Neofita
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Neofita | |
Podtytuł | Opowiadanie prawdziwe | |
Pochodzenie | Kalendarz Lubelski Na Rok Zwyczajny 1911 | |
Wydawca | Michalina Kossakowska | |
Data wyd. | 1911 | |
Druk | Michalina Kossakowska | |
Miejsce wyd. | Lublin | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Pani Bocianowska była najżarliwszą z dewotek poczciwego miasto Lina. Wędrowała codzień z kościoła do kościoła od Świętego Ducha rankiem zacząwszy, kończyła zaś swój obowiązkowy obchód tam, gdzie uroczystość dnia danego wypadła. Spowiadała się co tydzień, zanudzając księży: zrzucała z siebie niewinne uchybienia, od których człowiek nawet doskonały ustrzedzby się nie zdołał — plotkarstwa natomiast, zawiści do pięknych, młodych i szczęśliwych, do zamożnych, do wszystkich, którym w czemkolwiek się wiodło, nie czuła w sobie, lub jeśli czuła, nie liczyła między grzechy.
Głośną stała się w mieście spowiedź, przy której pani Bocianowska wylała zdroje łez. Naoczni tego zdarzenia świadkowie jak i współcześni, którzy o niem bezpośrednio zasłyszeli, dawno nie żyją — nie brak bądź co bądź młodszych, którym opowiadał ktoś z rodziny, więc tylko im fakt przypomnę.
Okazji do grzechu nastręczyły imieniny. Panią Bocianowską zaproszono uroczyście, lecz pójść nie mogła; gdyż ta „podła rejentowa“, co nosi warszawskie kapelusze, a perfumy sprowadza z Paryża (kokietka!... niech Bóg broni!...) miała tam być również.
Solenizantka, bardzo rozżalona, musiała się wyrzec przyjemności widzenia w tym dniu jednej lub drugiej ze wspomnianych osób, nie wyrzekła się wszakże satysfakcji ugoszczenia obydwóch. Rejentowa (bezwstydnica!) zasiadła przy stole, pani Bocianowska zaś otrzymała bardzo czuły liścik; wspaniały płat piersi indyka, oraz dymiącą jeszcze porcję „szarlotki“ dość już późno w wieczór. Szarlotka pachniała tak drażniąco, że skusiła ją, biedną; zjadła kawałeczek mały — tyciuchny! Ale choćby jeszcze mniejszy — grzech spełniła, bo jadła po pacierzu!...
Poszła spać trwożna wielce; przez całą noc śniło jej się piekło z aparatem najwyszukańszych tortur i męczarni — z przypiekaniem na ogniu, z gotowaniem w siarce, w smole, w kipiącym oleju. Smażona i gotowana przez kucharzy Lucypera, pani Bocianowska obudziła się z bólem głowy, a na domiar złego zaspała.
Ledwie że umyta — o czesaniu ktoby w tak ciężkiej opresji myśleć mógł! a że „łajdaczka Marysia“ zamiast oczyścić pani odzież i buciki w potłuczonym lusterku się przegląda, więc zdać wypadło te wszystkie niedobory na dyskrecję latarń naftowych, którym pod wieloma względami ufano w całem mieście. I słusznie bardzo — gdyż majaczące te światełka nie przeszkadzały ani czułym parom, pragnącym ukryć się przed plotkarzami, ani złodziejowi grasować pod okiem policji. Miasto Lin witało dzień zimowy egipskiemi ciemnościami.
Gdy przebiegłszy ulice, pani Bocianowska weszła do kościoła, garstka ludzi modliła się już tu i owdzie — gromadka wiernych, którym potrzebną jest modlitwa przed rozpoczęciem dnia pracowitego: wyrobnicy, posługaczki, nosiwody, tracze, wszyscy niemal między sobą znajomi, a chociaż współzawodnicy, nie dochodzili do zbyt silnych sporów, lub jak teraz się zdarza — awantur.
Pani Bocianowska przyklękła, następnie do konfesjonału podążyła. Przy jednym stało kilka osób, lecz był pusty; z drugiego róg płaszcza wyglądał i odeszła właśnie zgarbiona męska postać, sunąc powoli przez kościół w stronę wyjścia. Co za traf szczęśliwy!... spóźniona, przychodzi jednak w samą porę i nawet nie będzie czekała... Mróz był silny — kapłan otulony w futro dostatnie trwał wciąż w tej samej pozycji; spowiedź trwała długo. Miał widać przed sobą grzesznika srogiego, z którym sprawa jest nie łatwa, za nim przekonać się da i skruszyć do głębi. Światło z ołtarza łamało kontury głowy spowiednika — pani Bocianowska zaglądała od czasu do czasu przez kratkę, to pewna że już w jej stronę się zwrócił, to znowu widziała wyraźnie ucho po stronie przeciwnej. Nareszcie przyszedł moment oczekiwany...
Spowiedź pani Bocianowskiej trwała krótką chwilę, ponad westchnienia, jęk z głębi serca, pragnienie absolucji i pokuty — cóż mówić miała dusza obmyta z win i błędów przed dwudziestoma czterema godzinami? Czekała tylko na łagodne słowa napomnienia, niby dziecko, które wie, że ojciec je skarcić musi — cicha, znająca swą marność wobec potęgi tego, który ma prawo rozgrzeszyć... Dlaczegóż jednak nie rozgrzesza? dlaczego nie mówi: idź w pokoju?... Milczy surowo; zamknięty w sobie, jak gdyby wielkie sądy ważył, nie mogąc zdecydować...
Pani Bocianowska jeszcze goręcej żebrze zmiłowania — prosi, tłomaczy, perswaduje... Mogła drugi raz pacierz zmówić po szarlotce, sądziła jednak — że... że to będzie oszukaństwem... obłudą, faryzeuszostwem... I dlatego winną być ma tak dalece, tak ciężko winną — że aż!..
— Ojcze duchowny! szepcze zalana łzami — choć przez wzgląd na ludzi... na tych prostaków, co tu stoją i patrzą! co oni pomyślą, gdy rozgrzeszenia nie otrzymam?... Wszak nie jestem jako inne, cudzołożnica, kokietka, strojnisia, zabawami żyjąca, z mężczyznami jeżdżąca po świecie, fałszywie świadcząca... podarunków nie otrzymywałam nigdy, bukietów, liścików miłosnych... jeden jedyny człowiek do mnie się zwrócił — i za tego wyszłam... Życie nasze jest przykładne... byłoby przykładne... gdyby on... Ojcze, odpuść — daruj mi.
Prośby nie skutkują... pani Bocianowska widzi przed sobą piekło ze smołą, siarką, kipiącym olejem... Tłumi płacz, aby nim nie wybuchnąć na głos, kuli się, dławi, łka przytulona do konfesjonału.
— Czy paniuchnę bóle wzięły? — pyta jakaś babina ze współczuciem.
— Pewno cholera! mruczy jegomość w szopach. Mróz duży — cienko to ubrane... choróbsko za takiemi się ogląda!
— Chybać nie!.. U nas dwie kobiety wczoraj zmarły i jedna żydówka...
— Doktora sprowadzić!
— Pewno. Ale trza panią wynieść. Powie gdzie mieszka, wóz na targu się znajdzie, to może lepiej do domu...
Nie pytając czy się zgadza, dwaj mężczyźni do pani Bocianowskiej przystąpili. Jeden podparł ją ramieniem i podniósł, a drugi chciał mu pomódz. Szarpnęła się z gniewem, nie puścili; wierząc święcie w nagły atak epidemji, ratować człowieka muszą — obowiązek mają i koniec. Przyparta do muru, opowiedziała im swoje nieszczęście. Śmiech był, gdy zakrystjan wyciągnął z konfesjonału ogromny płaszcz księży. Pod kościołem opowiadano sobie te zdarzenie, a dziad mruczał.
— Ksiądz Piotr to tak zawsze: ostawi i zapomni!.. A baba przed płaszczem się spowiada, moi drodzy ludzie!..
Niegdyś przed laty pani Bocianowska była szczęśliwą matką synka. Fakt ten stał się przyczyną pośrednią licznych sporów i zakładów: Postanowi na swojem — czy nie? Taka nabożna — to kto wie!
Zaślepiona pychą dewotka postanowiła bowiem dać dziecku swemu imię, którego dotąd nikt z śmiertelnych nosić się nie ważył. Że syn jej byłby pierwszym, dodawało to bodźca jej staraniom; nie szczędziła więc trudów, prosiła, błagała, tłomaczyła — wszystko jednak bezskutecznie. Poprzestać musiała na Emanuelu, wierząc święcie, że imię to zasłynie kiedyś cnotami niezwykłemi i cały świat zadziwi. Mały Emanuelek nadziei matczynych nie urzeczywistnił, gdyż umarł, mając trzy lata, na wodę w głowie.
O panu Bocianowskim wiemy bardzo mało. Żona twierdziła, że został „nawrócony“, choć przez lat wiele nie szedł jej śladem, a za czasów kawalerskich rozmaicie się prowadził. Sąsiedzi mieli zawsze do niego pretensję, że klnie, wymyśla, krzyczy; znajomi zaś litowali się nad nim, bo w mieszkaniu podobno straszny panował nieład, obiadu nigdy w porę nie widziano na stole; musiał od czasu do czasu wybuchnąć biedaczysko i jaki taki porządek zaprowadzić. Gdy zszedł ze świata „nawrócony“, wdowa pomyślała o nawracaniu innych. Od sług zaczęła, ale jej się nie wiodło. Ze sługami krzyż pański miała przez całe swoje życie — z takiemi, którym dawała i chleb i porządną pensję nie potrafiła jakoś... cóż dopiero z obcemi! Czując, że w tym światku nic nie zdziała: wre on, kipi, po za pracą rad śmiać się, żyć i kochać, pani Bocianowska spojrzała tkliwie w stronę gheta za Grodzką bramą — i aż podskoczyła.
Znalazła wreszcie drogę, którą pójść należy.
Jak wszędzie, tak i tutaj trudności nie brakło. Przedewszystkiem obszerna ta dzielnica była dla pani Bocianowskiej prawie nieznaną i tak obcą, że aż strach przejął misjonarkę i wróciła z pierwszej wycieczki bardzo prędko. Uliczki ciasne, brudne, przepełnione tłumem, który nazewnątrz bramy nie miał prawa mieszkać, budziły w pani Bocianowskiej wstręt zamiast współczucia. Przyłączała się do wstrętu śpiąca na dnie duszy obawa:
— Może zechcą krew ze mnie wytoczyć?... do macy wielkanocnej krew chrześciańska im potrzebna! Choć się wypierają, tak jest rzeczywiście. Słyszałam od bardzo wiarogodnych osób!
Ekskursji zaniechawszy, pani Bocianowska próbowała poradzić sobie w inny sposób. Na każdym kroku żydów się spotyka, jest łatwość pomówienia z nimi; aby tylko zacząć, aby do serca trafić, reszta się zrobi powoli. Przy cierpliwości, wyrozumiałości i dobroci zrobi się napewno. Tak pokrzepiona, pani Bocianowska tworzyła ile mogła okazje do gawęd. Sprzedała handlarce dwie suknie mocno wyszarzane, rozstając się z niemi z żalem, bo mogły jeszcze być przydatne. Nie szczędziła napomykań o zbawieniu duszy, o życiu przyszłem, słowami gorącemi malowała piekło; żydówka słuchała obojętnie, wyszukując w przedmiocie kupna miejsc wytartych i zniszczonych. To samo zupełnie było z drugą, pierwsza bowiem sukien nie kupiła. Przekupki natomiast, z któremi, biorąc śledzie, jabłka, drobiazgi do szycia, pani Bocianowska wdawała się w rozmowę, gdakały niby kury o zaletach swojego towaru, głuche i głupie na wszelkie inne kwestje.
Nawet jedna otwarcie się przyznała:
— My, proszę pani, nic nie wiemy. Mężczyzna wie — on w szkole się uczy — mądry jest. Nam tylko mówią co wolno, a czego nie wolno i dosyć. Czego nam więcej potrzeba? Rozum, choćby nie wiem jaki, w garnek się nie wdrobi. Spekulacja — to co insze. Oj, żebym ja tak zdrowa była! — to całkiem insza rzecz — potrzebna każdemu...
Obrażona głupotą niewieścią, pani Bocianowska postanowiła szukać adeptów pośród męskiej populacji gheta. Długo namyślała się jak do tego przystąpić, rozumiała już bowiem, że nie łatwo będzie okazję znaleść, jeśli zaś się trafi, rzecz całą doprowadzić do pomyślnych rezultatów. Sprawa trudna, może nawet niebezpieczna ze względu na fanatyzm tłumu.
Gorliwość nawracania okazała się silniejszą od rozsądku. Pani Bocianowska układała już tylko metodę, według której plan swój ma wykonać; pomysł sam był gotów. Pewnego dnia kazała sprowadzić kuśnierza dla naprawy futer po nieboszczyku mężu i zabezpieczenia tej sukcesji od móli.
Zjawił się starzec z długą siwą brodą, czaszką jak kość słoniowa błyszczącą, typ patrjarchy sympatyczny nadwyraz.
— To nie ten! nie ten kogo szukam! — zdawała sobie sprawę prozelitka i w pierwszej chwili chciała odprawić starego — lecz przyszło jej na myśl: a nuż ten!... Takiego nawrócić byłoby nielada zasługą! Przedstawia w swej osobie trzy, może cztery pokolenia!... Gdyby on... za nim poszłyby dzieci, wnuki i prawnuki, godzien jest przeto zabiegów najpilniejszych.
Kuśnierz został. Pochylony nad robotą słuchał z zajęciem nauk, jakie pani Bocianowska kładła mu do głowy. Spodziewała się, że będzie jej zaprzeczał, że argumentami swojemi zechce jej zasady burzyć — fanatyczny w kulcie starego zakonu, skamieniały i skrzepły, niedostępny dla jej poglądów, gdyż ani zrozumieć, ani odczuć ich niezdolny, ma jednak na wszystko odpowiedź, z mądrości talmudu wprost dobytą: wykrętną a wrogą.
Stało się inaczej.
Dziad głową kiwał z uśmiechem łagodnym, nie przeszkadzał mówić i mówić całemi godzinami; znać było, że rozumie.
— No cóż — spytała pani, wyczerpawszy zapas.
— Co? odparł starzec. Ja powiem... Bóg jest jeden, a wszystkie wiary dobre są. Niechaj ludzie wierzą — to i dość.
Pani Bocianowska ręce opuściła. Ten zakuty łeb stary nic już nie przyjmie, szkoda więc jej trudów.
Zaraz nazajutrz spotkała ją wielka radość; czuła się nagrodzoną za wszystkie poprzednie zawody. Czem? w krótkości opowiemy.
Już od dni kilku przed kościołem Karmelitów stawał żydek, który, gdy go mijała, mocno jej się przyglądał. Widząc, że człowiek ten ma jakiś zamiar, lecz wykonać nie śmie —
— Chcesz tam wejść? — zapytała.
— Pani myśli, że ja złodziej? — odparł żydek.
— O, nie, mój bracie — rzekła ze słodyczą. Myślę, że spragniony jesteś i chciałbyś u zdroju napić się...
— Napić się? Owszem — dlaczegóżby nie!
Pani Bocianowska kazała żydkowi iść za sobą. Był posłuszny. Gdy w mieszkaniu się znaleźli, wyszło na jaw małe qui pro quo. On sądził, że pani wódką chce go poczęstować, a pani tymczasem ogromnie dużo mówi, mówi bez końca, niezrozumiale, że aż oczy do snu mu się kleją. Przy herbacie znużenie go opuściło; jednak dopiero się ożywił, gdy mu wsunęła czterdziestkę do ręki.
Odtąd przychodził codzień na rozmowę. Trwała ona po dwie, trzy godziny — żydek, pojętny bardzo, chwytał w lot każde słowo pani Bocianowskiej, odrazu czuł się przekonanym, wszystkiemu święcie wierzył i wszystkiemu potakiwał. Wreszcie dnia pewnego przyszedł woniejący czosnkiem, dobył z kieszeni jakiś przedmiot, do oczu pani Bocianowskiej go podsunął i zawołał:
— Widzi paniusia? jem kiełbasę!
Wdowa na laurach nie spoczęła. Do późnej nocy od domu do domu niosła tę ważną nowinę. W bramie Krakowskiej wpadła na prezesa trybunału, z którego żoną znała się od dziecka.
— Co panu powiem! co panu powiem! — wołała zdaleka. Majer już je wieprzowinę — niedługo się wychrzci!..
Prezes, człowiek stary, ociężały, powolny, przyjął nowinę niezwykle gorąco.
— Poczciwe Majerzysko! — odparł, witając panią Bocianowską — to bardzo dobrze! bardzo dobrze!.. Kłopot był co mu podać — to szkodzi, tamto szkodzi... wieczorem lepiej w domu siedzieć!.. grymasił i zrzędził. Czekaj, kochanku, teraz się od preferansa nie wymówisz. Bardzo mnie pani ucieszyła!..
— Ale gadała o wychrzczeniu! huknął rejent, który, prezesa dogoniwszy, był świadkiem rozmowy.
— Co gadała?
— Niech się wytłomaczy! nie powtórzy!..
Ale pani Bocianowska była już w bramie domu, w którym na dole mieszkał sędzia, na piętrze zaś aptekarz i doktór.
— Bodaj tę plotkarkę djabli wzięli! trząsł się rejent. Majer niedługo się wychrzci!.. Majer!.. ten człowiek!.. Gdyby oszalał, gdyby zmysły stracił, takiego łajdactwa jeszczeby nie zrobił!.. Majer się wychrzci!.. Warjatka!..
— Może pan się przesłyszałeś — łagodził prezes.
— Cóż znowu! słyszę jak zając... Mówiła, że się wychrzci, a przedtem coś o wieprzowinie... Głupia baba!
— Zaraz po obiedzie pójdę do Majera, dowiem się, co to znaczy.
— I ja pójdę — nie wytrzymam dłużej!
Przy obiedzie dwaj panowie usłyszeli od swoich małżonek radosną wiadomość o nawróceniu się Majera Klocka, którego pani Bocianowska uczy zasad wiary, aby mógł chrzest przyjąć. Majer jada już kiełbasę, porzucił więc zupełnie obrządek starego zakonu, cały katechizm przeszedł, a pilny jest nadzwyczaj.
Żydek zrobił dnia tego krok olbrzymi na drodze do karjery, nic nie ryzykując. Kiełbasa była koszerna.
∗ ∗
∗ |
Jak wyglądała dusza katechumena? o czem myślał przyszły chrześcijanin?.. Widział przed sobą w dzień i w nocy cztery pary rodziców chrzestnych... rozważał ich bogactwo, dobroć, hojność. Cztery pary! aż cztery!... Niegdyś miał tylko matkę. Ojciec pisywał czasem zdaleka, wybierali się do niego jechać... umarł, nie pojechali. Z lat późniejszych została mu w pamięci bieda, matka chora, mizerna, widywana tylko w wieczór — kułaki od wuja, dziadka, ciotek. Potem odwróciło się na lepsze: kradł, jedzenie było, kapota, parę groszy... Zamknęli go, że kradł, głodu też nie było — wypuścili znowu kradł...
Nawet tę panią, dobrodziejkę swoją myślał okraść wtedy — pod kościołem. Poznała z jego oczu — pilnowała — mądra!.. Teraz Majer kraść nie potrzebuje. Ma rodziców cztery pary; wezmą go w opiekę. Ale jak?.. Co mu dadzą?.. Wszystko! wszystko, o co ich poprosi. — W myśli sobie ułóż i spamiętaj — poucza dobra pani; — to dzień bardzo ważny — w tym dniu niczego nie odmówią, możesz śmiało prosić. A Majer przecież wie, co byłoby dla niego najlepsze; dzieckiem nie jest — ma blizko dwadzieścia lat... Szkoda, że matka umarła, wziąłby ją do siebie, dałby ile zechciałaby jeść i pić — dałby ładną suknię...
Pani Bocianowska skompletowała cztery pary chrzestne. Nie bez trudności to jej przyszło: uraziła prezesa — chciał się cofnąć, ale że słowo dał, nie mógł tego zrobić. Upewniła go o współudziale osób, które jeszcze nie były proszone i stąd cały kłopot. Pani pisarzowa magazynu solnego uparła się; nie chce... Pan pisarz powiedział: ja takich spraw nie lubię. Kiep ten, kto wiarę zmienia — wiarę szanować należy!
A właśnie o tych dwojgu mówiła prezesowi biedna pani Bocianowska. Mieli oni w mieście wielkie poważanie. Gdy się odsunęli, miała obawę, że wszystko przepadnie. Ale nie przepadło. Cztery pary kumów, dwie z osób starszych i dwie młode podjęły się wprowadzić Majera do kościoła bożego. Rejentowa dała swój piękny lokal na tę uroczystość, która odbyć się musiała w wielkiej tajemnicy i dlatego w domu.
Cała inteligencja miasta wzięła w niej udział. Każdy czuł się obowiązanym dać jakąś ofiarę wedle sił i środków, zamożniejsi przyrzekli stale dopomagać.
Gdy nadeszło duchowieństwo, Majer został egzaminowany z katechizmu. Odpowiadał śmiało, płynnie, wykazał bystrość i pojętność — słuchacze się dziwili. Pani Bocianowska była promieniejąca. Przystępowano do chrztu pod najlepszą wróżbą.
Twarze uczestników były wzruszone i poważne. Niektóre oczy łzą błyszczały. Gdy kapłan ceremonję rozpoczął, zapanowała w sali cisza głęboka, skupienie i przejęcie w sercach...
— Czego żądasz od kościoła bożego? — pytał kanonik drżącym głosem.
— Wiary — szepnęła pani Bocianowska. — No, mówże, Marku! mów!
— Szinku na rogu! szinku na rogu! wyraźnie i dobitnie odparł neofita.
— Wiary! jęczała pani Bocianowska, mdlejąc.
— No, może być i wiary.
∗ ∗
∗ |
Ceremonja została przerwaną. Pani Bocianowska mdlała kilkakrotnie. Wszyscy radzi byli rozejść się jaknajspieszniej — o chłopcu nikt nie wspomniał.
Biedny Majer dziwił się — głową kręcił.
— Co ja złego zrobił? Co złego? Miałem prosić — więc prosiłem!..
Tylko pan pisarz magazynu solnego pamiętał o żydziaku. Wezwał go do siebie, wyuczył pięknie pisać i zrobił swoim pomocnikiem kancelarji.
Pani Bocianowska nie mówiła nigdy o Majerze.