>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Noc sylwestrowa
Pochodzenie „Kurjer Warszawski” R. 64, 1884-01-01, nr 1, str. 3
Wydawca Gustaw Gebethner
Data wyd. 1884-01-01
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NOC SYLWESTROWA.

Było to — — — jednego z tych lat dwudziestu ahaswerusowskiej włóczęgi po wszystkich gościńcach Europy, — na jednym z tych barłogów twardych, na których się spędzało noce marzeń bezsennych, gorączkowe... — jednej nocy sylwestrowskiej tak samotnej jak inne, we cztery oczy z dawnemi bólami lub przyszłem cierpieniem.
Na zegarze biła północ przeciągle, powoli, złowrogo, jakby czas zatrzymał się w pędzie... biła i ziewała znużona.
Powieki ociężałe kleił sen niezdrowy. Ciemnik mózgu rozjaśniła jakaś łuna z początku blada — ospała, podnosiła się z widnokręgu jak powieka, powoli ku górze... i poczęła drżeć blaskiem zodjakalnym. I przed oczyma ukazał się cyrk­‑koloseum, wielki jak świat. Wśród niego na olbrzymim przestworze, łańcuchy gór zębate, śnieżne, białe i czarne... piętrzyły się i opadały w doliny wielkie... we wzgórza lasami pokryte, jak zwierz skórą najeżoną włosami... Puszcze leżały jak niedźwiedzie rzucone na grzbiety nagie... Pośrodku szumiały morza — leżały wyspy jak wieloryby śpiące... Miljony ludzi rozproszonych stały, leżały, wlokły się, oczekując nowego widowiska... W głębi zapadała zasłona, czarna jak całun, za uchodzącym zgrzybiałym rokiem niedoli. Jedni pędzili za nim, pałkami ma grożąc, drudzy u nóg jego wisząc wstrzymywali — wlókł ich za sobą... Tuż rozwierała się zasłona różowa i przez łuk zwycięzki uwieńczony kwiatami wjeżdżał na arenę Rok Nowy.
Jechał młody pan na złocistym rydwanie, z włosami rozwianemi dokoła głowy, ale oblicze nieprzejrzystą maską było okryte, która zwolna zsuwać się miała z tajemniczej jego twarzy... Za wozem jego szło ich dwanaście, okrytych tajemniczemi opony, a przy każdym z nich pachołków szło kilkudziesięciu poodziewanych dziwacznie, orężnych i bezbronnych... Przy każdym z nich kręcił się rój dziewcząt białych, czarnych, szarych, pstrych, płaczących i śmiejących się do rozpuku.
Pochodu końce ginęły gdzieś w dalekich mrokach — wlókł się powoli. Muzyka z niebios grała mu pieśń niezrozumiałą. Jedni w niej słyszeli radosne wybuchy, drudzy jęki, inni groźby i przekleństwa.
I w obliczu Roku miljony widzów z dołu upatrywały czarnego kata, który niósł stryczki i miecze; drudzy miłosiernego światłości anioła. Wydawał się strasznym jednym, drugim wesołym... I głosy sprzeczały się z sobą:
— Stare dekoracje! pomięte stroje! zgniłe w garderobie gałgany. Światło jaskrawe... muzyka fałszywa uszy rozdzierająca. A zawsze toż samo! Dyrektor psu na budę, reżyser wart postronka! Bilet każdy życiem płaci, a patrzeć nie ma na co?!
— Co za urok! jaka świeżość — co za harmonja urocza. Klaszczmy im w dłonie. Nigdy nic podobnego nie widziano na arenie... Nowi artyści arcymistrze — dyrektor genjalny — przedstawienie arcydzieło! Czujesz woń w powietrzu... skropiono arenę!... sypcie oklaski...
Cisza — syki wężów słychać z jednej, śmiech głupich ptasząt z drugiej strony.
Na scenie farsa i tragedja uderzają się łokciami. Pogrzeb przerzyna wesele, chrzciny zatrzymały trumnę.... Trup skostniałą ręką błogosławi czy urąga dziecku siwemu już w kolebce...
A rok górą płynie wolno, wolno, odsłaniając coraz oblicze na pół zgrzybiałe, pół dziecięce...
— Nic nowego pod słońcem!
— Niewyczerpana rozmaitość... Nic się nie powtarza. Nie ma dwu liści podobnych, ani dwu dni jednakowych, od świata początku. Niewyczerpana twórczość natury... Mastodonty spać poszły, miljony bakteryj zajęły ich miejsce. Wieki postępu! Filoksera[1] i trychiny[2]! Inaczej byłoby przeludnienie...
— Formy zawsze jedne i formuła taż sama... tylko co lodowników nie widać. Cywilizacja się kończy, nowa epoka od dzikości rozpocznie... Płótno Penelopy bez końca...
— Formy jedne, ale coraz słabsze odlewy... Ziewać się chce! Partacze...
— Złudzenia! mrzonki, widziadła... Nic rzeczywistego... wszystko się rozpada w ręku... Idźmy spać...
Wrzawa rośnie... Za górami słychać trzask walących się gór i szum uciekającego morza... wulkan wybucha śmiechem ognistym i gaśnie... Ruiny kładną się spać w pustyniach... a lasy z drugiej strony trzebi zajadła siekiera zniszczenia. Dzicz burzy świątynie — wojska oblegają grody — krew płynie, pieśń miłosna gra nad strumieniami, kończąc się kaszlem suchotniczym... Mrok zwolna zapada z góry...
Z tłumów na drewnianych szczudłach wydobywają się bohaterowie w purpurach jedni, w białych szatach drudzy, inni w łachmanach... W ręku jednych miecz, u drugich pióro, u trzecich dzwonki błazeńskie... Jeden ma usta rozdarte krwawo, a z czaszki próżnej dym kłębi się w górę; drugi głowy pozbył z ramion.. tłum niesie tułów na karkach — gromady pędzą za niemi w przepaście, na góry... Wiatr w powietrzu chorągwie szarpie na sztuki... Dwa chóry bólu i wesela ciągle się zlewają z sobą...
Z pustyń i kamieni wyrastają ludy nowe... gdy na gruzach rosną już puszcze... urągowisko leci górą i swiszcze...
Słychać do drzwi pukanie... Powieki zwolna się podnoszą. W zielonym fartuchu, ze szczotką w ręku jednym, z drugą wyciągniętą żebraczo stoi posługacz przedemną... Winszuje... czego? życzy? czego?
Pociąg za kwadrans odchodzi! Rachunek i dalej... Dalej w drogę... usque ad finem!

J. I. Kraszewski.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Filoksera — mszyca, groźny szkodnik winorośli, w latach 1863—1897 filoksera winiec spowodowała ogromne zniszczenia w europejskich winnicach.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Trychina — pasożytniczy nicień powodujący u ludzi włośnicę, zarażenie następuje przez zjedzenie mięsa chorego zwierzęcia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.