowéj. Matka codzień męczyła syna, wymawiając mu że jest ofiarą nieudolności jego, bo, jak zwykle istoty nizkiéj moralnéj wartości, wierzyła tylko w powodzenie, a znosząc zły los niecierpliwie i bez godności, podwajała narzekania, ile razy chciała cóś wymódz na jego skolataném sercu.
Znałem zbyt dobrze świat i rozmaite stosunki ludzkie, by się omylić na znaczeniu téj rozmowy. Były tam dwie istoty związane z sobą świętym węzłem krwi, jedna szlachetna, druga pospolita, i, jak zwykle bywa, istota szlachetna była ujarzmioną, zdeptaną i poświęconą przez drugą, dlatego jedynie, że nie umiała podejrzéć tych sercowych forteli, któremi obwikływano ją powoli, że każdą łzę miała za łzę prawdziwą i wierzyła że tak jak sama kocha, kochaną być powinna.
Gustaw wyraźnie nie wchodził w to, jaką była matka jego; wiedział że był jéj jedyną podporą, nadzieją i pozwalał jéj wbijać szpilki w serce swoje bezkarnie, bo nie przypuszczał nigdy, by ona wiedziała co czyni. Ale jam patrzył na ten stosunek trzeźwém okiem.
Teraz on błagał ją o cierpliwość, nie domyślając się nawet, że jemu prędzéj daleko zbraknąć jéj mogło. Widać jednak obecnie w plany matki jego nie wchodziła cierpliwość, bo odezwała się cierpko:
— Łatwo to mówić, ale nim dobre chwile nastaną, rosa oczy wyjé.
— Wfięc cóż mam czynić, matko? powiédz wyraźnie czego żądasz odemnie?
Gdy to wymówił, usłyszałem poruszenie krzesła. Widać zrozumiał, że daremnie teraz kusiłby się pracować i porzucił miejsce swoje.
Zapewne téż do tego rezultatu zmierzała matka jego, bo teraz głos jéj zabrzmiał zupełnie inną nutą.
— Moje dziecko, mówiła, siląc się nadać tym słowom wyraz serdeczny, pomówmy otwarcie o twojéj przyszłości.
— Moja przyszłość jest wytkniętą; znasz moje zamiary. Za rok skończę wydział chemiczny, a wówczas z łatwością znajdę miejsce w jakiéjbądź fabryce.
— A jeśli miejsca nie znajdziesz?
— Dlaczegóż chcesz odbiérać mi nadzieję, matko? wyrzekł z lekką wymówką. Przy pracy, dobréj woli i nauce, nie lękam się niepowodzenia.
— Jednakże wszystko przypuścić należy, mówiła matka, która zapewne miała jakieś wyrachowanie, by przyszłość i teraźniejszość w najczarniejszych mu kolorach malować; a w takim razie...
— W takim razie, powtórzył.... wszak dotąd nie zbrakło nam jeszcze chleba. Bądź spokojną, i daléj nie zbraknie.
Ta perspektywa przecież nie zdawała się wcale uśmiéchać staréj kobiécie, bo zaczęła cóś szeptać płaczliwym tonem. Było tam cóś o bogatéj dziewczynie; propozycyi jéj jednak nie mogłem usłyszéć dokładnie. Po chwili doszedł mnie głos Gustawa stłumiony i drżący:
— Nie mów mi o tém, matko, to daremnie. Nie mogę, nie powinienem działać przeciw sumieniu swojemu; nie zejdę z wytkniętéj drogi, chociażbym na niéj miał spotkać same ciernie i zawody.
— Tak, tak, wiem o tém; jesteś egoistą, myślisz tylko o sobie samym. Niech stara matka umiéra z niedostatku i pracy, tobie to wszystko jedno.
Te słowa doleciały mnie, przerywane płaczem.
Niepodobna mi było wejść w téj chwili. Mimowoli prawie wysłuchałem domowéj sceny, gdyż matka i syn, mieszkając sami na tém poddaszu, nie potrzebowali lękać się ciekawych uszów. Słuchałem daléj.
— Matko! matko! zawołał Gustaw, jak gdyby rzeczywiście poczuwał się do winy; ja dla ciebie uczyniłbym wszystko!
— Tak, wszystko, oprócz tego jednego, czego pragnę.
Nastała chwila ciszy.
— Wszystko, oprócz tego com nie powinien, wyrzekł syn miękko, ale tak stanowczo, że matka musiała zrozumiéć, iż są rzeczy których wymagałaby daremnie.
Ja jednak dosłyszałem w głosie jego tyle boleści, iż wniknąłem od razu w położenie człowieka, co oprócz ciężkiéj walki z losem, może prócz walki z uczuciem własném, musiał łamać się jeszcze z wymaganiami kobiéty bez serca, która była matką jegogo. Teraz zrozumiałem jego smutne, surowe spojrzenie i bladość powlekającą jego rysy. Już zabiérałem się zejść ze schodów, widząc że trafiłem nie w porę, gdy niespodzianie drzwi od mieszkania otworzyły się i stanęła w nich postać kobiéca. Była ona wysoka i chuda; spiczaste jéj rysy harmonizowały z przykrém brzmieniem głosu, miały oschłość i cierpkość jéj słów; oczy niezbadanego koloru, szare, biegające, obwiedzione były czerwonym rąbkiem powiek, i to nadawało jéj wyraz przebiegły. Oczy te przypominały barwą i wyrazem nocne drapieżne ptaki. Zresztą nic w jéj postaci nie zdradzało choroby, zgrzybiałości ni nędzy. Twarz jéj pomarszczona, była jednak czerstwą i rzeźką; zdawało się że bruzdy wyryte na niéj wypisały nie cierpienia i smutki, ale nizkie namiętności. Usta miała zacięte, a jednak dolna warga zwieszała się nieznacznie w obydwóch kątach, nadając twarzy wyraz zawzięty i złośliwy razem.
Widocznie ta kobiéta zdolną była podejść tam, gdzie zawojować nie mogła, bo rysy jéj zdradzały upór; mówił to wyraźnie jéj nos haczykowaty, mówił gniewliwy wykrój nozdrzy, mówiły obwisłe policzki, a nadewszystko wejrzenie fałszywe. Dość było spojrzeć na nią, by zrozumieć że dola jéj nie była tak ciężką jak mówiła, że narzekając na wiek, przewidując śmierć blizką, nadużywała tylko położenia swego i ufnego serca syna. Pomiędzy dwojgiem nimi, on zdawał się daleko bardziéj niż ona znękanym. Ubraną nawet była z pewną wytwornością i nic w niéj nie zdradzało téj doraźnéj nędzy, którą tak niemiłosiernie rzucała w oczy synowi.
Gdy przechodziła koło mnie, podniosłem wzrok na nią. Ta kobiéta mogła być piękną kiedyś; teraz jednak przebiegłe oczy i obwisła dolna warga nadawały jéj wyraz pospolity, wstrętny nawet, wyraz chciwości i zimnego postanowienia. Widocznie w sprzeczce z synem, nie mogąc postawić na swojém, cofnęła się roztropnie, pod pozorem niedzielnego nabożeństwa, bo niosła książkę od modlitwy i różaniec na ręku. Zbliżyłem się do ściany, zostawiając jéj wolne przejście. Minęła mnie, nie domyślając się pewno, że była przedmiotem méj uwagi, i poszła daléj zasapana, gniewna, ciężkim krokiem zstępując ze wschodów.
Gdym stracił ją z oczów, zbliżyłem się do drzwi mieszkania i zapukałem. Drzwi nie były zamknięte.
— Proszę, odezwał się głos Gustawa.
Wszedłem. Pokoik był bardzo mały. Służył on widocznie za kuchnię, pracownię i sypialnię młodego człowieka. W oknie stał wielki stół z prostego drzewa, na nim leżało kilka książek, wiele notat, kajetów i nic więcéj. Zresztą nie zastałem tam wcale przyborów naukowych, któremi zazwyczaj zawalone są mieszkania pracowitych lub zdolniejszych chemików; ale nie dziwiłem się temu. Odgadłem że Gustaw odrzucił z życia to wszystko, co nie było niezbędném, i nie pozwalał sobie nawet robić doświadczeń na własną rękę, jako nazbyt kosztownych. A przecież przez drzwi otwarte do sąsiedniego pokoju dojrzałem firanki w oknie, kwiaty, wygodny fotel i to wszystko co dowodzi, że nędza nie dostała się jeszcze w czyjeś progi.
Młody człowiek ubranym był w ciemną płócienną bluzę; chciał widać zaoszczędzić mundur uniwersytecki. Siedział przed stolikiem, z czołem wspartém na skrzyżowanych rękach. Zapewne rozmowa z matką zerwała wątek jego myśli, bo atrament zasechł mu na piórze, a on spoglądał smutnie na kartę niezapisanego papiéru, starając się zebrać myśli i zapanować nad sobą.
Na mój widok powstał szybko i zbliżył się ku mnie z pewném zdziwieniem. Był bardzo bladym, usta jego zbielałe drgały jeszcze powściąganém wzruszeniem, a szare oczy patrzyły z rodzajem pognębienia.
— Przepraszam pana bardzo, wyrzekłem, jeśli przerywam zatrudnienie.
— Oh! odparł smutnie, w téj chwili nie byłem zajętym.
— Ale, ciągnąłem daléj, dowiedziawszy się od pani Nasielskiéj, że podjąłbyś się pan lekcyj prywatnych, przyszedłem prosić go o parę godzin tygodniowo.
Śledziłem wyraz jego twarzy, wymawiając imię kobiéty, którego nie mogłem usłyszéć bez dreszczu. Twarz jego na pozór pozostała niezmienną, tylko w źrenicy mignął jakiś błysk przelotny, jak gdyby to imię strząsało z jego myśli bolesne troski codzienne i przywodziło mu na pamięć błogosławioną ciszę jéj ogniska.
Zaczęliśmy umawiać się o godziny i warunki. Próbowałem zdobyć jego zaufanie i pod pewnym względem udało mi się to nawet. Gustaw mówił mi o zamiarach swoich, o przeszłości i obecném swém położeniu, ze szczerością człowieka, który położenie to przyjął otwarcie. Poglądy jego były trzeźwe, znosił walki życia ze spokojną energią, jak przystoi tym co znają dokładnie miarę sił swoich; a jednak, pomimo słusznych nadziei, twarz jego ani na chwilę nie straciła smutnego wyrazu. Żaden promień radości nie ożywił mu oczów; znać życie przedstawiało mu się tylko w formie surowego obowiązku. Miał wolę spełnić go mężnie, ale żadna pewniejsza nadzieja nie rozjaśniała mu twardéj przyszłości. A przecież miał zaledwie lat dwadzieścia kilka, był w wieku marzeń, rojeń i snów czarownych. Daremnie cierpiénie srożyłoby się wkoło; on zawsze schronić się niémógł w przed w zaczarowane kraje ideału.
Patrzyłem na niego z rodzajem podziwu. Nieraz spotykałem się w życiu z ludźmi wychowanymi w twardéj szkole nieszczęścia; ale poraz piérwszy widziałem je przyjęte mężnie, bez omówień żadnych, bez roztkliwiania się nad samym sobą. On nie pozwalał sobie zastanawiać się nad własną dolą, nie miał na to czasu ni woli; czuł że nie powinien marnować sił swoich daremnie i szedł naprzód, nie oglądając się wkoło, nie zatrzymując śród drogi swojéj.
A jednak to wszystko nie wystarczało, bym zrozumiał go dokładnie. Zdawało mi się że pomiędzy nim a nadzieją każdą stała jakaś zapora niewidzialna, wzniesiona myślą jego, nieprzebyta jak przekonanie. Był on na pozór chłodny, lodowaty nawet; w czasie długiéj rozmowy naszéj nie wyrwało mu się żadne żywsze słowo, żaden dźwięk serdeczny, jak gdyby przywykł stać zawsze na straży wrażeń. Nie mogłem jednak uwierzyć, by po za tym chłodem nie było nic więcéj, by serce jego nie uderzało prędzéj wtedy, gdy lica były nieruchome; nie mogłem wierzyć, by jedynym zapałem jaki tkwił w duchu tego człowieka, był zapał wiedzy, by to jedno starczyło mu za uniesienia młodzieńcze, za uciechy życia, za miłość. Mimo to, siłą wypadków, czy poprostu z charakteru swego, Gustaw przedstawiał mi prototyp téj zimnéj, nieubłaganéj ambicyi, która zawsze dosięga swego celu.
— Zajdziesz pan daleko, wyrzekłem, wsłuchując się w zamiary jego.
Blady uśmiéch przesunął mu się po ustach.
— Dodajesz mi pan odwagi, odparł z odcieniem smutku, gdy przeciwnie matka moja nie wróży mi powodzenia.
Piérwszy raz młody człowiek wspomniał matkę; uczynił to jednak bez żadnéj goryczy.
— To dziwne, rzekłem. Wszak matki rzadko wątpią o przyszłości swych synów.
Gustaw nie odpowiedział mi, jak gdyby nie dosłyszał tych słów ostatnich. Zabiérałem się do wyjścia po godzinnéj rozmowie, pełen szacunku dla młodego człowieka, ale równie nieświadomy jak poprzednio, nie dobadawszy się nawet śladu miłosnéj tajemnicy.
— Jeżeli pan możesz, rzekłem, powstając i powracając do interesu którego użyłem za pozór odwiédzin, chodź ze mną. Przedstawię panu przyszłych jego uczniów.
Gustaw spojrzał na blaszany zégar, wiszący na ścianie: wskazywał godzinę jedenastą.
— W téj chwili to niepodobna, odparł. Zechciéj mi pan jaką inną porę oznaczyć. Obiecałem dzieciom pani Nasielskiéj, że pójdę z niemi do zoologicznego gabinetu.
— Pójdę i ja z panem, wyrzekłem, uradowany myślą, iż będę ją mógł zobaczyć wcześniéj niż sądziłem.
Ulica Pańska nie jest zbyt odległą od Kruczéj; przestrzeń tę zresztą przebiegliśmy szybkim krokiem, jak to czynią ludzie którym pilno oglądać ukochane oblicze, lub téż ci, co nie mogą tracić drogiego czasu. Jedno równie jak drugie mogło powodować Gustawem. Za chwilę byliśmy w oparkanionym dziedzińcu, przed domem obrośniętym dzikiém winem i bluszczem; ale o dziwo! brama była na oścież otwartą, a przed gankiem stał elegancki tilbury, którego rasowe konie grzebały ziemię niecierpliwém kopytem. W tilbury siedział młody człowiek, trzymając lejce, które gotów był rzucić pomieszczonemu w tyle groomowi, i rozmawiał ze starym sługą pani Nasielskiéj.
— Czy pani w domu? pytał, podnosząc się, jak gdyby już miał wyskoczyć z powozu.
— Niéma pani, taką była stereotypowa odpowiedź.
Chmura widoczna przemknęła po pięknéj twarzy młodego człowieka; widać te słowa usłyszał nie poraz piérwszy.
— Kiedyż panią zastać można? wyrzekł po chwili namysłu.
— Nie wiem tego, odparł lakonicznie stary sługa, przybiérając, stosownie do okoliczności, minę obojętnie tajemniczą, jaką mają słudzy wielkich domów.
Młody człowiek targnął niecierpliwie lejce, aż konie wspięły się, parsknęły i zapieniły, wstrzymane silną ręką. Właściciel ich zresztą zastanowić się musiał, że rozmowa z lokajem spełniającym tylko rozkaz odebrany, do niczego doprowadzić nie może, bo rzuciwszy bilet, popuścił lejce, a konie uniosły go pędem po źle brukowanym dziedzińcu i znikły nam z oczów w zakręcie ulicy.
Miałem czas przyjrzéć mu się: był pięknym i kształtnym, jak Apollo Guido Reniego, kierujący rydwanem słońca.
Stary obracał w ręku odebrany bilet, na którym, według wszelkich wymagań panującéj mody, wyryte było: Hrabia Gaston W. i mruknął, spoglądając na niego z pewném zadowoleniem:
— Niedługo będziem ich mieli cały tuzin.
— Więc ten pan tak często tu przyjeżdża? spytałem, nie mogąc pohamować ciekawości swojéj.
Ale stary nie drożył się z odpowiedzią; znać za przykładem pani swojéj uważał mnie tu za domowego.
— Oho, wyrzekł, od cztérech dni jak pan hrabia jest w Warszawie, bywa tutaj codzień, czasem nawet po dwa razy dziennie, i odjeżdża tak jak teraz.
— Więc pani przyjąć go nie chce?
— Pani nie zrobiła dla niego wyjątku, odparł stary, umyślnie czy przypadkiem prostując słowa moje.
Wzrok mój padł na Gustawa: brwi jego były ściągnięte, jakby słuchał niecierpliwie zapytań moich; surowe oczy jego zdawały się gromić mnie i badać, jakiém prawem śmiem je czynić.
Postępowanie jego całkiem było odmienne: kochał-li czy nie kochał pani Nasielskiéj, tego najbystrzejszy badacz nie umiałby dostrzedz, ale to pewna, że miał dla niéj cześć nieograniczoną, że może myślą nawet nie dotknął jéj stosunków i czynów.
Mimowolnie krew uderzyła mi do twarzy, jak gdyby on był w stanie wyczytać wszystkie wrażenia moje. Śledząc tajniki jéj życia, jam źle postępował; nadużywałem ufności kobiéty, która tak szlachetnie otworzyła dla mnie zamknięte wszystkim drzwi swego domu.
Weszliśmy razem do salonu. Pani Nasielska była w ogrodzie z dziećmi; siedziała w rodzaju altany, utworzonéj przez płaczący jesion, którego gałęzie pochylały się prawie do ziemi, dając cień pożądany. Gdzieniegdzie tylko po przez młode wiosenne liście przebijały się promienie słoneczne, a ich złote blaski połyskały na kruczych splotach włosów kobiéty, migając na nich za każdym wiatru powiewém.
— Miałaś pani gościa, wyrzekłem po piérwszém przywitaniu, który mniéj szczęśliwy od nas, odprawiony został przez nieubłaganego Cerbera.
Skinęła ręką właściwym sobie niedbałym ruchem, jak gdyby chciała powiedziéć, że nie obchodzi jéj to wcale. Widocznie, zrywając ze światem, nie miała żadnéj skrytéj myśli, nie dbała nawet o wrażenie jakie jéj nieobecność sprawić mogła.
— Dzieci wyglądały pana bardzo niecierpliwie, wyrzekła, zwracając się do Gustawa.
On stał o kroków kilka pomiędzy chłopcami, jak gdyby oni tutaj byli jedyną myślą jego.
— Przepraszam, spóźniłem się trochę, odparł.
— Wina za to, odezwałem się przychodząc mu w pomoc, na mnie spaść powinna; ja zatrzymałem pana Gustawa.
Dzieci z nauczycielem wybrały się szybko. Rad byłem temu, bo niewiedziéć dlaczego, przenikliwe oczy młodego człowieka ciążyły na mnie, odbiérały mi swobodę myśli. Po ich odejściu rozmawialiśmy, chodząc po szczupłym zakręcie ogrodu, patrząc na kwiaty, na niebo i na słońce — gdy niespodzianie ukazał nam się Cerber z listem na tacy. List ten elegancki i wonny, nie nosił stempla pocztowego.
— Połóż to na mojém biurku, rzekła pani Nasielska; przeczytam potem.
— Czekają na odpowiedź.
— Zkądże?
— Przyniósł go służący hrabiego Gastona.
Rozłamała pieczątkę i czytała, z początku niechętnie, potém z większą uwagą. Skończywszy potrzymała w ręku list z pewnym namysłom.
— Niech zaczekają, powiedziała, odpiszę zaraz.
Cerber odszedł z tą wiadomością.
Co ten list zawiérał? co uczynić by się o tém dowiedziéć? Zagadnienie to jednak okazało się bardzo łatwém do rozwiązania, bo pani Nasielska podała mi list otwarty.
— Świat nie jest jeszcze tak złym jak sądziłam, wyrzekła, a na jéj ustach zarysował się jeden z tych nieokréślonych uśmiéchów, w którego skład wchodziło w równéj mierze szyderstwo i wesele. Przeczytaj pan to, ja tymczasem dam odpowiedź.
Zanim miałem czas opamiętać się, szczęśliwy tym nowym dowodem ufności, odezwały się wesołe głosy. Chłopcy przybiegli do matki, opowiadając jeden przez drugiego doznane wrażenia. Za nimi szedł pan Gustaw.
Mimowolnie oczy moje przeniosły się z ćwiartki papiéru na twarz młodego człowieka, jak gdybym pytał, czy mnie jednego spotkał zaszczyt wejrzenia w jéj korespondencyą.
— Mój Boże, wyrzekła kobiéta, jakby odpowiadając na spojrzenie moje, niéma tu żadnéj tajemnicy.
Mówiła głośno, jakby umyślnie by Gustaw ją usłyszał, i przeszła lekko, swobodnie, musnąwszy go na wązkiéj ścieżce fałdami sukni.
Ja tymczasem rozwinąłem list i czytałem.
„Pani! pisał hrabia Gaston, byłem u ciebie o różnych godzinach i zastałem zawsze drzwi twoje zamknięte. Nie śmiem uskarżać się na to, gdyż wiem że postanowienie to nie tyczy się mnie jednego, że wszyscy znajomi twoi doznali podobnegoż zawodu. Nie wchodzę w przyczyny odosobnienia, chociaż nad niém boleję, bo znając cię, wiem że muszą być ważne i sprawiedliwe; a przecież śmiem żądać, byś uczyniła wyjątek dla mnie. Przed dwoma laty, pani, gdym miał szczęście poznać cię, uczyniłaś na mnie niczém niestarte wrażenie; kochałem cię, chociaż musisz oddać mi sprawiedliwość, że uczucie to ukryte było i milczące. Dzisiaj jesteś pani wolną, wieść niesie że majątkowo zruinowaną. Jeśli to prawda, byłbym najszczęśliwszym z ludzi, gdyż mógłbym tobie, pani, i dzieciom twoim wrócić więcéj niżeliś straciła, ofiarując ci wierne serce imię nieskalane i sto tysięcy rocznego dochodu. Racz oznaczyć mi pani godzinę, w któréj mógłbym stawić się u ciebie; pozwól mi przynajmniéj przemówić za sobą; zechciéj mnie przyjąć. Wszak to do niczego nie obowiązuje, a mnie nie upoważni nawet do nadziei.“
Przeczytałem ten list raz i drugi i zapytałem samego siebie, czemu pani Nasielska podała mi go tak bez namysłu? Czy uważała propozycyą w niém zawartą za zbyt świetną, by wahać się z jéj przyjęciem i dlatego nie robiła tajemnicy z rzeczy, która i tak wkrótce wszystkim musiała się stać wiadomą? Po chwili jednak rozwagi, uderzył mnie ton tego listu. Był to bez zaprzeczenia list uczciwego człowieka i człowieka dobrze wychowanego, a przecież cóś w nim zdradzało tę niezachwianą pewność siebie, jaką sądził się w prawie okazywać, mając imię, majątek, piękność i stanowisko towarzyskie. On zapytywał tylko dla formy, przekonanym będąc, że propozycyą jego zostanie przyjętą z uniesieniem; ale odcień ten zamknięty był w tak subtelnych granicach, że tylko wprawne oko dostrzedz go mogło. Na pozór list był tylko bezinteresownym i szlachetnym.
W milczeniu podałem pismo Gustawowi, ale on cofnął rękę.
— To list od hrabiego Gastona, zawołałem; oświadcza się o rękę pani Nasielskiéj.
Te słowa odbiły się od puklerza jego obojętności. Przyjął je jak gladyator cios śmiertelny, bez zmrużenia powiek, a jednak nie mogłem pozbyć się myśli, że to dla niego był cios śmiertelny.
— Pani Nasielska ma prawo rozporządzać sobą, odparł spokojnie.
— Ale cóż pan sądzisz o tém? zapytałem niecierpliwy, bo paliła mnie chwila każda.
— Ja nic nie sądzę, nie mam prawa sądzić, zawołał z pewną stanowczością, jak gdyby chciał skończyć tę rozmowę.
— Cóż ona odpowié? mówiłem daléj niezrażony.
— Przyjmie go, jeśli wart tego; odrzuci, jeśli niegodzien.
Logika téj odpowiedzi była niezaprzeczoną, co więcéj, można ją było na wszystkie strony zastosować, jak wyrocznię delficką. W téj chwili Gustaw, ze swoim niezachwianym spokojem, zaczął mnie przyprowadzać do rozpaczy i zapytywałem samego siebie, czy nie traciłem daremnie czasu, wyszukując skrytych myśli tego człowieka zimnego jak wyrachowanie matematyki, który, pod względem uczuć, rozumiał tylko powinowactwa chemiczne, a miłość znał zaledwie z nazwiska. Staliśmy w milczeniu naprzeciw siebie; serce moje biło gwałtownie, jak gdyby los mój rozstrzygał się w téj chwili. Widziałem w myśli hrabiego Gastona, jak dumny i piękny, zajeżdżał tu spienionemi końmi, jak wchodził w te ciche progi z pośpiechem szczęśliwéj miłości; widziałem ja spotykającą go z uśmiéchem na ustach. Widziałem to wszystko i zamknąłem oczy z rozpaczą, chcąc uciec przed obrazami myśli swojéj. Gdym je otworzył, ona stała przy nas; na czole jéj nie znać było troski żadnéj, jak gdyby w jéj życiu nie zaszło nic, jak gdyby ta ubiegła godzina nie rzuciła jéj pod nogi miłości, szczęścia, bogactwa.
— Pani, wyrzekłem, postępując ku niéj, pozwoliłaś mi przeczytać prośbę; czy wolno mi zapytać o odpowiedź?
Patrzyłem na nią, a jednak dostrzegłem poruszenie Gustawa, jak gdyby oburzał się śmiałością słów moich.
— I owszem, odparła, oto jest.
„Panie hrabio! propozycya pańska przynosi mi zaszczyt, przejmuje mnie szacunkiem i wdzięcznością, bo umiem odczuć całą jéj szlachetność. Wiem że jesteś pan jednym z tych rzadkich ludzi, których słowa chodzą w parze z czynami, a jednak uczynioną mi ofiarę odrzucić muszę. Nie powinno to pana obrażać, postanowiłam bowiem wcale nie iść za mąż i wyznaję to z otwartością równą téj, z jaką odezwałeś się do mnie. Na cóż więc mamy się widziéć? Postanowienie moje jest niezmienne. Przebacz mi pan, jeśli odmowa moja przykrą ci będzie. Nic mogę postąpić inaczéj. Za miłość masz prawo żądać miłości, a moje serce milczy. Znajdziesz inną kobiétę, która potrafi cię ocenić. Ja nie mogłabym dać ci szczęścia, na które zasługujesz. Zapomnij pan o mnie, lub pomyśl bez goryczy i przyjm serdeczne słowa pożegnania.“
Oddałem jéj pismo w milczeniu, spoglądając na nią. Złożyła je starannie, wsunęła w przygotowaną kopertę, zakléiła i skinęła na Cerbera, który stał w progu, czekając jéj rozkazów.
— Oddaj to służącemu hrabiego, wyrzekła.
Cerber poszedł spełnić jéj rozkaz, a w miarę jak oddalał się od nas, w piersi mojéj wzbiérały najsprzeczniejsze uczucia. Była to najprzód radość szalona, głupia radość, jak gdybym na wzburzoném morzu uniknął pewnego rozbicia, lub wyszedł szczęśliwie z wielkiego niebezpieczeństwa. Potém zastanowiłem się nad przyczyną téj odmowy. List jéj był pełen szacunku i życzliwości, nie wypowiadał jednak wcale, dlaczego odrzucała jego rękę. List ten mógł dać pole do wszelkich domysłów, upoważniał je nawet niejako; bo i czemuż go ona kochać nie miała? Czyż nie posiadał wszystkiego, co słusznie budzi miłość?
Pani Nasielska wyczytała znać to wszystko w moich oczach, bo zawołała:
— Czyż pan pomyślałeś przez chwilę jednę że ja go przyjmę?
— I cóżby w tém było dziwnego? wyrzekłem.
Spojrzała na mnie z nieopisanym, właściwym sobie wyrazem, jak gdyby bolała nad tém, że tak źle zrozumianą była.
— Dlaczego? powtórzyła. Więc pan sądziłeś, że wszystkie myśli i słowa moje były frazesami zręcznie przykrojonemi do obecnego położenia? że jestem taką jaką jestem, dlatego że inną być nie mogę? że wypowiadam pogardę światu dlatego tylko, że błyszczéć mi w nim już niepodobna? że więc uchwycę skwapliwie podaną mi sposobność odzyskania straconego stanowiska, nie pytając nawet jakim kosztem okupić je przyjdzie? Sądziłeś pan że ponieważ podobało się hrabiemu Gastonowi znaléźć mnie piękną, oddam mu się w poddaństwo, zaprę się myśli moich, uczuć i przekonań, powierzę mu serce, stanę się jego żoną?
Byłem ogłuszony tym potokiem wymowy. Kobiéta mówiła dumnie, z tłumionym zapałem, ale oczy jéj ciskały błyskawice. A przecież cóż ja uczyniłem? Czyż było ubliżeniem posądzić ją o to, że odda rękę człowiekowi, który posiadał wszystko czego świat pożąda, którego ona sama darzyła szacunkiem? Ja jednak czułem, że sądząc ją według ogólnéj miary, wyrządziłem jéj krzywdę, za którą słusznie czuła się obrażoną.
— Pani, rzekłem, czepiając się jedynego możliwego usprawiedliwienia, dlaczegóż nie mogłabyś go kochać?
— Zapewne, odparła, bo hrabia Gaston z wysokości majestatu swego raczył schylić się do mnie. Przeczytaj pan uważnie list jego; czyż lęka się on odmowy? czy przypuszcza ją nawet? Nie, ofiarując mi rękę swoję, zna całą wartość tego daru, wié dobrze, iż ludzi takich jak on się nie odrzuca.
— Ale gdybyś go pani kochała.... zawołałem. Dlaczegóż on właśnie podobać się pani nie może?
Chciała cóś odpowiedziéć, ale wstrzymała się; wyraźnie uważała za zbyteczne objaśnić mnie w tym względzie.
— Dlatego, wyrzekła tylko, że pomiędzy nami leży przepaść.
Rozumiałem wprawdzie tę przepaść, ale bardzo niewyraźnie; świat jéj pojęć zbyt nowym był dla mnie.
— On pani niewart, szepnąłem, żaden człowiek na świecie wart pani być nie może.
Dosłyszała to i poczęła śmiać się, nie wiem czy z tego naiwnego wykrzyknika, czy z mojéj zafrasowanéj miny, czy téż z własnego oburzenia.
— On może wart sto razy więcéj odemnie, odparła po chwili; ale pomiędzy nami niéma jedności pojęć, zasad, myśli i uczuć.
— Ależ on panią kocha przecie.
Wstrząsnęła głową.
— Trzebaby się najprzód porozumiéć co do znaczenia wyrazów. Gdyby on mnie kochał, lub ja jego, listy nasze byłyby inne zupełnie. On daje mi to, czego świat zwykł wymagać w podobnych razach od uczciwego człowieka, a wzamian nie żąda téż niczego więcéj. Miałabym resztę jego czasu zbywającego od wyścigów, polowań i balów, byłabym jedną więcéj zabawką w jego życiu, piękném cackiem, osobą umiejącą dom jego uczynić modnym i zajmującym, jemu samemu dać chwilę rozkoszy, oto wszystko. A czy on domyśla się nawet, czém w myśli mojéj jest miłość, czém małżeństwo?
Umilkła na chwilę, spuszczając na ogniste oczy ciemnych rzęs zasłonę, jakby zatopiona w marzeniach swoich.
— Małżeństwo bez miłości, mówiła daléj poważnie, to społeczna zbrodnia, najdoskonalsza szkoła zepsucia, to ostatni krąg dantejskiego piekła.
— A małżeństwo z miłości? pochwyciłem, nienasycony jéj słowami.
Podniosła na mnie smutne, dojmujące wejrzenie.
— Nie zaznałam go, odparła zwolna, ale sądzę że to najwyższy szczyt indywidualnego szczęścia; że wówczas tylko człowiek stać się może tém czém być powinien, prawdziwie dobrym i użytecznym. Ale do téj duchowéj spółki potrzeba czegóś więcéj, niż wszystkie światowe przymioty, któremi tak hojnie obdarzonym jest hrabia Gaston; trzeba umiéć zapomniéć że się je posiada i patrzyć nie na pozory, lecz na istotę rzeczy, a tego rodzaju ludziom przychodzi to trudno bardzo. Doprawdy, szczęśliwą jestem, że synowie moi nie wzrosną wśród tego łatwego życia blichtru, świecideł, konwenansów, że nauczą się z potrzeby trzeźwemi oczyma patrzyć w rzeczywistość, rzecz każdą nazwać po imieniu i pytać się o jéj wartość nie utartych formułek, ale własnego sądu i własnego sumienia.
Mówiła to, a raczéj chciała mówić, spokojnie, lecz unosiły ją myśli i ze słów jéj tryskały przekonania, okupione może męczeństwem życia.
— Świat posiada straszną rozkładową władzę, dodała po chwili milczenia. Wszystko co go się dotknie, porywa w oczarowane koło swoje. Lękam się ludzi co wnoszą w ciche życie moje brudne pierwiastki, któremi mimowoli nasiąkli.
W tych słowach był wyrzut dla mnie. Zrozumiałem go i schyliłem głowę pod uczuciem swojéj winy. Uczucie to zwiększało się jeszcze obecnością Gustawa. On słuchał także całéj téj rozmowy. Daremnie wołały go dzieci, aby uczestniczył w jakiéjś zabawie. Stał wsparty o pień jesionu, wpół przysłonięty gałęźmi jego, głuchy na ich prośby. Z za téj firanki zieleni czułem jego wzrok ciążący na nas. Nie mieszał się do rozmowy, ale z pewnością nie stracił z niéj ani jednego wyrazu. Widziałem jak w chwili gdy ona mówiła o ludziach co wnoszą w jéj progi niepokój świata, zrobił poruszenie gwałtowne, jakby protestował przeciw wyrokowi temu, przynajmniéj co do niektórych indywidualności. Przecież nie uczynił tego. Zapewne powiedział sobie, że to wszystko nie tyczy się tych, którzy, jak on, nic nie mają wspólnego ze światem i omamieniami jego; że on tutaj nie wchodzi w rachubę i jest tylko nauczycielem dzieci, nie zaś przyjacielem pani Nasielskiéj. Nie wiem zresztą co myślał; lecz gdy połączył się z nami, twarz jego nie nosiła śladów wzruszeń żadnych, był, jak zwykle, poważnym i chłodnym. Pani Nasielska tylko nie mogła uspokoić się tak szybko; ta scena głęboko wzburzyła niezmąconą zwykle powierzchnię jéj ducha.
— Panie Gustawie, zawołała, zwracając się do niego, czy i pan sądziłeś także, iż przeniewierzę się saméj sobie?
On zadrżał cały, jakby zdziwiony tém niespodzianém pytaniem; szare jego oczy spoczęły na niéj, obejmując ją całą zwilżoném wejrzeniem.
— Nie przypuszczałem tego nigdy, odparł cicho, ale stanowczo.
Chwilę stali naprzeciw siebie. Promienie ich wzroku krzyżowały się i zatapiały jedne w drugich, jak gdyby po raz piérwszy mierzyli wzajemnie swe duchowe siły i odkrywali w sobie cóś nowego, nieznanego dotąd.
On piérwszy oderwał od niéj źrenice, na czole jego przesunął się mrok surowszy jeszcze, jak gdyby wyrzucał sobie tę chwilę zapomnienia, i porzucając nas, skierował się do dzieci. Widziałem jak pochylił się ku nim i drżącemi usty całował czarne włosy Julka. Kobiéta patrzyła za nim niezmieszana, z niezmąconą powagą niewinności. Wyraźnie, jeśli on ją kochał, ona nie wiedziała o tém i mogła nie wiedziéć nigdy, bo Gustaw nie był z tych co przemawiają piérwsi, a ona z tych co podobne tajemnice odgadywać umieją. Między nami była chwila milczenia.
— Pani, zawołałem, miałem znowu nieszczęście obrazić cię.
— Nie obraziłeś mnie pan, wyrzekła z łagodnym uśmiéchem, tylko...
— Tylko, przerwałem, uczyniłem gorzéj daleko, bo sprawiłem pani przykrość.
— To prawda, odparła; powinienbyś mnie pan znać lepiéj.
— Można widywać panią długie lata, a nie poznać cię jeszcze, tak różną jesteś od świata całego.
— Ja nie wiem, wyrzekła z namysłem, ale sądzę że nic łatwiejszego jak poznać istotę, która mówi co myśli i nic nie ukrywa.
Miała słuszność, wina była moją; trzeba mi było, wchodząc tutaj, zapomniéć wszystkich doświadczeń, strząsnąć pył życia i przynieść jéj ufność dziécięcą.
— Daruj mi pani, odrzekłem; wiek wiary i ufności dalekim już jest odemnie.
Wyraźnie jednak dzisiaj nie miałem szczęścia, bo ona wysłuchała tego argumentu, uważanego w ogóle za niezbity, i spytała po chwili:
— Co pan nazywasz wiekiem wiary?
Spojrzałem na nią zdziwionemi oczyma, zgorszony w duchu, że pytała się o rzecz tak prostą.
Ona mówiła daléj:
— Słyszałam nieraz zdania podobne. Wiekiem wiary nazywają się lata dzieciństwa. Sądzę jednak że to niesłusznie. Za kręgiem myśli rozszerza się krąg wiary. Ja dzisiaj wierzę w wiele rzeczy, których nie pojmowałam dawniéj.
— Jakto, zawołałem, nie straciłaś pani przez życie złudzeń młodości?
— Ja nie wiem co to są złudzenia młodości, odparła, nie wiem jakie zawody zniszczyć je mogą; ale zachowałam wiarę w to wszystko co czuję w swojéj piersi; nie dbam o to czy doznałam zawodów, nie dbam o to czy spotkać je mogę jeszcze; wierzyć muszę w przyjaźń, w miłość, we wszystkie czyste uczucia serca, bo zdolną jestem kochać.
Była głęboka prawda w tych słowach, a przecież uderzały one dziwnie myśl moję, bo myśl ta przebywała ciągle w duchowéj ciemnicy przesądów i jak oko przyzwyczajone do nocy, lękała się światła. Patrzyłem na nią ze zdumieniem i zachwytem razem, gdy wymawiała te ostatnie słowa. Tak, ona kochać była zdolną. O jakiémże błogosławieństwem życia mogła stać się jéj miłość! Kto był, kto mógł być tym najszczęśliwszym z ludzi? Mimowolnie téż uczyniłem zwrot do samego siebie.
— Miłość szybko przemija, wymówiłem półgłosem, jak gdybym się uwziął dnia tego wypowiadać przed nią wszystkie komunały.
Spojrzała mi w oczy z nieopisanym wyrazem.
— Miłość oparta na moralnym fałszu, na zobopólném kłamstwie, na chwilowéj żądzy, przejść musi, odrzekła, ale nigdy ta wysoka, rozumna, święta miłość, jednocząca nierozerwalnym węzłem dwoje ludzi, bo tę dzień każdy i chwila każda zdwajać musi.
Słuchałem jéj, z myślą zwróconą zawsze do samego siebie.
— Są na świecie istoty wydziedziczone, szepnąłem.
I znów podniosła na mnie olśniéwające swe źrenice.
— Wydziedziczonym na świecie jest ten tylko, co chce nim być; skarby życia otwarte są dla każdego bez wyjątku. By je posiąść, trzeba tylko cóś ukochać.
— A pani? zawołałem, sądząc że dochodzę przecież do węzła jéj życia.
— Alboż ja nie mam dzieci swoich? odparła, nie zrozumiawszy zapewne doniosłości mego pytania. A gdybym ich nawet nie miała, potrafiłabym jeszcze znaléźć cóś godnego miłości.
— A gdyby ci téj miłości nie odpłacono, pani?
— Tylko przewrotne, zepsute natury mogłyby to uczynić, a wówczas nie byłyby warte kochania.
Z tą kobiétą nie mogłem wejść na grunt właściwy; ona widocznie nie oddzielała miłości od innych uczuć, poddawała ją pod jednakie prawa i wyższą była o całe niebo od zapytań i pojęć moich. Każde jéj słowo burzyło przekonania moje, wprawdzie niezdolne oprzéć się jakiéjbądź logice, ale według których pomimo to przeżyłem wiek swój cały.
Gdy dnia tego wyszedłem od niéj, chaos myśli rozjaśniać mi się zaczął jakimś nieokréślonym brzaskiem, i z przerażeniem zapytałem samego siebie, czy i ja także nie byłem wydziedziczonym z własnéj winy, ja, który mając rodzinę, nie potrafiłem jéj ani ukochać, ani zyskać jéj miłości?
Dnia tego po raz piérwszy zauważyłem przy obiedzie, że Zosia była smutną i widocznie pobladła. Zrobiło mi to przykrość; ale ponieważ dotąd wyroki moje domowe były nieodwołalne, nie pomyślałem o tém by je zmienić co do córki i zabiérałem się do wyjścia, gdy starszy mój syn Teodor zastąpił mi drogę, prosząc o chwilę rozmowy.
Był to chłopiec dwudziestocztéroletni, obojętny, nienaganny, lecz niesympatyczny. Odziedziczył on piękność matki, ale piękność ta nie miała żadnego wdzięku. Rzeźbiarz tylko lub malarz mógł ją ocenić; kobiéty nie uznawały jéj wcale. Oczy jego wielkie, ale bez blasku, nie ożywiały martwéj twarzy. Teodor téż zanadto był pozytywny, by dbać o piękność; jemu chodziło o to tylko, by powierzchowność jego, ubiór i postępowanie było zupełnie tém, co świat nazywa correcte. Do tego wyrazu, który postawił sobie jako godło życia, stosował wszystko: takiém było stanowisko jego rodzinne, takiémi były myśli i uczucia. Pomimo to Teodor nie był człowiekiem bez serca; biło ono pod miarą wprawdzie, ale biło szczérze i uczciwie dla wszystkiego co wchodziło w zakres jego pojęć. Od dzieciństwa postępowaniem swojém nie nabawił mnie nigdy żadnego rodzicielskiego kłopotu; bez nadzwyczajnych zdolności, bez zapału, uczył się jednak pilnie, a teraz wyrobił sobie stanowisko niezależne jako początkujący adwokat; słowem wypełniał najskrupulatniéj obowiązki swego stanu i położenia, zawsze i wszędzie będąc na swojém miejscu.
Ludzie podobni jemu zazwyczaj mają łatwą drogę życia. Czułem że jako ojciec miałem prawo pochlubić się tym synem, a jednak było w nim cóś tak sztywnego, słowa jego i ruchy były zawsze tak wykrochmalone, że chociaż dotąd nie różniliśmy się co do zasad i pojęć, jednak pomiędzy nim a mną mniéj jeszcze było wylania, niż pomiędzy innemi członkami naszéj rodziny.
Dzisiaj Teodor miał więcéj jeszcze niż zwykle urzędową minę.
— Ojcze, odezwał się, gdyśmy usiedli obydwaj w moim pokoju, odkładając na bok cygaro które mu podałem, mam lat dwadzieścia cztéry.
— Tak, tak, wiem o tém, Teodorze.
— Mam lat dwadzieścia cztéry, powtórzył, niezrażony przerwą moją, i stanowisko niezależne, dzięki wychowaniu jakie mi dałeś.
Mówiąc to, skłonił głowę, czekając wyraźnie, aż potwierdzę lub uznam ten fakt ostatni.
— Uczyniłem tylko swoję powinność, wyrzekłem, czując się zmuszony jego milczeniem do dania odpowiedzi.
— Ojcze, odparł z prawdziwie oratorskim gestem, gdyby wszyscy dopełniali swoich obowiązków...
— Ty, mój synu, dopełniasz swoich.
— Jest to i będzie staraniem mego życia, powiedział z niezachwianą powagą.
Widocznie cały ten ustęp zmierzał do czegoś. Uznawszy więc bezskuteczność przerw swoich, czekałem cierpliwie, aż Teodor zechce mi to cóś objaśnić.
— Mówiłem tedy, zaczął znowu, że mam lat dwadzieścia cztéry i stanowisko niezależne. Zdaje mi się że w moim wieku i położeniu, chcąc zająć w społeczeństwie należne sobie miejsce, powinienem ustalić swój los, wchodząc w związki małżeńskie.
Napuszysty frazes o rzeczy, o któréj tak odmienne zdanie słyszałem przed chwilą, podrażnił mnie; jednak zapanowałem nad sobą.
— Czy kochasz kogo? chciałem zapytać; ale spojrzawszy na syna, zmieniłem te słowa na inne.
— Czy uczyniłeś jaki wybór? wyrzekłem.
— Tak jest, mój ojcze, i właśnie w tym względzie chciałem pomówić z tobą. Zamierzam oświadczyć się o pannę Urszulę.
Spojrzałem na Teodora z niedowierzaniem. Panna Urszula była to córka wprawdzie dobrych moich znajomych, ale nie miała nic, coby usprawiedliwić mogło wybór młodego człowieka. Syn zapewne nie zauważył zdziwienia mego, bo zajęty zamiarami swemi, mówił daléj:
— Jak powziąłem o tém wiadomość, rodzice panny Urszuli dają córce najmniéj sto tysięcy posagu, a właśnie taka summa jest mi potrzebną do wejścia w bardzo korzystny interes.
— Ależ, zawołałem przerażony pozytywizmem Teodora, panna Urszula jest brzydką, jak siedem grzéchów śmiertelnych.
Syn spojrzał na mnie z nieujętym wyrazem skrywanego politowania.
— Nie sądzę, odparł, by wzgląd podobny mógł zatrzymać rozsądnego człowieka w rzeczy tak ważnéj, jaką jest małżeństwo.
— Ale czy przynajmniéj poznałeś ją dobrze, czy znasz jéj usposobienie, charakter, gusta?
— To, mój ojcze, obchodzi mnie bardzo mało, wyrzekł, poprawiając kołniérzyki i gładząc rudawe fawroryty; mając swoje własne i dosyć wrażne zatrudnienia, nie zamierzam wcale mieszać się do interesów mojéj żony.
— I znajdziesz-że szczęście w podobnym zwdązku? spytałem znowu, nie mogąc dosłuchać spokojnie tych zasad, które tak niedawno sam wyznawałem jawnie.
Teodor patrzył na mnie ze wzrastającém zdziwieniem.
— I dlaczegóżbym go znaléźć nie miał? powiedział tylko.
— Dlatego, odparłem, że człowiek potrzebuje czegóś więcéj niż pokarmu i napoju, niż majątku i stanowiska; dlatego, że jakkolwiek chcesz je zagłuszyć, potrzeby duchowe odezwą się w tobie i z mniemanego szczęścia utworzą ci piekło.
Teodor był w gruncie poczciwym chłopcem; uwagi moje, jakkolwiek dla niego nowe, zrobiły na nim wrażenie.
— Pozwól mi powiedziéć, ojcze, wyrzekł po chwili namysłu, że piérwszy raz słyszę od ciebie słowa podobne. Zasady według których myślę postąpić, są ogólnie przyjęte, a wszakże ty sam przed kilku dniami skarciłeś romansowe zamiary Zosi.
Syn mój miał słuszność, przedstawiając mi z uszanowaniem sprzeczność zdań moich; uczułem że należało mi mówić wyraźniéj, a nawet w części oskarżyć się przed nim, by nadać pewną wagę mowie swojéj.
— Czy pewny jesteś, Teodorze, że świat wypowiada zawsze istotne myśli swoje? Wierzaj mi, gdybyś mógł spojrzéć w głąb piersi ludzi głośno wyznających najzupełniejszy materyalizm, znalazłbyś tam nieraz sprzeczność ze słowami. Dziś wszyscy, chcąc zastosować się do mody zepsucia, kryją szlachetniejsze pierwiastki, nakształt hańbiącéj rany.
Teodor zdawał się wzruszonym, ale wcale nie przekonanym, i dlatego, zostawiając na boku rozumowania, spytał mnie wręcz:
— Czemuż ja nie miałbym być szczęśliwy, żeniąc się z panną Urszulą? czemuż nie mógłbym w niéj znaléźć czegoś odpowiedniego i mojéj duchowéj stronie?
— Bo jéj nie kochasz, zawołałem zniecierpliwiony.
— Nie kocham jéj, ale pokochać mogę, a zresztą miłość trwa tak krótko!
Zerwałem się z miejsca, słysząc argument, który sam wymówiłem przed chwilą z dobrą wiarą.
— Miłość trwa krótko? zawołałem gniewny, jak zwykle gdym był nierad z siebie; i zkądże ten pewnik?
Teodor mógł odpowiedziéć, że nie potrzebowałby daleko szukać na to przykładu; jednak nie uczynił tego, przez uszanowanie zapewne, powstał tylko i stojąc przedemną sztywny i wyprostowany jak zwykle, zdawał się oczekiwać odemnie racyonalniejszéj odpowiedzi.
— Mój ojcze, odezwał się po chwili milczenia, nie chciałbym postąpić wbrew twojéj woli. Mam nadzieję, że po dojrzałym namyśle nie będziesz się sprzeciwiał postanowieniu mojemu.
— Postąp sobie jak chcesz, zawołałem rozgniéwany tém zimném odłożeniem na bok wszystkich uuwag moich, ale ja nie zezwolę nigdy na moralne zabójstwo, jakiém byłoby to małżeństwo.
— Zapewne wiész, ojcze, cóś złego o pannie Urszuli; w takim razie powiédz, a gotów jestem uznać słuszność twoich zarzutów.
— Nic nie wiem i nic wiedziéć nie chcę, prócz tego, że popełnić zamierzasz największą niedorzeczność.
Teodor nie zdawał się o tém przekonanym wcale, posiadał bowiem dobrą dozę uporu, zwykle chodzącego w parze z zarozumiałością. Od jakiegoś czasu widocznie uplanował sobie to małżeństwo, oparł na posagu panny Urszuli wszystkie zamiary i obrachowania przyszłości, i żeby się ich zrzec odrazu, miał prawo żądać trochę lepszéj przyczyny, niż wszystkie niedokończone frazesy które mu przytoczyłem.
— Więc jakież jest, ojcze, ostatnie twoje słowo? spytał wreszcie, chcąc zakończyć tę scenę.
To doprowadziło mnie do wybuchu. Wyraźnie syn mój uważał to wszystko co powiedziałem dotąd za niebyłe, lub raczéj za fantazyjne objawy złego humoru, a teraz pragnął rozmówić się na seryo.
— Ostatnie będzie takie samo jak piérwsze, zawołałem. Chcesz postąpić szalenie. Jesteś pełnoletnim, masz chléb w ręku i nie potrzebujesz oglądać się na mnie; ale nie żądaj bym się do tego mieszał, bym dawał zezwolenie i poparcie twojéj spekulacyi małżeńskiéj.
Teodor stał zasępiony i zafrasowany. Czuł że w stosunkach w jakich znajdowaliśmy się względem rodziny panny Urszuli, odmowa moja wmieszania się w tę sprawę, równała się niezwalczonéj przeszkodzie.
— Daruj, ojcze, wyrzekł po chwili namysłu, która nadawała tém większą wagę słowom jego, ale ja powiedziéć muszę, że tym sposobem stajesz mi na zawadzie w drodze życia i wszelkie moje zamiary czynisz niemożliwemi. Ja nie zasłużyłem na to i nie wiem dlaczego rzecz tak prosta i jasna gniéw twój obudzą.
— Jednak rzecz ta nie musi być tak prostą i jasną jak się tobie wydaje, skoro się jéj sprzeciwiam.
Była to ni mniéj ni więcéj, tylko zasada nieomylności, wprowadzona w życie rodzinne; dotąd jednak zasada ta, cichaczem przyjęta w praktyce, nigdy wygłaszana nie była i oburzyła zdrowy rozsądek mego syna.
— Więc powiédz, ojcze, wyraźnie, że nie chcesz wcale abym się żenił, lub żeby siostra moja poszła za mąż; bo nie mogę zrozumiéć odmowy twojéj mnie i jéj uczynionéj, z dwóch wprost przeciwnych sobie przyczyn.
Chociaż nieomylni nie są w obowiązku kłopotania się, jeśli ich wyroki grzeszą brakiem logiki, przecież ja zafrasowałem się tém zestawieniem faktów, nieprzemawiających bardzo na moję korzyść. Na téj drodze nie mogłem wdawać się w dysputy; postąpiłem więc tak samo jak z Zosią: wziąłem kapelusz i wyszedłem z domu, trzasnąwszy drzwiami gwałtownie i zostawiając Teodora, z całą jego wymową, bez odpowiedzi na ten ostatni argument.
Tym razem jednak nie mogłem pójść do pani Nasielskiéj, bo ranna wizyta odejmowała mi możność spędzenia z nią wieczoru. Czułem że byłby to zbytek natręctwa. Począłem więc włóczyć się bez celu po ulicach, szukając daremnie spokoju, który uciekał odemnie, — gdy przypomniałem sobie, że według rannéj umowy, miałem zejść się z Gustawem u jego przyszłych uczennic. W stanie rozdrażnienia w jakim się teraz znajdowałem, każde zetknięcie ze światem było mi przykre; jednak uczynić to musiałem, bo w obec tego człowieka, nieznanego mi jeszcze przed kilku dniami, chciałem utrzymać się koniecznie na właściwém stanowisku. On wzbudzał we mnie szacunek większy, niż wszyscy ci których znałem dotąd. Poszedłem więc do państwa B.
Byli to ludzie świéżo ze wsi przybyli i osiedli w mieście, dla edukacyi młodszych dzieci, lub wydania za mąż starszych córek. Towarzystwo ich było mieszaniną rozmaitych żywiołów, jak zwykle u ludzi zamożnych, chcących odrazu wejść w ruch miejskiego życia i biorących się do tego szczérze a nieumiejętnie. Byłto jeden z tych domów gościnnych, serdecznych, w których zapomina się wszystkich prawideł etykiety. Pani, pomimo zapewnień mieszczuchów, nie umiała sobie wyobrazić, by można kogoś nie przyjąć, bez wyrządzenia mu śmiertelnéj obrazy. Panny, za pociągnięciem dzwonka, nie czekając na lokaja, biegły drzwi otwiérać, a pan, chwilowo tylko dojeżdżający ze wsi do rodziny, częstował wszystkich cygarami, bez najmniejszego względu na ciasne pokoje, ani na świéżość mebli i firanek.
Wszedłem niemeldowany, jako dawny przyjaciel domu, i piérwszą osobą którą zobaczyłem w salonie, był Oleś, Oleś promieniejący, piękny jak zawsze, świetniejszy tylko jeszcze i bardziéj zwycięski. Siedział przy jednéj z panien, widocznie starając się ją olśnić. Spojrzenie jego było zabójcze, a haczyki wąsów i pukle włosów zdawały się gotowe do nanizania jéj niewinnego serduszka, przy tylu innych dawnych trofeach. Widok ten nie zadziwił mnie wcale; wiedziałem że uczucia Olesia próżnować nie mogły, a serce jego było tak przestrone, że mogło wygodnie kilka naraz przedmiotów pomieścić. Panna Emma była ładną, zalotną i zdawała się zajętą pięknym malarzem. Umawiano się właśnie o portret jéj, który miał Oleś malować. Był to temat do rozmaitych uwag i zachwytów, na które dziewczyna odpowiadała koniecznym rumieńcem i spuszczaniem oczów.
Powitaliśmy się z malarzem jak zwykle, może z odcieniem przymusu ze stron obu. Oleś, który tak tajemniczo mówił o swoich wielko-światowych zdobyczach, nie bardzo był rad, żem go widział pawiącego się w ten sposób przed parafianką. Dla mnie wspomnienie owego wieczornego spotkania było przykrém; nie mogłem oswoić się z myślą, że on wié zawiele. Młody człowiek jednak okazał się dziwnie dyskretnym i ani słowem, ani uśmiéchem nie wspomniał naszéj ówczesnéj przygody. Ten fakt był rzeczą tak osobliwą, że zrodziły mi się w głowie jakieś podejrzenia, z których samemu sobie sprawy zdać nie mogłem; ale widziałem że w tém milczeniu było cóś nienaturalnego.
Zamyślenie moje przerwało przybycie Gustawa. Punktualny jak zégarek, stawił się o umôwionéj godzinie, jak zawsze w mundurze uniwersyteckim, z tą spokojną powagą, przystającą tak dziwnie do jego młodéj, inteligentnéj fizyognomii. Przedstawiłem go zebranemu towarzystwu i poczęto umawiać się o godziny. Przez ten czas zauważyłem, że oczy Olesia nie schodziły z twarzy Gustawa; ale téj natężonéj uwagi zrozumiéć nie mogłem, bo nauczyciel był właśnie jednym z tych ludzi, którzy unikają starannie wszystkiego co zwrócić ją może. O ile postać malarza biła w oczy wszystkiemi sposobami i manifestowała się na zewnątrz, o tyle on był cichym i zamkniętym w sobie. Zapytywałem więc samego siebie, czy przypadkiem Oleś nie upatrzył w nim jakiego typu potrzebnego mu do obrazu, choć nie posądzałem go dotąd o podobnie rozwinięty artyzm. Bądź co bądź, baczność ta jego była tak widoczną, że nawet Gustaw spostrzedz ją musiał. To téż, załatwiwszy się z interesem który go tu sprowadził, powstał i pożegnał się, daremnie zatrzymywany przez gościnną panią domu, wymawiając się, jak zwykle, pilném zajęciem.
— Ja znam tę fizyognomią, zawołał Oleś, gdy zaledwie młody człowiek był za drzwiami.
Słowa te wyraźnie skierowane były do mnie; jednak milczałem. Warszawa nie jest tak wielkiém miastem, by dwóch jéj stałych mieszkańców nie mogło znać się z widzenia.
— Ja znam tę fizyognomią, widziałem ją gdzieś z pewnością, powtórzył malarz, uparcie patrząc mi w oczy.
Ale i tą razą nie odebrawszy odpowiedzi, zwrócił się wprost już do mnie.
— Gdzie go pan poznałeś, tę perłę nauczycieli? zapytał, bo sądząc z powierzchowności, widzę że jest to perła piérwszéj wody.
W tych wyrażeniach był przekąs tak widoczny, iż poraz piérwszy zacząłem podejrzywać, że pod nazwą dobrego chłopca, tak powszechnie dawaną Olesiowi, mogły się kryć odcienia charakteru, nie mające nic wspólnego z dobrocią. Powinienem był może w téj chwili odpowiedziéć otwarcie; jednak nie uczyniłem tego, rozgniéwany jego tonem i nie czując się wcale w obowiązku dać mu żądanego objaśnienia.
— Poznałem go przypadkiem, odparłem tylko.
— Czy nie na Kruczéj ulicy? pytał daléj niezrażony malarz, spoglądając na mnie z pod oka.
— Być może, odparłem sucho.
— A propos, czy wiész pan, pochwycił Oleś niby niedbale, że pani Nasielska idzie za mąż?
Mówiąc to, patrzył na mnie bystro, jakby chciał na méj twarzy wyczytać wrażenie słów swoich.
Jednak ta zasadzka pozostała bez skutku. Twarz moja nie drgnęła.
— I za kogóż to? odpowiedziałem ironicznie czy nie za pana?
Oleś zarumienił się z gniewu czy z żalu i mówił daléj:
— Idzie za hrabiego Gastona, wié o tém cała Warszawa. Spotkałem go nawet wczoraj rano, gdy wyjeżdżał od niéj.
Widocznie malarz obserwował dom na Kruczéj ulicy i tych co w nim bywali. Może z tego powodu spotkałem go tam wieczorem, może dlatego tak bacznie przypatrywał się Gustawowi. Tylko, jak zwykle uliczne domysły, oparte na pozorach, i przypuszczenia Olesia mylnemi były w zupełności. Chciał może odemnie dowiedziéć się czegoś więcéj; ale ja miałem się na ostrożności.
— W takim razie nie pozostaje mi, jak powinszować hrabiemu, odparłem z dyplomatycznym uśmiéchem.
Widząc bezskuteczność swoich zabiegów, malarz uderzył w inną stronę i począł w oczach olśnionych panien roztaczać swoje arystokratyczne stosunki. Była to druga słaba strona biédnego Olesia, który miał nieustannie na ustach hrabiowskie i książęce nazwiska, powtarzając w dobréj wierze, z niezachwianą pewnością, wszystkie przedpokojowe plotki o wielkich panach, któremi tak chętnie zajmują się pewne kółka warszawskie.
Byłbym nie słuchał go wcale; ale w tém co on mówił były rzeczy, o których wiedziéć pragnąłem, a choć słowa jego nie mogły wzbudzać wiary, drażniły mnie samém brzmieniém swojém. Nazwisko pani Nasielskiéj plątało mu się ciągle na ustach. Rozpowiadał o kilkoletniéj miłości hrabiego Gastona, o jéj dawném światowém życiu.
— Już to, wyrzekł w końcu, pani Nasielska posiada prawdziwy szyk kobiécy; nieprzyjaciel nie odmówi jéj tego. Pan bywasz u niéj często, dodał, wyraźnie już zwracając się do mnie, powiédz więc co ona robić może tak sama, zamknięta od kilku miesięcy.
Oleś, jak źle wychowane dziecko, nie potrafił wstrzymać się od tego pytania.
Zawahałem się. Miałżem szczegóły jéj cichego życia rzucać na pastwy czczéj ciekawości? Uważałem to za rodzaj świętokradztwa, a jednak cóż innego odpowiedziéć mogłem? Przeklinałem ciekawość, która mnie tu zatrzymała.
— Pani Nasielska, odparłem po chwili, omijając umyślnie piérwsze jego pytanie, zajęta jest wychowaniem swych dzieci.
Zaledwie wymówiłem te słowa, żałowałem ich, bo dostrzegłem jak na koralowych ustach Olesia zarysował się cień uśmiéchu. Widocznie wpadłem w zasadzkę. Zły więc na siebie i drugich, pożegnałem się pośpiesznie, zostawiając malarzowi przyjemność bawienia pań domowych, bez żadnego spółzawodnictwa.
W ogóle, jak po każdém zetknięciu ze światem, myśl moja była zmącona, i pomimo wszystko com widział na Kruczéj ulicy, posądzenia tłoczyły mi się do głowy. Ta kobiéta należała do świata całą przeszłością swoją, a dla mnie przeszłość ta była tajemnicą. Bądź jak bądź, postanowiłem ją poznać. Wróciłem do siebie i napisałem list następny do Stanisława:
„Poznałem panią Nasielską. Miałeś słuszność: winienem ci wdzięczność. Zasłoniłem od niebezpieczeństwa jéj dzieci i zyskałem sobie tym prostym czynem jéj przyjaźń. Kto jéj nie zna, ten wyobrazić sobie nie potrafi, by podobna kobiéta istnieć mogła; ale ciebie słowa moje nie zadziwią. Ja widzę w niéj ostatni wyraz wszystkiego co piękne, dobre, szlachetne i rozumne; a jednak ta kobiéta jest dla mnie problematem. Powiédz jakim cudem wykwitła ona taką jaką jest pośród świata i ludzi? jaka ukształciła ją ręka? zkąd zaczerpnęła tę pogodną mądrość, cechującą każdy jéj czyn i słowo? jakiem było jéj przeszłe życie? Ona sama mówi o niém ze smutkiem i politowaniem. Wiem że gdybym zapytał ją, powiedziałaby mi wszystko. Ona nic nie ma do ukrycia i nicby nie ukrywała. A jednak uczynić tego nie śmiem. Gdy razem z nią jestem, słucham jéj mowy i to mi wystarcza; gdy jéj nie widzę, pragnę ją widziéć i zapominam o tém, ujrzawszy ją znowu. Powiédz mi wszystko co wiész o niéj. Jam wart to usłyszéć. Ona stała się potrzebą starych dni moich, radością, weselem i pogodą myśli mojéj, wiarą serca i ideałem życia.“
Napisałem to wszystko jednym tchem, bez namysłu prawie, bo potrzebowałem jakiéj żywéj duszy wypowiedzieć to, co paliło mi piersi. Do jednego tylko człowieka odezwać się mogłem w ten sposób, do tego co mi ją dał poznać. Bez namysłu zapieczętowałem list i posłałem go na pocztę. Czułem że Stanisław winien mi dać odpowiedź, że mi ją da niezawodnie.
Wieczór wydawał mi się nieznośnie długim. Wyobrażałem sobie jéj cichy ogród, oblany promieniami księżyca, jéj fortepian, rozbrzmiéwający teraz może dźwiękami, i jéj postać przesuwającą się pośród fal światła i harmonii, cichą, piękną, tajemniczą, jak marzenie. Brała mnie pokusa pójść chociaż ku téj stronie miasta; ale potrafiłem zapanować nad sobą, lękając się oczów ciekawych, lękając samego siebie.
Więc już i godzin kilku nie byłem w stanie wyżyć bez niéj. Namiętność szalona zwiększała się z dniem i z chwilą każdą.
Cóż daléj miało stać się zemną? Dokąd doprowadzić mnie ona mogła?
Daremnie było zastanawiać się nad tém. Wszak wiedziałem dobrze, iż położenie moje było bez wyjścia; trzeba mi było puścić się z prądem fal, chociażby na pewną zgubę, bo opiérać mu się nie miałem siły ni woli.
Nazajutrz znowu o zwykłéj godzinie byłem u pani Nasielskiéj, i znowu płynęły owe ciche wieczory, przepełniające pierś moję rozkoszą, i znowu długie dnie oddzielały mnie od nich. Dzień cały spędzałem jakby senny, wypełniając automatycznie obowiązki swoje, a myślą krążąc około jedynego przedmiotu, który dla mnie zapełniał świat cały.
Na pozór dzień każdy podobnym był do dnia poprzedniego i wieczory moje także niby jednostajnie upływały, a przecież w skarbnicy pamiątek chwila każda miała znaczenie inne. Zachowywałem w głębi serca każde jéj słowo, ruch, spojrzenie, każdy wyraz głębszy, a w ciszy i samotności wywoływałem w myśli jéj widmo, kładłem tajemniczy uśmiéch na jéj lice, błyskawicę w oko i trawiłem dnie całe, zapatrzony w nie, zasłuchany w dźwięki które brzmiały z jéj ust tylko dla mnie jednego. Życie moje było dziwne i straszne; przedmioty najbliżéj mnie obchodzące uchodziły baczności mojéj. Nie widziałem że Zosia bladła i mizerniała, nie widziałem że Teodor coraz bardziéj stawał się sztywnym i milczącym; żona moja przestała istniéć dla mnie; odwracałem oczy, by nie zobaczyć jéj wymalowanego oblicza; nie słyszałem prawie gdy przemawiała do mnie; nie domyślałem się nawet że rodzina zaczynała się o mnie niepokoić. Jedyną chwilą która galwanizowała mnie niejako, była chwila odbiérania listów: czekałem odpowiedzi Stanisława z drżeniem i niepokojem, rachując dnie które mnie od niéj oddzielać mogły. Nakoniec odpowiedź ta nadeszła.
„Czynisz mi dziwne pytanie Antosiu, pytanie na które, pomimo najlepszych chęci, gruntownie odpowiedziéć nie mogę. Dlaczego duch ludzkiéj istoty wyrobił się w tym a nie innym kierunku? Mogę objaśnić ci fakta tylko, ale dlaczego fakta te taki a nie inny owoc wydały, jest to jedna z tych tajemnic, których tyle nawet w materyalnym świecie czeka swego rozwiązania. Dlaczego jedne i też same pierwiastki raz stają się drogocennym brylantem, drugi raz zwyczajnym, czarnym, smolącym węglem? dlaczego jedne ciała skupiają w sobie promienie słońca, a inne je rozpraszają? dlaczego to co łamie i kruszy jedne serca, wyrabia w drugich hart i świetlaność dyamentu? Gdy znajdziesz słowo odpowiedzi na te pytania, to może będziesz wiedział jakim sposobem zwykłe przeciwności i bóle wyrobiły istotę taką jak Irena Nasielska. Co do mnie wiem tylko, że ona jest szlachetną, że gdybym zwątpił kiedy o rozwoju ludzkości, jedno spojrzenie na nią, jedno jéj słowo uleczyłoby mnie z podobnego zwątpienia, bo ona jest przypomnieniem tego, czém będziemy kiedyś, oderwanym momentem przyszłości.
„Pytasz mnie o jéj życie. Czémże są minione fakta, odnośnie do istoty którą wyrobiły? Tysiące kobiét w jéj położeniu nie byłoby tém, czém jest ona. Świat powtarza i sądzi fakta tylko i świat jest w prawie swojém; moralne pobudki czynów zawsze mu się wymykają. I my więc także jesteśmy w prawie swojém, odrzucając sądy i domysły jego. Istota każda która zachowała pośród burz życiowych samodzielność, wiarę i niezmąconą pogodę myśli, musiała w tych burzach zachować także szczérość i prostotę serca; bo człowiek sam sobie kłamać nie może bez szkody. Kto umié patrzyć, ten ślady przeszłości dojrzy wypisane niestartemi głoskami na czole i w oczach każdego co walczył i cierpiał, czy z tych walk i cierpień wyszedł zwycięzcą, czy upadłym.
„Ja powiem ci fakta same, a ty, znając ją, wyciągnij z nich analizę jéj uczuć. Irena była córką wędrownéj artystki; chowała się i wzrosła za kulisami teatrów. Głos piękny i inteligencya zdawały się rokować jéj świetną przyszłość; kształcono ją więc na śpiéwaczkę, gdy nagle, skutkiem niebezpiecznéj choroby, straciła głos zupełnie. Wówczas pan Nasielski ofiarował jéj swą rękę, a ona, pomimo wieku konkurenta, przyjęła jego ofiarę. Był to światowiec, nie pojmujący życia gdzieindziéj, jak w piérwszych stolicach europejskich; żona więc pociągniętą została przez niego w wir świata.
„Poznałem ją, gdy zmęczona czczém życiem salonów, wykradała mu rzadkie chwile swobody, szukając poważnych zajęć i poważnych ludzi. Szczęście myśli i wiedzy, to jedyne szczęście jakiego zaznała dotąd; ale ja ufam przyszłości. Kobiéta jéj podobna nie może i nie powinna przejść przez życie bez zaznania słodyczy jego. Ona jest w prawie dać szczęście i odebrać je w zamian; serce jéj się nie omyli, umysł nie zbłąka żadnym sofizmatem. Jeśli pokocha, wybrany jéj serca będzie jéj godzien z pewnością.
„Są istoty, które jak magnes żelazo, pociągają do siebie wszystko co wysokie, budzą w ludziach szlachetne uczucia, wyrabiają je, wydobywają z głębi duchów. Kto ją pozna i pokocha, ten musi stać się jéj godnym, bo ona jest słodyczą, światłem i prawdą samą.
„Byłem kiedyś tak dumnym, żem ją nazywał córką mego ducha; ale gdym rozważniéj spojrzał w siebie i w nią, dostrzegłem żem nauczył się od niéj o wiele więcéj, niż ona odemnie. Jam dał jéj suche fakta i formuły nauki, a ona rozjaśniła mi ich syntezę i lotną myślą swoją pchnęła mnie naprzód; więc kocham ją jak córkę, ale czczę jak mistrza.“
Oto list Stanisława. Po przeczytaniu go nie wiedziałem więcéj niż wprzódy; on widać nie mógł czy nie chciał mi powiedziéć nic więcéj; dla jego filozoficznéj, abstrakcyjnéj przyjaźni wystarczało to zupełnie. Inaczéj działo się ze mną; alem w końcu zrozumiéć musiał, że historyą jéj ducha ona jedna tylko objaśnić mi była w stanie. Stanisław miał słuszność: ta kobiéta nie mogła miéć tajemnicy, mówiły to wyraźnie jéj oczy, jéj czoło.
W liście jego uderzył mnie jeszcze fakt drugi: dlaczego ten człowiek był tak spokojnym w obec niéj? dlaczego mówił o jéj szczęściu bez wahania, bez zazdrości, bez goryczy żadnéj? A przecież on znał ją lepiéj niż ja, co do wieku zaś młodszym był odemnie. Czyż namiętność, co tak strasznie opanowała pierś móję, była naprawdę potwornością moralną? Czemuż ta kobiéta nie wzbudzała jéj w każdym? Więc ja jeden wślizgnąłem się zdradliwie w jéj przyjaźń, nadużywałem skrycie tego uczucia, kradłem jéj ufność, drżąc na samę myśl, że kto inny posiądzie skarb, o którym ja nawet zamarzyć nie mogłem.
Od jakiegoś czasu miarkowałem tak przyjście moje, by nie spotkać Gustawa. Niewiedziéć czemu, widok jego drażnił mnie, a przenikliwe spojrzenie jego siwych oczu odejmowało mi swobodę.
Dnia tego zastałem panią Nasielską nie taką jak zawsze. Pogoda jéj czoła była zmąconą, myśli przechodziły po niém; łuk jéj brwi zdawał mi się wyrazistszym i blady rumieniec przebijał się na jéj licach. List zmięty leżał na stole.
— Co pani jest? zawołałem, nie puszczając ręki, którą podała mi przy powitaniu, bo czułem że ręka ta drżała lekko, a twarz jéj stała się dla mnie czytelną książką.
Uśmiéchnęła się z pewnym przymusem.
— Nic mi nie jest, odparła, a raczéj nic mi być nie powinno.
Ale widząc że ta odpowiedź nie zaspokoiła mnie wcale, żem patrzył na nią z nieopisanym wyrazem troskliwości i trwogi, mówiła daléj:
— Doprawdy, wstyd mi przyznać się, że list odebrany i zapowiedziana wizyta mogła na dzień cały wytrącić mnie ze zwykłéj kolei.
— Kto tu ma być? zawołałem.
— Szambelan Nasielski, brat mego męża.
— Nie przyjmij go pani.
— Muszę; jest opiekunem moich synów. On jeden z całéj rodziny zachował z tego powodu ze mną stosunki.
W głosie jéj dźwięczała struna jakaś bolesna; milczała chwilę, spuszczając ku ziemi surowe czoło.
— Może, spytałem, przeszkadzam pani?
I brałem za kapelusz, chcąc się oddalić.
— O nie, przerwała, zostań pan. Wizyta szambelana potrwa krótko; przeczuwam jéj cel. Gdy przybędzie, zaczekasz pan na jego odejście w ogrodzie. Widok tego człowieka jest mi przykrym; potrzeba mi po nim zobaczyć twarz przyjazną.
Spojrzałem na nią zwilżonemi oczyma.
— Pani, wyrzekłem z tłumioną rozkoszą, możesz mną rozporządzać zupełnie.
Nie miała czasu odpowiedziéć; tylko wzrok jéj spoczął na mnie w pełnym, olśniéwającym blasku, bo w téj chwili turkot dał się słyszéć przed gankiem.
— Czy nie lękasz się pani, spytałem, kierując się do drzwi ogrodu, abym mimowolnym był świadkiem rozmowy?
Wzruszyła ramionami, właściwym sobie niedbałym ruchem.
— Możesz ją pan całą wysłuchać, rzekła.
Wyszedłem, ale nie oddalałem się wcale; ostatnią uwagę uczyniłem umyślnie, by uprawnić we własném przekonaniu usłyszenie rozmowy. Czułem aż nadto dobrze, iż nie będę w stanie oprzéć się pokusie, że jéj obecność, niby magnes jaki, przykuje mnie tutaj.
Klomby ogrodu podchodziły prawie pod ściany domu; cień ich rozścielał się głęboko. Przez okno otwarte widziałem ją stojącą przy błękitném świetle lampy, widziałem i drzwi wchodowe, w których niebawem ukazała się postać męzka. Postać ta niewielka, pulchna, okrągła, wymuskana, nie przedstawiała z razu żadnego wyraźnego wieku. Nadzwyczajnie staranna powierzchowność, jasne włosy i rumiana cera, mogły zarówno przystawać do człowieka w sile wieku, jak i do starca dobrze zachowanego. Chód jego tylko był niepewny; zdawał się nawet trochę utykać na nogę i znać było pewne wysilenie, by pokryć to lekkie kaléctwo. Oczy jego, ukryte pod szkłami okularów, miały jednak wyraz przebiegłości układnéj. Uśmiéchnięty i przymilony, zbliżał się do pani Nasielskiéj. Ona stała w miejscu, dumna i chłodna, mierząc go obojętnym wzrokiem, w którym nie było można nic wyczytać; jednak, według zwyczaju, podała mu rękę, ale nie było to szczére, serdeczne uściśnienie, jakiém wybranych darzyć umiała, tylko końcami palców dotknęła lekko jego rękawiczki.
To ceremonialne przyjęcie nie zraziło go wcale, nie starło uśmiéchu z jego ust, nie oddziałało nawet na obejście. Widocznie szambelan Nasielski ułożył sobie odegrać tu małą światową komedyą i nie dał tak łatwo zbić się z toru.
— Doprawdy, chere belle soeur, wyrzekł, zabiérając wskazane sobie miejsce, żyjesz pani jak pustelnica. Czyż to się godzi w kwiecie wieku, z twoją pięknością?
Kobiéta skinęła ręką z pewną niecierpliwością, jak gdyby nie miała ochoty dosłuchać tego stereotypowego frazesu.
— Życie to, odparła, przystoi położeniu memu.
— Przecież czas żałoby skończył się już od dni kilku.
— Ja nie mówiłam o żałobie, wyrzekła.
Widziałem że pan szambelan zmieszał się, pomimo całą układność swoję; ale szybko odzyskał równowagę moralną.
— O tém to właśnie położeniu, rzekł z najprzyjaźniejszym uśmiéchem, przyszedłem z panią pomówić.
Ale to wszystko nie zdawało się czynić najmniejszego wrażenia na pani Nasielskiéj.
— Z tém położeniem zgodziłam się zupełnie.
— Wiem o tém, wiem dobrze, mówił daléj pan szambelan. Pani okazałaś moc duszy, bezinteresowność, miłość macierzyńską, poświęcenie...
Plątał się, usiłując dobrać najpochlebniejszych wyrazów, których jednak znaczenia zdawał się nie pojmować dokładnie.
Lekki, szyderczy uśmiéch zarysował się około ust kobiéty.
— Mylisz się pan, wyrzekła, byłto prosty tylko obowiązek.
— Tak jest, tak, święty obowiązek względem dzieci. A przy téj sposobności pozwól mi bratowa wynurzyć żal mój, z powodu propozycyi uczynionéj przez część rodziny naszéj. Ja nie należałem do tego wcale i znając cię, nie byłbym się nigdy odważył...
— Nie mówmy o tém, przerwała mu sucho. Robiąc propozycyą odebrania mi dzieci, wzamian za pomoc piéniężną, rodzina mego męża była w swojém prawie, jak ja znowu w swojém, odrzucając ją.
Szambelan zdawał się zdziwionym. Rachował widać bardzo na efekt tego ostatniego frazesu; chciał się postawić w roli pojednawczéj, która widocznie była mu potrzebną do dalszych planów. Więc wyrzekł z pewném napuszeniem:
— Tą propozycyą ubliżono ci, pani.
Kobiéta podniosła głowę.
— Może chciano ubliżyć, wyrzekła; ale tutaj chęć nie stanie za uczynek, bo nie każdy co chce, ubliżyć może.
Ta metafizyka niebardzo trafiła do przekonania pana szambelana; jednak był widać z góry przygotowany wszystko potwierdzać i zaskarbić sobie bądź co bądź względy pani Nasielskiéj, bo odrzekł tonem przekonania, zmieniając zdanie z wprawą i układnością prawdziwie światową:
— Masz pani słuszność, słuszność największą.
Przecież te wszystkie zabiegi odbijały się, niby o puklerz, o obojętność kobiéty, która słuchała go z jednakiém, marmurowém obliczem. Nastała chwila milczenia; nowoprzybyły z za okularów śledził przebiegłemi oczyma wyraz jéj twarzy, jakby upatrywał słabéj strony, w którąby mógł uderzyć. Pani domu postanowiła wyraźnie trzymać się odpornie i czekała aż on mówić zacznie. Nie czekała długo. Z wprawą cechującą wytrawność salonową, opiekun jéj dzieci zwrócił rozmowę na tór który mu był potrzebnym i przysunął się do jéj fotelu, jak gdyby ona upoważniła go czémkolwiek do poufniejszego obejścia.
— Pomówmy więc o obecném położeniu, wyrzekł, nadając twarzy swojéj wyraz najprzyjaźniejszy, jak gdyby słowa te były naturalném przedłużeniem toczącéj się rozmowy.
Ten zwrot był czelnym i śmiałym; jednak nie zastał pani Nasielskiéj nieprzygotowaną.
— Widzę oddawna, że pan przybyłeś tutaj z tym zamiarem, odparła, patrząc mu prosto w oczy; sądzę jednak iż rozmowa ta jest zupełnie zbyteczną, bo słowa żadne położenia mojego nie zmienią. Przyjmując opiekę, znałeś je pan dokładnie.
— A jednak ono zmienić się może, wymówił szambelan dobitnie, zwracając ku niéj oblicze ożywione przebiegłym uśmiechem.
— Jakim sposobem? zapytała nieporuszona.
— Pani domyślasz się o czém chcę mówić?
— Dajmy na to że się nie domyślam; mów pan wyraźnie, bo nie mam daru rozwiązywania zagadek.
I oczy jéj śmiałe, surowe, w téj chwili prawdziwe oczy sfinksa, topiły się w twarzy pana szambelana, który zapewne nie miał ochoty wypowiadać wyraźnie pewnych przedmiotów i wołał zostawiać je niewymówionemi.
Teraz jednak, na jéj żądanie, od tego obowiązku uchylić się nie mógł.
— A więc, zawołał zawsze uśmiéchnięty, zależałoby tylko od pani powrócić sobie i dzieciom stracone stanowisko. Nie będę ukrywał przed panią, że hrabia Gaston był u mnie na wsi i że z jego prośbą przybywam.
— Przepraszam, rzekła pani Nasielska, zdaje mi się że tylko synowie moi są pod pańską opieką.
Słowa te wymówione były zwykłym, przyciszonym nawet głosem, a jednak brzmiała w nich duma nieskończona.
Rumieniec wystąpił na twarz szambelana, oczy jego zamigotały, ale szybko zapanował nad sobą, na gniéw swój cukrową rzucając zasłonę.
— Oh pani! moja życzliwość, której uznać nie chcesz, może unosi mnie zbytecznie; ale zechciéj zważyć, że związek ten zapewniłby ci szczęście.
— Gdybym była tego zdania, odparła z lekkim uśmiechem, bez niczyjéj namowy zostałabym żoną hrabiego Gastona.
Szczérość tych słów, w których przebijała ironia, zdziwiła szambelana, bo szczérość nie wchodziła w jego rachunek. Jednak zastosował się do niéj odrazu.
— Masz pani nieoszacowany sposób określania położeń, zawołał, śmiejąc się głośno, niby zachwycony jéj wyznaniem wiary. Szczęście, to prawdziwy cel życia. Otóż ja jestem przekonany, że hrabia Gaston jest w stanie pani je zapewnić.
— Więc chodzi o rzecz małą, o to tylko, by przelać i we mnie to przekonanie.
— Ale cóż pani miéć możesz przeciwko niemu? Nie mówiąc już o korzyściach materyalnych, hrabia Gaston jest charmant w całém tego słowa znaczeniu, a za miłość jego i uwielbienie dla pani poręczyć mogę.
W téj chwili pan szambelan, uniesiony własną wymową, zapomniał że ma do czynienia z niezwyczajną przeciwniczką.
— Doprawdy, odparła kobiéta z coraz widoczniejszą ironią, smutna to miłość, która potrzebuje poręczyciela.
Salonowemu dyplomacie zaczęło brakować cierpliwości.
— Ależ przynajmniéj, zawołał, powiédz pani otwarcie, co masz przeciwko niemu?
— Na to pytanie, odparła, mogłabym nie odpowiedziéć; uczynię to jednak, skoro pan powiész mi wzamian, dlaczego tak ci chodzi o to zamęźcie?
— Ależ to nie potrzebuje tłumaczenia. Pani nie przyjęłaś dla synów swych pomocy rodziny męża: więc ja, w imieniu téj rodziny, zapytuję, na co pani wychować ich myślisz, przy szczupłych środkach jakie posiadasz, skoro odrzucasz tak lekkomyślnie jednę z piérwszych partyj w kraju?
Teraz pan szambelan odzywał się także z otwartością i z pod aksamitnych pokrywek wysuwał rysie pazurki; ale w miarę jak mówił, pani Nasielska podnosiła czoło.
— Wychowam ich na ludzi, przy Boskiéj pomocy, panie szambelanie, wyrzekła tylko.
Zapewne szambelan nie zrozumiał całego znaczenia tego frazesu, przejęty zgrozą na myśl, że to małżeństwo tak świetne, odpowiadające wszelkim wymaganiom konwenansów, małżeństwo nad którém pracował skrycie oddawna, rozbić się mogło o niepojęty upór téj kobiéty.
— Ja wytłumaczyłem się z nalegań swoich, wyrzekł drżącemi usty, zapominając coraz bardziéj o przybranéj roli; teraz pani racz mi odkryć powód odmowy swojéj, jeśli to możesz uczynić.
W tych słowach była złośliwa aluzya, na którą krew zakipiała mi w żyłach. Pani Nasielska jednak nie raczyła jéj podnieść.
— Panie szambelanie,.... odparła, a głos jéj nabrał w téj chwili owego głębokiego, metalicznego brzmienia, które świadczyło o wewnętrznem wzruszeniu.
Ale po tych wyrazach umilkła nagle, jak gdyby szkoda jéj było słów i myśli serdecznych dla niego. Chwilę stała zamyślona, a gdy znów mówić zaczęła, oczy jéj przybrały zwykły wyraz, głos brzmienie zwyczajne.
— Panie szambelanie, ciągnęła daléj, jeśli pozwolisz, ja dodam jeszcze resztę powodów, które skłoniły cię do przyjęcia na siebie swadźby hrabiego Gastona; uzupełnię je okréśleniem jasném położenia, jakie zajmujemy oddawna względem siebie.
Te słowa nie w smak poszły panu szambelanowi.
— Ależ mój Boże, zawołał, pocóż sięgać tak daleko?
Ona jednak nie zważała wcale na tę przerwę i mówiła daléj:
— Niespodziane małżeństwo mego męża było prawdziwym gromem dla rodziny Nasielskich. Dowiedziano się o niém zapóźno, by przeszkodzić; fakt był spełniony. Nie będę wchodziła w powody które mnie skłoniły do tego pójścia za mąż, to nie należy do rzeczy; a zresztą chociaż te powody były bardzo proste i jasne, wiem że nie znalazłyby wiary. Nie wiedząc o tém, na piérwszym postawionym kroku spotkałam się z nienawiścią. Tajemne usiłowanie rozwiązania tego związku otoczyło nasze domowe pożycie trudnościami i goryczą; wyzyskiwano salonowe plotki, systematycznie rozsiéwano potwarze, tłumaczono fałszywie każdy mój krok i słowo. Nie uskarżam się na to, wiem że broń podobna uważaną jest za godziwą w pewnym świecie, a jednak te szlachetne zabiegi spełzły na niczém. Szanowałam siwe włosy mego męża, a wzamian posiadałam zaufanie jego. Nauczyłam się tylko w téj twardéj i bolesnéj szkole głębokiéj pogardy dla sądów, zdań i potępień świata. Jeśli więc teraz żadne konwenansowe względy nie wywrą wpływu na postępki moje, wdzięczność za to należy się tym, co przekonali mnie dokładnie o wartości tych względów. Przyjście na świat synów moich było nowym ciosem dla rodziny męża. Więc ten potworny związek utrwalał się, na przekór ich dążeniom i chęciom! A potém synowie moi noszą wasze nazwisko, a mają w żyłach krew moję, wyssali przekonania moje i z pewnością nie zajmą w świecie stanowiska, jakiegoby rodzina Nasielskich dla nich pragnęła. Wprawdzie w dzisiejszych czasach związki rodzinne mało są szanowane; pomimo to jednak dokładano wszelkich usiłowań, by usunąć ich z pod mego wpływu. Nienawidzicie mnie, lecz mimo to radzibyście zrehabilitować mnie świetném małżeństwem i przyjąć nawet do rodzinnego grona, byle to małżeństwo było wam rękojmią, że odtąd życie moje upłynie wedle formuł i przepisów waszych. W tym celu staraliście się wyzyskać przelotną skłonność hrabiego Gastona, a wmawiając w niego że skłonność ta jest podzielaną, doprowadziliście go do oświadczyn, rachując na to, że własny mój interes dokona reszty. A teraz, widząc iż rzeczy obróciły się wbrew światowym obrachowaniom, przychodzisz pan sam, panie szambelanie, poprzéć osobiście tę sprawę i zapewne masz w zapasie jaki nowy argument, który ma zdobyć przyzwolenie moje. Wypowiédz go, słucham.
Mówiła to wszystko spokojnie, dobiérając wyrazów zdolnych ile możności złagodzić drażliwość faktów. Na szambelanie słowa te tém większe wywiérały wrażenie, że nie był to lekkomyślny wybuch kobiécego gniewu, ale silne przekonanie pokrzywdzonéj istoty. Wyzwany tak wyraźnie, musiał odpowiedziéć.
— Nie mylisz się pani, wyrzekł, zrzucając dotychczasowe słodkie obejście, niby maskę niepotrzebną już teraz i ciskając oczyma zjadliwe błyskawice. Dowiodłaś mi pani tylko co, tyle przenikliwości, że to co mam powiedziéć o wiele ułatwioném zostało.
— Słucham pana, wtrąciła niecierpliwie.
— A więc, rzekł szambelan, nadając dziwny przycisk słowom swoim, przekonanie ogólne twierdzi, że jeśli pani odrzucasz rękę hrabiego, Gastona, to jedynie dlatego, że jest któś inny, szczęśliwszy od niego.
Wzrok jego wpijał się niejako w jéj twarz nieruchomą, a za nim i moje oczy spoczywały na niéj, pełne serdecznéj trwogi; ale żaden jéj muskuł nie drgnął, żaden cień rumieńca nie przemknął po licu.
— Ogólne przekonanie myli się, odparła tylko. Ale mamże to wziąć za domysł, argument lub pogróżkę?
— Jak pani uważać będziesz za stosowne, wyrzekł szambelan, gotując się do wyjścia.
Ale ona zatrzymała go skinieniem ręki.
— Za pogróżkę czego? spytała, patrząc mu bystro w oczy; mów pan wyraźnie.
Na to zapytanie szambelan nie był przygotowanym. Nie na rękę mu było na nie odpowiedziéć; wołał widać zostawić po sobie niewyraźną grozę.
— W razie niestosownego związku, odparł po chwili, rodzina może odebrać pani opiekę nad dziećmi; rozumié się że mówię tutaj o ostatecznościach, do których, mam nadzieję, nie przyjdzie nigdy.
Słowa te zrobiły na mnie bolesne wrażenie. Spojrzałem z najwyższém spółczuciem na panią Nasielską, ale zdziwiony zostałem jéj niezachwianym spokojem.
— Rzeczywiście, nie przyjdzie nigdy, bo w każdym razie przeciwko złéj woli mam słowa testamentu męża.
Szambelan aż zbladł ze złości, widząc wszystkie swoje baterye zdemontowane. Jakkolwiek znał bratową, przecież rachował na przebiegłość, wymowę i zręczność swoję, na zwykłą wreszcie u kobiét nieznajomość prawa, by zachwiać przynajmniej jéj przekonanie. Teraz musiał oddalić się, pobity na wszystkich punktach.
Pożegnanie ich było równie ceremonialne z obydwóch stron; on nawet nie zażądał widziéć dzieci, a pani Nasielska nie przypomniała mu tego.
Wyszedł spiesznie, portyera zasunęła się za nim, a ona pozostała nieruchoma, wiodąc machinalnie za nim oczyma. W téj chwili zdawała się zapominać o świecie całym, zatopiona w przeszłości czy w przyszłości swojéj, a ja gotów byłem uklęknąć przed nią i wypowiedziéć słowa miłości, uwielbienia i te wszystkie uczucia, które wrzały mi w piersi. Czemuż nie miałem prawa strzedz jéj i bronić, odsunąć daleko z jéj drogi wszystko co tylko przykrém jéj być mogło?
Tymczasem ona może nie pamiętała nawet o obecności mojéj. Na tę myśl porwała mnie wściekłość; bo czémże w końcu była ta kobiéta? czemu posiadała władzę wyrywania serca z piersi, nie dbając o to?
Wyszedłem z ukrycia i zbliżyłem się do niéj, miotany gniewem, miłością, szaleństwem; ale jedno spojrzenie na nią rzucone rozproszyło te wszystkie uczucia. Nie była to już ta dumna, marmurowa kobiéta, stawiająca tak harde czoło zawiści ludzkiéj; oczy jéj były głęboko smutne, patrzyły zwilżone i mgliste, jakby wzywając współczucia każdéj szlachetnéj istoty; twarz jéj była bledszą niż zwykle; w milczeniu osunęła się na fotel, wsparła czoło na ręku i zdawała się odpoczywać po téj długiéj szermierce słów i uczuć. Było cóś dziwnie miękkiego i łagodnego w téj wyniosłéj, pochylonéj postaci. W téj chwili ona rzeczywiście potrzebowała przyjaznéj ręki. Ośmieliłem się wziąć jéj dłoń zwieszoną na poręczy i ponieść ją do ust.
— Pani jesteś zmęczoną, szepnąłem.
— Bardzo, odrzekła z bladym uśmiechem. Odwykłam do tego stopnia od pewnych ludzi i ich świata, że mi już w nim oddychać niepodobna; a potém przykro mi że zmuszają mnie do wspominania przeszłości.
— Dlaczego? spytałem. Wprawdzie rozumiem ileś pani wycierpiéć musiała, ale ta przeszłość nawet przynosi ci zaszczyt.
— Nie, nie, zawołała, wstrząsając lekko głową. Są cierpienia które poniżają, a niewola jest jedném z takich. Ciążyła ona na mnie tém bardziéj, żem ją dobrowolnie przyjęła. Ale ja wtenczas nie byłam jeszcze w stanie zrozumiéć saméj siebie, a dziś na przyszłości nawet mojéj stoi wypisane, żem była niewolnicą. Muszę walczyć co dzień, co chwila, dla obrony własnéj, a jam do podobnych walk nie stworzona. Słyszałeś pan? ten człowiek śmiał mi grozić, śmiał mieszać się do mojego życia i miał słuszność za sobą: ja zaprzedałam się jego bratu.
Łzy oburzenia i dumy płynęły po jéj twarzy, ale nie zważała na nie; chwila znękania minęła, ona teraz potrzebowała ból swój wypowiedziéć.
Słuchałem jéj w milczeniu, bo i cóż odpowiedziéć mogłem? Nie byłem na wysokości téj kobiéty i nie znajdowałem dla niéj słów właściwych, a te które cisnęły mi się na usta, musiały zostać nazawsze niewymówione. Ona téż odzywała się może więcéj sama do własnego sumienia, niż do mnie:
— To słusznie, dodała po chwili. Ja powinnam przyjąć odpowiedzialność za spełnione czyny; wiem o tém, ale pomimo to cierpię.
— Pani, zawołałem przejęty oburzeniem, i za cóż ty odpowiedzialną być możesz?
— Za to com uczyniła, odparła.
— Znaleźli się zapewne ludzie którzy popchnęli cię pani do tego małżeństwa, przedstawili je jako szczyt szczęścia. Byłaś dzieckiem prawie... uległaś. Każda na twojém miejscu uczyniłaby to samo.
— I każda musiałaby odcierpiéć.
Czułem że przemawiała w imię téj najwyższéj logiki, z którą spiérać się niepodobna.
— A przecież Bóg widzi, mówiła daléj, że uczucia moje były czyste. Jeżelim omyliła się, omyłkę popełniłam w dobréj wierze. Ale biada tym którzy się mylą!...
— Powiédz mi pani wszystko, zawołałem, uniesiony żądzą dopełnienia powieści jéj życia. Pragnąłem teraz wniknąć w jéj przeszłość, by módz postawić się w jéj obronie, gdy tak niemiłosiernie oskarżała się sama.
— Nic nie mam ważnego do powiedzenia. Życie moje da się streścić w dwóch słowach: urodziłam się prawie na deskach teatru; ojca nie znałam nigdy; matka, dobra lecz nierozsądna, kochała mnie po swojemu. Biédna kobiéta! życie jéj było ciężkie; nie miała wielkich zdolności, zarobek był mały. Ja wzrosłam wśród tego świata wzajemnych zawiści, intryg i wzajemnéj pomocy. Postępowanie tych ludzi było gorsze od ich serc; nieraz, uczyniwszy złe, żałowali tego i starali się je naprawić. Przechodziliśmy koleją od dostatków do nędzy. Matka moja nie umiała nigdy przewidziéć złéj chwili. W powodzeniu sprawiała mi aksamitne sukienki, karmiła mię łakociami, a późniéj musieliśmy nieraz poprzestawać na suchym chlebie. Wówczas pieściła mnie i płakała. Co do mnie, nauczyłam się w tych częstych zmianach lekceważyć brak i dostatek; płakałam, gdym widziała że matka moja płacze, ale nie dlatego żem jadła chléb suchy. Towarzysze matki mojéj kochali mnie, bawili się ze mną i uczyli mię tego co kto umiał, bo uczyć się lubiłam. Miałam głos ogromny i trochę inteligencyi; zaczęto więc rokować mi świetną przyszłość. Dla mnie było to dosyć obojętném. Nie znałam innego świata, nad świat teatralny; ale pochwytałam dość z realnego życia, by zrozumiéć że wszędzie otaczać mnie będą pośród ludzi jedne i też same działacze. Pod pewnemi względami dojrzałam wcześnie w atmosferze która mnie otaczała; nie było w niéj nic konwencyonalnego. Dokoła mnie tyle pojawiało się dziwactw, śmiészności, pretensyj i złych pozorów, obok zalet prawdziwych, iż nauczyłam się patrzyć koniecznie w istotę rzeczy. Matka moja nie była w stanie wywiérać na mnie wielkiego wpływu; kochałam ją, ale pod wielu względami musiałam postępować z nią jak z dzieckiem. W miarę jak wzrastałam w lata i jak na mnie poczęła budować świetne nadzieje, stałam się jéj bożyszczem; byłam jedyną miłością i podporą kobiéty, która nigdy na świecie rady sobie dać nie umiała. Poczułam wówczas odpowiedzialność ciążącą na mnie i zaczęłam pracować usilnie, by jéj nadziei nie zawieść. Maestro włoski, który poznał mnie w konserwatoryum paryzkiém, zajął się moim głosem i przeznaczył mi rolę w operze. Przyszłość moja zdawała się zapewnioną, a biédna matka rachowała już dnie nędzy, które nas jeszcze od powodzenia oddzielały. Jak zwykle w podobnych okolicznościach, otaczały mnie roje wielbicieli. Pomiędzy nimi, pomimo lat swoich, znajdował się i Nasielski, wielki pan i współrodak, bo matka moja była Polką, więc przyjmowała go chętnie.
— A pani? zapytałem, tknięty nazwiskiem jéj męża.
— Dla mnie, odparła z uśmiechem, on nie istniał wcale; pierś moja biła wtedy jedyną miłością jaką zaznałam.
— Kochałaś pani? zawołałem, ugodzony w samo serce temi słowy, których przecież spodziéwać się mogłem, kochałaś?
Powtarzałem ten wyraz, który rozdziérał mi piersi, bezwiednie prawie, jakby chcąc wyczerpać gorycz jego.
— Tak jest, odparła, i podniosła na mnie zdziwione oczy, widocznie nie pojmując uczynionego wrażenia, kochałam całą siłą serca i ducha, człowieka który pod żadnym względem nie zasługiwał na to. Nie było komu ostrzedz mnie, uchronić od wielkiéj omyłki serca, która tak przeważnie wpłynęła na moje życie.
— I któż to był, któż mógł być tym najszczęśliwszym z ludzi?
Pani Nasielska uśmiéchnęła się lekko z tego uniesienia, którego nie domyślała się wcale powodu.
— Był to, odparła, piérwszy tenor trupy w któréj wystąpić miałam. Obiecywał się ze mną ożenić i zapewne byłby to uczynił po debiucie, gdyby świetna, jaka dla mnie oferta była mu zapewniła korzyści materyalne. Ja wierzyłam w niego bez żadnéj przyczyny, poprostu dla tego, żem potrzebowała wierzyć i kochać. Widziałam wprawdzie około siebie zdrad wiele, ale myśl moja ze wstrętem odpychała przypuszczenie, by i on mógł mnie zdradzić. A przecież tak było i przypadkowe to odkrycie opłaciłam śmiertelną chorobą. Było to prawie w przeddzień wystąpienia. Maestro, dyrektor teatru, spółartyści, przerazili się tą nagłą katastrofą i byliby uczynili wszystko, by jéj zapobiedz; ale choroba przeciągała się, więc powoli zapomnieli o mnie. Publiczność nie mogła żałować nieznanéj śpiéwaczki; pełno téż zawiści tłumionych odezwało się chórem i zastąpiono łatwo miejsce moje, a gdy sezon zimowy przeminął, nie mówiono już o mnie, jak gdybym nigdy nie istniała. Była to dobra sposobność do filozoficznych studyów nad zmiennością natury ludzkiéj. Nie miałam jednak na nie czasu, bo pasowałam się ze śmiercią, rozpaczą i nędzą. Powstałam wreszcie z łóżka, ale przyszłość moja artystyczna i zapowiadana sława umarły nazawsze — straciłam głos. Matka moja oddawała się nieopisanéj rozpaczy, a nawet czyniła mi gorzkie wyrzuty zato, iż wszystkie jéj nadzieje rozwiane zostały. Nie było w tém mojéj winy, jednak słuchałam jéj z pokorą, bo czułam się w obowiązku dać biédnéj kobiécie starość swobodną, zapewnić jéj te małe przyjemności życia, do których daremnie wzdychała i odwdzięczyć trudy podjęte przy mnie w dzieciństwie. Teraz była to jedyna istota która kochałam. Wówczas pan Nasielski oświadczył się o moję rękę. On jeden nie opuścił nas w nieszczęściu i to wydało mi się szlachetném; zrozumiałam późniéj dopiéro, że byłato sercowa spekulacya, że właśnie nieszczęście otwiérało mu jedyną drogę do poślubienia mnie, z czego zręcznie umiał skorzystać. Byłam sama, zawiedziona we wszystkiém, w stanie chorobliwego odrętwienia; nie odzyskałam jeszcze działalności woli, a matka płakała i prosiła, Nasielski nalegał: — wpółmartwa jeszcze, oddałam mu rękę.
Słuchałem jéj prawie bez tchu, gdy spokojnie, w krótkich i mierzonych słowach, opowiadała najsroższe chwile swego życia.
— A potém? pochwyciłem, widząc że umilkła.
— Potém, powtórzyła, podnosząc głowę, a w głosie jéj zadźwięczała gorycz tłumiona, potém byłam panią Nasielską. Mąż mój nie mógł obejść się bez świata, woził mnie więc po stolicach, zagranicznych wodach i ludnych miejscach. Nie miałam pojęcia o realnych warunkach bytu; piéniędzy nie brakło nam nigdy, lub przynajmniéj ja o tém nie wiedziałam. Świat i ludzie nie bawili mnie; wzdychałam do cichego domu, do swobody i spokoju; ale przykuta do znudzonego starca, który sam sobie wystarczyć nie mógł, musiałam bawić go do śmierci i obowiązku tego dopełniłam sumiennie. Matka moja niedługo używała dostatków; umarła wkrótce po moim ślubie. W chwilach wykradzionych światu szukałam wiedzy. Wielkie ogniska naukowe, w których żyliśmy zwykle, dostarczały mi do niéj środków. W Wiedniu poznałam Stanisława. On dał kierunek pracom i myślom moim i stał mi się mistrzem prawdziwym; on nauczył mnie znosić życie i znaléźć szczęście, rozumiejąc i kochając wszystko co piękne i dobre.
Słuchałem prostéj spowiedzi téj kobiéty z nieopisaném uczuciem, a serce biło mi w piersi tak silnie, że mogła słyszéć tętna jego gwałtowne. Patrzyłem na nią ze złożonemi rękoma, jak na obraz cudowny. Ona była dla myśli mojéj objawieniem nowego życia.
Nie wiem kiedy wyszedłem od niéj dnia tego, kiedy zdołałem się pożegnać. Byłem jak człowiek nieprzytomny, opanowany ideą jedną. Jéj wola musiała mną rządzić, bom tracił świadomość bytu. Kochałem z szaleństwem lat młodych, z rozwagą dojrzałości, a walka z tém uczuciem stała się niepodobną. Nie byłaż ona wcieleniem najwybrédniejszych moich marzeń, tém wszystkiém słowem, co tylko kochać warto? Szaleństwo to było nieuleczone, a jednak nie łudziłem się wcale; czułem że chwila w któréj powzięłaby o niém choćby najlżejsze podejrzenie, byłaby ostatnią chwilą jéj szacunku i przyjaźni dla mnie. Stawiłaby między nami nieprzepartą zaporę. To jedno dawało mi siłę milczenia. A jednak ona, widząc czoło moje blednące, głos drżący i wzrok płomienny, nie mogłaż jedném słowem zapytania rzucić mnie w przepaść? Tu niedość było milczéć, twarz moja nie powinna była mnie zdradzać. W samotności łamałem ręce, rwałem włosy, szarpałem pierś bezrozumną, gotów byłem czoło roztrzaskać o którybądź marmur mojéj pracowni; przy niéj byłem cichy i trwożny, nie śmiałem podnieść na nią oczu, dotknąć jéj ręki.
Dotąd zwycięzko mocowałem się z namiętnością; ale czy stan ten potrwać mógł długo? Pomimo woli i chęci mojéj, chwila wybuchu nastąpić mogła, bo coraz częściéj zdarzały się godziny, w których przestawałem być panem siebie. Wówczas chciałem jéj unikać, kierowałem kroki swoje w przeciwną stronę miasta, a zawsze w końcu znalazłem się u jéj drzwi, zmordowany bezskuteczną walką, wściekły na samego siebie, niby ofiara strasznego fatum, którego zażegnać ni zwyciężyć nie było w mocy mojéj. Zazdrościłem każdemu nędzarzowi nędzy jego, do któréj mógł się przyznać, na którą wolno mu było szukać lekarstwa, bo śród całego żyjącego świata ja jeden byłem bez nadziei. Bez nadziei!.... czy kto zbadał kiedy piekielne znaczenie tego słowa? Pomiędzy tysiącami ludzi którzy nadziei miéć nie powinni, iluż jest takich, co potrafią spojrzéć oko w oko strasznéj prawdzie? Pomiędzy mną a nadzieją było cóś więcéj niż fakta i ludzie; świat ziemski zatrzymać się mógł w swoim biegu, czas i przestrzeń mogły być zniszczone, a ja, choćbym trzymał w ręku tajemniczą potęgę rządzenia losami ludzkiemi, jeszcze nie posiadałbym jéj serca. Wiedziałem o tém, wiedziałem aż nadto dobrze; nie przyszła na mnie ani jedna chwila dobroczynnego zaślepienia, nawet sen miłosierny nie przyniósł mi znikomych złudzeń. To czego pragnęło serce moje z siłą szaleństwa, było niepodobieństwem. Noce moje stały się bezsennemi. We dnie włóczyłem się jak cień samego siebie, zgorączkowany, wpół przytomny, gotów rzucać się z tłumioną wściekłością na wszystko co mnie otaczało, lub rozpłakać jak dziecko nad losem własnym. Cierpiałem zanadto i nieraz w paroksyzmach szału pragnąłem śmierci, ale daremnie, Śmierć zazwyczaj odwraca się od tych, którzy jéj szukają. Ta straszna miłość pożarła wszystko we mnie, zabiła wszystko; stałem się rodzajem trupa, którego jéj imię tylko galwanizować mogło. A jednak, gdy wieczorem wchodziłem w jéj progi, gdy owiała mię błoga atmosfera spokoju, która ją otaczała, jakaś względna cisza wstępowała w pierś moję, odnajdywałem samego siebie i wszystkie lepsze pierwiastki moje występowały do walki z bezrozumném zwierzęciem, które szamotało się we mnie, i zwyciężały je chwilowo. Śmiertelnie smutny, ale spokojny, patrzyłem na tę cudowną istotę ze czcią i rozrzewnieniem; słuchając jéj głosu, sądziłem się zdolnym podźwignąć straszną dolę swoję. Wychodziłem od niéj pokrzepiony na duchu, by znowu w samotności tęsknić, szaléć i złorzeczyć.
W domu zaczęto się mnie lękać. Ponury, milczący, z dzikim wzrokiem, gotów co chwila wybuchnąć gniewem bez przyczyny, nie mogłem znieść w koło siebie uśmiéchu lub wesołego głosu. Głosy téż te coraz rzadziéj odzywały się w mojéj rodzinie; dziwactwa moje rzuciły na nią cień żałoby. Córka i syn patrzyli na mnie z tłumionym żalem, żona z przerażeniem. Wspólny posiłek podobnym był do pogrzebowéj stypy.
Zwyczajnie dnie całe spędzałem w pracowni. Tam przynajmniéj zamknąć się mogłem i nie zobaczyć ni nienawistnego świata, ni twarzy ludzkich, ni promieni słonecznych. W najczystszym marmurze kułem tam jéj rysy i tworzyłem tysiące modeli, przedstawiających jeden ruch, pochwyconą pozę, jeden moment z nią przeżyty.
Przez całe życie byłem miernym artystą, a jednak teraz, w chwilach rozpaczy graniczących z szaleństwem, tworzyłem niekiedy prawdziwe arcydzieła. Postać téj kobiéty chodziła za mną, przedstawiała mi się w całéj potędze prawdy i wdzięku. Musiałem odtwarzać to, co pojmowałem z takiém ukochaniem. Ona była piękną pod dłutem mojém, a jednak nieraz rzucałem je z wściekłością, bo marmur, glina ni alabaster nie mogły sprostać myśli i uczuciu memu. Tutaj, wśród tego tajemniczego świata posągów, otoczony jéj obrazami i rojami pamiątek, nurzałem się w odmętach cierpienia i znajdowałem ten rodzaj dzikiéj rozkoszy, jaką sprawia najwyższe natężenie bólu.
Daremnie, wedle dawnego zwyczaju, dobrzy znajomi pukali do drzwi pracowni mojéj: drzwi te dla wszystkich były zamknięte. Oni téż, sądząc że mam jaką pilną robotę, po daremnych usiłowaniach omijali mieszkanie moje, a ja odzwyczaiłem się od próżnych odwiédzin.
Któregoś rana, o godzinie kiedy zwykle próżniacza ludność śpi jeszcze, usłyszałem kilkakrotne uderzenie we drzwi. Chodziłem właśnie wielkiemi krokami dokoła ścian pracowni, a chód mój ciężki, mierzony, nieustanny, przypominał krążenie dzikiego zwierza zamkniętego w klatce. Słysząc stukanie, zatrzymałem się nagle, tknięty jakiémś dziwném przeczuciem. Stukanie powtarzało się, lekkie ale stanowcze, i trwało ciągle. Czułem że tam był któś, co postanowił przełamać mój upór, co musiał lub chciał wejść koniecznie. Jednak stałem ciągle jak wryty na środku pokoju, nie chcąc zdradzić czémkolwiek obecności swojéj; ale i to nic nie pomogło: uparta ręka nie przestawała dobijać się do drzwi moich, aż wreszcie zdecydowałem się pójść otworzyć.
Czyniąc to, drżałem wewnętrznym niepokojem. W stanie nerwowego podrażnienia w jakim się znajdowałem, bywają przeczucia. Obejrzałem się po pracowni, narzuciłem płótno na przedmioty które zdradzić mnie mogły i odsunąłem rygiel; we drzwiach ukazała się wysoka postać Gustawa. Nie widziałem go oddawna. Był bledszym niż zawsze, a na spokojnéj zwykle jego twarzy malowało się wzburzenie, w siwych oczach płonął jakiś ogień, nadając im jasno-złote połyski.
— Wiedziałem że pan tu być musisz, wyrzekł urywanym głosem, wchodząc do pracowni i ociérając czoło, pomimo bladości zroszone potem.
To przywitanie zdradzało, że cóś ważnego sprowadziło go do mnie. Piérwsza myśl moja była o niéj i zawołałem z przestrachem:
— Pani Nasielska...
Ale Gustaw, zamiast uspokoić mnie, zamknął drzwi na klucz, chcąc się upewnić że nikt nam nie przeszkodzi, i wówczas dopiéro wyrzekł ze smutną powagą:
— O niéj właśnie przyszedłem z panem pomówić.
— Mów pan, mów prędzéj! wyszeptałem zaledwie słyszalnym głosem, bo czułem ból straszny ściskający mi serce.
Młody człowiek spojrzał na mnie z rodzajem zdziwienia, ale zapewne nie miał czasu komentować wrażeń moich, zajęty pilniejszą sprawą, bo twarz jego przybrała znowu chmurny wyraz niepokoju.
— Przychodzę do pana, wyrzekł, jako do jedynego człowieka, który położenie moje sprawiedliwie ocenić może i proszę o pomoc, bo odbyć mam pojedynek.
Słowa te były tak dziwne w ustach tego surowego, poważnego nad wiek swój nauczyciela, że sądziłem iż mnie słuch myli. On-że to, on rzeczywiście mówił te wyrazy, i co to wszystko miało wspólnego z panią Nasielską?
— Tak jest, powtórzył Gustaw z gorzkim uśmiéchem, czytając te wszystkie myśli w moich széroko otworzonych oczach, mam pojedynek.
— Z kim? kiedy? z jakiego powodu? jakim sposobem?
Ale młody człowiek, zamiast odpowiedzi na ten nawał zapytań, usiadł, wsparł głowę na ręku i powtórzył zamyślony:
— Jakim sposobem?.... jak gdyby sam sobie stawiał tę kwestyą i rozwiązać jéj nie umiał, odurzony nagłością wypadków.
— Panie Gustawie, zawołałem, biorąc go za rękę, to być nie może; tu chyba zachodzi jakieś nieporozumienie.
On podniósł na mnie oczy ponurym świécące blaskiem.
— I ja tak sądziłem, odrzekł, chciałem tak sądzić z razu, alem się omylił. Ten człowiek miał czoło powtórzyć mi w oczy podłe słowa swoje, a ja musiałem mu odpowiedziéć wyzwaniem. I pan na mojém miejscu byłbyś to samo uczynił; dlatego przyszedłem tutaj.
W głosie jego stłumionym wrzała taka wściekłość, dźwięczały takie przepaście uczuć, których domyśléć się nie było podobna, żem się uląkł prawie. Czułem że ktokolwiek go obraził i w jakibądź sposób, obraza ta była śmiertelną, że w tym tak poważnym, tak łagodnym na pozór duchu, panowała teraz ślepa żądza pomsty, i stałem naprzeciw niego, nie pytając o nic, czekając aż sam odkryje mi się zupełnie.
Pomiędzy nami trwała chwila ciszy. Gustaw przerwał ją piérwszy, z rodzajem niecierpliwości.
— Czy nie powiedziałem panu jeszcze, że tu idzie o panią Nasielską?
— O nią? o nią? powtórzyłem przerażony. Ja nie słyszałem tego, mów pan wyraźniéj!
Widać jednak to co mówił i to co myślał tylko, plątało się w pamięci jego, bo patrzył na mnie gorejącym wzrokiem.
— Ten człowiek, zawołał, śmiał ją zelżyć niecnemi przypuszczeniami!
— Ale któż taki, któż? wtrąciłem, pochylając się ku niemu, by pochwycić mu na ustach nienawistne imię.
— Kto? alboż ja wiem? Podłość, to nazwisko jego! wyrzekł stłumionym głosem i dobywszy jakiś bilet wizytowy, łamał go w rękach, drżąc cały od gniewu.
Wyczytałem na nim nazwisko Olesia. I w myśli mojéj stała się jasność dziwna: ja sam tych dwóch ludzi postawiłem naprzeciw siebie.
— Więc z nim masz się pan pojedynkować? zapytałem, przerażony nieostrożnością swoją.
— A z kimżeby? zawołał z wybuchem. Czy wiész pan co ten człowiek śmiał wyrzec? Nie, nie potrafię tego powtórzyć. I ja nie mogłem mu słów tych napowrót wtłoczyć do gardła, nie mogłem zgnieść go, jak jadowitą gadzinę, nie mogłem zmiażdżyć go w ręku!...
Strasznym był w téj chwili. Daremnie silił się na rozwagę, daremnie chciał zapanować nad sobą; ludzie jemu podobni niepohamowane mają namiętności. Krew jego kipiała w żyłach, wściekłość wstrząsała jego wysmukłą postacią, nadając mu niezmierną, gorączkową siłę.
— Cóżeś pan uczynił? zawołałem, bo przedstawił mi się cały szereg następstw tego smutnego zajścia, ciekawość gawiedzi obudzona pojedynkiem i jéj imię rzucone na pastwę niechęci, zazdrości i złośliwości ludzkiéj.
— Więc cóż miałem uczynić? krzyknął Gustaw, podnosząc się z miejsca blady, jak marmur mojéj pracowni. Czy sądzisz pan że nie byłem aż nadto cierpliwym? Milczałem, dopókim mógł nie rozumiéć go, milczałem, bom nie chciał by jéj święte imię wmieszane było do podobnéj sprawy. Byłem cierpliwym, bom nie miał prawa jéj bronić i źle uczyniłem. Ludzie jak on zdolni są tylko umilknąć przed groźbą i szanować to czego się boją. Musiałem odpowiedziéć mu w końcu, bo wyraźnie odnosił się do mnie.
Płomienny rumieniec wystąpił na twarz jego; zakrył oczy rękoma i milczał, jak gdyby zwyciężony nawałem uczuć, lub chcąc je ukryć przedemną.
Ale ja odgadłem to, czego nie dopowiedział. Złośliwe przypuszczenia Olesia brzmiały mi w uszach; wspomniałem jego wzrok uparcie utkwiony w Gustawie w dniu piérwszego ich spotkania i nie potrzebowałem pytać o więcéj. On wiedziéć musiał co mówił świat i jaką przypisywał mu rolę, skoro upominał się krwawo o siebie i o nią. Miał słuszność: ja na jego miejscu uczyniłbym to samo; nie wiem tylko czybym zdołał zachować ten niezmącony spokój sumienia w obec oskarżeń, których czułbym się współwinnym.
Ale nie czas mi było badać uczucia jego; fakty spełnione ciążyły nad nami. Zacząłem zastanawiać się nad tém, co czynić wypadało.
— Więc, spytałem, pan jesteś wyzwanym?
— Tak, odparł krótko, powiedziałem mu że kłamie nikczemnie, a ponieważ sądził się obrażonym, obiecałem mu dać zadośćuczynienie jakiego żądać będzie. Dziś odebrałem wizytę dwóch jego sekundantów.
— Któż to tacy?
Znowu Gustaw oddał mi bilety wizytowe, opatrzone tym razem adresem. Jednym z sekundantów był pan Narcyz, drugi nosił nieznane mi nazwisko.
Wybór ten był smutny. Narcyz, chodząca kronika świata, zapewne pilnie już rozpowiadał znane i nieznane sobie szczegóły zajścia. Ale nie widziałem na to rady żadnéj: rozgłos był konieczném następstwem podobnej sprawy.
— Czy biłeś się pan już kiedy? spytałem.
Jednak zaledwie uczyniłem to pytanie, zrozumiałem jego niestosowność; trzeba było prawdziwie wyjątkowych okoliczności, by tego cichego człowieka wytrącić z kolei i rzucić w hazard pojedynku.
On téż podniósł na mnie zdziwione oczy.
— Nigdy, odparł tylko.
— Do pana należy wybór broni.
— Wiem o tém.
Ale mówiąc to, wzruszył ramionami, z wyrazem zniechęcenia czy obojętności.
— Układaj się pan w mojém imieniu, wyrzekł, rób co chcesz, byle pojedynek był śmiertelny i odbył się jaknajprędzéj.
Położenie moje było trudne. W głębi ducha odczuwałem aż nadto, co on czuć i cierpiéć musiał. Widziałem wyraźnie że nie dbał o życie, jak człowiek dla którego nie ma ono serdecznéj wartości; a zresztą, któż mógł odgadnąć co działo się w tym zamkniętym duchu, jakie zarzewie rzuciło na jego serce słowo niebacznie wymówione, jeśli kochał tajemnie i bez nadziei?
— Czy umiész pan strzelać? pytałem znowu.
— Dość, by zabić o pięć kroków człowieka, odparł chłodno.
Chwila wzburzenia minęła. Gustaw stał się znowu, jak dawniéj, spokojnym, poważnym; tylko niezwykła bladość twarzy i pewne drżenie głosu świadczyły o minionéj burzy. Teraz i on także spoglądał rozważniéj na to co spełnić się miało i natura cywilizowanego człowieka oburzyła się może przeciw barbarzyńskiemu zabytkowi średniowiecznej sprawiedliwości, któremu miał powierzyć swoje życie i zemstę.
Patrzyłem na niego z dziwném współczuciem, rozumiejąc tę straszną, nieubłaganą konieczność, każącą mu stawać do walki za usłyszenie lekkomyślnego słowa; nie czułem ku niemu zazdrości ni zawiści żadnéj, chociaż kochaliśmy jednę kobiétę, chociaż on mógł umrzéć dla niéj. Sprawa jego zdawała mi się i moją sprawą, tak jak obraza dotykała mnie i jego w najświętszych tajnikach serca.
— Bądź pan spokojny, wyrzekłem, ściskając rękę jego serdecznie; rozumiem czego pan żądasz i nie zawiodę położonéj w sobie ufności.
— Wiedziałem o tém i dlatego wprost przyszedłem tutaj.
— Czy pomyślałeś pan o drugim sekundancie?
— Nie, wybór ten zostawiłem panu.
Rzecz to była małéj wagi, czułem że cała sprawa polegała na mnie, a zresztą znałem wielu poczciwych i nic nie znaczących ludzi, którym przypadała z prawa rola figuranta.
— I kiedyż się to stało? spytałem.
Na to wspomnienie chmura przesunęła mu się po czole.
— Wczoraj przed wieczorem, u państwa B., odparł. Szukałem pana natychmiast, ale znaléźć nie mogłem.
— Gdzież mam pana zawiadomić o ułożonych warunkach?
Chwilę zdawał się wahać.
— Nie możesz pan przyjść do mnie, wyrzekł; nie chciałbym aby matka moja domyśliła się czego. Szczęściem dziś rano ci panowie nie zastali jéj w domu.
— Więc może zejdziemy się u pani Nasielskiéj?
Widziałem wyraźnie jak zadrżał.
— O nie, nie tam, zawołał. Krwawe słowa, myśli krwawe nie powinny zamącić jéj domu, ani odbić się w atmosferze jego. Ja, wchodząc do niéj, postawię za progiem tę sprawę i jéj następstwa.
— Masz pan słuszność, wyrzekłem; powietrze nawet którém ona oddycha niechaj zostanie nieskalane. Przyjdź pan do mnie przed wieczorem czekać będę na ciebie.
Wyszliśmy obydwaj z pracowni, potrzebowałem bowiem zmienić ubranie, wyszukać sobie towarzysza i umówić się z sekundantami Olesia.
— Pan tymczasem, mówiłem do Gustawa, idź do strzelnicy; jestto ostrożność, któréj z pewnością przeciwnik pański nie zaniedba.
Ale młody człowiek uśmiéchnął się tylko.
— Mam lekcye u pani Nasielskiéj teraz i wieczorem, rzekł, spoglądając na zegarek; jeśli mi czasu wystarczy, usłucham pańskiéj rady.
Nie nalegałem, wiedząc że byłoby to daremnie. Ten człowiek miał rodzaj spokojnéj determinacyi którą panował nad innymi. Zresztą nie zastanowiałem się nad tém; czas naglił... rozeszliśmy się.
Wkrótce ułożyłem sobie cały program postępowania i wybrałem się do jednego ze znajomych, który odpowiadał zupełnie temu czegom potrzebował gdy niespodzianie spotkałem panią B. z panną Emmą. Zafrasowane bardzo zajściem zdarzoném u nich, panie te zatrzymały mnie, żaląc się na porywczość Gustawa, któréj istotnego powodu nie były w stanie zrozumiéć.
— Wystaw pan sobie, mówiła panna, nie mogąc pokryć swego oburzenia, ten młody człowiek śmiał rzucić panu Aleksandrowi wyraz „kłamstwo.“ To straszna impertynencya. Pan Aleksander powiedział, że tego przebaczyć nie może i upomniéć się o to musi.
Spojrzałem na nią poważnie.
— Bądź pani spokojną, wyrzekłem, upomni się aż nadto.
— Czyż podobna?! zawołała przerażona, widocznie o młodego malarza. Jakżeż można było tak się unosić i jeszcze na pana Aleksandra?
— Pan Aleksander, odparłem surowo, powinien był strzedz słów swoich.
Panna spojrzała na mnie z najwyższą zgrozą, jak gdybym wymówił jaką straszną herezyą i wyrzekła zadąsana za brak współczucia dla tak ładnego chłopca:
— Gdyby przynajmniéj papa był tutaj.
Panna Emma była faworytką ojca i zdawało jéj się że za jego pośrednictwem potrafiłaby złemu zapobiedz.
— Ani papa, ani nikt na świecie, odrzekłem, nie zdoła odsunąć odpowiedzialności od człowieka, który lekkomyslnemi, jeśli nie złośliwemi, słowy ściągnął ją na siebie.
Panna spuściła głowę, niebardzo przekonana.
— Więc pan sądzisz, podchwyciła jéj matka z pewną trwogą, że przyjść może do pojedynku? Ze słów gwałtownych tych panów domyślałam się tego.
Nie mogłem powiedzieć tego co wiedziałem, zbyłem je więc zdawkowym frazesem, uspokoiłem ogólnikami i poszedłem daléj, przeklinając w duchu samego siebie, żem do nich sprowadził Gustawa i pomieszał dwa światy, które nie powinny były zetknąć się ze sobą.
Szczęściem zastałem w domu znajomego którego szukałem i obydwaj razem udaliśmy się do pana Narcyza, gdzie sekundanci Olesia oczekiwać nas mieli.
Narcyz, przejęty ważnością swego urzędu, przyjął nas z godnością i miną zastosowaną do okoliczności, z poza któréj przebijała radość źle skrywana, że wmieszany był w tę sprawę, którą z pewnością cały świat warszawski się zainteresuje, choćby tylko dla nazwiska pani Nasielskiéj; a przytém była w niéj drażniąca woń skandalu, tak ulubiona, tak nęcąca, że nawet skromnisie i dewotki zwabiać zwykła.
Pan Narcyz nie zdziwił się wcale, że ja stawałem tutaj jako sekundant Gustawa; widać stugębna fama, lubiąca tak bardzo opiekować się tymi którzy o nią nie dbają, roztrąbiła po mieście wiadomość o ścisłych stosunkach moich z panią Nasielską.
Po dopełnionych formalnościach wzajemnych przedstawień, zasiedliśmy radzić o tak zwanéj honorowéj sprawie, która nas tu sprowadziła. Z piérwszych słów tych panów zmiarkowałem, że Oleś nie pragnął doprowadzać rzeczy do ostateczności i nie zdziwiłem się tém wcale, wiedząc z doświadczenia, że lwy salonowe zazwyczaj mało bardzo mają lwiéj natury, a przytém że ładne chłopcy dbają w ogóle więcéj niż zwyczajni śmiertelnicy o swoję szacowną osobę. Olesiowi było bardzo dobrze i wesoło na świecie, więc rzecz naturalna, iż nie miał żadnéj ochoty karku nadstawiać za sprawę, którą w gruncie za złą uważać musiał. Widocznie jeśli przyszło do zajścia, to dlatego jedynie, że nie ocenił właściwéj miary przeciwnika i nie posiadał dość przenikliwości, by zrozumiéć że ludzie cisi i małomówni, zazwyczaj najskorsi bywają do działania.
Oleś więc miał wielką ochotę wycofać się z honorem od pojedynku, ale z drugiéj strony wiedział także, iż we wszystkiém świat stawiać zwykł pewne granice, po za które adeptom swoim przejść nie pozwala, a mianowicie pod względem odwagi granice te bardzo ściśle są oznaczone. Trzeba mu więc było, w obec energicznéj postawy przeciwnika, zrezygnować się i stanąć na placu, lub utracić zupełnie szacunek towarzyski, o który tak bardzo mu chodziło. Znałem go dość, by wiedzieć iż w potrzebie znajdzie on tę odwagę z musu, która w tylu ludziach, w miarę rozumu i siły woli, tak doskonale zastępuje prawdziwą.
Nie spodziéwano się wcale warunków jakie przynosiłem. Przeciwnicy mieli iść do mety odległéj na pięć kroków i strzelić postępując.
Pan Narcyz i jego towarzysz spojrzeli po sobie.
— To być nie może, zawołał piérwszy, my nie możemy przystać na podobną walkę. Najświętszym obowiązkiem sekundantów jest łagodzić zawziętość stron.
— Nie zgadzam się na to, odparłem; obowiązkiem naszym jest zrozumiéć rodzaj zajścia i działać stosownie do okoliczności.
— Ależ właśnie zajście nie było tego rodzaju, wyrzekł oględnie pan Narcyz, używając mojego wyrażenia i patrząc mi w oczy z pewną ostrożnością, jakby gotów był słowa swoje nakierować według sposobu w jaki przyjęte będą.
— Nieszczęśliwe zajście pomiędzy tymi panami, przerwałem, wymaga krwawego zadośćuczynienia, lub formalnego przyznania się do oszczerstwa.
Narcyz zrobił gest przeczący, ale pomimo panowania nad sobą i przybranéj powagi, nie mógł powstrzymać uśmiechu, zapewne nad zapałem moim.
— Przyznaję, mówiłem daléj niezrażony, iż w naszém społeczeństwie jedno i drugie nie wystarcza do zrehabilitowania osób pokrzywdzonych lekkomyślném słowem; jednakże ponieważ jest to jedyną bronią przeciw oszczerstwu, nie pozostaje nam nic innego.
Mówiąc to, posunąłem się daléj, niż na to drażliwy temat pozwalał. Pan Narcyz, którego zła wola widoczną mi była od razu, skorzystał z błędu mojego.
— Skoro pan bierzesz rzeczy z téj strony, wyrzekł, to pozostaje nam tylko zapytać, jakiém prawem pan Gustaw staje w obronie pani Nasielskiéj? czy jest jéj krewnym lub narzeczonym?
Do tego złośliwego pytania zmierzała cała obecna rozmowa; zrozumiałem to z jednego zamienionego spojrzenia tych panów.
— Prawem, jakie posiada każdy uczciwy człowiek, chcący upomniéć się o prawdę, odparłem, stawiając śmiało czoło domysłom pana Narcyza, bo wiedziałem że tym tylko sposobem wywikłać się potrafię z podstępnych napomknień jego. Nie sądzę byście panowie śmieli zaprzeczyć komubądź tego prawa. Byłoby do życzenia, by nazwisko pani Nasielskiéj nie zostało wymówioném w obecnych okolicznościach; ale skoro druga strona nie miała dość delikatności żeby to zrozumiéć, nie możemy jéj zdania swojego narzucać. Będzie to tylko jeden powód więcéj, ażeby pojedynek ten nie obszedł się bez krwi i do skandalu jaki wywoła, nie dorzucił śmiészności.
Nie było rady: ci panowie, po długich targach, musieli zgodzić się na moje warunki, gdyż byłem zdecydowany nie ustąpić w niczém. Spotkanie naznaczono na drugi dzień o szóstéj rano, w lasku bielańskim.
Usunąwszy, o ile można, zawczasu wszelkie poboczne kwestye, tyczące się pojedynku, pożegnaliśmy tych panów, a ja powróciłem do siebie.
Gustawa nie było jeszcze. Wychodząc z domu, wydałem rozkaz, by wpuszczono go odrazu do mojego gabinetu. Spojrzałem na zégarek: była to godzina jego lekcyj u pani Nasielskiéj.
Teraz, gdy wszystko było już niecofnioném, zapytywałem samego siebie, czy miałem rzeczywiście prawo szafować cudzém życiem w ten sposób i stawiać tak przeciw sobie dwóch ludzi, którzy choć różnéj bardzo wartości moralnéj, mogli przecież być czémś pożyteczniejszém na świecie, niż celem pistoletowéj kuli. Wprawdzie działałem tutaj w skutek wyraźnéj woli Gustawa; ale kto wié czy byłbym słuchał go tak gorliwie, gdyby jego obraza nie obchodziła mnie jak własna.
W wyobraźni widziałem już młodego nauczyciela rannego śmiertelnie, a krew jego spadała mi na sumienie. Nie byłem zdolny nic robić, nic myśléć, aż wreszcie nadejście jego rozproszyło mary mojéj zgorączkowanéj głowy.
Te kilka godzin zwiały zupełnie z czoła Gustawa ślady wzruszenia; w ruchach jego, w spojrzeniu, w powitaniu nie było znać pośpiechu, ani niepokoju.
— I cóż, zapytał tylko obojętnie, jak gdyby słowa te ściągały się do zamierzonéj przechadzki, lub równie powszedniéj rzeczy.
Zachowanie się jego przedstawiało tak dziwny kontrast z tém co ja czułem, że mimowolnie zapytałem siebie, czym nie wziął téj sprawy zanadto do serca, czy Gustaw rzeczywiście zdecydowanym był stawić życie swoje na los szczęścia?
Opowiedziałém mu na czém stanęło. Słuchał mnie uważnie i promień zadowolenia rozjaśnił jego szare oczy.
— Dziękuję panu, wyrzekł, zrozumiałeś mnie doskonale. Nie byłbym przyjął innych warunków.
Spojrzałem na tę młodą, szlachetną postać z dziwném spółczuciem. Czy on nie dbał o życie? czy był pewnym zwycięztwa? Ale tego z poważnych jego rysów wyczytać nie mogłem; wzrok jego był jasnym jak zwykle, błyskawica rozświécająca przepaść uczuć jego zagasła.
— Panie Gustawie, zawołałem, teraz ty pamiętaj o sobie. Zapewne dawno nie miałeś już broni w ręku; nie zaniedbuj téj szansy powodzenia.
Skinął z lekceważeniem.
— Moja ręka nie zadrży, odparł tylko.
Ta odpowiédź odbiérała mi nadzieję zwierzenia a jednak postanowiłem dobrać się choć do jednego z tajników jego ducha i dlatego mówiłem daléj niezrażony:
— Pamiętaj pan o tych którzy cię kochają.
Nieopisany wyraz przemknął po jego czole; wargi poruszyły się, jak gdyby chciał przemówić jakiémś smutném słowem, ale nie uczynił tego.
— To pamiętaj pan przynajmniéj o tych względem których masz obowiązki, ciągnąłem daléj, jak gdybym zrozumiał skrytą myśl jego.
Gustaw podniósł czoło.
— Masz pan słuszność, wyrzekł, powinienem o tém pamiętać. A jednak, choćbym miał zginąć jutro, nie mogłem inaczéj postąpić. Nie narażałem próżno życia, nie szukałem zwady z nikim na świecie; żyłem cicho, nieznany, nie wiedząc nawet że człowiek tego imienia istnieje.
I to mówiąc, wskazywał na bilet Olesia leżący na stole.
— A przecież, dodał ciszéj, jutro matka moja może być siérotą.
Zamyślił się, zapewne nad tą dziwną światową logiką, która kazała mu nadstawiać piersi kuli przeciwnika, lub żyć wyśmianym, zbezczeszczonym.
— Matka moja,... powtórzył smutnie. Przyrzecz mi pan że jeśli zginę, sam zaniesiesz jéj tę wiadomość. Powiész jéj żem był niewinnym względem niéj i względem siebie, że pojedynek ten był także dla mnie obowiązkiem. Albo lepiéj nie mów jéj nic; niech nie wié o co chodziło, niech raczéj mnie oskarża.
I znowu zrozumiałem to, czego nie wypowiedział. Matka jego niezdolną była ocenić jego serca, nie wiedziała nic o uczuciach i cierpieniach jego; on lękał się by żal jéj nie spadł na kobiétę dla któréj mógł umrzéć, nie chciał zostawiać po sobie spuścizny nienawiści. Myśli jego przybiérały ponurą barwę; czyliż miał złe przeczucia, lub téż czy pragnął może śmierci? Postanowiłem raz jeszcze zatargać jego sercem.
— Więc matka twoja, panie Gustawie, nie ma nikogo prócz ciebie?
Spojrzał na mnie z wyraźnym wyrzutem, jakby wymawiał mi daremne okrucieństwo tego wspomnienia.
— Nikogo, odparł sucho.
Wprawdzie z podchwytanéj rozmowy na poddaszu, z obejścia się i twarzy matka jego nie budziła osobliwszego współczucia, a przecież na samę myśl o strasznym ciosie który jéj zagrażał, ściskało mi się serce. Cóż więc dopiéro dziać się musiało w szlachetnéj piersi Gustawa?
— Nie, zawołałem, ściskając mu rękę, pan zginąć nie możesz. Zanadto potrzebnym jesteś na świecie.
On ściągnął lekko ramiona i uśmiéchnął się łagodnie.
— Śmierć się o to nie pyta, wyrzekł tylko.
Odpowiedzi jego zostawiały mnie zawsze w téjże saméj wątpliwości. Mogły tak dobrze pochodzić z przewidywania możebnéj, jak z determinacyi pewnéj śmierci. Należało mi jednak przekonać się o tém.
— Ale pan, zawołałem przywiedziony do ostateczności, pan sam szukać jéj nie będziesz?
Te ostatnie słowa wymówiłem ciszéj, jak gdybym lękał się dźwięku własnego głosu, patrząc mu badawczo w oczy.
Gustaw zarumienił się gwałtownie; może zrozumiał także iż przejrzałem w jego sercu, może oburzyło go to posądzenie, bo odparł krótko, surowo nawet:
— To byłaby nikczemność.
To słowo uspokoiło mnie zupełnie. Człowiek jak on nie popełni nigdy tego, co uważa za nikczemność. Teraz wiedziałem, że jakikolwiek byłby los jego, miał siłę i wolę go podźwignąć. Czyż w piersi jego żyła nadzieja jaka? co nadawało mu tę odwagę i tę pogodę ducha? czy tylko surowe poczucie obowiązku? Wdarłem się prawda do uczuć i myśli jego, lecz nie dosięgnąłem ich głębi; teraz, jak i przedtém, ten człowiek, pomimo łączących nas okoliczności, pomimo miłości odgadnionéj i nawpół przyznanéj, pozostał dla mnie tajemnicą.
Umówiliśmy się jeszcze o broń, godzinę i miejsce pojedynku. Gustaw i drugi sekundant przyrzekli stawić się przed szóstą rano w mojéj pracowni, zkąd mieliśmy jechać razem do Bielan.
Załatwiwszy materyalne szczegóły téj sprawy, młody człowiek pożegnał mnie; wiedziałem jednak że spotkamy się jeszcze u pani Nasielskiéj.
Wieczorem dnia tego wcześniéj niż zwykle wchodziłem do dworku na Kruczéj ulicy. Dzieci nie spały jeszcze, zastałem więc znowu niezmienny obraz wieczornego czytania, przy świetle błękitnéj lampy. Teraz jednak byłem tutaj zwyczajnym gościem i nie przerwano dla mnie zaczętéj książki. Pani Nasielska podała mi rękę, dzieci wydały krzyk radości, bo przez ten przeciąg czasu wkradłem się w ich łaskę; Gustaw skinął mi przyjaźnie i daléj czytał. Zająłem zwykłe swoje miejsce i patrząc na to ciche kółko, zapadłem w bolesne myśli. Jutro piorun losu miał w nie uderzyć, rozerwać swobodną harmonią jego i opustoszyć może jedno miejsce nazawsze. Była to cisza przedburzna.
I znowu pytałem myślą, czém ludzie ci, oddani samotności, pracy i obowiązkom, zawinili światu? czém ściągnęli uwagę jego? dlaczego on mieszał się do ich uczuć i czynów? Patrzyłem na Gustawa: z głową wspartą na ręku, czytał jakąś podróż zastosowaną do dziecinnego pojęcia, a czynił to z takim wyrazem i swobodą, jak gdyby ta niewinna książka absorbowała całą myśl jego. Światło padało mu w pełni na czoło ogorzałe, lekko wymodelowane, gładkie jak kość słoniowa; bruzdy niepokoju i smutku znikły z niego pod wpływem atmosfery tego salonu, czy téż siły woli. Nikt, patrząc na jego spokojną postać, nie byłby odgadł, że ten człowiek miał być jutro trupem lub mordercą.
Tylko kiedy następowała przerwa jaka, gdy przewracał karty, wzrok jego podnosił się ukradkiem na panią Nasielską i spoczywał na niéj chwilę jednę, a wtedy jego siwe oczy z za osłony rzęs mgliły się wilgotnym blaskiem; wtedy spoglądał na nią tak, jak gdyby chciał unieść jéj obraz w grób zimny, w wieczność, skonać z nim i pamiętać go jeszcze. A oczy jego miały taką siłę, że raz młoda kobiéta, pochylona w inną stronę, oblała się pod ich spojrzeniem szkarłatnym rumieńcem, chociaż nawet dostrzedz ich nie mogła.
Widziałem to i drżałem cały. Myśli moje i wrażenia mąciły się dziwnie; czułem że są stanowcze chwile w życiu, w których najbardziéj skrywane uczucie posiada nieprzepartą siłę, w których miłość wbrew woli i chęci wybija na lica, płonie w źrenicy i wpija się w drugie serce. Wiedziałem że są indywidualności tak wysokie, iż narzucają się niejako, że są namiętności, które zdają się drzéć w powietrzu, mieszać się z oddechem i tworzyć koło istoty ukochanéj atmosferę płomienną. Wiedziałem że to wszystko działo się teraz przy mnie. I cóż miałem uczynić?
Ten człowiek mógł jutro umrzéć, i może to przeczucie śmierci nadawało oczom jego tę śmiałość, tę miłości potęgę, a czołu pogodę; może on chciał upoić się rozkoszą tego ostatniego wieczora, wyspowiadać serce u jéj stóp, wymówić słowo „kocham“ i okupić je życiem.
Miałżem prawo odbiérać mu te policzone chwile? Nie, cokolwiek działo się w piersi mojéj, cokolwiek cierpiałem, powinienem był zostawić mu przedśmiertną swobodę. Czułem jednak żem drżał i bladł; zimny pot występował mi kroplami na czoło.
On czytał ciągle, ale jam nie był wstanie słyszéć go ni rozumiéć; w uszach brzmiały mi niewymówione wyrazy, które zdawały się drgać w wonnéj atmosferze tego salonu, wyrazy które ja wypatrzyłem w jego oczach i w jéj rumieńcu.
Skończyło się wreszcie czytanie; dzieci odeszły, Gustaw zamknął książkę i pozostał chwilę milczący, jak gdyby czuł że należy mu odejść, choć nie miał siły tego uczynić. Chciałem uprzedzić go i powstałem. Pani Nasielska spojrzała na mnie; wzrok jéj był dziwnie miękki.
— Tak wcześnie? wyrzekła, ociągając się wyraźnie z podaniem mi ręki na pożegnanie. Zostańcie panowie, dodała, spoglądając na nas kolejno; nie wiem czemu, smutno mi dzisiaj.
W każdym innym razie te słowa byłyby dla mnie rozkazem; teraz jednak stałem, wahając się. Zaproszenie jéj stosowało się do nas obydwóch; chciałem ustąpić Gustawowi, ale mocowałem się jeszcze sam ze sobą, gdy usłyszałem głos jego szepczący błagalnie to jedno słowo:
— Zostań pan!
Obejrzałem się: był blady, tajemnica jego wymykała mu się mimowoli, a wyczytałem w jego oczach niezłomne postanowienie uniesienia jéj do grobu. To było w logice charakteru jego; powinienem go był wprzód odgadnąć. Teraz wypadało mi pozostać na straży niejako tego serca, które lękało się odkryć przed nią.
Pani Nasielska powstała zwolna i stanęła we drzwiach od ogrodu. Noc była cicha, zasłona chmur pokrywała niebo, a po za nią przeświecała blado tarcza księżyca w pełni. Atmosfera posępna i gorąca owiała nas; było cóś grobowego w tém świetle bez blasku i w tajemniczéj ciszy powietrza.
Pomiędzy nami także panowała cisza; niewolno nam było wymówić tego, co paliło piersi może nam wszystkim. Cisza ta ciążyła na nas zmorą.
Gustaw przerwał ją piérwszy, czując jéj niebezpieczeństwo. On, tak skąpy zazwyczaj w słowa, teraz z gorączkowym pośpiechem zaczął jakąś potoczną rozmowę; ale głos jego drżał tak bardzo, iż wyrazy wyrywały mu się z ust splątane i bezładne.
Pani Nasielska podniosła na niego wzrok niepewny i musiała dostrzedz cóś niezwykłego w jego twarzy, bo zapytała:
— Co panu?
Ale głos jéj był wahający i to wahanie ukłuło mnie w serce. Ona może zaczynała przeczuwać tajemnicę jego, skoro nie pytała go wyraźnie, z natarczywością prawdziwego niepokoju. Pytanie to czyniła więcéj dla niego, niż dla siebie; chciała dać mu czas opamiętania się, lecz nie pragnęła rzeczywiście usłyszéć odpowiedzi.
Zrozumiałem to wszystko w odcieniach jéj głosu. Twarz jéj przybrała wyraz surowy prawie, jak gdyby żałowała iż zatrzymała nas tego wieczora, i tak stała sama posępna, w posępnym blasku chmurnéj nocy.
Gustaw zadrgał na jéj pytanie, jak człowiek dotknięty gorącém żelazem. Sądziłem że mu sił zbraknie. Jednak, po chwili tajemnéj walki, podniósł znowu czoło. Bladość jego była śmiertelną, ale jaśniała na niém nieprzeparta wola, a gdy przemówił, nie zdradziło go już brzmienie głosu.
— Tak samo jak na pani, wyrzekł spokojnie, ten wieczór bez światła czyni na mnie przykre wrażenie. Wróćmy do pokoju; może zechcesz pani co zagrać.
Nie wyrzekła słowa, tylko w milczeniu posłuszną była prośbie jego. Może i ona czuła potrzebę wypowiedzenia tonami tego, czego wymówić nie mogła lub nie chciała.
Siadła przy fortepianie, i z pod jéj palców wypłynęły tony drżące, ciche, ale tak namiętne, jak gdyby na przekór woli duch jéj wyrywał się w jakieś wymarzone krainy szczęścia. Słuchałem jéj zachwycony. Nigdy jeszcze gra jéj nie wydała mi się tak cudną, tak zrozumiałą. Ona także była pod wpływem chwili, lub... miłości jego. Jéj uczucia drgały w tych dźwiękach, pełnych niewypowiedzianéj pieszczoty i tłumionych porywów.
Gustaw rzucił się na krzesło przy otwartych drzwiach ogrodu i zdawał się chłonąć całą piersią ostatnią rozkosz życia. Teraz on już nie lękał się niczego; patrzył na nią, jak męczennicy w chwili konania patrzą w otwarte niebiosy; głowa jego przechyliła się na poręczy, jak gdyby omdléwał pod falą harmonii i pod nadmiarem uczuć. Widziałem jak czoło jego okrywało się zimnym potem, a dłonie, gotowe wyciągnąć się ku niéj, zaciskały się gwałtownie. Gustaw w téj chwili był nawpół martwy, stał się cały okiem i uchem, a potęga jego wzroku pełnego nieskończonéj miłości, spoczywała na niéj z taką mocą, że kobiéta odczuć ją musiała. Nagle odwróciła głowę, niby przyciągnięta magnetyczną siłą. Oczy ich skrzyżowały się chwilę wśród ciszy: była to zamiana błyskawic. Gustaw wydał jęk cichy rozkoszy, zachwytu, czy bólu. Ona powstała szybko i stanęła zwrócona do niego, prosta, sztywna, niby walcząc z jakąś ukrytą siłą. W téj chwili jednak nie zapytała go o nic; spoglądała tylko w około z rodzajem przerażenia, jakby wśród cichego świata po którym stąpała, ujrzała nagle otwartą przepaść. Było cóś dziwnie smutnego, żałośnego w jéj wzroku; zdawała się skarżyć na zmącony spokój ducha, na moralny gwałt zadany jéj uczuciom, na to, że nowy żywioł mieszał się do jéj życia, które i tak już było dość trudném. Ale to wszystko trwało krótko; podchwycona znienacka nieprzepartą siłą prawdziwego uczucia, oprzytomniała po chwili. Wola jéj podbitą nie była, serce milczało, lub ona nie wiedziała nic o jego biciach; przesunęła ręką po czole, niby odgarniając myśli natrętne, i znowu spojrzała dawnym wzrokiem sfinksa, znowu na czole jéj osiadł dumny wyraz spokoju.
Gustaw powstał powoli, automatycznym ruchem, jak wpół senny. Nie wiem jaki on wyrok wyczytał w jéj oczach, bo zdawał się złamanym zupełnie. Są chwile, których straszna walka niweczy działalność człowieka, które zwyciężają najhartowniejsze natury. Młody człowiek chwiał się i słaniał: zapas sił jego był wyczerpanym.
W milczeniu pożegnał panią Nasielską; ja uczyniłem toż samo. Teraz ona nie zatrzymywała nas wcale. Wsparta na fortepianie, stała zamyślona, i widziałem jak oczy jéj szły za nami z badawczym, smutnym, nieujętym wyrazem.
Nie zamieniliśmy ani jednego słowa z Gustawem, powracając do domu. Przepaście uczuć wrzały w nas obu, ale nic ich zjednoczyć nie mogło. Powinienem był, według logiki uczuć, nienawidziéć tego człowieka, a jednak, cierpiąc sam, miałem tylko litość dla téj beznadziejnéj namiętności, tłumionéj tak zawzięcie. Wytrwałość jego w milczeniu budziła mimowolne podziwienie.
Szedł zatopiony w myślach czy wspomnieniach, zapominając o mnie zupełnie. Jednakże nie chciałem go opuścić; odprowadziłem go do drzwi jego domu, a on przyjmował towarzystwo moje, zapominając że mieszkania nasze leżały w dwóch przeciwnych częściach miasta. Doszedłszy do Pańskiéj ulicy, zatrzymał się machinalnie przed domkiem w którym mieszkał i machinalnie także spojrzał w okna facyatki. Nie błyszczało w nich światło. Na ten widok odetchnął swobodniéj, jak gdyby ciemność była mu rękojmią samotności.
Ścisnąłem go za rękę.
— Do jutra, rzekłem, spoglądając mu w oczy badawczo; bom powątpiéwał czy był teraz wstanie znaczenie tego jutra zrozumiéc.
Gustaw ścisnął wzajem dłoń moję tak gwałtownie, jak gdyby wcielił w ten uścisk całą siłę swych uczuć.
— Do jutra, powtórzył stłumionym głosem i może lękając się wybuchnąć, wszedł szybko do siebie.
Pozostałem samotny, i wówczas dopiéro objąłem myślą całą grozę mego położenia. Więc to czego lękałem się najbardziéj, to co nocom moim odbiérało sen, a dniom spokojność, stało się dzisiaj właśnie, w oczach moich. Ona odczuła tę namiętność płonącą przy niéj i odpowiedziała na nią trwogą i rumieńcem. Czyż to nie było dostateczném na piérwszą chwilę? Nie mógłżem teraz łatwo odgadnąć przyszłości? Równie młodzi, równie hartowni, równie szłachetni oboje, musieli porozumiéć się w końcu. Zdawało się że dobroczynna ręka Opatrzności wybrała ich dwoje pośród tłumu i postawiła naprzeciw siebie. Cóż rzeczywiście stało pomiędzy nimi? dlaczegóż trzeba było wyjątkowych okoliczności, by te dwa serca, stworzone dla siebie, uderzyły jednozgodnie? Niewiara we własne siły z jednéj strony, brak zarozumienia z drugiéj; była to jedyna zapora, którą chwila jedna zburzyła. W moich oczach stało się to wszystko, a jam był tylko komparsem i świadkiem tego surowego dramatu. Łamałem ręce w bezsilnéj wściekłości; wspomnienie jéj rumieńca paliło mi wzrok zarzewiem; miałem jasne, niemylne pojęcie tego, co stać się musi.
I znowu pomyślałem o tém straszném jutrze, ciążącém nad nimi jak fatum, a w mózgu moim zrodziła się potworna nadzieja, że kula Olesia to co być musi, zniweczyć może. Ale nadzieja ta przesunęła mi się tylko w myśli, jak widmo nienawistne. Nie potrzebowałem walczyć z niém, ani go oddalać; ono samo pierzchło w obec uczuć moich. Zrozumiałem że człowiek kochany przez nią, stawał się dla mnie świętym i począłem drżéć o jutrzejsze spotkanie. Jakbym ja śmiał wrócić do niéj bez niego? czy oczy jéj nie ścigałyby mnie straszném pytaniem: coś z nim uczynił?
Tę całą noc spędziłem bezsennie, a gdy promienie świtu zaczęły rozświécać niebo na wschodzie, poszedłem do pracowni, gdzie mieliśmy się zejść z Gustawem i z drugim sekundantem. Gustaw stawił się piérwszy. Czekałem na niego z pewną trwogą. Wczoraj był tak rozmarzony, iż zdawał się zapominać nietylko o położeniu w jakiém się znajdował, ale nawet o prostych warunkach bytu. Za piérwszém spojrzeniem zrozumiałem, że obawy moje były daremne: młody nauczyciel odzyskał zupełnie panowanie nad sobą. Wczoraj może obchodził on pożegnanie z życiem, z nadzieją i słodyczą jego; teraz chłodny, rozważny, odpowiadał doskonale typowi obojętnéj grzeczności, jakiéj wyrafinowane obyczaje świata wymagają od ludzi grających w hazard życia. Z nas dwóch, jam z pewnością był bledszym i bardziéj wzruszonym.
Dzień zapowiadał się prześliczny. Wschodzące słońce, wciskając się przez wielkie okno pracowni, nadawało barwę życia marmurom i rozświécało uśpione jeszcze miasto. Nadjechał drugi sekundant i wszyscy razem udaliśmy się do Bielan.
Był to jeden z tych letnich poranków, w których rozkosz życia napełniać musi nawet najbardziej zbolałe serce, które są ukojeniem dla każdego cierpienia, pociechą dla każdego smutku. Wśród mgieł rannych, wśród tęczowych słońca promieni, wśród blasków i woni kwiatów, oddychało się pełną piersią atmosferą rozkoszy rozlaną w naturze. Jakżeż pięknym wydawać się musiał świat Boży dla tych, którzy może spoglądali na niego po raz ostatni! Śledziłem wrażenie Gustawa: był nieporuszonym. Cóż znaczył dla niego świat zewnętrzny, w obec czarów i zachwytów serca?
Dojechaliśmy na miejsce oznaczone. Była to polanka zasłana drobną murawą, dość oddalona od drogi, by nie dostrzegli nas rzadcy przechodnie, zewsząd osłoniona drzewami. Byliśmy piérwsi na placu, ale wkrótce turkot drugiego powozu dał się słyszéć opodal, a potém głośne śmiéchy i rozmowy. Byłto Oleś z towarzyszami swymi. Zachowanie się jego dziwną stanowiło sprzeczność z milczącą powagą Gustawa. Dla mnie widocznym był przymus w téj niewczesnéj wesołości. Bądź co bądź, gra życia nie jest wcale rzeczą śmiészną ani wesołą. Zdawało mi się że piękny malarz naśladował potrosze tchórzliwe dzieci, które im więcéj się boją w ciemnościach, tém głośniéj śpiéwają, aby strach swój pokryć, bo twarz jego naprzemian czerwieniła się i bladła, a oczy błyszczące, gorączkowo podkrążone, świadczyły o nocy bezsennéj. Widziałem téż dreszcz febryczny, który od czasu do czasu, na przekór woli, wstrząsał całą jego postacią.
Nie dziwiło mnie to wcale, bo od piérwszej chwili obrachowałem Olesia. Stał on w miejscu, obrywając liście z drzew nerwowym ruchem trwogi i gniewu, w czasie gdy nabijaliśmy pistolety.
Skoro wszystkie przygotowania zostały ukończone, pan Narcyz, zapewne według odebranych instrukcyj, zabrał się jeszcze raz do pojednawczego pośrednictwa, przekładając nam z właściwą sobie wymową, jak rozlew krwi jest rzeczą okropną, jak żywość młodzieńcza unosi ludzi daléj niżeliby chcieli, a fałszywy punkt honoru nie pozwala przyznać się do winy, jak drogiém jest życie ludzkie i pełno równie nowych i stosownych frazesów. W końcu zaklinał obie strony o zgodę, zaręczając że jego przyjaciel, pan Aleksander, kontentować się będzie prostém przeproszeniem.
Mowa jego, widocznie przygotowana z góry, niezmiernie piękna, czuła, humanitarna, była może arcydziełem krasomówstwa i patetyczności, rozczuliła może echa leśne, powtarzające ją wśród szmeru drzew, rozczuliła nawet bardzo Olesia, który już już gotował się przyjąć serdecznie najlżejszą oznakę żalu młodego nauczyciela i zadowolić się przeproszeniem, sformułowaném w najmniéj dobitny sposób — ale zato na człowieku do którego wystosowaną była nie sprawiła żadnego wrażenia. Gustaw wysłuchał jéj chłodno, brwi jego ściągniętych najczulsze nawet ustępy rozchmurzyć nie zdołały; stał naprzeciw zmieszanego malarza, zimny, nieubłagany, jak wcielona sprawiedliwość.
— Panowie, kończył Narcyz, uniesiony coraz daléj retorycznym zapałem, czas jeszcze: podajcie sobie rękę zgody.
Było to więcéj niż ustępstwo; widziałem jednak że Oleś gotów był to uczynić i wyciągnąć nawet oba ramiona do przeciwnika, byle ten zgodził się rzucić broń morderczą; im bardziéj bowiem zbliżała się stanowcza chwila, tém więcéj tracił sztuczną odwagę, podtrzymującą go dotąd.
Spojrzałem na Gustawa: drżał szlachetném oburzeniem. Czoło jego podnosiło się z dziwnym majestatem.
— I owszem, odparł, jeżeli pan Aleksander złoży piśmienne oświadczenie, że słowa jego wymówione onegdaj były podłém oszczerstwem i fałszem, ja poprzestanę na tém.
Głośny szmer sekundantów Olesia przyjął te dumne słowa, bo on sam może w téj stanowczéj chwili gotów był zgodzić się na wszystko. Pistolet przeciwnika i jego zimna krew coraz bardziéj działały mu na nerwy.
— Jeżeli nie, mówił daléj Gustaw, proszę nie tracić czasu.
Rzeczywiście, w obec podobnych warunków, dalsza zwłoka byłaby tylko stratą czasu.
Rozstawiliśmy ich. Meta wyznaczoną była na odległość piętnastu kroków. Przeciwnicy szli naprzeciw siebie, Oleś drżący, ledwie zdolny utrzymać się na nogach, Gustaw niezachwiany, jak gdyby nie wierzył w potęgę kul, albo pragnął śmierci. Jednocześnie prawie padły dwa strzały: Oleś potoczył się krwią zalany. Wszyscy rzucili się ku niemu: kula przeszyła mu policzek, wybiła kilka zębów i wyszła, gruchocząc dolną szczękę. Rana była straszna, ale śmiertelna tylko dla piękności malarza, który zachował nazawsze pamiątkę tego spotkania.
Zwróciłem się do Gustawa: stał w miejscu blady jak trup, z oczyma szeroko rozwartemi; krew bryzgała mu z ust, krew spływała mu z piersi. On także był raniony. Poskoczyłem ku niemu, ale zanim dobiegłem, pistolet wypadł mu z dłoni, zatoczył się i padł na zbroczoną murawę.
Ukląkłem przy nim, rozerwałem odzienie: miał przestrzelone piersi i oddychał z trudnością. Nie umiałem zdać sobie sprawy z niebezpieczeństwa; zdawało mi się że skona każdéj minuty; śledziłem jego oczy zachodzące mgłą, niezdolny dać mu pomocy żadnéj. Chwila była straszną.
Nieszczęściem tamci panowie, pewni prawie że pojedynek ten, jak tyle innych, obejdzie się bez krwi rozlewu, nie przywieźli doktora; my zapomnieliśmy o tém. Teraz trzeba było rannych naszych zabrać do powozu, a nie wiedziałem czy Gustaw zniesie ruch jego. Sekundanci naradzali się nad tém, a ja zwilżałem mu skronie, usiłując zawiązać ranę, z której krew buchała gwałtownie.
Nagle wśród téj sceny śmierci usłyszeliśmy szczebiot dziecinny z za krzaków; ktoś tam przebywał, nie domyślając się pewno krwawego dramatu, odgrywającego się o kroków kilka. Głosy zbliżały się coraz bardziéj, aż na ścieżce naprzeciwko nas ukazała się pani Nasielska.
Traf, który tak często przeważną w życiu gra rolę, sprowadził ją tutaj właśnie na ranną z dziećmi wycieczkę.
Oczy Gustawa dostrzegły ją najpiérw; twarz jego rozjaśniła się, jakby słonecznym promieniem, poruszył usta chciał przemówić, ale głos zamarł mu na nich; drżącą tylko ręką wskazał na nią. Poszedłem oczyma za kierunkiem jego wzroku i ujrzałem ją stojącą w miejscu, przerażoną widokiem krwi i broni. Cofnęła się instynktownie, jakby chcąc ukryć to wszystko przed dziećmi, których ciekawe główki wychylały się z poza niéj. Spostrzegła wreszcie Gustawa leżącego na ziemi, z głową wspartą na moich kolanach, i zapominając o wszystkiém inném, zbliżyła się szybko.
Dostrzegłem na twarzy Narcyza źle skrywany uśmiéch, którego znaczenie aż nadto zrozumiałem. Widocznie los nieprzyjaznym był téj kobiécie; niewczesne przybycie, którego nikt nie mógł położyć na karb przypadku, potwierdzało aż nadto podejrzenia i domysły, będące powodem krwawego starcia. Prawda jest czasem tak nieprawdopodobną, że trudno wymagać od ludzi tyle dobréj woli, by w nią uwierzyli. Teraz sprawa pani Nasielskiéj była zgubioną; nikt, prócz mnie, słusznie ocenić jéj nie mógł. Więc, mimo okropności położenia, zwróciłem się do niéj z wymówką prawie.
— Pani, wyrzekłem, zabierz dzieci, oddal się ztąd, oszczędź sobie tego widoku!
Ale ona zdawała się nie pojmować mnie wcale, lub ze zwykłą śmiałością swoją lekceważyła niebezpieczeństwo obmowy. Skinęła tylko ręką, jak to czyniła zwykle, gdy nie zgadzała się na cudze zdanie.
— Jakto, spytała, miałabym się oddalić, gdy pomocną być mogę?
Pochyliła się przy mnie, niezrażona widokiem krwi na piersi Gustawa, wzięła mi z ręki chustkę, którą próżno starałem się przewiązać ranę, i lekką, zręczną ręką dokonała piérwszego opatrzenia, choć widziałem że dreszcz przebiegał jéj ciało, a bladość przeszła na jéj lice z twarzy rannego.
Wiedziała naturalnie, że tu miał miejsce pojedynek, a jednak nie pytała o nic, nie wydała jednego okrzyku zgrozy, podziwu, wymówki; odrazu zrozumiała ważność chwili i stanęła na jéj wysokości.
Tymczasem sekundanci Olesia zabiérali go do powozu, ale czynili to pomału, chcąc jaknajdłużéj przypatrzyć się temu, co działo się przy nich. Pan Narcyz nawet zbliżył się do nas i pod pozorem troskliwości o Gustawa, potrafił spojrzéć w oczy pani Nasielskiéj; ale spotkał jéj wzrok pełen takiéj godności, dumy i smutku, że dowcipny uśmiéch zniknął z ust jego: skłonił jéj się z mimowolném poszanowaniem i zwrócił się do mnie, choć widocznie miał ochotę mowę swoję do niéj skierować.
— Czy możemy być użyteczni tutaj? zapytał, spoglądając na młodego człowieka, niedającego znaku życia.
— Już my się nim zajmiemy, odparłem, chcąc pozbyć się jaknajprędzéj tego natrętnego współczucia.
Narcyz téż zrozumiał, że nic nie podpatrzy więcéj i oddalił się rad nierad.
— A teraz, spytała kobiéta zaledwie słyszalnym głosem, cóż poczniemy?
Spojrzałem w około, z prawdziwą rozpaczą. W obec tego wszystkiego traciłem głowę. Towarzysz mój także stał zafrasowany, widocznie zwalając na mnie cały ciężar radzenia; dzieci płakały pocichu.
— Tu niéma innego sposobu, rzekła pani Nasielska, nie odbiérając odpowiedzi. Jedź pan coprędzéj po doktora i zarazem odwieź dzieci. Ja czekać będę przy nim.
— To być nie może, ja pani saméj przy nim nie zostawię; poszlę mego towarzysza.
Zmierzyła go teraz dopiéro baczném okiem, jakby pytając twarzy jego, czy będzie zdolnym wykonać szybko to łatwe zlecenie.
— Mamo, mamo, zawołał Władzio, tłumiąc łkanie, pozwól mi zostać przy panu Gustawie.
Kobiéta zawahała się chwilę.
— Dobrze, wyrzekła, niech ten pan jedzie i wraca z doktorem, a ty Władziu wiem że nie będziesz nam przeszkadzał; pamiętaj o bracie.
Mój towarzysz, odebrawszy krótką instrukcyą, pojechał. Pozostaliśmy we dwoje, w obec półmartwego ciała, nie wiedząc czy każda upływająca chwila nie będzie jego chwilą ostatnią. Pani Nasielska milczała. Ta kobiéta w stanowczéj godzinie znalazła energią, któréj mnie zbrakło, zachowała krew zimną i panowanie nad sobą, a jednak gdym spojrzał w jéj lice, zrozumiałem że to nie był chłód serca; dostrzegłem z przerażeniem, że wyraz jéj oczów spoczywających na Gustawie, stwierdzał najstraszniejsze przypuszczenia moje. Ona nie pytała o nic, bo nie była w stanie o nic zapytać; jedyną jéj myślą było życie jego.
Młody człowiek spoczywał zawsze z głową wspartą na moich kolanach, blady jak posąg alabastrowy. Twarz jego pod wpływem bólu wypiękniała dziwnie, nieregularne rysy zdawały się przetworzone, rzęsy rzucały długi cień na policzki, nadając téj bezwładnéj postaci cóś smętnego. Czułem żem zazdrościł temu umiérającemu krwi wylanej w jéj obronie i jéj spojrzenia; pragnąłem oddalić ją ztąd jaknajśpieszniéj i przysłuchiwałem się z przerażeniem, czy lekko otwarte usta rannego nie poruszą się skargą, jękiem lub tchnieniem śmiertelném. Cisza pomiędzy nami była straszna; przerywał ją tylko szmer drzew nad naszemi głowami, świegot ptaków i cichy płacz dzieci. Czekaliśmy, a minuty wydawały nam się wiekami. Aż w końcu doleciał nas turkot pędzącego powozu. Pani Nasielska dosłyszała go najpiérwsza; dostrzegłem jéj lekkie poruszenie, pochyliła się cała w stronę zkąd przybywała nam pomoc. Z tych drobnych jedynie oznak mogłem mierzyć siłę jéj wzruszenia, jednak przeczuwałem, że cóś niepowrotnego działo się w jéj duchu. W kobietach jéj podobnych miłość, długo nieświadoma siebie, może wybuchnąć w jednéj chwili, jak za dotknięciem iskry elektrycznéj; czytałem ją na jéj bladych ustach, w jéj spojrzeniu. Ona kochała go w tym cichym śnie półśmierci i saméj sobie wyznawała tę miłość bez trwogi. Wszakże on cierpiał, on konał może!...
Wreszcie powóz zatrzymał się na drodze i doktór ukazał się ze szkatułką w ręku. Był to człowiek młody, zdolny, gorliwy, którego szczęściem zastano w domu. Odetchnąłem, widząc jego sympatyczną postać przed sobą. Zanim jednak zabrał się do sondowania i opatrzenia rany, rzucił bystrym wzrokiem wokoło.
— Czy to żona jego? spytał półgłosem, spoglądając na panią Nasielską.
Jakkolwiek cicho te słowa wymówione były, ona je usłyszała.
— Nie panie, wyrzekła, nie jestem ani żoną, ani siostrą jego; możesz pan mówić otwarcie.
Lekarz, z szybkością człowieka przywykłego do nagłych konieczności życia, przyklęknął przy rannym i najprzód dotknął pulsu i serca jego; potém zaczął odejmować opaski z piersi.
Nie mogłem powstać. Głowa Gustawa spoczywała na moich kolanach, a chciałem przed panią Nasielską zakryć ten smutny obraz. Ona stała nieporuszona, wpatrzona w twarz doktora i w Gustawa, z którego piersi wydobył się tłumiony jęk bólu.
— Panie, on cierpi! zawołała mimowolnie prawie.
Doktór podniósł na nią wzrok zdziwiony. Czy ona nie wiedziała, że każde dotknięcie rany jest bólem?
Zrozumiała to i zamilkła; tylko ręce jéj zacisnęły się konwulsyjnie, bo w miarę jak sonda zapuszczała się w ranę, jęki Gustawa stawały się głośniejsze. Ból wreszcie przywołał go do przytomności, otworzył oczy, potoczył wkoło mętnym wzrokiem i spotkał źrenice pani Nasielskiéj, utkwione w siebie, zwilżone łzami. Wówczas spojrzenie jego rozpogodziło się, zajaśniało słonecznym wyrazem; twarz jego mogła kurczyć się pod wpływem fizycznego bólu, lecz oczy jego zachowały pogodę szczęścia.
Doktór, pochylony nad nim, nie zdawał się zwracać uwagi na to co go otaczało; włosy spadały mu na twarz, kryjąc jéj wyraz, w którym chcieliśmy czytać wyrok życia lub śmierci. To trwało czas pewien, długi jak wieczność. Wreszcie podniósł się, ociérając skrwawione ręce.
— I cóż? spytałem go tak cicho, że odgadł więcéj niż mógł usłyszéć zapytanie moje.
Ale uprzedziła mnie pani Nasielska. Ona nie wyrzekła słowa, tylko stała tuż przy nim, topiąc pytająco oczy w jego oczach.
Doktór stanął olśniony. Te płomienne źrenice rozkazywały mu mówić koniecznie i mówić prawdę.
— Mów pan, mów, wyrzekła wreszcie, odprowadzając go na bok.
„Jest nadzieja, choć słaba,“ taką być musiała odpowiedź; wyczytałem ją z jéj twarzy mrocznéj, ale nie zrozpaczonéj, bo słów dosłyszéć nie mogłem.
Teraz zwolna, ostrożnie podnieśliśmy Gustawa. Doktór, uprzedzony o tém co się stało, przyjechał zamkniętym powozem; mogliśmy więc powieźć go do miasta, nie budząc ciekawości gawiedzi. Ułożyliśmy go na poduszkach, doktór usiadł przy nim. Pani Nasielska nie pytała gdzie go zawieziemy: wiedziała że miał matkę.
— Czekam pana u siebie, wyrzekła do mnie. Ja pojadę za wami; w drodze cóś złego zdarzyć się może.
Była na pozór spokojną; lekarz wołał na mnie. Ścisnąłem tylko jéj rękę i widziałem jak zwolna wraz z dziećmi szła ku powozowi, który czekał na nią opodal na trakcie.
Jechaliśmy noga za nogą; doktór trzymał za puls Gustawa, którego stan budził w nim widać cochwilną obawę. Ja myślałem o tém gdzie go zawieźć. Wiedziałem że w stanie w jakim się znajdował, tylko za pomocą troskliwych starań, spokoju i ciszy życie jego utrzymać było można i pytałem sam siebie, czy znajdzie to wszystko u téj kobiéty powszedniéj, złéj i kłótliwéj, która była matką jego? Życie tego człowieka leżało na mojém sumieniu; daremnie pragnąłem zrzucić z siebie odpowiedzialność za to co się stało; ona ciążyła na mnie, a chociaż przeczuwałem w nim z piekielną zazdrością ukochanego przez nią, nie mogłem uważać go za rywala; bo czyż ja sam mogłem na seryo czyim być rywalem? Mnie niewolno było zazdrościć, niewolno było kochać ani miéć nadziei; pod tym tylko warunkiem mogłem oddychać przy niéj, spoglądać na nią i posiadać wstęp do zamkniętego koła jéj życia. Była to słuszna Nemezys, karząca mię za potworne uczucie.
Dlaczegóż jednak ono zbudziło się w piersi mojéj? czemuż wiek nie ostudził żarów młodzieńczych, nie przyniósł mi uspokojenia marzeń? czemuż wreszcie byłem tém czém byłem? Zadawałem sobie te wszystkie pytania, drgające w cierpieniach każdego człowieka niezharmonizowanego z samym sobą, i nie umiałem na nie odpowiedziéć.
Tymczasem dojechaliśmy do rogatek.
— Czy ten młody człowiek ma kogo, czyjéj opiece powierzyćby go można? spytał doktór, spoglądając na Gustawa, który wycieńczony utratą krwi i bólem, nie zdawał się w stanie go słyszéć.
— Ma matkę, odparłem, ale ja do niéj odwieźć go nie mogę. Wołałbym umieścić go u siebie, albo w swojéj pracowni. Każę tam przenieść wszystko co potrzebném być może i będę go sam dozorował.
Doktór popatrzył na mnie z pewném zdziwieniem.
— Ten młody człowiek, wyrzekł, obchodzi pana bardzo.
Czułem że krew uderzała mi do twarzy. Gdyby on mógł był przejrzéć głąb mego ducha i widziéć jaką tam walkę staczały wszystkie ludzkie uczucia ze ślepą namiętnością zawiści, nie czyniłby mi tego pytania. Nie odpowiedziałem na nie i wychylając się z powozu, dałem woźnicy adres pracowni.
Zaledwie umieściliśmy go tam, pod opieką felczera wezwanego przez doktora, zaledwie sprowadziłem sprzęty potrzebne, przypomniałem sobie obowiązki ciążące na mnie. Należało odkryć matce Gustawa smutny stan jéj syna i zawiadomić panią Nasielską o tém co uczyniłem. Jedno i drugie było dla mnie przykrém. Po raz piérwszy ociągałem się z pójściem do niéj, bo czułem że skoro wrażenie chwili przeminie, ona badać mnie będzie o to co zaszło, a chociaż postąpiłem tak jak punkt honoru światowy i obyczaj przyjęty nakazywały, czułem jednak że w obec jéj jasnego, niezbałamuconego żadnym sofizmatem sądu, jam był winien temu co się stało.
Wahałem się chwilę gdzie pójść najprzód; ale po namyśle poszedłem na Kruczą ulicę. Matka Gustawa zawsze dość wcześnie musiała dowiedziéć się o zdarzoném nieszczęściu, a pani Nasielska rachowała minuty w niepokoju.
Szedłem jednak powoli. Oczekiwano mnie niecierpliwie. Cerber stał przed domem, wypatrując mego przybycia. Pani Nasielska była w salonie z dziećmi; Władzio siedział przy niéj zafrasowany, tuląc głowę do jéj kolan; Julek, nie rozumiejąc ważności wypadku, bawił się cicho, nie mieszając smutku matki drażniącemi pytaniami.
Wszedłem. Na mój widok kobiéta chciała powstać, ale siły odmówiły jéj posłuszeństwa; podniosła tylko ku mnie oczy trwożne, błagające o dobre wieści.
— Bądź pani spokojną, wyrzekłem z goryczą któréj stłumić nie mogłem, stan jego nie pogorszył się wcale. Doktór ma nadzieję.
Złożyła ręce w milczeniu; usta jéj zdawały się poruszać modlitwą dziękczynną. Władzio z głośnym okrzykiem rzucił mi się na szyję; Julek nawet, widząc to, śmiał się radośnie.
Dzieci tak łatwo przechodzą z obawy do nadziei, że dalsze niebezpieczeństwo było dla nich niezrozumiałe. Nawet Cerber odważył się wsunąć swą poczciwą głowę do pokoju, pytając jak się ma pan Gustaw.
— Żyje! żyje! zawołał Władzio, żyć będzie!
Oczy starego zwilżyły się łzami; młody nauczyciel był przez wszystkich kochany w tym domu.
Pani Nasielska powstała i skinęła na niego, by wyprowadził z sobą dzieci do ogrodu. Pozostaliśmy sami. Czułem że chwila stanowcza się zbliża, żę ona mnie pytać będzie, i stałem zafrasowany, jak student przed mistrzem.
Pani Nasielska powstała i zbliżyła się do mnie.
— A teraz, wyrzekła, powiédz mi pan wszystko.
— Wszak widziałaś pani odparłem, unikając wyraźnéj odpowiedzi. Sprzeczka, obraza, pojedynek.
— Tak, pojedynek, pochwyciła, ale chcę wiedziéć jego przyczynę. Gustaw nie jest z tych ludzi, którzy lekceważą życie. Widziałam jego przeciwnika, i pomimo rany, przypomniałam sobie tę postać. Znałam go gdzieś. Któż to jest?
— Młody malarz, który niedawno wrócił z zagranicy; wszyscy znają go pod nazwą Olesia.
— Tak, tak, powtórzyła zamyślona, widywałam go w Paryżu, w Wiedniu.
Lekki, pogardliwy uśmiéch zarysował się na jéj twarzy; budziła go widać osobistość malarza.
— I z nim to, z nim Gustaw miał pojedynek? Nie, pan nie mówisz mi wszystkiego.
Wlepiła we mnie pytające oczy, domagając się koniecznie odpowiedzi na domysły i trwogi powstające w jéj myśli.
Nie chciałem jéj rozumiéć.
— Więc, zawołała po chwili milczenia, pan nie chcesz mi powiedziéć powodu pojedynku? Czyż może, czyż powinno zostać tajemnicą, zkąd Gustaw mógł znać podobnego człowieka?
Pochwyciłem to ostatnie pytanie, pomijając inne.
— Poznał go, odparłem, w domu w którym dawał lekcye.
— Ale o cóż oni się bili? mówiła znowu. Chcę to wiedziéć koniecznie!
Znać było w jéj głosie drżenie niecierpliwości. Ta kobiéta nie przywykła, by jéj się opiérano. Jednak postanowiłem milczéć.
— A jeśli to jest tajemnica, wyrzekłem, którą powinienem szanować?
Patrzyła przez chwilę w oczy moje, które spuścić musiałem; zrozumiała to i jakby pewna swego, mówiła daléj krótko, urywanie:
— Bierzesz mnie pan za dziecko. Ci ludzie bili się dlatego, że Gustaw przestąpił próg mego domu, a dom ten został przez świat wyklęty, bo czuł się w obowiązku odeprzéć potwarze, których echem zapewne był ten młody malarz. Zrozumiałam to odrazu, gdy sekundant jego przyszedł spojrzéć mi w oczy, by wyczytać wrażenie téj sceny śmierci. I pan, pan mogłeś pozwolić, by ta krew szlachetna płynęła daremnie? mogłeś stawiać na równi jego, pełne nadziei życie, z życiem takiego Olesia? mogłeś być sekundantem w podobnéj sprawie?
— Pani, zawołałem, dotknięty do żywego wymówką, któréj czułem w głębi ducha sprawiedliwość, ten człowiek cię spotwarzał.
Uśmiéchnęła się, ściągając ramionami.
— I cóż ztąd? odparła dumnie, czyż uciszy potwarz rozgłos pojedynku? Bronią na potwarz jest pogarda. Czyż Gustaw nie wiedział tego? Ja nie czuję się w potrzebie wzywać obrońcy, ni dowodzić niewinności swojéj kulą lub ostrzem stali.
Miała słuszność, prawda była po jéj stronie; ale świat także ma swoję logikę, któréj konieczności uległ Gustaw.
Próbowałem jéj to wytłumaczyć, ale daremnie.
— I cóż ztąd, mówiła. Odważnym jest nie ten tylko, co nadstawia piersi kuli przeciwnika. Prawdziwa odwaga polega na utrzymaniu przekonań swoich, wbrew ludziom i ich przesądom. Czyż nie rozumiész pan, że tym pojedynkiem świat dotknął mnie właśnie najsrożéj, a przyjaciele moi podali mu rękę przeciwko mnie?
Gdy to mówiła, oczy jéj pałały, głos nabiérał dźwięku i jasności dziwnéj; kryształowe brzmienie jego przenikało powietrze.
— Jam mogła być przyczyną śmierci jego, wybuchnęła w końcu, a pan byłeś tutaj współwinnym!
— Tak, pani, zawołałem, porwany szałem, byłem współwinnym; bo jakkolwiek słuszność może być po twojéj stronie, ja na miejscu jego uczyniłbym to samo: broniłbym cię, jak on to zrobił, do ostatniéj kropli krwi, i umarłbym za ciebie z rozkoszą.
Te słowa były szalone, wyrwały mi się bezwiednie. Szczęściem ona nie zrozumiała ich znaczenia. Ja nie istniałem dla niéj w téj chwili. Mogłem bezpiecznie uczynić jéj najgorętsze wyznanie, a ona usłyszałaby w niém tylko imię Gustawa. Byłem w jéj oczach gorzéj niż niczém, byłem tylko echem i wieścią o nim, głosem bezosobistym.
— Ja nie chcę słyszéć o śmierci jego, wyrzekła, łamiąc ręce z prawdziwą rozpaczą, ja nie mogę być jéj powodem!
Te ostatnie słowa przyprowadziły mnie do ostateczności. W sercu mojém wrzał ból i dopominał się zemsty. Chciałem oddać jéj męczarnie, które zadawala mi bezwiednie, i nieprzytomny prawie zawołałem:
— Pani go kochasz?
Czułem że oczy zachodziły mi krwią, głos konał w piersi, a jednak te trzy słowa rozbrzmiały w powietrzu jak grom i jakieś echa straszne zdawały się chwytać je i powtarzać w nieskończoność. Stałem długo pod ich wrażeniem, nie śmiąc oczów podnieść na panią Nasielską, a gdym je podniósł wreszcie, ujrzałem ją niby osłupiałą. Pierś jéj, spokojna dotąd, falowała gwałtownie, krew nabiegała do jéj twarzy i schodziła z niéj nagle, a źrenice bez blasku zdawały się wpatrzone w głębie własnéj istoty. Tam były uczucia powstające z chaosu wrażeń, miłość nieświadoma siebie, powołana do istotnego bytu przezemnie.
W końcu podniosła zwolna rękę do czoła, jakby uderzona rzeczą nową zupełnie. Wzruszenie jednak uspakajało się powoli pod siłą woli; w jéj twarzy nie było gniewu.
— Ja go kocham, powtórzyła tak cicho, że zdawało mi się iż się lęka dźwięku własnego głosu, ja nie wiedziałam o tém, nie pomyślałam tego nigdy.
Byłyż to słowa zaprzeczenia? Chciałem je wziąć za takie. Broń którą uderzyłem była obosieczną: chcąc zranić ją, zraniłem siebie stokroć więcéj, i teraz byłbym chciał cofnąć słowa moje, choćby okupić je przyszło krwią, i życiem. Daremnie, one przestały do mnie należéć; musiałem znieść ich następstwa, ale następstwa te skryte były przedemną. Proces duchowy odbywający się w téj kobiécie pozostał dla mnie zagadką. Czy sumienie jéj przyjęło tę miłość i zgodziło się na nią? czy odrzuciła przypuszczenia moje? Nie mogłem tego odgadnąć, bo twarz jéj przybrała znowu dawny, sfinksowy wyraz.
— A matka jego? wyrzekła po długiéj chwili, zostawiając mnie zupełnie po za granicami uczuć swoich i wracając do spełnionych faktów.
Wściekłość moja dochodziła do szaleństwa. Nienawidziłem ją w téj chwili. Czemu ona nie sądziła mnie godnym zaufania swego? czemu nie odpowiadała mi otwarcie na myśl rzuconą?
A jednak jéj spokój zapanował nademną i odrzekłem z tłumionym gniewem:
— Matka jego nie wié dotąd o niczém.
— Jakto, spytała, nie zastaliście jéj w domu? Pod czyjąż opieką on pozostał?
Powiedziałem jéj wszystko com uczynił. Słuchała mnie w milczeniu; wzrok jéj miękł, topniał, zachodził łzami i zwracał się ku mnie, pełen serdecznéj wdzięczności. Pod jego wpływem wściekłość moja przechodziła w cierpienie. Czyż ja mogłem ją nienawidziéć? czyż mogłem ją chciéć zasmucić? Nie rozumiałem już samego siebie.
— Więc on jest w pracowni pana? wyrzekła, wyciągając do mnie rękę z nieopisanym wyrazem.
— Tak jest, odparłem. Teraz zawiadomić muszę jego matkę.
— Idź pan, idź, powiedziała zamyślona, i powracaj do mnie. Ale, dodała pocichu, ona nienawidziéć mnie będzie.
Więc Gustaw pochłaniał myśl jéj całą tak dalece, że nie miała już oczów ni współczucia dla innego nieszczęścia.
Wyszedłem od niéj zgnębiony, a przecież ostatniego słowa jéj serca nie wiedziałem jeszcze.
Zacząłem rozpamiętywać swoje położenie. Jak zawsze, było ono bez wyjścia; ale teraz dopiéro stało się prawdziwie nieznośném. Wiłem się wśród myśli i uczuć, jak męczennik na łożu Prokrusta, nie mogąc już podołać ciężarowi bytu. A przecież ja sam wplotłem się w to koło tortur, przyjmując obowiązek czuwania nad rannym, pielęgnowania tego drogiego jéj życia. W téj chwili obowiązek ten wydawał mi się nad siły.
Pogrążony w tych myślach, szedłem ku Pańskiéj ulicy. Wczoraj jeszcze stąpałem po tych samych miejscach w towarzystwie Gustawa; z łatwością poznałem dworek w którym mieszkał i zatrzymałem się przy drzwiach. Jakkolwiek matka jego od piérwszego wejrzenia wydała mi się zimną i samolubną, przecież, kiedy miałem przybyć do niéj z wieścią o śmiertelnéj prawie ranie syna, stanąłem wahający się na progu, odwlekając wejście. W końcu jednak zebrałem odwagę i zapukałem. Ociężałe kroki wewnątrz słyszéć się dały i stara kobiéta zaczęła otwiérać drzwi, mrucząc przez zęby:
— A czemuż tak późno przychodzisz? Obiad ostygł; czekam i czekam.
Na widok nieznajomego, cofnęła się z wyrazem w którym ciekawość walczyła ze złością; ta ostatnia jednak przemogła.
— Nie zastałeś pan syna mego w domu, odezwała się opryskliwie i trzymając drzwi w sposób taki, że zagradzały mi wejście.
— Wiem o tém, odparłem, i właśnie o nim z panią pomówić chciałem.
Nie zdawała się udobruchaną wcale, tylko okrągłe, przebiegłe oczy wlepiła we mnie, chcąc dojść prawdziwego celu moich odwiédzin, zanim przemówię; bo, jak u każdéj podobnéj istoty, niewiara była u niéj na porządku dziennym.
Twarz moja jednak, smutna i poważna, nie objaśniła jéj w niczém. Cmoknęła ustami z wyrazem niezadowolenia i niechętnie wpuściła mnie do mieszkania.
Na kominku, przy wpół wygasłych węglach, stał obiad; w pokoju panował nieporządek straszny. Znać matka nie dbała wcale o wrażenie, jakiego syn, wracając po pracy do domu, mógł doznać na wstępie. Jednak nie pochodziło to wcale z braku pojęcia i nie miała prawa składać się niewiadomością, bo w drugim pokoju, do którego mnie wprowadziła, wszystkie sprzęty stały na właściwém miejscu, starannie otarte z pyłu. Ona sama, zawstydzona znać obcém okiem, zaczęła spędzać na chorobę i nieszczęście to, co jedynie pochodziło z braku starania. Przecież miarkowała się w słowach. Miała pretensyą do wysokiego rodu, do minionych bogactw, do świetnego wychowania, a nie wiedząc po co przychodzę, lękała się z czém niepotrzebném wygadać. Przytém chciała téż przybrać ton i obejście kobiéty dobrze urodzonéj, chwilowo w nieszczęściu będącéj.
Być może iż miała ona prawo do tego wszystkiego. Namiętności i przywary bywają jednakie w najrozmaitszych warstwach społeczeństwa; różnica leży tylko w formach w jakich się objawiają. Przecież to wszystko co usłyszałem w dniu piérwszych odwiédzin moich u Gustawa i teraz, odejmowało wszelką powagę jéj uroczystéj postawie i wiarę słodziutkiemu głosowi.
Ta kobiéta miała dwie twarze i dwa głosy: przypadek pokazał mi właśnie te, które ukrywać chciała. Siadła na fotelu i wskazała mi miejsce naprzeciw siebie, usiłując przybrać godność właściwą temu, czém wydać się chciała.
Patrzyłem na nią w milczeniu.
— I cóż mi pan masz powiedziéć? zapytała, starając się złagodzić wyraz oczów. Czy przybywasz pan od mego syna?
Mówiła to zupełnie zwyczajnym tonem, wyraźnie nie przeczuwając nic złego.
— Syn pani, nie mogąc przybyć sam, prosił mnie bym uspokoił panią.
— Ah, przerwała, zawsze bez trwogi, i cóż mu przeszkodziło? Zapewne praca; on tak wiele pracuje! Drogie dziécię!
Upatrywała we mnie zapewne protektora Gustawa i stosownie do tego przypuszczenia, dodała ostatnie słowa z pobożném westchnieniem.
— Na ten raz, odparłem zniecierpliwiony jéj niedomyślnością, nie praca go zatrzymała.
Zmierzyła mnie bystro wzrokiem i nie mogąc zrozumiéć dlaczego to mówiłem, nie wiedziała co jéj wypada odpowiedziéć. Zaczęła więc na wszelki przypadek obciérać sobie suche oczy.
— Syn pani uległ przypadkowi, jest ranny, wyrzekłem w końcu.
Te stanowcze słowa przerwały wszelkie komedye. Kobiéta, dotknięta niemi prawdziwie, zapomniała przybranéj roli.
— O ja nieszczęśliwa! zawołała z przestrachem.
Opowiedziałem jéj pobieżnie co zaszło. Słuchała przerażona, przerywając mi tylko wykrzyknikami bez ładu. Jednak po piérwszéj chwili natura wzięła górę nad wszystkiém; z ust jéj wyrwały się egoistyczne słowa:
— Niedobry syn, zapomniał o staréj matce! I cóż ja teraz pocznę?
Te wyrazy nie zawiérały dla mnie nic nowego; trzeba było z nich wiele odtrącić na karb niedostatku i troski o to jutro, zdobywane codziennie pracą jego, a jednak przejęły mnie oburzeniem. Matka Gustawa nie powinna była ich wymówić, ni pomyśléć nawet, zagrożona stratą takiego syna; dlatego wyrzekłem surowo:
— Syn pani postawiony był w położeniu, w którém, jako człowiek honoru, cofnąć się nie mógł. Są to konieczności życia.
— Co mi tam honor, zawołała rozzłoszczona.
— Kobiéty często, odparłem, nie umieją tego zrozumiéć; ale pani, jako matka, powinnabyś ocenić syna sprawiedliwiéj i nie oskarżać go o nieszczęście, którego uniknąć nie mógł.
Ona nie była przyzwyczajoną do podobnéj mowy, bo spojrzała na mnie zjadliwemi oczami.
Czułem sam wprawdzie, że dyalektyka moja nie wyczerpywała wcale przedmiotu, że można jéj było bardzo wiele zarzucić, ale matka Gustawa nie była w stanie tego uczynić i powtarzała tylko:
— Cóż ja teraz pocznę?
Zrozumiałem w końcu do czego zmierzała.
— Nie troszcz się pani o syna, wyrzekłem. Mieszkanie moje było bliższém i poręczniejszém dla chorego; złożyliśmy go tam tymczasem.
Spojrzenie jéj rozjaśniło się trochę.
— Ależ ja go zobaczyć mogę? zawołała.
— Naturalnie, nie dzisiaj jednak. Stan jego wymaga nadzwyczajnego spokoju; sam widok pani mógłby wzruszyć go nadto.
Po raz piérwszy myśl straszniejsza od rzeczywistości przeszła jéj przez głowę, i ta kobiéta pokazała mi się matką.
— Ale mój syn żyje? zawołała rozpacznie, podnosząc się z miejsca i ściskając w swoich kościstych dłoniach moję rękę.
— Żyje, odparłem, mogę to pani zaprzysiądz.
— I żyć będzie? dodała, wlepiając okrągłe oczy w twarz moję.
— Mam nadzieję.
Usiadła napowrót i śpuściła głowę, płacząc prawdziwie. Była złamana tą katastrofą, któréj nic przewidziéć nie dozwalało w ich cichém, skromném, pracowitém życiu. Ale to trwało krótko; smutek jéj nawet zaprawiony był gniewem.
— I któż pan jesteś, zapytała znowu, z widoczną chęcią zaczepki, pan, co tak rozporządzasz moim synem?
Wymieniłem nazwisko swoje, które nic jéj nie objaśniało, dodając że jestem przyjacielem Gustawam, i zabiérałem się do wyjścia. Nie śmiałem zostawić jéj adresu pracowni, lękając się by niewczesną obecnością nie pogorszyła jego stanu, lub nie podchwytała gorączkowych majaczeń. Ale kobiéta ta miała zbyt wiele rzeczy na sercu, których dotąd wypowiedziéć nie mogła, by wypuściła mnie tak łatwo.
— Ja zawsze mówiłam, zawołała płaczliwie, że te przeklęte lekcye u téj pięknéj pani na nic dobrego nie wyjdą.
— U jakiéj pięknéj pani? pochwyciłem przerażony, nie wiedząc jak dalece zawiadomioną była w tym względzie.
Stara kobiéta zmierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem. Ja także stałem się bardzo ostrożnym, lękając się wyświécić jakiémbądź słowem stosunki Gustawa.
— Jakto, pan nie wiész tego? pytała stara, pan, przyjaciel mego syna? Ja co innego, ja jestem jego matką tylko, więc nie mam prawa do żadnych zwierzeń. Zbywał mnie niby obojętnie, półsłówkami, bo wiedział że mam wzrok bystry; ale nie potrafił wyprowadzić mnie w pole i pan tego nie potrafisz. Wiedziałam dokąd idzie z takim pośpiechem, zkąd tak powoli powraca; wypatrzyłam go, znam ten dom na Kruczéj ulicy, widziałam tę piękną panią i zrozumiałam co się tam święci.
Mówiąc to, trzęsła głową ze złością, spoglądając na mnie z tryumfem, niby chwaląc się przebiegłością swoją.
— Nie rozumiem pani, odparłem chłodno.
— A więc i to nieprawda, zawołała przywiedziona do ostateczności spokojem moim, i to nieprawda może, iż on ją kocha? Oh! chociaż stara, mam ja dobre oczy. Widziałam jak bladł, mizerniał i wzdychał, a nie chciał przyznać się do niczego, i wiedziałam dobrze czemu nie chciał patrzyć nawet na uczciwą i bogatą dziewczynę, jedyną córkę właściciela sąsiedniéj kamienicy; a przecież ona chciała pójść za niego i nie byłby zabijał się daremną pracą. Przekładałam, prosiłam, błagałam napróżno. Nie mówił tego, ale jam widziała że jemu w myśli była tylko piękna pani, a prośby staréj matki, to groch na ścianę. Musiało się to wszystko źle skończyć. Przysięgnę że on teraz jest u niéj.
Nie odpowiedziałem na ten potok słów przeplatanych łzami, które dowodziły mi tylko, że uparte milczenie Gustawa do wściekłości przyprowadzało kobiétę ciekawą i chciwą. Ostatnie jéj przypuszczenie jednak zmusiło mnie do dania jéj adresu pracowni mojéj, tém bardziéj że wiedziałem, iż ona znalazłaby go i bezemnie. Spoglądała na bilet mój z pewném niedowierzaniem, a ja tymczasem zabiérałem się do wyjścia.
Kobiéta patrzyła na mnie z nieufnością, a oczy jéj zdawały się badać, jaki mogę mieć interes w mieszaniu się do spraw jéj syna.
— I kiedyż będę mogła go zobaczyć? spytała, widząc że byłem niezbadany.
— W każdéj chwili, byleś pani wstrzymała się od głośnych objawów żalu i trwogi. Pamiętaj pani, że życie jego zależéć od tego może.
Stara wzruszyła ramionami.
— Alboż jestem dzieckiem? alboż go nie kocham? Mówisz pan do mnie ciągle, jak gdybym nie była matką jego.
Miała słuszność; widać nie zbywało jéj na pewnym sprycie. Nie chciałem jednak wdawać się pod tym względem w polemikę, niebezpieczną z podobną kobiétą; wołałem by posądziła mnie nawet o brak serca lub taktu i pożegnawszy się, wyszedłem, ścigany złośliwemi spojrzeniami matki Gustawa, z któréj nie zrobiłem sobie wcale przyjaciółki.
Teraz powróciłem do chorego. Stan jego nie zmienił się wcale: osłabiony utratą krwi, nie dawał znaku życia.
Z powodu jego rany czas jakiś nie miałem gdzie pracować. Co prawda téż, od chwili poznania pani Nasielskiéj myśl moja, zajęta nią jedynie, przestała być podwładną woli. Nie byłem w stanie nic robić, napadło mnie to nieskończone zniechęcenie, z którém walka zdaje się próżną i niepodobną.
Nie wiem o ile w domu domyślano się gorączkowego stanu w jakim żyłem. Ja nie miałem oczów dla tego co mnie najbliżéj otaczało; świat mój cały stanowił dom na Kruczéj ulicy, a to wszystko co się z nim nie wiązało, było dla mnie wstrętne, lub nie istniało wcale.
Wieść jednak o pojedynku rozbiedz się musiała po mieście; wiedziano zapewne jaki w nim udział miałem, bo w domu zastałem wszystkich tak pomieszanych, że musiałem zauważyć to w końcu. Żona moja, wbrew zwyczajowi swemu, nie miała migreny, ale natomiast zapomniała twarz umalować, a na jéj obliczu, poważniejszém przez to, wyrył się smutek głęboki, do którego nie byłbym jéj nigdy sądził zdolną. Zosia miała powieki czerwone, a synowie moi, osobliwie starszy, mieli w oczach wyraz surowy, niby potępienie dla postępków moich, którego sformułować inaczéj nie śmieli.
W istocie postępowanie moje obecne zadawało kłam życiu całemu, było przeciwne wszystkim zasadom moim; czytałem na twarzach członków rodziny mojéj zmniejszenie szacunku. Szaleństwa upadlają starca, mieli słuszność; a jednak cóż miałem uczynić? Cierpienia moje były tego rodzaju, że nigdzie nie mogły znaléźć współczucia; powinienem był skrywać je jak ohydną ranę, a tutaj wyjątkowe okoliczności postawiły mnie na widowni i kazały najbliższym moim doszukiwać się tajników mego życia. Człowiek w mojém położeniu nie powinien miéć tajników żadnych: to jedno już mnie potępiało.
Czułem się podrażniony milczeniem rodziny mojéj. Widocznie dawniejszy stosunek się odwrócił i zamiast oni mnie, ja dzisiaj się ich lękałem. Z niepokojem, nieprzyznanym przed samym sobą, wszedłem do swego pokoju, ale nikt tam nie poszedł za mną. Synowie moi nie mieli prawa żądać rachunku z postępków moich, żona jedna mogła to uczynić, jednak to przechodziło jéj siły; przywykła całe życie do biernéj roli i nie śmiała z niéj wystąpić.
Tymczasem w domu było widoczne rozprzężenie. Teodor, wbrew woli mojéj, starał się o pannę Urszulę, a przed kilku dniami spotkałem Wiktora na schodach, zapewne więc ani syn mój, ani córka nie zrzekli się nadziei swoich; moje zdanie przestało miéć wartość i powagę. Czyż mogłem się na to uskarżać?
Przez pewien czas życie moje szło zwykłym trybem. Dnie spędzałem w pracowni przy chorym, wieczory u pani Nasielskiéj. Udzielałem jéj wiadomości o chorym, oczekiwanych chciwie, ale nie zdołałem dobadać się jéj uczuć.
Doktór czynił nam coraz więcéj nadziei, bo dotąd nie pojawiał się żaden z groźnych w podobnych razach symptomatów; nieprzytomność jego nawet, którą więcéj przypisać należało moralnym wstrząśnieniom, niż fizycznéj ranie, ułatwiała jéj leczenie, zostawiając mu spokój zupełny. Matka jego odwiédziła go i odeszła, niepoznana przez niego, z cichém wyrzekaniem, odgrażając się sprawcom nieszczęścia jego. Kogo jednak uważała za tych sprawców, nie śmiałem badać.
W domu nie pokazywałem się prawie. Nieme potępienie wiszące nademną było mi nieznośném; starałem się unikać jego widoku, wychodząc bardzo wcześnie, a wracając jak najpóźniéj. Czasem nawet noc przepędzałem w pracowni. W głowie mojéj tkwiło jedno pytanie uparte, niezwalczone: czy ona go kocha? Nie mogłem sformułować na nie jasnéj odpowiedzi, a jednak byłem w stanie zadawać je sobie dnie i noce całe bez przestanku.
Wreszcie i Gustaw zaczął powracać do poczucia życia. Siedziałem przy nim właśnie; noc letnia była na schyłku, a różowe promienie świtu przedziérały się przez przysłonione okna, walcząc z mdłém światłem dogorywającéj lampy. On otworzył ociężałe powieki i powiódł wzrokiem w około, ale uczynił to bez zdziwienia i trwogi; znać nie stracił pamięci, ale raczéj pogrążony był w téj apatyi, jaka następować zwykła czasem po wielkich moralnych przesileniach. Wzrok jego jednak nie zatrzymał się na żadnym przedmiocie, ale zdawał się szukać i nie znajdować tego, co pragnął zobaczyć.
Zrozumiałem znaczenie tego spojrzenia i lekko ścisnąłem mu rękę. Wówczas dopiéro wlepił we mnie źrenice, jak gdybym przebudził go ze snu, poruszył ustami, chciał przemówić, a ja odgadłem więcéj niż usłyszałem jéj imię. Dałem mu znak milczenia, ale widocznie nie miał ochoty mnie usłuchać. Do myśli jego cisnęły się pytania, które odbiérały mu pamięć rany i niebezpieczeństwa, pamięć bólu nawet.
— Gustawie, zawołałem przerażony, bo zapominając o wszystkiém, patrzyłem na niego w téj chwili jak na dziecko swoje, doktór zakazał ci mówić. Słuchaj go, ona prosi cię o to.
Uśmiéchnął się słabo i milczał, niby pogrążony w cichym zachwycie; jego źrenice zdawały się oglądać postać niewidzialną i radować tym widokiem. Wyraźnie teraz przypomniał sobie jéj ostatnie wejrzenie.
I znowu w piersi mojéj zerwało się szaleństwo. Czytałem w jego oczach: był pewnym, że jest kochanym. Nie mogłem znieść tego: powstałem gwałtownie i uciekłem z pracowni, jakby gnany furyami. Nienawidziłem tego człowieka zarazem i miałem dla niego rodzaj ojcowskiego uczucia. Byłem dumny nim, a pomimo to wyszukiwałem w indywidualności jego ujemnéj strony, którą mógłbym zazdrość swoję zamaskować przed samym sobą. Walka wewnętrzna znużyła mnie do ostateczności; dusiły mnie skrywane uczucia. Komedya żadna nie przystawała do natury mojéj; błąkałem się jak widmo po pustém mieście, szukając napróżno miejsca gdziebym mógł złożyć głowę skołataną. Szczęściem o téj godzinie ulice były zupełnie bezludne.
Wreszcie, zmordowany wędrówką bez celu, skierowałem się do swego mieszkania. Wszyscy musieli tam być pogrążeni w śnie głębokim; klucz miałem w kieszeni, więc dobudziwszy się stróża, wszedłem jak można najciszéj. Ale zaledwie rzuciłem się na łóżko, drzwi skrzypnęły lekko i żona moja ukazała się na progu. Zjawienie się jéj tutaj, w podobnéj godzinie, było rzeczą tak nadzwyczajną, że zerwałem się przerażony, sądząc iż zdarzył się jaki wypadek.
Żona miała na sobie wczorajsze ubranie; widocznie ona także nie kładła się wcale. Twarz jéj, bez blanszu i różu, była blada, żółta nawet, a oczy podkrążone zdradzały cierpienie. Stała we drzwiach, jakby nie mając odwagi ani cofnąć się, ani postąpić naprzód.
— Cóż się to stało? zapytałem szorstko.
— Nic, mój mężu, odparła drżącym głosem.
— Dlaczegóż nie śpisz o tak późnéj porze?
— Czekałam na ciebie.
— Na mnie? zawołałem gniewnie.
Milczała chwilę, jakby nie śmiała odpowiedziéć; ale zebrawszy siły, postąpiła ku mnie i rzekła cicho:
— Postanowiłam zapytać cię o wiele rzeczy.
Zmarszczyłem brwi, bo nigdy nie lubiłem zapytań, a teraz musiałem się ich lękać; zresztą uważałem żonę swoję za stare dziecko i nie sądziłem się w obowiązku zdawania jéj sprawy z czynów swoich. Ale ona, pod wpływem widać moralnego wstrząśnienia, przerzuciła się na odmienne stanowisko, bo stała w miejscu, jakby domagając się odpowiedzi.
Zrozumiałem że nie pozbędę jéj się tak łatwo i wzruszyłem niecierpliwie ramionami; jednak poczucie winy ciążyło na mnie tak bardzo, żem nie śmiał powstać na nią i odmówić rozmowy.
— Mój mężu, wyrzekła wreszcie po chwili namysłu, chciałabym cię prosić... chciałabym...
Miała wyraz tak przerażony i znękany, iż ułagodziłem się trochę.
— Czegóż chcesz? zapytałem tylko z westchnieniem, przysuwając jéj krzesło.
Spojrzała na mnie z prawdziwą wdzięcznością, jakby rozczuliła ją ta lekka oznaka współczucia.
— Antoni, odparła zwolna, trzydzieści lat minęło jakeśmy się pobrali.
— Tak jest, potwierdziłem, nie domyślając się do czego ten frazes zmierzał, tém bardziéj że żona moja zazwyczaj nie lubiła wspominać swego wieku.
— Kochałeś mnie wówczas, mówiła daléj.
Widocznie chciała mi czynić wymówki i zabiérała się do tego z logiką, o którą nie posądzałem jéj wcale. Należało mi koniecznie przywtórzyć jéj i dodać że kocham ją zawsze; tak nakazywała polityka małżeńska, a nawet prosta grzeczność. Ja sam w każdym innym razie byłbym to uczynił bez wyrzutów sumienia i najmniejszego wahania. Ale teraz ta kobiéta, stara i poważna smutkiem, budziła we mnie rodzaj poszanowania; nie miałem czoła skłamać tak bezwstydnie i milczałem, czekając co daléj powié.
— A teraz, ciągnęła żona moja ze wzrastającą mocą, powiédz mi czém zawiniłam przeciwko tobie? Czy nie byłam ci wierną, uległą, spokojną żoną? czy nie dałam ci dorodnych dzieci? czym nie starała się podobać ci się zawsze? słowem, czy miałeś mi kiedy co do zarzucenia?
— Nigdy nic, odparłem, bardziéj wzruszony tém piérwszém w życiu odezwaniem się do sprawiedliwości mojéj, niż to pokazać chciałem.
— Więc czemuż straciłam twoję miłość? spytała z właściwą sobie naiwnością.
Jedyną brutalną odpowiedzią na podobne pytanie było zwierciadło; ale ja dać jéj nie byłem w stanie i wtém właśnie leżała dramatyczność położenia.
Żona jednak domyślać się jéj musiała, bo wyrzekła po długiéj chwili:
— Zestarzałam się, to prawda, ależ i ty nie jesteś takim jak byłeś; czemuż więc, wzamian miłości, nie dasz mi zaufania i przyjaźni przynajmniéj?
Codzienne to żądanie w życiu; codzień mąż od żony, żona od męża, rodzice od dzieci, przełożeni od podwładnych wymagają zaufania, zapominając że na to jedno w życiu koniecznie zapracować i zasłużyć trzeba.
Cóż więc miałem odpowiedziéć téj kobiécie, która z dziecinną prostotą, w imię położenia swego, dopominała się o to, czego ja dać jéj nie byłem w stanie? Szczęściem, jak wielu kobiétom, szło jéj więcéj o wynurzenie żalu, niż o otrzymanie logicznéj odpowiedzi; więc nie mogąc doczekać jéj się, mówiła daléj:
— Nie narzucam ci się przecież; wiem że mężczyzny życie powinno być za domem; nie pytam o czyny twoje, choć może miałabym prawo to uczynić; ale boleśnie mi dostrzegać, że stronisz tak widocznie od nas wszystkich. Umyśliłam więc prosić cię, byś mnie objaśnił czém zawiniłam przeciwko tobie, dlaczego mnie unikasz?
Mówiąc to, żona podniosła na mnie oczy, w których migotały łzy stłumione.
Ja, nie mogąc zdobyć się na słowo tłumaczenia, milczałem; ona widocznie chciała mówić jeszcze, plątały się na jéj ustach żale o córkę, któréj krępowałem serce, o syna, któremu los zagradzałem; ale nie przywykła do porządnego myślenia, nie umiała tego dokładnie sformułować.
— Widzę że ci jestem zawadą, mówiła daléj, że pomimo wszystkie starania swoje, staję ci się wstrętną, a przecież widzisz mnie zawsze strojną i uśmiéchniętą; łzy, smutki chowałam dla siebie, bo nieraz, widząc obojętność i gniéw twój tłumiony, pragnęłam umrzéć i wrócić ci swobodę. Nieraz myślałam sobie, czy nie lepiéjbyś uczynił, porzucając mnie zupełnie, niż tak....
Łzy głos jéj zalały; jednak powiedziała mi dość, bym zrozumiał że jakkolwiek ta kobiéta stała inteligencyą niżéj odemnie, przecież umiała cierpiéć i nawet charakteryzowała tak trafnie wzajemne położenie nasze, iż słuchałem jéj z trwogą prawie. Wina moja była większą daleko niż sądziłem.
— Tak dłużéj być nie może, mówiła po chwili. Uczyń ze mną co ci się podoba, ale ja nie chcę byś z mego powodu uciekał z domu, nie znał dzieci i wchodził tu tylko na chwilę, ukradkowo. Od kilku dni szukałam daremnie sposobności mówienia z tobą, aż dzisiaj postanowiłam czekać choćby do rana.
Była znękana, blada, chwiejąca się; ta rozmowa wyczerpała zasób jéj siły; teraz słaniała się na krześle, zakrywając rękoma zapłakane oczy. Natura ta nie była stworzoną do cierpienia i niepokoju, nie mogła znosić go bez szkody. Ja także byłem śmiertelnie smutny, a jednak cóż mogłem jéj odpowiedziéć? Położenia jakie wyrobiło się pomiędzy nami, nie było w mocy żadnego z nas przeinaczyć; rozumiałem to dokładnie, a ona tylko czuła to instynktownie.
Burze w młodości, tak jak burze wiosenne, przemijające bywają i dobroczynne; wśród nich natura budzi się do życia, harmonizują się sprzeczne żywioły, one dają żyzność i obfitość polom; burze w jesieni życia są straszne. Wiek ten potrzebuje pogody, zdobytéj pracowitym zawodem, a jeśli zamąci go huragan niewczesnych namiętności i żalów, zostawia on po sobie jedyny, niezatarty ślad.... zniszczenie.
Wiedziałem o tém, a jednak nie zdołałem obronić jéj ni siebie od tego zniszczenia. Ta niedołężna, choć poczciwa istota, co tak dosłownie brała nasze obowiązki wzajemne i niegdyś z taką wiarą oparła się na mnie, teraz stała się ofiarą szaleństw moich. Bądź jak bądź, spoglądałem na nią z prawdziwą litością. Nie była to już wiecznie uśmiéchnięta, malowana lalka, ale nieszczęśliwa kobiéta, dla któréj mogłem miéć współczucie.
— Uspokój się, rzekłem do niéj miękko, szukając słów, któremibym mógł ją pocieszyć.
— Jestem spokojna, Antoni, odparła. Myślałam bardzo długo o tém co ci powiedziéć i zapewne nie powiedziałam dobrze wszystkiego; aleś ty mnie zrozumiał.
— Tak jest, zrozumiałem że cierpisz z mojéj winy.
Pochyliła głowę na rękę i płakała.
— Dlaczegoż milczałaś tak długo?
— Ja nie wiem. Nie śmiałam mówić, nie chciałam cię zasmucać, sądziłam że prędzéj lub późniéj, widząc mnie zawsze jednaką, niezmienną, powrócisz do mnie.
Więc to co ja brałem za brak myśli i uczucia, było tylko polityką małżeńską; ten uśmiéch wieczny, przyprowadzający mnie do wściekłości, przybranym był na cześć moję.... Tu już dramatyczność domowego pożycia przechodziła w rodzaj komizmu. Jednak nie mogłem téj dobréj kobiécie uczynić tego odkrycia.
— Byłabyś lepiéj zrobiła, wyrzekłem tylko, będąc zawsze, tak jak dzisiaj, względem mnie szczérą.
— Ależ ja byłam szczérą, Antoni, odparła, nie rozumiejąc mnie wcale.
Dałem pokój próżnéj rozmowie. Przepaści która leżała pomiędzy nami nic zapełnić nie mogło; czułem tylko zdwojony ciężar odpowiedzialności i pochyliłem głowę z rozpaczą, bo na to wszystko nie było lekarstwa. Nemezys spełniała się nad nami; oboje przeniewierzyliśmy się samym sobie, przyjęliśmy obyczajem powszechnym rozdział ducha, bez względu czy tak czyniąc nie przeniewierzaliśmy się własnym prawom bytu. Zmarnowaliśmy lata młodości, nie starając się zespolić sercem i myślą; słusznie więc na starość zostaliśmy samotni i stęsknieni. Samotnego porwała burza namiętności i unosiła nieubłaganie w przepaść nieszczęścia i szału, a ręka która mnie bronić miała, pochylała mnie jeszcze do zguby. Związany łańcuchem obowiązku z tą kobiétą, bez wiedzy i woli ciągnąłem ją za sobą; ona musiała pokutować za mnie i za siebie. Czemuż poddaliśmy się solidarności życia, zapominając w czyn ją wprowadzić? Żyliśmy długie lata w tym powszednim błędzie, aż przyszedł dzień kary i opamiętania.
Ten kto przy domowém ognisku znalazł prawdziwą, inteligentną miłość, kto zestarzał się w serdecznym związku rodzinnym, nie zazna nigdy tych strasznych pokus jakie mnie zwyciężyły.
Teraz przyszło mi na myśl: czém mogłoby być życie ręka w rękę z kobiétą jak ta, którą kochałem niewczesném, szaloném uczuciem, a myśl ta sama była męką. Czemuż nie było mi daném spotkać jéj wówczas, gdym nie zmarnował jeszcze lat swoich, gdy ja także miałem prawo do szczęścia, gdy wolno mi było uklęknąć przed wybraną i oddać jéj na wieki straż nad sercem i życiem swojém? Czemuż straż tę oddałem w niegodne ręce? Czemuż na towarzyszkę życia poślubiłem istotę, któréj piękność była jedyną zaletą, która nie pojmując nawet obowiązków swoich, nie zdołała ukoić tęsknot moich, zrealizować marzeń i zasłonić mnie tarczą szczęścia od pokus życia?
Stało się, złe było spełnioném. Na cóż zdało się teraz daremnie zapuszczać się w to co być mogło, co być było powinno? Dzisiaj, samotny śród rodziny, niekochający i niekochany, trawiony, pomimo lat nienasyconém pragnieniem sercowego związku, padałem ofiarą położenia, które częściéj niż się zdawać może niweczy istnienie tylu rodzin. Bo czyż to co mnie spotykało było rzeczą niesłychaną, wyjątkową? Nie — przebiegłszy myślą nawet szczupłe towarzyskie koło jakie znałem, widziałem mnóstwo potworności moralnych, zrodzonych fałszywém położeniem domowém, widziałem niespodziane namiętności, powstałe przy cichych niby ogniskach, sprowadzające ruiny, samobójstwa, szaleństwa, których powodu ludzie tak często zrozumiéć nie potrafią.
Ale to wszystko nie mogło służyć za odpowiedź dla mojéj żony. Znękany i przygnębiony uczuciem winy i nieszczęścia mego, musiałem szukać w pamięci oklepanych ogólników, któremi udało mi się w końcu uspokoić ją chwilowo.
Gdy wreszcie pozostałem samotny, padłem w nieméj rozpaczy na krzesło, załamując ręce i resztką wyczerpanych sił pragnąłem śmierci. Bo jakież miejsce zająć mogłem jeszcze na świecie? W walce życia czułem się ostatecznie zwyciężonym.
Nie wiem jak długo tak pozostałem. Ruch powstawał zwolna na mieście i w domu: jam nie był w stanie go słyszéć. Wtém niespodzianie drzwi mego pokoju otwarły się gwałtownie, a przedemną stanął młody doktór. Na jego widok resztka sumienia zbudziła się we mnie; poczułem, że jakkolwiek nieszczęśliwy i szkodliwy nawet, mam jeszcze obowiązki do spełnienia i powstałem z odrętwienia. Widocznie stało się cóś złego, skoro on szukał mnie aż tutaj.
— Panie Antoni, zawołał pośpiesznie, nie zważając wcale na mój wyraz rozpacznego znużenia, szczęście wielkie żem pana tu zastał.
— Jak się ma Gustaw? zapytałem, zapominając w jednéj chwili nienawiści i zazdrości swojéj.
— Źle, odparł doktór bez ogródki. Gorączka się wzmaga, niespokojność także; zaczyna majaczyć, rzucać się, a tego właśnie lękałem się najbardziéj. Gorączka sama przez się nie byłaby tak straszną, ale w jego stanie każdy gwałtowny ruch lub słowo wywołać mogą groźne symptomaty.
Patrzyłem na niego przerażony.
— I cóż na to robić? szepnąłem. Radź pan! ratuj!
Doktór spojrzał na mnie wzajem wymownie, jak gdyby chciał powiedziéć: „przecież to czynię.“
— Właśnie, wyrzekł, przyszła mi myśl, którą natychmiast trzeba wykonać. Ten młody człowiek kocha kobiétę, którą widziałem przy nim w lasku bielańskim; jéj obecność uspokoić go powinna. Nie wiem kto ona i dlatego przyszedłem do pana.
— Zkąd pan wiész że on ją kocha? zawołałem, uderzony tą jedną myślą.
Doktór wzruszył ramionami.
— To się widzi odrazu, rzekł krótko. Idź pan, powiédz jéj że może uratować życie człowieka który jest jéj drogim.
Więc on wiedział i to jeszcze, to czego ja domyślałem się tylko, zaślepiony własną namiętnością. Jednak nie czas było zastanawiać się nad tém. Powstałem jak automat, nie mówiąc słowa, i poszedłem wykonać odebrane zlecenie.
Pomimo rannéj godziny, pani Nasielska była już ubraną; zastałem ją w ogrodzie. Siedziała sama na ławce; ramiona jéj opuszczały się ku ziemi, a wzrok przymglony zdradzał głębokie, smutne zamyślenie. Oddawna już wchodziłem tutaj niemeldowany; słysząc zbliżające się kroki, podniosła głowę; poznała mnie i zdziwiona niezwykłą godziną odwiédzin, czekała z widocznym przestrachem piérwszego słowa mego. Milczała wprawdzie, ale jéj usta zbladłe, jéj pytające spojrzenie mówiły za nią.
— Przychodzę tutaj, wyrzekłem, z dziwném zleceniem. Lekarz sądzi, iż obecność pani może wpłynąć na uspokojenie Gustawa....
Chciałem mówić daléj, ale ona nie dała mi na to czasu. Powstała szybko, jakby biedz gotowa, ale musiała wesprzéć się o drzewo. Zbrakło jéj sił widocznie.
Teraz zobaczyłem i ja także, jak on był kochanym.
Stała tak chwilę bezsilna, oniemiała, łamiąc się sama z sobą, a wszystkie trwogi i nadzieje tłumione wybuchały gwałtownie, jak gdyby mszcząc się za to, że tak długo ukrywać je zdołała.
— Ja powinnam być przy nim, zawołała, tam jest miejsce moje!
— Pani, wyrzekłem, szukając słów pociechy dla téj wielkiéj boleści, uspokój się, on żyć będzie, on żyć musi!
Odzyskała wreszcie panowanie nad sobą i jeszcze drżąca, wsparta na mojém ramieniu, rzekła gwałtownie to jedno słowo:
— Chodźmy!
Zawołała Cerbera i kazała sobie podać kapelusz i okrycie. Przed domem stała dorożka którą przyjechałem; wsiedliśmy w nią i za chwilę byliśmy przede drzwiami mojéj pracowni. Doktór wyglądał nas widać niecierpliwie, bo sam przyszedł drzwi otworzyć.
W pracowni, na łóżku urządzoném naprędce, spoczywał Gustaw. Oczy jego błyszczące miały ten przenikliwy, bystry wyraz, który jest cechą stanu gorączkowego, a z ust jego spieczonych, pół otwartych, wymykały się urywane słowa, między któremi nieustannie powracało jéj imię.
Pani Nasielska potrafiła uspokoić się przez drogę i tylko marmurowa bladość twarzy świadczyła o wewnętrzném wzruszeniu. Zresztą nie siliła się tłumaczyć obecności swojéj, nie przybiérała pozoru siostry miłosierdzia, ale piękna i dumna uczuciem swojém, zbliżyła się z podniesioném czołem do chorego.
— Na Boga, szepnął mi doktór, cóż to za cudowna kobiéta! Nic dziwnego że kochać ją można na śmierć i życie.
To wrażenie ona czynić musiała na każdym co patrzyć umiał; nie dziwiłem się mimowolnym słowom doktora. Pani Nasielska stanęła przy Gustawie; w pokoju była cisza, przerywana tylko nierównym oddechem jego. Ona pochyliła się nad nim, szukając jego wejrzenia, aż gorączkowe źrenice jego utonęły w przepaściach tego wzroku. I po burzliwych majaczeniach, po wyrazach gwałtownych, nastąpił spokój nagły. Magnetyczny wpływ jéj obecności ukoił go jakby cudem.
— To ty, pani? szepnął tylko, składając ręce niby do modlitwy przed obrazem cudownym, to ty?
I wyciągnął dłonie, dotykając lekko jéj sukni. Wyraźnie lękał się, czy to nie senne widziadło.
— Tak, to ja, odparła tym cichym, metalicznym głosem, którego wysokie brzmienie dźwięczało czysto i wyraźnie, jak nuta skowronka w wiosenném powietrzu.
Chciał przemówić jeszcze; ale ona położyła mu palec na ustach z takim wyrazem prośby i rozkazu, że słowa niedokończone skonały w piersi jego.
Doktór z tryumfem spojrzał na mnie. Psychiczny środek użyty przez niego okazał się skutecznym; ale jam nie mógł odpowiedziéć na to spojrzenie. Zrobiłem wszystko czego żądano po mnie, więcéj uczynić nie byłem w stanie.
Oni nie potrzebowali nawet mówić sobie że się kochają: każde spojrzenie, każde mgnienie powiek, każdy dźwięk głosu był wyznaniem. „Kocham“ mówiły jéj błyskawiczne oczy. „Kocham“ odpowiadały jego mdlejące źrenice. „Kocham“ zdawało się dźwięczéć w powietrzu co ich otaczało.
— Patrz pan, patrz, szepnąłem wpół nieprzytomnie do doktora, ona go kocha!
Doktór uśmiéchnął się, spoglądając na mnie z pewném zdziwieniem; dla niego fakt ten zdawał się bardzo naturalnym.
Podniosłem z przerażeniem rękę do czoła, bo czułem że myśli wymykały się woli mojéj, a jednak powtórzyłem raz jeszcze:
— Ona go kocha!
I padłem na krzesło, zakrywając oczy. Jam nie mógł patrzyć na ich miłość.
Bo jakżeż ona była piękną w téj chwili! Łuna blasków zdawała się uderzać z jéj twarzy promiennéj najwyższém uczuciem ludzkiém; gołębia miękkość okrążała jéj usta i nadawała uśmiéchowi słodycz nieskończoną. Nie była to słaba istota, poddająca się bezwiednie urokowi serca, ale kobiéta kochająca z wolą, siłą i samowiedzą. Znikła tajemniczość jéj sfinksowego wejrzenia, a oczy stały się otwartą kartą, w któréj on mógł wyczytać wyraźnie całą czystość i moc jéj miłości.
Doprawdy, ten człowiek mógł umrzéć spokojnie. Wszak poznał najwyższe zachwyty życia, wszak, według wyrażenia poety, on już żył i kochał. Śmierć mogła roztoczyć nad nim czarne swe skrzydła, położyć mu rękę na piersi i uciszyć nazawsze jéj bicie, a on nie byłby jéj uczuł nawet w téj chwili, pod łagodnym a palącym ogniem tych dwóch czarnych źrenic, porwany zachwytem, kochany, szczęśliwy, kochany.... przez nią!
Serce moje rwało się w piersi, szaleństwo opanowało myśli. Z głową ukrytą w dłoniach siedziałem wobec tego obrazu dwojga rozkochanych, którego każdy rys był dla mnie męką niewypowiedzianą. Straciłem uczucie czasu i miejsca. Chciałbym był umrzéć w téj chwili, by nie podnieść już oczów i nie zobaczyć tego, com musiał widziéć. I cóż-bo daléj miałem robić na świecie? Czyż nie wypiłem już do dna kielicha boleści?
Nie miałem siły powstać i odejść. W koło mnie była cisza straszna, cisza nieprzerwana słowem ni wykrzykiem żadnym, a jednak zdawało mi się że pośród niéj słyszę wyraźnie tętna dwóch serc uderzających jednozgodnie i wyraz „kocham,“ niewymówiony przez usta żadne.
Nagle ręka jakaś sucha, koścista spoczęła na mojém ramieniu. Podniosłem się przestraszony: przy mnie stała matka Gustawa, pokazując mi z tłumioną wściekłością i szyderstwem obraz, jaki widziałem aż nadto jasno w myśli swojéj.
Pani Nasielska siedziała przy łóżku rannego; głowa jéj pochylała się nad jego bladą twarzą, obejmując ją wzrokiem. On spoczywał w śnie czy w zachwycie, z dłonią w jéj dłoni, z tajemniczym uśmiéchem szczęścia na ustach.
— A co, szepnęła stara kobiéta, a co, czy nie mówiłam, że ta piękna pani winna wszystkiemu?
Jakkolwiek cicho wymówione były te słowa, pani Nasielska dosłyszała je i zadrżała, jakby one przerwały jéj sen czarowny. Podniosła głowę, wysunęła miękko dłoń swą z ręki Gustawa, powstała i zbliżyła się do nas z powagą na czole.
Na chwilę stara kobiéta oniemiała pod jéj wzrokiem, poddając się mimowoli urokowi jaki roztaczała; ale otrząsając się szybko z niego, postąpiła naprzód i odezwać się chciała zwykłym sposobem. Wyczytałem to w jéj oczach migocących złośliwie; więc przerażony stanąłem pomiędzy nią a panią Nasielską, ukazując jéj groźnym ruchem syna spoczywającego w sennym zachwycie.
Ruch mój i wzrok musiały być wymowne, bo powstrzymały jéj słowa na ustach. Stała w miejscu gniewna i milcząca, gryząc wązkie wargi, podobna do furyi, któréj wyższa potęga nie dozwala wybuchnąć.
Pani Nasielska instynktownie odwróciła oczy od tego widoku. Nie wiem czy w téj kobiécie przeczuć mogła matkę ukochanego; ale wzrok jéj z podwojoną miłością przeniósł się od niéj ku niemu, jakby odczuła w jednéj chwili co on przez nią wycierpiéć musiał, jakby kochać go chciała za wszystkich, co go ukochać nie umieli.
Położenie było wytężone. Nie mogłem zostawić ich razem wobec Gustawa, a lękałem się przemówić, lękałem się poruszyć, by nie dać staréj kobiécie powodu do wybuchu. Pani Nasielska pojęła to wszystko, bo zbliżyła się do mnie i rzekła:
— Teraz chodźmy.
Matka Gustawa spoglądała na nas szyderczo. Mijając ją, pani Nasielska skłoniła się ruchem pełnym poszanowania i godności; ale nie rozbroiło to wcale staréj kobiéty. Oddała ukłon z rodzajem zawziętéj dumy i za nami wysunęła się z pracowni do przedpokoju, gdzie nateraz nie było nikogo.
Widząc to, chciałem uprowadzić czém prędzéj swoję towarzyszkę; ale ona zatrzymała się.
— To matka jego, wyrzekła do mnie cicho.
Skłoniłem głowę.
— To matka jego, powtórzyła, wpatrując się w nią zwilżonym wzrokiem, jak gdyby w tych pospolitych rysach, skażonych nizkiemi namiętnościami, dopatrzyć chciała koniecznie jakiegoś odblasku uczucia, któreby przypomniało jéj syna. Ale napróżno: nie znalazła nic i już oddalić się chciała, gdy stara kobiéta, niezdolna pohamować się dłużéj, zaszła jéj drogę.
— Ha, młoda pani, wyrzekła syczącym głosem urażonéj gadziny, pozwól mi bliżéj spojrzéć na siebie; niech moje stare oczy zobaczą tę piękność, co to matkom wydziéra synów i posyła ich na śmierć.
Na te słowa obelgi i wyrzutu pani Nasielska pobladła i spojrzała w twarz rozwścieczonéj kobiéty z takim wyrazem zdziwienia i smutku, że każda inna na miejscu matki Gustawa musiałaby umilknąć ze wstydem. Lecz ona, zaślepiona gniewem, którego wywrzéć nie miała na kim, mówiła daléj:
— O znam ja, znam łzy wasze. Macie je na pogotowiu, jak uśmiéch dla każdego co wpadnie w wasze sieci. Ale te łzy nie naprawią złego które się stało, nie wrócą umarłym życia, ani nieszczęśliwym spokoju. Mój syn umiérał z miłości dla ciebie, piękna pani, zapominał o świecie całym, aż nakoniec szukał śmierci w tym pojedynku, którego ty byłaś powodem, ty jedna. Dobrze ja mówiłam, że do tego przyjdzie, dodała, trzęsąc groźnie głową.
Pani Nasielska słuchała w milczeniu tych wyrazów, a potém rzekła cichym, łagodnym głosem:
— Twój syn, pani, zna mnie lepiéj i sądzi sprawiedliwiéj.
— Sprawiedliwiéj? powtórzyła z ironią staruszka. Sprawiedliwość młodego chłopca stanie zawsze po stronie pięknej kobiéty. Gyby on był sprawiedliwym, nie wahałby się pomiędzy starą matką a....
Nie dokończyła, nie śmiała dokończyć; może wstrzymała ją blada, spokojna twarz pani Nasielskiéj, może moje piorunujące spojrzenie. Obelga była na jéj ustach, gniéw w oczach, a jednak umilkła.
— Pani, zawołała młoda kobiéta ze szlachetnym wybuchem, ja kocham twego syna, tak samo jak on mnie kocha. Nie masz mnie za co przeklinać i nienawidziéć; cierpię tak jak i ty.
Nie spodziéwała się tego wyznania. Wszystko jawne przeciwném było téj naturze, którą nieszczęście może nauczyło niewiary i nieufności. Te słowa pełne prostoty, wymówione drżącemi usty, zdumiały ją i ukazały może jakie nowe rachuby i nadzieje, a może téż naprawdę trafiły do jéj twardego serca, bo umilkła i spoglądała na panią Nasielską łagodniejszym wzrokiem.
— Teraz, mówiła młoda kobiéta, mamy jednę myśl i uczucie wspólne, które nas zjednoczyć musi: troskę o życie i zdrowie jego. Potém, gdy powróconym nam zostanie, nienawidź mnie pani, jeśli tylko będziesz miała zaco.
Wyrzekła to z takim wyrazem łagodnéj mocy i przekonania, że matka Gustawa spojrzała na nią zupełnie udobruchana. Teraz mogłem nie lękać się już ich spotkania. Pani Nasielska dokazała prawdziwego cudu, pozyskując sobie kobiétę tak bezrozumnie nienawidzącą ją przed chwilą. Zamieniła z nią jeszcze słów kilka miękkich, przyjaznych i wyszliśmy z pracowni. Ona wspiérała się na ramieniu mojém i szła pogrążona w myślach czy w marzeniach; jam ją prowadził przez ludne ulice, a przecież serce moje rozdarte niezdolne było uderzyć dumą ni radością.
Teraz obecność jéj nawet nie mogła wrócić mi ani na chwilę spokoju; czułem tylko coraz bardziéj przygniatający mnie ciężar. Ona kochała innego!...
Prowadziłem ją w milczeniu, choć piekło wrzało w piersi mojéj. Tak doszliśmy na Kruczą ulicę, gdzie Cerber otworzył nam drzwi. Wszedłem. Nie przyszło mi nawet na myśl, że pozostać mogłem po za niemi; rozpacz przykuwała mnie do niéj coraz silniéj, coraz gwałtowniéj. Teraz, gdym już wątpić nie mógł że serce jéj należało do Gustawa, gdy wymówiły to jéj własne usta, nie miałem siły oderwać się od niéj; zdawało mi się że tracąc ją z oczów, utracę ją zupełnie. Blady, znękany patrzyłem ponurym wzrokiem po kwietnych ścianach salonu, wśród których migała mi smukła jéj postać.
Kobiéta znać wcale nie zważała na to; jéj myśli i uczucia wszystkie były przy rannym i jakby chcąc marzyć swobodnie, rzuciła się w róg kanapy i wsparła czoło na ręce, zapominając może iż ja tam jestem i patrzę na nią. To doprowadziło mnie do ostateczności. Jakiém prawem, w obec boleści mojéj, ona oddawać się śmiała słodkim snom miłości?
Zbliżyłem się do niéj zwolna, cicho — nie słyszała mnie wcale i siedziała nieporuszona, z głową schyloną, tak iż mogłem dostrzedz tylko zwoje czarnych włosów zwieszające się koło szyi. Spoglądałem na nią, miotany żalem i zachwytem.
— Więc go pani tak bardzo kochasz? szepnąłem urywanym głosem.
Słowa moje widać zupełnie w myśli jéj trafiły, bo nie obraziła się niemi, nie pojęła nawet ich ukrytego znaczenia.
— Bardzo, odparła cicho, a jednak namiętnie, podnosząc na mnie oczy zamglone wilgotnym blaskiem, jak gdyby brała mnie za powiernika.
Wzdrygnąłem się całém ciałem, krew zatętniła mi w skroniach i wzrok zaćmiła czerwonym obłokiem.
— I nie masz już pani litości nawet nad inném cierpieniem? wyrzekłem nieprzytomny, zapominając się zupełnie.
Ona spojrzała na mnie zdziwiona i wówczas zapewne spostrzegła zmianę mojéj twarzy, bo spytała z pewnym niepokojem.
— Któż tu cierpi?
— Kto? kto? zawołałem przywiedziony do ostateczności. Więc pani tego nawet dostrzedz nie umiész?
Patrzyła na mnie z osłupieniem prawie.
— Ja nie pojmuję pana, wyrzekła zwolna.
Więc miłość moja była faktem tak nieprawdopodobnym i potwornym, że ona, pomimo oczywistości, zrozumieć jéj nie mogła. Słowa jéj nie były wcale czczym frazesem; czytałem wyraźnie w jéj oczach że mówiła czystą prawdę. A jednak ja nie mogłem powiedziéć jéj więcéj; zwyciężony bólem, prosiłem o litość tylko i nie wiem sam jaką nadzieję miałem, czyniąc tę prośbę. Cóż mi znaczyła jéj litość? czyż nie wiedziałem z góry że ona litowała się nad każdém cierpieniem? że miała dobroć i słodycz anioła?
— Pani, zawołałem, chwytając jéj ręce i przyciskając je do pałającego czoła.
I nie byłem w stanie wymówić nic więcéj; czując na twarzy miękki chłód jéj aksamitnych dłoni, traciłem zupełnie przytomność.
Pani Nasielska spoglądała na mnie z trwogą, oczy jéj z pytających stawały się surowe, aż nagle cofnęła się, wyrywając ręce z uścisków moich gwałtownie, i stanęła o kroków kilka dumna i smutna.
Teraz ona zrozumiała wszystko, poznałem to i z głuchym jękiem zakryłem sobie oczy. Nie mogłem znieść tego wzroku płonącego słuszném oburzeniem zawiedzionéj ufności, który ciążył nademną.
— Pani, zawołałem przerażony, ja nie mogłem cię obrazić, ja nic nie powiedziałem.
Przez chwilę jeszcze patrzyła na mnie pełna litosnego zdziwienia.
— Tak, odparła zwolna, pan nic nie powiedziałeś, pan nie możesz nic powiedziéć, czegom usłyszéć nie powinna. Pan zmordowałeś się przy chorym, dodała po chwili, jesteś znużony, zgorączkowany, potrzebujesz wypoczynku.
Czyż ona naprawdę mogła kłaść to wszystko na karb gorączkowego stanu w jaki wprawiło mnie długie czuwanie i niepokój? Chwyciłem się jednak jak tonący téj deski ratunku, bo wzrok jéj przedchwilny przejął mnie taką trwogą, żebym był chętnie życiem okupił słowa niebaczne. Rzeczywiście, potrzebowałem spoczynku. Więc jak harde dziecko, pokonane jednym wyrazem ukochanego mistrza, spuściłem głowę z cichą rezygnacyą bezsilności. Ale spoczynku tego czułem że nie znajdę nigdzie, chyba.... w śnie mogilnym.
Pani Nasielska widocznie pragnęła być samą; odszedłem więc, ale już bezmyślnie, jak człowiek który wyczerpał w próżnéj walce z losem wszystkie swoje siły. Chwiejnym krokiem dostałem się na ulicę, gdy nagle pośród rzadkich tu zawsze przechodniów uderzyła mnie postać znajoma i ukochana.
Wysoki starzec zbliżał się ku mnie szybkim krokiem, zdradzającym energią i siłę postanowienia. Biała, mléczna broda spadała mu na piersi, białe włosy okrążały czoło wielkie, szerokie, prawdziwe czoło myśliciela. A jednak twarz ta o silnych, wyrazistych rysach, czerstwa i ogorzała, nie miała żadnéj ze zwykłych cech starości, kontrastowała z barwą włosów i brody, zbielałych widać przedwcześnie. Żadne zniszczenie nie wyryło się na niéj; znać było że duch jego nie stracił nic dotąd z potęgi i działalności swojéj. Rys każdy tej szlachetnéj twarzy zdawał się doskonale wyrzeźbionym i ukształtowanym przez życie; ztąd głowa ta wyróżniała się wybitnym charakterem pomiędzy zatartemi twarzami, jakie się zwykle spotyka. Oczy jego jaśniały niezmąconym blaskiem, jak gdyby ogień młodości przechował się w nich na przekór wiekowi; oczy te patrzyły prosto przed siebie wzrokiem tak pewnym, jakim patrzyć tylko umieją ludzie których postępki zarówno jak myśli nie przeniewierzały się nigdy sumieniu, którzy wyraźnie rozpoznali drogę swoję i nie zboczyli z niéj na krok jeden. Jego czoło nosiło szlachetną dumę, wyrobioną nieposzlakowaném życiem; leżała na niém wypisana pogodna otwartość, łagodność siły i pobłażliwość, cechująca zawsze wyższe umysły i serca.
Poznałem go odrazu: był to Stanisław. On także poznał mnie, chociaż po niejakiém wahaniu się, jak gdybym nie odpowiadał temu, czém spodziéwał się mnie zastać, a jednak parę lat minęło zaledwie od chwili gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Odnalazłem go takim, jak gdybym go wczoraj pożegnał. Ale ja? Te ostatnie miesiące musiały latami wyryć mi się na twarzy, bo zamiast powitania, wyciągnął obie ręce, objął niemi moje pałające dłonie i zapytał pełen niepokoju:
— Co tobie, Antoni?
Nie mogłem odpowiedziéć; wzrok mój był mętny, myśli gorączkowe.
— Ty idziesz do niéj? wyrzekłem wpół nieprzytomnie.
— Tak jest, odparł, przypatrując mi się coraz baczniéj.
— I cóż jéj po tobie? po mnie? mówiłem gwałtownie. Wszak on żyć będzie, ona go kocha!
Zrozumiał od razu te słowa bezładne. Patrzyłem na niego, spodziéwając się wyczytać na jego twarzy rozpacz równą mojéj; ale twarz ta pozostała nieporuszoną, żaden muskuł w niéj nie drgnął, tylko oczy rozjaśniły się łagodnym promieniem, jakby słowa moje napełniały go rozkoszą.
— Spodziéwałem się tego, odrzekł, i po chwili, uspokojony z téj strony zupełnie, dodał: Ale mówmy o tobie; powiédz mi co ci jest?
Wzrok jego stawał się coraz bardziéj przenikliwym, a chociaż nie był to wcale człowiek pilnujący form, jednak bezładność i dziwaczność powitania mego uderzyć go musiała. Są ludzie na pozór roztargnieni, których bystrości nic ujść nie potrafi. Dlaczego piérwsze słowa moje do niego były o téj miłości? Czułem że on to zauważyć musiał, ale nie byłem w stanie znaléźć odpowiedzi: opuszczały mnie naraz zmysły i siły.
Stanisław nie nalegał więcéj; zrozumiał że cóś wyjątkowego działo się ze mną w téj chwili, i zaniechawszy widać piérwszego zamiaru odwiédzenia pani Nasielskiéj, wrócił się i szedł ze mną. Spostrzegłem to dopiéro późniéj, a spostrzegłszy, zatrzymałem się nagle.
— Jakto, spytałem, ty nie idziesz do niéj?
Stanisław uśmiéchnął się szczérym, promiennym uśmiéchem.
— Przyjechałem dla niéj, odparł bez wahania się; pisała mi o pojedynku, o niebezpiecznéj ranie, niepokoju, więc sądziłem że jéj potrzebnym być mogę. Ale ty mówisz mi że on żyć będzie, że ona go kocha. Jest więc szczęśliwą i mogę bez szkody odwlec na parę godzin przybycie swoje.
Mówił to tak swobodnie, tak naturalnie, że przestałem go rozumiéć. Czémże było to uczucie, które wyrwało go ulubionym pracom i przywiodło aż tutaj, a przecież nie mąciło mu spokoju ducha?
Stanisław spoglądał na mnie z coraz większą troskliwością; zrozumiał że nic mu nie powiem, że może nic powiedziéć nie mogę, choć jakaś bolesna tajemnica przygniatała mnie ciężarem swoim. Próbował zawiązać potoczną rozmowę. Jest to nieraz najlepszy środek odgadnięcia skrywanych myśli; alem ja odpowiadał mu monosylabami. W głowie mojéj był taki chaos, że nie mogłem zdobyć się na nic więcéj. Ta energiczna, jasna, swobodna indywidualność raziła mnie kontrastem; sądziłem że znajdę w nim brata boleści, a on przedstawiał mi się rozpromieniony, w harmonii sam z sobą i z otaczającym go światem, jak gdyby nie istniał na ziemi jeden człowiek szczęśliwy, jak gdyby jéj miłość nie dostała się w udziale temu szczęśliwemu.
— Gdzież leży Gustaw? zapytał w końcu Stanisław, idąc zwyczajem swoim wprost do celu, bez omówień żadnych i znając zapewne z jéj listów młodego nauczyciela.
W innéj chwili to pytanie zdziwiłoby mnie może, ale teraz byłem w odrętwieniu na wszystko.
— Leży w pracowni mojéj, odparłem głucho.
Stanisław w milczeniu ścisnął mi rękę, jak gdybym, opiekując się rannym, uczynił cóś dla niego osobiście, za co należała mi się wdzięczność.
— Pilno mi go poznać, powiedział tylko.
— A więc, odrzekłem z goryczą, której stłumić nie mogłem, idź do pani Nasielskiéj, ona zaprowadzi cię do niego.
Ale towarzysz mój nie spostrzegł może goryczy tych wyrazów; dla niego było to rzeczą bardzo naturalną, że młoda kobiéta pielęgnowała ukochanego i że on, jéj serdeczny przyjaciel, będzie zarazem i jego przyjacielem. Ten człowiek miał niesłychaną moralną odwagę brać słowa w ich pierwotném znaczeniu; dla niego, jak w ogóle dla wielkich serc i jasnych umysłów, miłość, przyjaźń, te najbardziéj sprofanowane wyrazy ludzkiéj mowy, odpowiadały prawdziwym potrzebom ducha, a tém samem istniały. Nie pytał o to czém zazwyczaj bywają, nie wątpił o nich, nie przeczył im, bo sam był w stanie czuć i kochać. Dlatego téż odparł spokojnie:
— On znać mnie musi, tak jak i ja jego. Irena z pewnością mówiła mu o mnie.
Irena.... On śmiał ją nazywać po imieniu, gdy ja ze czcią tylko i drżeniem wymawiałem jéj nazwisko. Spojrzałem na niego ze zgrozą prawie, ale on nie zdawał się uważać na to; zresztą obejście się moje i słowa były tak bezładne, zdradzały tak bardzo wewnętrzny rozstrój i rozłamanie, że jedna więcéj niesprawiedliwość dziwić go nie mogła.
— A gdzież pracujesz teraz? spytał znowu; bo jak zwykle ludzi czynnych i serdecznych, interesował go i ten szczegół mego życia.
Niestety, od bardzo dawna nie pracowałem wcale; jedyną robotą moją było jéj popiersie, utworzone z pamięci w chwili szału, a wykończane codzień prawie z zachwytem i miłością.
— Teraz nie robię nic, odparłem z mimowolnym wstydem, nie mam na to miejsca ni czasu.
— Rozumiem, przerwał mi Stanisław, troszczyłeś się o niego.
W téj chwili dochodziliśmy do mego mieszkania. Przykro mi było wprowadzić Stanisława w ten dom rozprzężony i ukazywać mu jego wnętrze. Szczęściem o téj niezwykłéj godzinie nikt mnie nie oczekiwał; służąca otworzyła drzwi i mogliśmy swobodnie dostać się do mego pokoju. Stanisław rozejrzał się w nim jednym bystrym rzutem oka, jak gdyby dobadywał się u martwych przedmiotów przyczyny stanu w jakim mnie znajdował; ale przedmioty te, systematycznie uporządkowane, nie mogły zdradzić tajemnicy mojéj; znać było po nich, że prawdziwe życie moje skupiało się gdzieindziéj.
Chwilę trwało pomiędzy nami milczenie; zaledwie miałem siłę wskazać miejsce gościowi swemu.
— Antosiu! zawołał w końcu, tknięty niemą rozpaczą moją, drogi Antosiu! powiédz mi wszystko. Ja widzę że z tobą dzieje się źle bardzo.
I położył obie ręce na moich ramionach, silne ręce, zdolne z upadku podźwignąć człowieka, a chwiejącemu się przywrócić równowagę. Oczy jego pytające, przenikliwe, patrzyły na mnie tak serdecznie, że przyjąłem z wdzięcznością bratni uścisk jego. Nie przywykłem do współczucia i wylania; ten uścisk skruszył mi serce.
— Źle się dzieje ze mną, źle bardzo; ale przez litość! nie pytaj mnie o więcéj.
— I ja nie mogę nic dla ciebie uczynić?
— Nie; zaradzić nieszczęściu memu nie jest w ludzkiéj mocy.
— To być nie może, wybuchnął gwałtownie. Pamiętaj że człowiek każdy ma w sobie potęgę, nieznaną dlatego tylko, że jéj używać nie umié.
Wstrząsnąłem głową.
— Zostaw mnie losowi memu, wyrzekłem głucho.
— Nie, nie, zawołał gorąco; przyjdzie chwila w któréj mi zaufasz, w któréj zrozumiesz, iż tam gdzie jeden rozpacza, dwóch może wydźwignąć się z toni.
W téj chwili jednak słowa były daremne; zrozumiał to i powoli zaczął zabiérać się do wyjścia. Ta męzka, energiczna natura cierpiała nad bezsilną rozpaczą moją; było to cóś, czego on nie był w stanie pojąć, a co raziło go, prawie jak nikczemność.
Był już na progu i powrócił jeszcze.
— Antoni, wyrzekł zmienionym głosem, ja nie widziałem cię nigdy takim; spodziéwałem się zastać cię innym zupełnie.
Skinąłem tylko ręką w milczeniu. On oddalił się, choć czytałem w oczach jego, że nie wyrzekł się wcale pierwotnéj myśli dobadania się tajemnicy mojéj. Czemuż on wiedział że miałem tajemnicę?
Po jego odejściu wpadłem w stan takiéj apatyi i zdrętwiałości, że wszystkie cierpienia ustały naraz. Siedziałem nieruchomy, czując tylko że czoło i piersi uciskał mi jakiś ciężar niezmierny, jak gdyby ołowiana kopula oddzielała mnie od świata życia, szczęścia i nadziei.
Tak minęło dni kilka. Udawałem chorego, by nikogo nie widziéć; domowych nawet nie dopuszczałem do siebie. Wreszcie Stanisław gwałtem prawie przełamał mój upór i dostał się do mnie. Przybycie jego zgalwanizowało mnie jak trupa; czułem instynktową trwogę, by on, tak przenikliwy i rzutki, nie odgadł wszystkiego, a trwoga ta sił mi dodała. Postanowiłem zatrzéć ślad ostatniéj rozmowy z panią Nasielską i grać daléj komedyą życia, chociażby skonać mi przyszło.
Pani Nasielska była przy Gustawie; Stanisław zostawił ją tam i przyszedł, bo koniecznie chciał zobaczyć się ze mną. Widać stan mój zaniepokoił go bardzo, widać nawet lękał się jakiegoś energicznego kroku, na który natura moja miękka i zgnębiona zdobyć się nie mogła. Może téż w myśli jego powstał domysł prawdy i, jak lekarz choroby, on postanowił dojść przyczyny moralnego upadku, w jakim mnie znajdował. Jam nie stawiał wcale oporu, tylko wyprężałem się pod nadmiarem bólu. Cóż mi znaczyła zresztą jedna męczarnia więcéj? Minął czas w którym rachowałem się z cierpieniem.
Gustaw miał się lepiéj znacznie, doktór zaręczał za jego życie; wchodził widocznie w ostatnią fazę choroby, w rekonwalescencyą. Widziadła śmierci pierzchły od jego łoża i młody człowiek budził się z sennych majaczeń, osłabiony tylko, ale trzeźwy i przytomny, budził się do życia, wśród powodzi szczęścia, o którém dotąd nawet marzyć nie śmiał, budził się pod rozkochaném okiem, a przyszłość ukazywała mu się jak raj zaczarowany, jak nieustanna a poważna rozkosz bytu.
Pani Nasielska siedziała przy nim, blada jeszcze od wrażeń i trwóg przebytych, ale jak on promienna, przetworzona miłością. I było im pięknie razem. Tych dwoje ludzi, prawdziwie godnych siebie, tworzyło najrzadszy w świecie obraz rozumnego ideału. Stanisław zatrzymał się na progu pracowni i wskazał mi na nich z gestem, który był okrucieństwem, jeśli miał najlżejsze podejrzenie o tém co działo się w sercu mojém.
Spodziéwałem się tego widoku i nie zadrżałem: potrafiłem zbliżyć się do łóżka i powitać panią Nasielską jak zwykle. Miałem wprawdzie chwilę obawy, by nie ukarała mnie za śmiałość ostatniéj rozmowy, ale nic w jéj obejściu nie wskazało mi zmiany. Ona może nawet nie pamiętała o tém com jéj mówił.
— Jak te dni kilka są szczęśliwe dla nas! wyrzekła. Doktór zaręczył za zdrowie Gustawa i nam wszystkim przybył najlepszy z przyjaciół.
Z uśmiéchem prawdziwéj radości zwróciła się do Stanisława i biorąc rękę jego, trzymała ją w swoich, jak kochająca córka rękę ojca.
On spoglądał na młodą parę z cichém rozrzewnieniem; widocznie ich szczęście było jego szczęściem i w téj chwili ten człowiek silny i szorstki zdawał się zdolnym do kobiécéj miękkości.
— Nieprawdaż, panie Antoni, powtórzyła pani Nasielska, zwracając się do mnie, jak te dnie są szczęśliwe!
Słowa jéj zadźwięczały mi w uchu, niby krwawa ironia; ale zdobyłem się na twierdzącą odpowiedź.
Stanisław rozglądał się w pracowni okiem znawcy i przyjaciela; widać zachował, jak zawsze, najzupełniejszą swobodę myśli, a czynny duch jego nie mógł pozostać w spoczynku. Przypatrywał się modelom i posągom, biustom i płaskorzeźbom, pytając o szczegóły i objaśnienia, których mu udzielać musiałem. Nakoniec wzrok jego padł na popiersie obrzucone płótnem, stojące w najdalszym kącie pracowni. Zbliżył się do niego; chciałem go zatrzymać, ale nim zdołałem to uczynić, ręka jego podniosła zasłonę, a głowa pani Nasielskiéj, obwieszona warkoczami, z jéj tajemniczém wejrzeniem sfinksa, z jéj cudną delikatnością ruchliwych rysów, ukazała się oczom naszym.
Nastała chwila ciszy. On spoglądał na to dzieło moje z zachwytem; ja czułem że purpurowy rumieniec występował mi aż na czoło. Nie śmiałem obejrzéć się, by nie spotkać wzroku pani Nasielskiéj. Szczęściem ona nie myślała o nas.
— To twoje najlepsze dzieło, szepnął Stanisław, jak gdyby rozumiał skrytą trwogę moję, a w głosie jego znać było zachwyt, który powinien był pogłaskać miłość własną artysty.
Najlepsze dzieło.... Czyż on mógł przeczuć co mnie ono kosztowało?
— Wiem o tém, odparłem cicho.
— Ile posiedzeń dała ci Irena? zapytał, patrząc mi w oczy wzrokiem przed którym prawda ukryć się nie mogła.
— Żadnego, wyrzekłem po chwili wahania się, zwyciężony położeniem, czy znudzony próżném skrywaniem; zrobiłem to z pamięci, bez jéj wiedzy.
Stanisław w milczeniu spuścił zasłonę na popiersie.
— Nieszczęśliwy! wymówił po długiéj chwili głosem stłumionym a przejmującym. Rozumiem wszystko: ty ją kochasz!
Nie mogłem zaprzeczyć, nie mogłem odpowiedziéć, tylko rozpacznym ruchem przycisnąłem ręce do skroni, jak gdyby pęknąć mi miały. Zaćmiło mi się w oczach; sądziłem że padnę, ale wstrzymało mnie silne ramię Stanisława.
— Odwagi, wyrzekł cicho, odwagi, bo zdradzisz się przed nimi.
I wskazywał mi nieznacznie młodych ludzi, którzy w téj chwili, zatopieni w sobie, zapominali o świecie całym.
Nie wiem czy chodziło mu o mnie czy o to, by nie zamącić im téj słonecznéj chwili widokiem szaleństwa mego; ale w każdym razie trafił na jedyne słowo, które mogłem zrozumiéć. Patrzyłem na niego i na nich martwym wzrokiem; pragnąłem by ziemia rozstąpiła się podemną, by śmierć litośna wyrwała mnie z tego piekielnego koła męczarni bez wyjścia; a jednak wiedziałem że daléj cierpiéć muszę.
— Odejdźmy ztąd, mówił cicho Stanisław, to co tu widzisz, jest nad twoje siły.
Wstrząsnąłem głową.
— Patrzę na to nie od dzisiaj, odparłem.
— Więc powinieneś zwyciężyć siebie; nadmiar cierpienia zabija miłość.
Zwyciężyć siebie? Wielkie słowo, którém nieraz silni przygniatają słabych, słowo bez znaczenia dla tych, którzy mu sprostać nie umieją. Ten człowiek o żelaznéj woli i polotnych myślach, o energicznych uczuciach, miał rodzaj pogardliwego politowania dla mojéj bezrozumnéj, beznadziejnéj miłości. Nie pojmował jéj.
— I cóż ty poczniesz daléj? pytał, jakby koniecznie szukając dla mnie drogi wyjścia.
Zrobiłem rozpaczne poruszenie człowieka zdającego się na ślepy los.
On zmarszczył brwi, z rodzajem serdecznej niecierpliwości.
— To być nie może, zawołał zawsze stłumionym głosem, by człowiek lecący w przepaść, nie chciał się sam ratować.
— Naco się szarpać daremnie? Dla mnie niéma ratunku.
Stanisław patrzył na mnie wzrokiem, w którym współczucie mieszało się z gniewem. Ale widok moich znękanych rysów wywarł znać na nim wrażenie, bo wyrzekł łagodnie:
— Tyś chory, Antoni, a to oddziaływa zawsze na uczucia i wolę naszę. Widzę na twojéj twarzy zmęczenie fizyczne i moralne. Czyż nikt nie ma prawa pamiętać o tobie, czuwać nad tobą? Zaledwie jesteś w stanie utrzymać się na nogach.
Stanisław miał słuszność; alem ja nie umiał myśléć teraz o tém. Słowo: choroba, które rzuciła mi ona dni temu kilka, które powtórzono mi w téj chwili, drażniło mnie i przyprowadzało do ostateczności. Widziałem w niém ironią jakąś, ostatni wyraz lekceważenia. A jednak Stanisław z łagodną przemocą odwiózł mnie do domu i oddał opiece Zoss, jakby odgadując, że ze wszystkich w domu ona najbliższą była serca mego.
Pieszczotliwe jéj ręce ułożyły mnie na poduszkach, a moje zmordowane, półsenne oczy widziały jéj świéżą, łagodną twarz, pochyloną nademną z troskliwą i trwożną miłością.
Biédna Zosia cierpiała z mojéj przyczyny; stawałem naprzeciw woli jéj serca, a przecież ona, niepamiętna na to, patrzyła na mnie smutnie zadumana, bez żalu i gniewu. Jednak jéj niebieskie oczy skarżyły się swoim wyrazem, skarżyła się pobladła twarzyczka, skarżyły się usta bez uśmiéchu. Chciałem pocieszyć ją dobrém słowem, powrócić jéj wesołość i szczęście; ale głos odmówił mi posłuszeństwa i zasnąłem owym snem twardym, kamiennym, jaki w naturach wyczerpanych przychodzi czasami po wielkich walkach i wstrząśnieniach.
Obudziłem się na drugi dzień dość późno. Starannie zapuszczone firanki ćmiły światło słoneczne; tylko jeden wązki, złoty promień wciskał się przez szparę i padał na głowę méj córki, siedzącéj przy mnie tak, jak zostawiłem ją wczoraj.
— Czy ty nie kładłaś się spać, Zosiu? zawołałem.
— Owszem, mój ojcze. Spałeś tak dobrze, iż odeszłam bez niepokoju; ale dziś obudziłam się rano i przyszłam tutaj.
Widocznie lękała się, bym nie zganił téj niewczesnéj troskliwości; jéj trwożna miłość wzruszyła mnie do głębi serca. Wyciągnąłem do niéj rękę.
— Zosiu, wyrzekłem miękko, byłem dla ciebie niewyrozumiałym.
— Mój ojcze, odparła, okrywając pocałunkami rękę moję, wiedziałam że to przeminie.
— Jakto, Zosiu? spytałem trochę urażony jéj domyślnością.
— Byłeś zawsze dobrym i sprawiedliwym, wyrzekła, podnosząc na mnie oczy rozjaśnione promieniem nadziei, więc musiałeś w końcu uznać słuszność sprawy mojéj.
— A tymczasem cierpiałaś, Zosiu?
— Czekałam, ojcze; wszak nie napróżno?
Uśmiéchnąłem się szczérze, serdecznie, ucieszony jéj radością.
— Przyszlij mi dziś Wiktora, ty mała dyplomatko: zobaczymy, rzekłem wreszcie.
Zosia rzuciła mi się na szyję.
— Ty miałeś jakieś wielkie zgryzoty, ojcze, szeptała, przytulając do ucha mego różowe usteczka; jak gdyby bała się obrazić mię zbyt śmiałemi słowy. Ja to widziałam i nie mówiąc nic, martwiłam się tobą, ale nie zwątpiłam nigdy o twojém sercu. Dlaczegóż nie chcesz nam powiedziéć co cię boli?
O mało nie odtrąciłem jéj od siebie za te wyrazy; ale nie uczyniłem tego. Uczucia moje zmiękły dziwnie. Zamiast gniewu i rozpaczy, miałem w sercu tylko ból nieokréślony.
Zosia z niepokojem śledziła wyraz oczów moich.
— Wszak prawda, spytała z przymileniem, żeś się nie gniéwał na nas, żem ja miała słuszność?
Musiałem jéj przytwierdzić.
— W istocie, odparłem, patrząc na jéj jasne, łagodne rysy. Zacóż na was gniéwać się mogłem?
Gdy dnia tego przyszedł Stanisław, zastał mnie spokojnym. Miał słuszność poniekąd, gdy wczoraj nagą prawdę rzucił mi w oczy. Rozpacz rozbija się o niepodobieństwo. Z pewnością jam kochać nie przestał, tego szalonego uczucia nie wyleczył dzień jeden; tylko owiała mnie inna atmosfera, zacząłem pojmować cóśkolwiek poza niém, a miłość córki wydała mi się słodką.
Twarz Stanisława miała ten wyraz smutny i surowy, jaki budzić musiało szaleństwo moje w téj jasnéj inteligencyi; a przecież, nie zważając na to, piérwsze pytanie zadałem mu o panią Nasielską.
Stanisław zawahał się chwilę.
— Pani Nasielska, odparł, zaręczyła się z Gustawem.
Miał odwagę powiedziéć mi to od razu, bez omówień żadnych, jako twardą prawdę, którą wiedziéć powinienem. Jednak, czyniąc to, był miłosiernym; znał widać dokładnie naturę ludzką, wiedział iż rzeczy niepowrotne może najłatwiéj jest przecierpiéć. Słowa jego zresztą nie zawiérały dla mnie nic tak bardzo nowego, a przecież słysząc je uczułem zimno w głębi serca, jakby poruszyło je ostrze stali.
— Zaręczyła się dzisiaj? powtórzyłem nieprzytomny prawie, dziś, tak nagle?
— Wpłynęły na to okoliczności uboczne, mówił Stanisław, który widocznie postępował ze mną, nie jak z chorém dzieckiem, ale jak z człowiekiem, a może téż chciał wyczerpać od razu gorycz położenia. Irena odebrała wizytę opiekuna swoich dzieci.
— Szambelana? zawołałem, przypominając sobie widzianego u niéj nieszczęśliwego swata hrabiego Gastona.
— Znasz go?
— Widziałem go u niéj.
— Więc wiész co to za człowiek, mówił Stanisław, wzruszając lekko ramionami. Wieść o pojedynku, o śmiertelnéj ranie, o przestrzeleniu twarzy najpiękniejszego chłopca z całéj Warszawy, o miłości Ireny dla jednego ze współzawodników, rozeszła się lotem ptaka po świecie i przeraziła rodzinę Nasielskich. Pan szambelan czuł się w obowiązku ostrzedz o tém matkę pupilów swoich.
— A pani Nasielska? zawołałem, bo przyszła mi na myśl cała scena któréj byłem świadkiem.
— Odpowiedziała mu, zaręczając się z Gustawem i pokazując mu paragraf testamentu zmarłego męża, w którym pozostawia jéj opiekę nad dziećmi bezwarunkowo, jakikolwiek inny związek zawrzećby mogła.
— I kiedyż ślub? wyjąknąłem machinalnie.
— O tém nie było mowy. Są konieczności, którym poddać się trzeba. Pani Nasielska jest zruinowaną, Gustaw musi wywalczyć sobie chléb i stanowisko; ale ludzie jemu podobni nie upadają w drodze.
— Ty go wesprzesz?
— O ile człowiek wesprzéć może człowieka, odparł; bo wesprzéć skutecznie można tych tylko, którzy mają odwagę iść o własnej mocy; pamiętaj o tém, Antosiu.
Słowa te w obecném położeniu mojém mogły się zdawać szorstkie, a jednak wyraz twarzy jego i dźwięk głosu odbiérały im to znaczenie. Niecierpliwił się widocznie, iż będąc nieszczęśliwym, nie miałem męztwa walczyć i bronić się od rozpaczy.
Ale na to wszystko ja nie miałem odpowiedzi, a w myśli mojéj powstało znów pytanie uparte: jakim sposobem on potrafił oprzéć się urokowi pani Nasielskiéj? jakim sposobem on, samotny w życiu, z taką siłą serca, z taką energią uczucia, mógł nie pokochać téj kobiéty tak namiętnie, szalenie, bezrozumnie jak ja? Patrzyłem na niego badawczo, ciekawie.
— O czém myślisz? zapytał, uderzony wyrazem moim.
Zawahałem się chwilę; ale pocóż pomiędzy nami miały istniéć tajemnice?
— Myślę, odparłem, jaki cud zachował ciebie od nieszczęścia, któremu ja podpadłem.
— Jakto, pochwycił, nie pojmując mnie wyraźnie.
— Dlaczego tyś jéj nie pokochał?
Szlachetna twarz jego przybrała wyraz dziwnéj powagi.
— Nie zapominałem nigdy o swoich latach, wyrzekł.
— O swoich latach? powtórzyłem rozpacznie. I cóż znaczą lata, gdy serce wre i kipi jeszcze w piersi jak zamłodu? gdy marzenia pozostały nieziszczone, a uczucia dopominają się praw swoich? Powiédz mi wreszcie, w czém leży zasadnicza różnica pomiędzy mną a tobą? czemu ty zachowujesz spokój, wówczas gdy ja szaleję?
Uśmiéchnął się smutnie i kładąc rękę na mojém ramieniu, jak gdyby chciał lepiéj wlać we mnie przekonanie swoje, odparł łagodnie:
— Ty-bo zestarzałeś się przypadkiem, Antoni. Dzień każdy przynosił ci może włos siwy, bruzdę na czole, ale nie rył się w myśli i sercu niestartym stygmatem. Szedłeś przez życie, nie pojmując go dokładnie, nie domyślając się nawet logicznych konieczności jego. I cóż dziwnego, żeś zaszedł na bezdroże?
Mógł mówić długo; ja nie rozumiałem go dokładnie. Czułem wprawdzie że musiał miéć słuszność za sobą; rękojmią tego była sama już jasna, pogodna indywidualność jego, a jednak to wszystko było dla mnie tak nowém, że z rodzajem przerażenia spoglądałem w nieznane krainy ducha, jakie niespodzianie roztoczyły się przedemną.
— I cóż ja zawiniłem? zawołałem, szukając obrony przeciw przekonaniu winy, które powoli rodziło się w myśli mojéj. Czyż nie czyniłem tego co i wszyscy czynią? W czémże tak bardzo różniłem się od reszty świata?
— Więc zaszedłeś już tak daleko, wyrzekł prawie surowo Stanisław, że tym ogólnikiem usprawiedliwić się chcesz przed własném sumieniem? A czy wiész co dzieje się w sercach innych ludzi? czyś zaglądał wewnątrz ich myśli i widział ile tam rozpaczy i zwątpień kryje się pod pustym śmiéchem? ile niewczesnych namiętności wre w spokojnych na pozór piersiach? ile cnót pochodzi z wyczerpania? Czyniłeś tak, jak czynią wszyscy; tém jedném słowem wydałeś wyrok na siebie. Kto chce dojść pełni człowieczeństwa swego, musi miéć odwagę i siłę iść swoim własnym torem; wówczas nie stanie się igraszką przypadku, ani ofiarą niewczesnych uczuć.
Słowa jego były przekonywające, a jednak próbowałem buntować się przeciw nim.
— I jakimże ja torem iść mogłem? spytałem. Gdzież szukać téj prawdy życia, która uchronić może od burz i namiętności?
— Gdzie, powtórzył Stanisław. Czyż ty na seryo stawiasz mi podobne pytanie? A gdzież jest dźwignia, jeśli nie w nas samych? gdzie prawda, jeśli nie doszukamy się jéj we własném sumieniu?
Spuściłem głowę. Miał słuszność, stokroć słuszność.
— Życie nie jest igraszką, mówił daléj Stanisław; ono mści się straszliwie na tych, co go uszanować nie umieją; ale téż być może i powinno największém błogosławieństwem.
Mówiąc to, ożywiał się stopniowo; surowa twarz jego pałała.
— Niech każdy dzień tylko, ciągnął daléj, przyniesie nową cząstkę wiedzy, niech każdy wywoła myśl zdrową i czyn z myślą zgodny, a umysł dojrzeje na równi z ciałem, bo nie przeniewierzy się nieubłaganemu prawu bytu.... rozwojowi. Dlatego tyś zestarzał się przypadkiem, napoły; nastąpiło wewnętrzne rozłamanie, dysharmonia pomiędzy życiem wewnętrzném a zewnętrzném, i spełniła się na tobie Nemezys.
W kilku słowach streścił, jako lekarz i psycholog, smutną historyą moję.
— A teraz, spytałem przygnębiony, cóż mi pozostaje?
— Jakto, spytał, ty nie zrozumiałeś mnie jeszcze?
— Zrozumiałem, odparłem z goryczą, że jako stary szaleniec na los swój zasłużyłem.
— Każdy prawie na los swój zasługuje, odezwał się łagodnie.
— I cóż ztąd? rzekłem zrozpaczony.
— To, że i przyszłość od nas zależy.
— Przyszłość? wybuchnąłem, ty mówisz mi jeszcze o przyszłości?
— Dlaczegóżby nie?
— Teraz ty nie jesteś logicznym; zapominasz o wieku moim.
— Jesteś w pełni sił jeszcze, Antoni, a potém nawet w przeddzień śmierci przyszłość istnieje dla człowieka; dzień jego ostatni może być pięknym, jeśli dobrze zostanie użytym.
— Więc wyrwij mi z serca tę nieszczęsną miłość, która wprawia mię w rozpacz i wściekłość, pochłania myśl moję, działalność moję i rzuca bezsilnego na łup losu!
Stanislaw wlepił we mnie głębokie, surowe spojrzenie.
— Tego nie potrafi nikt, prócz ciebie. Ty sam tylko dokazać tego możesz.
— Czy myślisz że nie walczyłem, nie szarpałem się dnie i noce całe?
— Walczyłeś źle, kłamałeś przed sobą walkę. Uczucia nienaturalne są chorobliwym wynikiem moralnego nastroju i ustąpić muszą z powrotem zdrowych pojęć. Musisz przecierpiéć, wiem o tém, bo z żadną przeszłością, a cóż dopiéro z sercową przeszłością, nie zrywa się bez strasznych bólów, ale umiéj chciéć tylko, a zwyciężyć musisz.
Powoli jasne prawdy życia wsiąkały w mój umysł. Ubiegały dnie i miesiące, a ja, pod wpływem Stanisława, wsparty na nim, przebiegałem zaniedbaną drogę myśli i wiedzy.
Miał słuszność: przecierpiałem strasznie; ale powoli spokój wracał do mego serca. Począłem trzeźwém okiem patrzyć na życie, na ludzi i w głąb samego siebie.
Odzyskałem miłość i szacunek blizkich swoich, bo teraz mogłem im służyć rzeczywiście za ojca i przewodnika. Córka moja poszła za Wiktora, syn przestał myśléć o posagu panny Urszuli, a żona moja przyjęła bez szemrania rolę staréj kobiéty.
Pani Nasielska wyjechała wkrótce z Warszawy. Późniéj dowiedziałem się o jéj zamężciu i zdziwiłem się sam, że ta wiadomość nie wprawiła mnie w rozpacz. Przyjąłem ją jednak z głuchym bólem. I niedziw: ostatnie ogniwo przeszłości pękało mi w piersi.
Odtąd życie moje biegło spokojnie, poważnie, harmonijnie, a jeśli nie osiągnąłem zupełnego szczęścia, przynajmniéj mogłem zgodzić się z losem swoim.