Notatki myśliwskie z Indyi/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Mikołaj Potocki
Tytuł Notatki myśliwskie z Indyi
Wydawca Józef Mikołaj Potocki
Data wyd. 1891
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron







Dnia 6 stycznia 1890 r. pożegnałem w Brindisi brzegi Europy, puszczając się w dłuższą podróż na Wschód daleki. Towarzyszył mi doktór Szczucki z Antonin, oprócz tego miałem ze sobą strzelca swego Stefana.
Po trzydniowej, niezbyt spokojnej, przeprawie przez morze Śródziemne, wiozący nas angielski parostatek »Hydaspes«, zarzucił kotwicę w porcie Aleksandryi.
Płaska smuga żółtego piasku, kilka mizernych palm, w oddaleniu białe gmachy miasta, z których niejedne noszą dotąd widoczne ślady ostatniego w 1885 r. bombardowania — wszystko oblane gorącym, złotym blaskiem południowego słońca, oto jak się na pierwszy rzut oka przedstawia afrykański kontynent, który tu poraz pierwszy w życiu ujrzałem.
Na pierwszy przystanek w mej podróży obrałem Kair, nie chciałem bowiem opuścić sposobności zwiedzenia, choć pobieżnie, tego tak bardzo ciekawego miasta i znajdujących się w niem zabytków najstarszej nieomal w świecie cywilizacyi, a przytem zamiar nabycia na Wschodzie arabskiego ogiera do Antonińskiego stada; zamiar, który był jednym z celów mojej podróży, skierował me kroki do Egiptu.
Zdaje mi się, że na kogoś, kto nigdy Wschodu nie widział i prosto z Północy do ziemi Faraonów przybywa, żaden kraj na świecie nie wywiera większego wrażenia nowością obrazu, żywym kolorytem i ciągłą sprzecznością pomiędzy tem co się dotąd widziało a oryginalnym widokiem starego Egiptu.
W Kairze spędziłem parę tygodni, zwiedzając w mieście i jego okolicach wszystko co widzenia godne, i co turysta w ciągu krótkiego czasu zwiedzić może.
Znani podróżnicy i poważni autorowie tak pięknie i dokładnie opisali Egipt i jego zabytki, że nie czuję się na siłach iść ich śladem. Wogóle sądzę, że osobiste wrażenia podróży po krajach znanych i często opisywanych, wtedy tylko czytelnika zająć potrafią, jeżeli wychodząc poza zakres zwykłych epizodów banalnej podróży turysty, łączą się ściśle z daną osobistością piszącego.
Poszukując koni, przejrzałem wszystkie więcej znane w Kairze stada i stajnie bogatych paszów, arabskich handlarzy, a nawet obozy koczujących w pustyni obok miasta Beduinów. Wycieczki te odbywałem w towarzystwie słynnego oryentalisty a raczej arabomana, Anglika, pana Blunta, który parę lat temu w swych wędrówkach po świecie i o nasz Wołyń zawadził, dla zwiedzenia stada arabskiego w Antoninach. Poznałem się z nim wówczas, i dotąd łączą nas przyjacielskie stosunki. Mr. Blunt jest fanatycznym niemal miłośnikiem arabskich koni, i sam posiada w Anglii ładne stado, wyłącznie z koni z pustyni sprowadzonych złożone, które ciągle nowemi nabytkami wzbogaca.
Dziwny to typ człowieka, który mimo całego swego rozumu i wykształcenia manią oryentalizmu do śmiesznego dziwactwa doprowadził. Prócz wiary, porzucił on wszystko co europejskie: tryb i sposób życia, ubiór, zwyczaje, jada nawet na wschodni sposób palcami, i tylko mleko i wodę pija — jednem słowem zbisurmaniał zupełnie. Mieszka w okolicy Kairu, gdzie się zaczyna pustynia, w domku z gliny ulepionym, nierzadko koczuje obozem na pustyni, otoczony Arabami z Nedżdu i Yemenu, z którymi go łączą przyjacielskie stosunki, i którzy w odwiedziny doń przybywają.
Istny angielski Emir Rzewuski, wyrzekł się niemal swej ojczyzny a anti-angielskie stanowisko, jakie zajął w czasie rozruchów Arabi'ego paszy, ściągnęły nań niełaskę angielskiego rządu i jako karę — wygnanie z Egiptu. Po kilku latach banicyą zniesiono, i powrócił napowrót do swego ulubionego kraju, w którym dotąd stale zamieszkuje, na krótko tylko odwiedzając angielską swą ojczyznę. Żona jego, znana autorka obszernego dzieła o Arabii, kobieta niezwykłych zdolności, i 17-letnia córka dzielą jego życie w pustyni, przybrawszy nawet ubiór arabski.
Panu Blunt zawdzięczam najciekawsze i najprzyjemniejsze chwile mego pobytu w Egipcie, gdyśmy konno na dzielnych arabczykach zapuszczali się daleko w pustynią, odwiedzając obozy koczujących Beduinów i arabskich Szeików z końmi, z odległej Arabii przybyłych.
Ci prawdziwi synowie pustyni witali nas wszędzie z radością, i z wschodnią iście gościnnością przyjmowali w swych namiotach. Znają oni wszyscy Blunta, uważają go za swojego, a nienawidząc wszystkiego co angielskie, pokochali tego giaura, który sercem i duszą do nich przylgnął. W tych wędrówkach nie znalazłem jednakże tego czego szukałem, to jest pięknego arabskiego ogiera.
Za wieleby mi miejsca zajęło rozpisywać się tutaj o arabskich koniach na Wschodzie, o obecnym stanie tej rasy w jej ojczyźnie, a wreszcie o trudnościach odszukania i nabycia odpowiednich do chowu ogierów, to tylko pewnem mi się wydaje, że dzisiaj nie w Turcyi ani w Egipcie ich szukać należy. Są one w Arabii Desercie, właściwej swej ojczyźnie, lecz dostęp do tego kraju trudny, dziś niemal niemożliwy; fanatyczne bowiem szczepy wahabickich Arabów bronią wstępu znienawidzonym Europejczykom. Wobec tego, jedynem miejscem, gdzie arabskie konie znaleść można, wyłącznym wielkim targiem na nie są Indye angielskie.
Chciwi zysku arabscy handlarze wyprowadzają corocznie kilka tysięcy sztuk koni przez Bassorę i zatokę Perską do Bombayu, gdzie je Anglicy do armii jazdy i wyścigów rozchwytują. Wszystkie konie oficerskie i wierzchowe w Indyach pochodzą z Arabii, a rozwijający się szybko sport wyścigowy, wyłącznie dla arabskich koni ustanowiony, powiększa z każdym rokiem popyt na Arabów.
Podobny wywóz »en masse« najlepszej młodzieży końskiej z Arabii wpływa nader ujemnie na chów i rozwój arabskiej rasy na Wschodzie i niewątpliwie sprowadzi jej upadek, który już obecnie staje się widocznym. Będę miał jeszcze później sposobność powrócić do tego tematu; wspomnę tu tylko, że udało mi się nabyć w Kalkucie pięknego, gniadego ogiera z pokolenia Obejan Scharak, stanowiący cenny i szczęśliwy nabytek dla mego stada.
Nie mogę tu też nie wspomnieć choć paru słowy o Stanleyu, który właśnie w czasie mego pobytu w Kairze, przybył do tego miasta, powracając ze swej trzyletniej, niesłychanej podróży przez »czarny kontynent«, podróży podjętej w 1887 r. celem odszukania i wyswobodzenia zaginionego w podrównikowych prowincyach Egiptu Emina paszy.
Kilkakroć myślano w Europie, że Stanley przepadł i zginął bez wieści, on tymczasem zwalczając nieprzezwyciężone niemal trudności, kroczył wciąż naprzód, a dopiąwszy wreszcie celu, to jest oswobodziwszy Emina, zdrowo i cało przybył z nim razem do Zanzibaru.
Jak żywo cały świat cywilizowany zajmuje się podróżą Stanleya, dowodzi fakt, że londyński wydawca za prawo pierwszeństwa ogłoszenia drukiem opisu jego podróży, milion franków autorowi ofiarował.
Przyjęty w Kairze z królewskiemi niemal honorami, obdarzony orderami wielkich państw europejskich, był Stanley przedmiotem ciągłych owacyj i uroczystych objawów uznania i podziwu.
Miałem sposobność dwa razy z nim obiadować u angielskiego ajenta Sir Evelyn Baringa, i na wielkim bankiecie przez rząd khedywa dlań wydanym.
Na tym bankiecie Stanley wygłosił długą mowę, w której, wobec zgromadzonych dygnitarzy egipskiego rządu, przedstawicieli europejskich towarzystw geograficznych, prasy, oraz licznego grona słynnych podróżników, umyślnie celem powitania go z Europy przybyłych, streścił w krótkości cel, początek i przebieg swej olbrzymiej wyprawy. Szereg toastów na tym bankiecie zamknął reprezentant Austryi w komisyi finansów Egiptu, hr. Karol Załuski, który dość długi panegiryk wierszami na cześć Stanleya wypowiedział.
Jakie i czy wogóle cywilizacya odniesie dodatnie korzyści z podróży Stanleya, jakie będą jej skutki handlowe i polityczne dla świata a wszczególności dla Anglii, której szerokie zaborcze zamiary w centralnej Afryce przypisują — przyszłość to dopiero okaże. Krytyka antagonistów Stanleya wyrzuca mu wiele błędów w jego postępowaniu z murzyńskiemi szczepami, i okrucieństwo w obchodzeniu się z ludźmi. Pod tym względem Stanley rzeczywiście nie przebiera w środkach, szczególniej gdy mu potrzeba dopiąć celu, lub skruszyć piętrzące się zapory. Tysiące ludzkich ofiar, setki popalonych osad i zniszczonych wiosek, krwawym szlakiem znaczą jego pochód, lecz jak on sam się w swej przemowie wyraził, tylko żelazna wola i nieugięta, sroga niemal energia, może dokonać tak trudnego dzieła jak to, które Stanley wykonał. W każdym razie, jest to dzisiaj najdzielniejszy podróżnik i badacz nieznanych okolic i rad jestem, że mi szczęśliwy traf pozwolił się z nim zapoznać, i niejeden wysoce zajmujący szczegół jego podróży z ust jego posłyszeć. Osobiście nie robi on zbyt sympatycznego wrażenia: suchy, twardy, pewny siebie, przytem żądny reklamy jak prawdziwy Jankee, którym jest z urodzenia.
Pod względem wrażeń myśliwskich nie mam nic szczególnego z czasu pobytu mego w Egipcie do zaznaczenia. W okolicach Kairu zwierzyna rzadka, dużo ptastwa błotnego po jeziorach, lecz brakło mi czasu na to polowanie, które zresztą nie byłoby dla mnie zbyt nowem. Parę razy próbowałem tylko zapolować na szakale około piramid gizejskich.
W dziwny sposób obierają te zwierzęta, jako dzienne legowisko, dziury i rozpadliny na szczytach tych kamiennych olbrzymów, i w nocy tylko schodzą za żerem i wodą. Okoliczni Arabowie znają ich kryjówki, i wdrapując się jak małpy po wysokich stopniach piramid, wypędzają szakala na stojącego u dołu myśliwego. W oryginalnym tym piramidowym miocie widziałem dwa szakale, lecz wskutek zbytniej odległości nie mogłem strzelić.
Wracając o zmierzchu z tej wycieczki, zoczyłem o trzydzieści kroków od drogi, przesuwającego się w trawie rysia, lecz nim zdołałem strzelbę przygotować, znikł mi w zaroślach. Z pozoru podobny zupełnie do naszego rysia, wydawał mi się znacznie mniejszym od tamtego.
W górnym Egipcie polowanie lepsze: hyeny, rysie i wilki należą do zwyczajnej zwierzyny, przytem mnóstwo rozmaitego ptastwa nad brzegiem Nilu. Grubej zwierzyny Egipt nie posiada, i wogóle — jak mówią Anglicy — nie jest to »a sporting land«.
Na wycieczkę po Nilu nie miałem już czasu, pilno mi było do Indyj, do tego czarującego kraju, o niezrównanem bogactwie podzwrotnikowej fauny, do ojczyzny najgrubszego zwierza, na którego zapolować było oddawna przedmiotem moich marzeń i pragnień.









W dniu 23 stycznia wsiedliśmy w porcie Izmailia w kanale Suezkim na okręt »Oceana«, wspaniały, ogromnych rozmiarów 7.000 tonn objętości, parostatek angielskiego Towarzystwa P. & O. (Peninsular and Oriental). Statek ten, dążący do Australii, miał nas przewieźć przez morze Czerwone do Adenu, gdzie oczekiwał nas drugi parowiec idący prosto do Bombayu.
Podróż morska jak dla mnie przynajmniej, mało przedstawia uroku i nie mogę zrozumieć upodobania Anglików, którzy dla samej rozkoszy morskiej jazdy, kilkotygodniowe odbywają podróże. Jeszcze gdy morze spokojne, pół biedy, czas jako tako schodzi na czytaniu, rozmowie i spacerze po pokładzie, lecz gdy rozhukane bałwany poczną rzucać okrętem jak piłką, a przybity morską chorobą nieszczęśliwy podróżny leży bez ducha w ciasnej i dusznej kajucie, wtedy podróż po morzu staje się męczarnią, od której gorszej nie znam.
Trafiliśmy szczęśliwie na czas piękny i pogodny; statek spokojnie szybował po równym przestworze Czerwonego morza, a nawet gdyśmy opuściwszy Aden, wypłynęli na pełny ocean Indyjski, pogoda bez wiatru towarzyszyła nam do końca naszej podróży.
W Adenie zamieniliśmy »Oceanę« na mniejszy lecz równie wygodny statek »Mirzapore« a korzystając z kilkugodzinnego przystanku w pięknym porcie, wysiedliśmy na ląd, by zwiedzić miasto Aden, leżące na angielskiem terytoryum południowego wybrzeża Arabii Deserty.
W portowej zatoce uderza na wstępie niezbyt przyjemny widok sterczących ponad wodą masztów, zatopionego niedawno wskutek zetknięcia się z drugim statkiem parowca francuskiego Towarzystwa »Méssageries maritimes«, który o kilometr od lądu z częścią załogi i podróżnych w samym porcie na dno morza poszedł, świadcząc wymownie o niezawsze pewnem bezpieczeństwie morskiej podróży.
Na płaskiem wybrzeżu pokrytem żółtym piaskiem pustyni, na południowym cyplu, piętrzy się czarna masa skalistych wulkanów o dawno wygasłych kraterach. U stóp skał rozsiadło się miasto Aden. Palące promienie słońca przypominają, że jesteśmy pod 12° północnej szerokości; krajobraz straszny niemal swą martwotą i pustynią, nic, tylko nagie skały wulkanicznej formacyi, dalej ocean piasku i kamieni, ani śladu drzewa lub rośliny, jak gdyby organiczne życie przyrody wymarło tu w żarze piekielnego skwaru.
W mieście również niema nic szczególnie ciekawego, chyba dziko wyglądający nadzy murzyni Somali z przeciwległego wybrzeża Afryki, których tu do robót w porcie używają. Pod względem handlowym w Adenie kwitnie głównie handel strusiemi piórami, znajdujący się w ręku pejsatych Żydów.
Nakoniec 2 lutego nad rankiem, po dwunastodniowej jednostajnej podróży między niebem a wodą, ujrzeliśmy z nieopisaną radością stały ląd Hindostańskiego półwyspu. W parę godzin później »Mirzapore« zarzucił kotwicę w porcie Bombayu, jednym z najpiękniejszych i największych portów na świecie, a przed południem wylądowaliśmy w mieście.
Miasto Bombay przez swych mieszkańców z dumą »Królową Azyi« nazywane, leży na półwyspie wąskim, pasem ziemi ze stałym lądem połączonym; jest to metropolia handlowa nietylko Indyjskiego cesarstwa, lecz całej południowej i zachodniej Azyi, oraz główna przystań mnogich tysięcy olbrzymich parostatków, pośredniczących w handlu Europy z dalekim Wschodem.
Wspaniałe gmachy europejskiej dzielnicy, w której i nasz hotel Esplanade się znajduje, szerokie ulice i bulwary, piękne pałace i monumentalne budowle, to widome oznaki europejskiej cywilizacyi u wrót Azji, świadczące wymownie o kolonialnej potędze W. Brytanii. Za europejską dzielnicą na obszernej równinie rozsiadło się jak ogromne mrowisko, ciekawe miasto krajowych mieszkańców.
Przed zdziwionem okiem Europejczyka przesuwa się jak w stubarwnym kalejdoskopie taka mnogość i rozmaitość najoryginalniejszych obrazów ulicznego życia wielkiego miasta, że godzinami można się patrzeć i nigdy nie znudzić, zmieniającem się wciąż widowiskiem.
Wszystkie niemal narodowości Indyj, środkowej Azyi, Chin i Mongolii, Arabii, Persyi i całego Wschodu naznaczyły sobie tutaj jakby rendez-vous ogólne. Poważni Bramini w białych muszlinowych sukniach, z czerwonemi na głowie zawojami i oznaką kasty do której należą, wymalowaną na czole, nadzy Coolisi będący najniższą kastą ludności, ponury Arab o orlim profilu w białym burnusie, wychudły fakir w łachmanach i spiczastej czapce, jego kolega mahometańskiej wiary, derwisz, wyciągający rękę po jałmużnę, bogaty kupiec muzułmanin, brodaty Afgańczyk lub mieszkaniec dalekiego Kaszmiru, Chińczycy, pejsaci Żydzi, Persowie, wszystkie rasy Azyi zapełniają ulice i tłumne bazary, ścisk, wrzask, hałas nie do opisania — wszystko to tworzy obraz niezrównanej żywości kolorytu, który napróżno kusiłbym się należycie opisać.
Ważną rolę w społecznem życiu Bombayu odgrywają Parzisi, przybysze z Persyi od wielu już wieków. Ci czciciele wiecznego ognia, uczniowie Zoroastra, najwięcej się do Europejczyków zbliżyli i starają się przybrać ich cywilizacyą a nawet zwyczaje; tworzą oni niejako mieszczańsko-kupiecką inteligencyą handlowej metropolii. Kantory, banki, domy handlowe, są przeważnie w ich ręku, niektórzy z nich posiadają olbrzymie fortuny, a młodzież ich garnąc się do nauki, zajęła w ostatnich czasach niemal wyłącznie posady miejskich lekarzy, adwokatów, urzędników i t. d. Mimo tego zbliżenia się do europejskiej kultury, stoją oni niezachwianie przy wierze swych ojców i wieczny ogień, przed tysiącem lat z Persyi przywieziony, dotąd nie wygasł w tajemniczych cudzoziemcom niedostępnych świątyniach, sekta ta zachowała dotąd według przepisów Zend-Avesty, wstrętny zwyczaj niegrzebania umarłych, lecz wystawiania zwłok na pożarcie ptakom drapieżnym. Każdego Parzisa zanoszą po śmierci na t. z. wieżę wiecznego milczenia w części miasta Malabar Hill położoną, około której rozsiadłe na pobliskich drzewach brzydkie, ogromne sępy, ciałem ludzkiem obżarte, czekają tylko nowej ofiary.
Spacer na wyspę Elephanta, gdzie się znajdują ruiny w skale wykutej, odwiecznej świątyni indyjskiej, stanowi zwykłą wycieczkę dla każdego turysty.
Zamierzyłem dłużej w Bombayu pozostać, by się na wstępie do nowego kraju nieco rozpatrzeć i plan przyszłej podróży w główniejszych przynajmniej zarysach ułożyć. Mając głównie na widoku myśliwski cel mej podróży, rozpocząłem odrazu formalną kampanią w tym kierunku. Dalszy ciąg moich notatek wykaże, ile starań, zabiegów i nieraz kilkomiesięcznych naprzód przygotowań potrzeba, zanim się upragnionego celu, to jest polowania w Indyach dosięgnie.
Zaraz drugiego dnia mojego pobytu w Bombayu, aby czasu nie tracić, rozesłałem liczne listy polecające, które posiadałem do różnych osób, prosząc jednocześnie o odpowiedź, czy mogę na ich pomoc i poparcie mych myśliwskich zamiarów liczyć, oraz czy wogóle mam szansę dostania się gdzie na polowanie.
Po tygodniu nadeszły odpowiedzi od kilku panów wojskowych w głębi kraju mieszkających, znanych myśliwych i prawdziwych powag w sportowym świecie Anglo-Indyj. Odpowiedzi te nader uprzejme i mniejwięcej równobrzmiące oznajmiały mi, że będą bardzo radzi z mych odwiedzin, co do polowania jednak nie śmią robić mi żadnej nadziei. Jeden tylko pułkownik Gerard z Goony w środkowych Indyach zapraszał mnie en forme na polowanie, ostrzegając jednak, że polowanie u niego mierne, tygrysów mało, że zresztą pora zbyt wczesna i przed końcem kwietnia na tygrysy polować trudno.
Odpowiedzi te niezbyt mię ucieszyły, rad byłem tylko z zaprosin Gerarda, o którym wiele od znajomych słyszałem, mianowicie, że dla cudzoziemców bardzo jest uprzejmym a przytem ma to być wytrawny myśliwy.
Nie traciłem jednak nadziei na coś lepszego, licząc na najważniejsze me listy z dobrych źródeł pochodzące do wicekróla, lorda Beresford i innych wysokich dygnitarzy angielskiego świata w Kalkucie.
12 lutego. Po 10 dniach pobytu w Bombayu, pożegnałem to miasto i rezydującego w niem austryackiego konsula Stockingera, nader uprzejmego i usłużnego reprezentanta Austro-Węgier na dalekim Wschodzie.
Sześćdziesięciu godzin jazdy szybkim kuryerem potrzeba, by przebyć dużą odległość 2.200 kilometrów, oddzielającą dwie indyjskie metropolie na przeciwległych krańcach Hindostańskiego półwyspu położone.
Podróż niezbyt nużąca, wagony wygodne, restauracje po drodze możliwe, upał nie dokuczał zbytecznie a przesuwający się przed oknami nowy zupełnie krajobraz, przerywał jednostajność długiej jazdy koleją.
Gdyśmy przejeżdżali równiny środkowych Indyj, zoczyłem przez okno wagonu pierwszą zwierzynę w Indyach, mianowicie smukłe gazele i antylopy, które stadami z kilkunastu sztuk złożonemi, pasły się spokojnie w łanach dojrzałej tu w lutym pszenicy, o kilkaset kroków od kolejowego toru, wcale się pociągu nie obawiając. Nie mogłem się wstrzymać od okrzyku zadziwienia, zobaczywszy z wagonu po raz pierwszy w życiu gromadkę dzikich małp dużego gatunku, wyprawiających wesołe skoki w cieniu rozłożystego banana. Bawią też oko zielone papugi na drutach telegraficznych rozsiadłe i mnoga rozmaitość niezwykłych dla Europejczyka ptaków, których widok jakby zapowiadał czekające nas dziwy indyjskiej fauny.
14go przerwałem podróż na 24 godzin, by zwiedzić położone po drodze miasto Benares nad Gangesem. Benares to święte miasto Hindusów, centrum i ognisko religii Braminów, cel pielgrzymki licznych milionów wyznawców Brahmy, z których każdy choć raz w życiu jak Muzułmanin do Mekki, do Benares śpieszy, by złożywszy ofiarę na ołtarzu świętej Siwy, wykąpać grzeszne ciało w nurtach świętego Gangesu.
Nietylko dla wyznawców Brahmy, Benares jest ważnem miejscem: czczą go też setki milionów budystów jako kolebkę Budaizmu. Tu bowiem nad brzegiem Gangesu 25 wieków temu, powstał Sakya-Mounis, założyciel Budaizmu, głosząc zasady nowej wiary, która wyparłszy z Indyi braminizm, zyskała szybko miliony wyznawców i ogarnęła znaczną część ludów Azyi. Po kilkunastu dopiero wiekach braminizm znowu się wzniósł i wzmocnił a wypędzając budaizm do głębszej Azyi, przywrócił napowrót przewagę dawnej wiary, którą dziś około 200 milionów Hindusów wyznaje. Dziś jedna jest tylko świątynia Budhy w Benares jakby na wieczną pamiątkę minionego panowania tej religii w Indyach. Jest za to do 5.000 świątyń indyjskich, wznoszących ku niebu swe pagody o dziwacznej architekturze i przeszło 300 meczetów o wysmukłych minaretach, gdzie liczna miejscowa muzułmańska ludność, tu na Zachód ku Mecce się patrząc, wiarę Mahometa wyznaje, wszystko to słusznie Benares nazwę świętego miasta nadaje. Ileż tu dziwów, ile rzeczy ciekawych dla zwiedzającego! Świątynia małp, z hurmą tych zwierząt, którym Hindusi boską cześć oddają, druga świątynia w której święta krowa, zwyczajne bydlę do marmurowego filaru przywiązane, obojętnym i głupim wzrokiem przyjmuje pokłony i ofiary pobożnych, dalej złota pagoda Siwy ze szczerozłotą kopułą, oto najciekawsze miejsca, które każdy zwiedzający obejrzeć musi.
Prawdziwie imponujący obraz przedstawia Benares rano po wschodzie słońca z małej łodzi na Gangesie, w której odbyliśmy spacer po rzece. Majestatyczne panorama świętego miasta z jego tysiącami pagód i minaretów rozwija się przed nami na lewym górzystym brzegu rzeki, wspaniałe pałace i rezydencye indyjskich Rajahów wznoszą się dumnie w zwartym szeregu budowli, z każdego z nich prowadzą szerokie marmurowe schody do nurtów rzeki.
U stóp ich tysiące Hindusów mężczyzn i kobiet odbywa swe codzienne religijne ablucye; obok pod parasolami rozsiedli fakirzy ściągający datki z pobożnych i dymiący stos drzewa, na którym według zwyczaju bramińskiej religii, dopalają się zwłoki zmarłego Hindusa — wszystko to stanowi dziwny, jedyny w swoim rodzaju obraz.
15-go w południe opuściliśmy Benares; jeszcze 20 godzin jazdy koleją i nazajutrz przybyliśmy do Kalkuty, przebywszy po drodze rzekę Hongli, jedno z licznych ramion Gangesu, które złączywszy się wyżej z Bramaputrą, tworząc szeroką deltę, niedaleko ztąd wpada do morza.
W Kalkucie miały się zdecydować moje zamiary i rozstrzygnąć losy mej myśliwskiej wyprawy. Z uczuciem niemałej emocyi, w parę godzin po przyjeździe, złożyłem wizytę sekretarzowi wicekróla lordowi Beresford, który zajmując to wysokie stanowisko, jest zarazem »le grand faiseur« wicekrólewskiego dworu. Zawiadomiłem go jeszcze z Bombayu o moim przyjeździe, załączając jednocześnie listy polecające do wicekróla. Uprzejmy lord zazwyczaj cudzoziemcom urządzanie wypraw myśliwskich ułatwia, wyrabia zaproszenia do indyjskich książąt czyli Maharadżów i wogóle, jeżeli ktokolwiek w Indyach w tym względzie cudzoziemcowi pomódz może, to niewątpliwie najlepiej i najskuteczniej uczyni to lord Beresford, nawiasem mówiąc, najuprzejmiejszy i najmilszy człowiek w świecie. Niestety, po paru chwilach rozmowy z nim, zaczęły się me marzenia i nadzieje jak marne sny rozwiewać. Nie zawiadomiłem lorda dość wcześnie o swoim przyjeździe i teraz nic już nie można było zrobić.
Maharadżah Kooh-Beharu, który zazwyczaj cudzoziemców zapraszać lubi i na którego najwięcej liczyłem, już był — z licznem gronem zaproszonych gości — rozpoczął swe doroczne polowania. Rajah z Rewah — u którego moi austryaccy znajomi, hrabiowie Hoyos, Trautmansdorff i Szechenyi, lat temu kilka, tak świetne zdobyli trofea — miał już ułożoną listę gości, szesnaście strzelb i absolutnie nikogo więcej przyjąć nie mógł. W Nepalu, na północy, najlepszym tygrysim rejonie, polował właśnie z ogromną świtą ks. Albert Wiktor, syn księcia Walii; w Assamie, ojczyźnie nosorożców, brakło słoni, które znajdowały się gdzieś w Birmie, na wojskowej wyprawie Anglików nad chińską granicą, a bez słoni niesposób polować. W środkowych prowincjach było o półtora miesiąca zawcześnie; jednem słowem nic a nic, i żadnej nadziei mieć nie mogłem.
Wicekról, margrabia Landsdowne, który mię tego samego dnia przyjął i nader uprzejmie o swej gotowości udzielenia pomocy zapewnił, powtórzył mi tylko niewesołe nowiny, które z ust Beresforda już usłyszałem: »Trzeba nas było o parę miesięcy wcześniej zawiadomić, a bylibyśmy pana na liście Kooch-Beharu lub Revah zamieścili«; oto słowa, które mi każdy powtarzał. Beresford szczerze się mną zajął, chcąc mi coś wyszukać — jednak minął dzień, drugi i trzeci, a żadne widoki polowania mi się nie otwierały. Otrzymałem tylko w tym czasie telegram od wzmiankowanego wyżej pułkownika Gerarda z Goony, jako odpowiedź na mój drugi list do niego. Telegramem tym zapraszał mię ponownie, dodając, że czeka mego przyjazdu, choćby zaraz, że nadzieje jednakże są słabe. Nazajutrz odebrałem długi, obszerny list od niego ze wskazówkami co do drogi do Goony, co do przygotowań do tej wyprawy i innemi dotyczącemi jej szczegółami. O samem polowaniu pisał: »Będę bardzo rad być Panu pomocnym, o ile to leży w mej mocy, tu jednak, jak zresztą — sądzę — i wszędzie, grubego zwierza nie tak wiele i polowanie na niego niepewne. W niektórych częściach kraju tygrysy zupełnie wybito, a w innych są one rzadsze niż bywały. »Dżungle« są jeszcze zbyt gęste, by mieć nadzieje dobrego polowania, i rzadko zaczynam regularne polowanie na tygrysy przed drugą połową kwietnia. Jednakże, o ile Pan nie masz lepszych widoków a chcesz się narazić na niewygody długiej i uciążliwej podróży do Goony, w gorąco i straszną kurzawę, proszę przyjeżdżać, skoro Panu czas pozwoli«.
Naradziwszy się z Beresfordem, postanowiłem ostatecznie chwycić się tej ostatniej deski ratunku i bezzwłocznie do Goony wyruszyć, tem więcej, że zakreśliwszy sobie z góry termin powrotu do Europy, nie mogłem dłużej bezczynnie wyczekiwać. Sam wicekról mi to doradzał, chwaląc Gerarda jako znakomitego myśliwego; obiecał mi też do niego napisać, polecając mnie jego względom; a głównodowodzący wojskami w Indyach, jenerał Roberts, przyrzekł polecić ułatwienie mi drogi do Goony, położonej o 140 mil od Gwalior, ostatniej stacyi kolei żelaznej.
Kamień mi spadł z serca, gdy na tym zamiarze ostatecznie stanęło, miałem przynajmniej nadzieję dorwania się jakiegoś polowania. Nie od rzeczy tu może będzie dorzucić słów parę ogólnych o polowaniach w Indyach a raczej o sposobie dostania się na nie i o trudnościach, które cudzoziemiec pod tym względem napotyka. Rzecz prosta, mam tu na myśli polowanie na najgrubszego zwierza; wątpię bowiem, by myśliwy, raz się do Indyj wybrawszy, zadowolnił się antylopą lub ptastwem. Otóż dzisiaj niema już tego co dawniej w Indyach bywało, gdy cudzoziemiec w tym odległym kraju był rzadkością, a tygrysy po całym półwyspie w ogromnej ilości grasując i nie małe szkody wyrządzając w ludziach i dobytku, na każdym niemal kroku się pojawiały. Od czasu gdy rząd angielski znaczną nagrodę za zabicie tygrysa wyznaczył, ilość ich w ciągu ostatnich lat dwudziestu znacznie się zmniejszyła, do czego przyczyniła się jeszcze bardziej liczba myśliwych, która wraz z ułatwieniem szybkich komunikacyj z Europą, wzrastała w odwrotnym stosunku do stanu zwierzyny. Setki Anglików, dla których przejazd do Indyj jest prostą przechadzką, i którzy rokrocznie na polowanie przybywają, dokonały tego, o czem Gerard we wspomnianym wyżej liście pisał, że gdzieniegdzie tygrysy zupełnie wybito a wszędzie jest ich niezbyt wiele, wogóle znacznie mniej niż bywało. Prócz tego postępy cywilizacyi, rozwijające się rolnictwo, gęsta sieć kolei żelaznych, przechodzących dzisiaj przez miejsca, gdzie niedawno dziewiczy las ludzkiej stopie wzbraniał dostępu, wszystko to w Indyach, jak i wszędzie zresztą, ujemnie wpłynęło na stan grubego zwierza.
Tak samo jak z tygrysem lub panterą, ma się rzecz i z inną najgrubszą zwierzyną, z tą tylko ujemną różnicą, że podczas gdy tygrys w Indyach mniejwięcej wszędzie się pojawia, nosorożec, potężny bizon (bos gaurus), rzadkie gatunki koziorożców i ovisów, tej tak wysoko przez myśliwych cenionej zwierzyny, zamieszkują tylko północne części półwyspu, niedostępne moczary i dziewicze lasy Assamu nad Bramaputrą, lub wieczne śniegi Himalayów i Kaszmiru. Tam się dostać, to ekspedycya nielada, przechodząca zakres myśliwskiej wycieczki. W Mysorze, na południu, znajdują się w wielkich ilościach dzikie słonie, lecz te w Indyach — jak żubr w Białowieży — są pod ochroną prawa angielskiego, które je strzelać zabrania. W południowych prowincyach istnieją osobne komisye rządowe, które się wyłącznie wyłapywaniem i oswajaniem tych pożytecznych zwierząt zajmują. Niewątpliwie, jest to najcenniejsze zwierzę w Indyach; na dworach Maharadżów setki ich trzymają, używając do uroczystych pochodów i na łowy na dzikiego zwierza, przedewszystkiem zaś potrzebne są dla angielskiej armii i ważną grają w niej rolę, jako jedyna możliwa do użycia siła transportowa.
W myśliwstwie są one nie do zastąpienia, i bez słoni polowanie w Indyach jest niemal niemożliwem; cena myśliwskiego słonia nieraz kilkaset funtów sterlingów wynosi; słonie bowiem w oswojonym stanie się nie mnożą, każdy z nich musi być dzikim złapany i dlatego to cena ich jest tak wysoką.
Na czele komisyi łowienia słoni stoi pułkownik Sanderson, autor nader zajmującego dzieła o słoniach, z którego można się mnóstwo ciekawych szczegółów o ich naturze, sposobie łapania i polowania na nie dowiedzieć.
Można powiedzieć, że polowanie w Indyach umiejscowiło się dzisiaj w kilkunastu punktach, porozrzucanych w stosunkowo małych przestrzeniach, na ogromnym obszarze półwyspu, obszarze równającym się mniejwięcej całej Europie bez Rosyi. Niedostępny Nepal, południowa cześć Assamu, Kooh-Behar, Revah w środkowych Indyach, Jeypoor, Hayderabad i Mysore na południu i kilka innych miejscowości, oto najlepsze tak zwane »shooting-grounds« w całych Indyach. Ongi Goona do nich należała, dziś pozostało tylko wspomnienie, tradycya żyjąca o 40 tygrysach, które padały tam zwyczajnie w jednym myśliwskim sezonie. Te »shooting grounds«, które nazwijmy rewirami, leżą albo w posiadłościach Maharadżów, półudzielnych książąt krajowych, wassalów Anglii, do których dotąd trzecia część indyjskiego terytoryum należy, albo znajdując się w angielskiej prowincyi, są pod względem polowania w wyłącznem i faktycznem władaniu oficerów anglo-indyjskiej armii. W pierwszym wypadku zajść mogą dwie ewentualności: albo Maharadżah sam jest myśliwym i wtedy sam urządza raz do roku wielkie i wspaniale łowy, na które można uzyskać zaproszenie; nie jest to jednak zbyt łatwem, gdyż tylko kilku z tych książąt Europejczyków przyjmuje a wtedy popyt na zaproszenia jest wielki i nieraz na rok naprzód listy gości się tworzą, a panowie angielscy umyślnie na te łowy z Anglii przyjeżdżają. Druga ewentualność: Maharadżah nie dba o polowanie i oddaje takowe do dyspozycyi angielskiemu rezydentowi. Ten ostatni, zazwyczaj wyższy oficer sztabowy lub cywilny urzędnik, pełni nominalnie czynności komisarza rządowego w charakterze przedstawiciela cesarzowej na dworze Maharadży, de facto zaś zazwyczaj on rządzi krajem i dzierży władzę w ręku, trzęsąc dworem księcia a często i nim samym, zbywając go kilku tysiącami funtów sterlingów »rocznej subwencyi na wydatki dworu«. Rezydent taki wówczas dla siebie i swych przyjaciół polowanie urządza. W drugim wypadku, gdy »rewir« na angielskiem terytoryum się znajduje, rozporządzają nim wyłącznie oficerowie pułków w głębi kraju załogą stojących. Wszyscy to prawie myśliwi, lata całe przebywając w napół dzikim kraju, odcięci od świata, cywilizacyi i jej przyjemności, mają w polowaniu jedyną rozrywkę i namiętnie jej hołdując, niechętnie obcych a temmniej cudzoziemców do swego grona przyjmują. Przyznać jednak należy, że gdy się raz kto do ich drużyny dostanie, pewnym być może najlepszego przyjęcia i pełnej ze wszechmiar gościnności i uprzejmości z ich strony. Na parę miesięcy naprzód urządzają oni doroczną wyprawę myśliwską: przygotowują ludzi, konie, namioty, wyszukują najlepsze knieje grubego zwierza i ruszają z całym taborem w lasy i dżungle na dwa lub trzy miesiące. Są to tak zwane po angielsku: »shooting-parties«. Zapraszają niekiedy swych kolegów z innych pułków, czasem przyjaciół z Anglii, obcego zaś rzadko, tylko gdy go ktoś z ich dobrych znajomych gorąco zarekomenduje lub wicekról poleci, lecz i to robią zawsze niechętnie. Dziwić się temu zresztą niemożna: każdy myśliwy o swoję knieję zazdrosny a gęsta ręka nie należy do przyjemności polowania, szczególnie na grubego zwierza. Gdyby do którego z naszych myśliwych, mającego np. piękne toki na głuszce na dwie lub trzy strzelby urządzone, nieznany Anglik lub Francuz chciał się wprosić, lub wpadłszy raptem do naszego kraju, w nieodpowiedniej porze, jak się to często w Indyach zdarza, jaki cudzoziemiec domagał się gwałtem urządzenia mu polowania na jelenie w Karpatach, lub łosie na Polesiu? Rezultat jego łowów byłby napewno wątpliwym a przytem zachodzi tu ta różnica, że angielskich myśliwych mało do naszego kraju przyjeżdża, a obcych zewsząd hurmy rokrocznie do Indyj się udają. Jeszcze jednę okoliczność zaznaczyć tu wypada: sezon polowania w Indyach przez przyrodę zakreślony, ogranicza się do stosunkowo krótkiego czasu w roku. Z wyjątkiem północnej części półwyspu, w środkowych i południowych prowincyach tylko w tak zwany gorący sezon na grubego zwierza a w szczególności na tygrysa polować można; powyższy zaś sezon obejmuje niewięcej jak trzy miesiące, t. j. od 15 marca do 15 maja. Przedtem dżungle za gęste, dostęp do nich trudny, śledzenie zwierza i oznaczenie miejsca jego pobytu niemożliwe. Dopiero gdy skwary słoneczne wysoką trawę i trzcinę przepalą, gdy wody w rzekach i strumykach wysychać poczną, pozostając w niektórych tylko niższych miejscowościach, ściąga dziki zwierz do tych naturalnych wodopojów, koncentrując się niejako na mniejszej stosunkowo przestrzeni, w pewnych określonych, miejscowym myśliwym dobrze znanych kniejach i ostępach. Z końcem maja znowu rozpoczyna się długi sezon deszczów, poczem następuje pora straszliwych letnich upałów, deszczami przeplatanych, pora zabójczych gorączek, w którym to czasie żaden Europejczyk dłuższy czas pod namiotem przebyć się nie odważy. Pod wpływem klimatu stref podzwrotnikowych, roślinność rozwija się wówczas całą siłą, dżungle i lasy stają się jednym niedostępnym i nieprzebytym gąszczem, i o polowaniu mowy niema. W północnej części Indyj wcześniej można zacząć i później skończyć polowanie, jednakże dostęp do tych krajów topograficznie trudniejszy, a zresztą i tu sezon klimatycznemi warunkami ograniczony. Z powyżej opisanych względów łaskawy czytelnik przekonać się może, że na polowanie na grubego zwierza w Indyach nie tak łatwo dostać się można, jak o tem w Europie mówią i jak niejeden turysta, który z Baedekerem w ręku od miasta do miasta w wygodnym wagonie się przejechał, nieraz opowiadać lubi, prawiąc dziwy o tygrysach, z którymi chyba w ogrodzie zoologicznym się spotkał.
W kraju tak bogatym w różnorodną zwierzynę jak Indye, można wypadkiem gdzieniebądź natknąć się na grubego zwierza, nawet na tygrysa, są to jednak rzadkie wypadki, raz na lat dziesięć się trafiające, których na seryo w rachubę brać trudno.
Dla amatora, który w myśliwskich celach do Indyj się wybiera, najważniejszym, jedynym niemal warunkiem, conditio sine qua non uzyskania pożądanego rezultatu, są dobre listy, polecające do wpływowych i kompetentnych osób anglo-indyjskiego świata, a względnie stosunki w tym świecie. Bez listów ani kroku naprzód, a i z listami również niełatwo — ut litera docet. Ci panowie w Kalkucie tak są znudzeni przybywającymi z Europy amatorami polowania, domagającymi się natarczywie tygrysów, że i najlepsze listy w danej chwili nie pomogą. Niedalej jak w roku bieżącym, jeden z austriackich panów, który kilkakrotnie do Indyj jeżdżąc, zdobył tam świetne myśliwskie trofea i liczne posiada stosunki, telegrafował do wicekróla z prośbą o urządzenie mu polowania w Assamie. Wicekról miał wyrzec, otrzymawszy depeszę: »Czy oni myślą, żem ja łowczy, bym im zwierzyny dostarczał?« — i kazał mu odpowiedzieć, że w roku bieżącym cholera w Indyach grasuje i że mu przyjeżdżać nie radzi (sic). Bez listów środki materyalne też nic nie pomogą; zapomniałem bowiem wspomnieć o jeszcze jednej ważnej okoliczności, utrudniającej urządzenie polowania na własną rękę, mianowicie o słoniach, bez których o systematycznem polowaniu na tygrysy mowy być nie może, chociażby bowiem — jak w środkowych Indyach — teren nie pozwalał na ich użycie do naganki i pod myśliwych, kilka ich zawsze nieodzownie mieć trzeba w razie postrzelenia zwierza i śledzenia za tropem postrzałka. Za pieniądze zaś słoni ani kupi, ani nie najmie, gdyż — jak już wyżej wspomniałem — są one wyłączną niemal własnością albo Maharadżów, albo armii angielskiej. Gdyby nawet bez słoni obejść się można, urządzenie wyprawy myśliwskiej na własną rękę, bez pomocy kompetentnych osób lub wszechwładnych organów rządu, dla cudzoziemca, na ograniczony czas do Indyj przybywającego, nieznającego krajowego języka, miejscowych ludzi, stosunków, i niewiedzącego gdzie zaczem się obrócić, należy — ze względu na wątpliwy rezultat — do zadań tak trudnych, że go nikomubym próbować nie doradzał.
Obawiam się, by łaskawy czytelnik nie myślał, że to przesada z mej strony wywołana może skutkiem wyjątkowo osobiście doświadczonych trudności i że rzecz cała nie tak trudna jak ją opisuję. Dalibóg, że nie przesada! Niedalej jak w roku zeszłym, przybył z Włoch jakiś amator myśliwy, zaniedbawszy się zaopatrzyć w potrzebne listy polecające. Zapalony widocznie do polowania, majętny człowiek, nie szczędził grosza i funtami rzucał, by tygrysa dostać, wysiedział się kilka tygodni w Sunderbandach pod Kalkutą i bez tygrysa do Europy powrócił.
Warto tu słówkiem o tych Sunderbandach wspomnieć. Są to rozległe przestrzenie między Kalkutą a brzegiem morza położone, oblane zewsząd ramionami Gangesu, który wpadając do zatoki Bengalskiej, tworzy szeroką deltę i daleko wokoło wody swe rozlewa. Grunt tu moczarowaty, gęstą trzciną i wijącem się zaroślem pokryty, poprzerzynany we wszystkich kierunkach naturalnemi kanałami Gangesu, okolica prawie nieprzystępna, mało zaludniona, dzika i niezdrowa. Matnia to tygrysów, lecz i siedziba zarazem złośliwych gorączek i zabójczej febry (febris paludosa). Obszary te odstraszają podróżnych i myśliwych i mimo swego położenia obok ogromnego miasta w pobliżu europejskiej cywilizacyi, dotąd jeszcze nie są należycie zbadane. Polowanie na tygrysy w Sunderbandach nader niebezpieczne, gdyż tylko piechotą w gęstych zaroślach i głębokim mule śledzić za nimi można. Kronika myśliwska najwięcej fatalnych wypadków w Sunderbandach notuje, mało też jest myśliwych, mających ochotę w dżunglach Sunderbandów oko w oko z tygrysem się spotkać. Polują nań tam zwykle na zasadzkę z drzewa przy świetle księżyca, gdy tygrys do podłożonego padła lub przywiązanej na przynętę krowy przychodzi; strzał jednak w nocy niepewny, często niemożliwy, a tygrys chybiony lub postrzelony zazwyczaj uchodzi i przepada w niedostępnych gąszczach i uroczyskach. Wogóle polowanie w Sunderbandach ryzykowne i nikomu go doradzać ani zalecać niemożna, chociaż jedyna to może miejscowość, w której dla bliskości Kalkuty wyprawę na własną rękę urządzić jest względnie łatwiej, rezultat jednak zwykle słaby lub żaden. Książe Henryk Orleański w 1887 r. odważnie się w te dzikie i niezdrowe miejsca zapuściwszy, kilka tygodni tam przesiedział, lecz mimo całej forsy swej wyprawy, po wielu trudach tylko jednego tygrysa na współkę z dwoma towarzyszami rozciągnąć potrafił.
Starałem się skreślić powyżej w ogólnych zarysach trudności, czekające cudzoziemca wybierającego się w myśliwskich celach do Indyj. Powtarzam, że jako jedyny skuteczny środek do uzyskania jakiegokolwiek pod tym względem pożądanego rezultatu, uważam listy polecające do kompetentnych osób mieszkających w Indyach, względnie stosunki w tym świecie; tyle bowiem w Europie mówią o polowaniach w Indyach, tyle fałszywych o tem wieści krąży a tak mało osób z wyjątkiem tych, które same doświadczyły, o rzeczywistym stanie rzeczy poinformowanych, że nieraz wręcz przeciwnych prawdzie pojęć nabrać można, co w przyszłości może się stać powodem przykrych zawodów i gorzkich rozczarowań.
O innych koniecznych wymogach wycieczki do Indyj obszerniej nie mówię, gdyż te się same przez się rozumieją, jak naprzykład: znajomość języka angielskiego, odporna wytrzymałość na palące promienie słońca, na którego piekielny skwar nieraz dzień cały wystawiać się potrzeba, wreszcie środki materyalne. Koszta jednak nie są tak wielkie jak nieraz o tem w Europie słyszałem i sam sobie wyobrażałem, zwyczajnie bowiem albo się jest gościem i wtedy prócz datków dla służby nic nie kosztuje, albo gdy się jest uczestnikiem większej wyprawy, koszta jej niezbyt zresztą wielkie, na kilka osób się rozdzielając, nieznaczną kwotę na głowę wynoszą. Rzecz prosta, mówię tu o ścisłych kosztach samego polowania w odróżnieniu od ogólnych kosztów podróży, te ostatnie bowiem tak są względne i od danej osobistości zależne, że trudno co do nich pewną regułę postawić, wogóle zaś warunki życia znacznie tańsze niż w Europie.
W Kalkucie tydzień szybko minął. Zawarte znajomości dały mi sposobność poznania nieco towarzyskiego świata w tem mieście. Pierwsze w niem miejsce zajmuje naturalne wicekról. Najwyższy urzędnik rozległego imperyum, przedstawiciel majestatu cesarzowej Indyj, na którego skinienie pochylają się kornie głowy 260 milionów krajowych poddanych, żyje margrabia Landsdowne w królewskiej iście rezydencyi, jak monarcha otoczony azyatycką pompą i przepychem, jakiegoby się niejeden panujący w Europie nie powstydził. Na ulicy otacza go liczna eskorta wspaniałej gwardyi przybocznej, w pałacu roi się od złotem szamerowanych sług i adjutantów, przestrzegających reguł dworskiej etykiety — jednem słowem dwór królewski.
Od dawiendawna, od czasów gdy Anglia Indye zagarnęła, należy do zasad jej rządów nadawać wicekrólewskiej posadzie monarsze niemal prerogatywy i splendor jaknajjaśniejszy, który widomą niejako aureolą otaczając głowę przedstawiciela królowej, ma wciąż przypominać tak wrażliwym na zewnętrzne blaski krajowym Rajahom i milionom poddanych, potęgę, bogactwo i siłę wielko-brytańskiej monarchini. Jakby na zrównoważenie tych wyjątkowych prerogatyw istnieje z drugiej strony długą praktyką do siły prawa podniesiony zwyczaj, mocą którego nikt dłużej lat pięciu godności wicekróla zajmować nie może i podczas tego okresu obowiązany powierzonego mu kraju nie opuszczać, chyba w wypadkach choroby lub niezwykle ważnej przyczyny. Margrabia Landsowne od półtora roku w Indyach bawi, człowiek to w prywatnem życiu nader miły, uprzejmy i przyjacielski. Drugie po nim stanowisko w Kalkucie zajmuje namiestnik Bengalu, jednej z trzech prowincyi a raczej ogromnych krajów tak zwanych prezydencyi (Bombaj, Kalkuta, Madras), na które anglo-indyjskie posiadłości administracyjnie są podzielone.
Jako miasto nie przedstawia Kalkuta nic szczególnie oryginalnego do zwiedzenia. Nazwał je ktoś »miastem pałaców«, lecz napróżno tam pałaców szukałem. Prócz rezydencyi wicekrólewskiej i namiestnika Bengalu tak zwanego »Belwederu«, kilku okazałych gmachów rządowych, muzeum indyjskiego przemysłu i dwóch czy trzech szerokich ulic z pięknemi sklepami w europejskiej dzielnicy, cała Kalkuta to stek brudnych, odrapanych domów i nędznych lepianek, w których żyje i porusza się jak w ogromnem mrowisku siedmiusettysięczna ludność krajowa, stanowiąca 9/10 mieszkańców tej stolicy anglo-indyjskiego cesarstwa.
Autochton Bengalczyk jest wyłącznym tu niemal przedstawicielem hindostańskiej rasy: ciemny to i brzydki naród, na bardzo niskim stopniu moralnego rozwoju i cywilizacyi stojący; ma i on swoję inteligencyą tak zwanych »Babon«, lecz ci mają być jeszcze gorsi, niż ich ciemni bracia.
Niema w Kalkucie ani bogatych bazarów Bombaju, ani tej rozmaitości ras i ciekawych obrazów życia ulicznego, tak zajmujących w zachodniej metropolii.
W środku miasta nad rzeką Hugli, jednem z ramion Gangesu, którego szerokie łożysko, największym statkom dostępne, łączy Kalkutę bezpośrednio z morzem, leży obszerny plac zielonej murawy z kołem kursowem we środku, na którym odbywają się kilka razy do roku wyścigi koni arabskich. W czterech rogach placu zwanego »majdanem«, wznoszą się piękne pomniki angielskich wojowników minionej przeszłości, których pamięć łączy się chlubnie z historyą krwawych walk, jakie Anglia do niedawna musiała staczać, nim skruszona potęga krajowych władców i całego narodu pod jarzmem zdobywcy z Zachodu pochylić się miała. Nigdzie panowanie białej rasy nad krajową tak w oczy nie bije, jak właśnie w Kalkucie, rezydencyi centralnego rządu. Europejczyk, ktoby on nie był, byle biały i po europejsku ubrany, to pan i władca. Stójkowy policyant rozpędza przed jego krokami czarną gawiedź uliczną, warta broń przed nim prezentuje, »sepaj« czyli żołnierz krajowiec oddaje mu ukłon wojskowy, a pokorny Bengalczyk w pas się przed nim pochyla.
Dziwnem się to z początku wydaje, lecz głębiej się zastanowiwszy, nasuwa się pytanie, czy nie w tem właśnie postępowaniu leży cały sekret polityki angielskiego rządu, który niewielką stosunkowo armią i kilku tysiącami europejskich oficerów i urzędników trzyma w karbach łagodnej lecz despotycznej potęgi dwieście sześćdziesiąt milionów krajowej ludności.
Jedno z najwięcej godnych widzenia miejsc w Kalkucie, to ogród botaniczny a raczej ogromny, ślicznie utrzymany park, zawierający najciekawsze okazy roślinnej fauny całego niemal świata. W życiu podobnego ogrodu nie widziałem.
Dosyć czasu zajęły mi w Kalkucie rozmaite przygotowania do wycieczki do Goony, kupno niektórych niezbędnych do obozowego życia rekwizytów, jak: łóżek polowych, pościeli, nieco konserwów na drogę i t. d., wreszcie kupno ogiera arabskiego, o czem na wstępie tych notatek wspomniałem, i zarządzenie jego wysyłki do Europy.
Przyjąłem też służącego krajowca, którego mi dobrze polecono jako wprawnego sługę w obozowem życiu myśliwskiej wycieczki; rzeczywiście użytecznym się okazał i zatrzymałem go do końca mego pobytu w Indyach. Nazywał się Majkel, czarny był jak murzyn, pochodził z Birmy i dłuższy czas miałem go za wyznawcę Budhy, po niejakim czasie dopiero wykryło się, że Majkel w drugiem już pokoleniu najlepszy w świecie rzymski katolik, dumny był bardzo z tego, nosił różaniec i wielkie doń okazywał nabożeństwo, słabe miał jednak pojęcie o naszej wierze i jej praktykach religijnych. Mnóstwo się w Indyach między krajowcami katolików spotyka, przeważnie mieszańców portugalskiego pochodzenia. Są to pozostałości dawnych rządów Portugalii, która długo przed zaborem angielskim rej w Indyach wodziła i do dziś dnia niewielkie terytoryum Goa na zachodnim brzegu półwyspu posiada; tamże rezyduje arcybiskup portugalski, głowa indyjskiego katolickiego kościoła. Niemało też przyczyniają się do rozszerzenia naszej wiary między krajowcami niezmordowane starania i prace katolickich misyonarzy, tych istnych bohaterów obowiązku i męczenników powołania. Długiego jednak jeszcze czasu będzie potrzeba, zanim te nowe owieczki kościoła potrafią wznieść się moralnie i otrząsnąć ze zwyczajów i przesądów pogaństwa, z którem od tylu wieków się zżyli.
Pułkownik Gerard donosił mi w ostatnim liście, że mnie oczekuje w pierwszych dniach marca via Gwalior. Dobrze się składało, gdyż gwaliorski rezydent angielski major Barr, otrzymawszy o mnie list od jenerała Robertsa, telegrafował mi, że mnie po drodze do Goony u siebie przyjmie, podróż do Goony ułatwi a nawet koło Gwalioru jeden dzień polowania ułoży.
Mając ostatki lutego przed sobą i pokończywszy zajęcia w Kalkucie, zużytkowałem tych kilka wolnych dni na wycieczkę do Dardżilingu w góry Himalaja.
Opuściwszy o 3 po południu Kalkutę, staje się nazajutrz rano na stacyi Siliguri, gdzie się przesiada na tak zwaną kolej himalajską; jestto raczej tramwaj parowy niż kolej, z odkrytemi małemi wagonkami na wąziutkim torze.
Ranne mgły zasłaniały horyzont gdyśmy z rozbudzoną ciekawością opuścili Siliguri. Przez pierwszych kilka mil droga prowadzi przez uprawne pola, plantacye indigo i herbaty, którą to roślinę tu po raz pierwszy w ziemi ujrzałem. Wtem mgliste zasłony, zwalczone promieniami wschodzącego słońca, rozwarły się przed nami, odkrywając cudny widok na piętrzący się woddali łańcuch gór himalajskich. Od tego miejsca zaczęła się najfantastyczniejsza jazda, jaką w życiu widziałem i wobec której wszystkie Simmeringi i Rigi-Kulmy dziecinną się wydają zabawką. Miniaturowy nasz pociąg, sapiąc i hucząc przeraźliwie, drapie się pod górę, to jak wąż wijąc się serpentyną coraz wyżej, wąskie zakreślając koła, to wspinając się wprost na pochyłe i nieprawdopodobnie strome stoki. Mijamy ciemne, wysokopienne lasy (jedyne lasy w prawdziwem tego słowa znaczeniu, jakie w Indyach widziałem), podszyte bujną i gęstą roślinnością południowej strefy, temperatura zaczyna się powoli zniżać, przyjemny chłód nas przejmuje, sprawiając prawdziwą rozkosz po kalkuckich upałach. Tablica drogowa wskazuje cztery, pięć tysięcy stóp wysokości. Z podnóża dziewiczych lasów wjeżdżamy w urwiste wertepy i skały olbrzymich głazów, pociąg wije się coraz wyżej i wyżej, z jednej strony sterczy naga ściana granitu, z drugiej zionie przepaść bezdenna. Od pięciu tysięcy stóp wysokości roślinna fauna zaczyna się zmieniać, przybierając charakter górskiej, więcej karłowatej wegetacyi. Rozmaite gatunki paproci, między któremi i nasza zwyczajna, tu w pień wysmukłego drzewa, jak palma wyrosła, ślicznie kwitnący rododendron — dotrzymują nam towarzystwa do końca. Coraz wyżej się pniemy, szczyty gór, które nam się z podnóża wysokiemi zdawały, pod nami leżą, równamy się z obłokami, krajobraz coraz wspanialszy.
W Korseong lekka przekąska i dalej pod górę. Tu się widzi pierwsze warkocze: typ mongolski u ludzi przeważa, czuć bliskość Chin. Wreszcie po ośmiu godzinach jazdy tą oryginalną koleją, przynoszącą prawdziwą chlubę angielskim inżynierom i technikom, odstania się przed nami, malowniczo na stoku góry, jak gniazdko do ściany granitu przyczepione, miasteczko Dardżiling, cel naszej podróży. Jesteśmy na wysokości 7.500 stóp, najwyższy punkt na świecie, na który siłą pary dostać się można. Przed nami w srebrzystem świetle jaśnieją dziewicze śniegi na zwartym szeregu gór ogromnych, kolosów Himalajskich, Ewerestu i Kichinjungi, najwyższych szczytów kuli ziemskiej, gdzie organiczne życie zamiera i dokąd stopa ludzka nigdy nie dotarła. Obraz jedyny, wspaniały, imponujący majestatem tych olbrzymów przyrody, wobec których człowiek się wydaje małym jak ziarnko piasku w pustyni Sahara.
Za górami Tybet tajemniczy, dalej Chiny, myśl w rozbudzonej wyobraźni przenosi się daleko do nieznanych światów .....
Każdemu, kto Indye zwiedzić zamierza, usilnie radzę Dardżilingu na planie podróży nie opuścić, nic bowiem równie pięknego na świecie się nie zobaczy. Hotel tam doskonały, pomieszczenie wyborne, jedzenie nawet niezłe, czego, niestety, o reszcie hotelów indyjskich powiedzieć trudno.
Nazajutrz był dzień targowy w miasteczku. Okoliczna ludność górska, Huculi himalajscy, o dzikich twarzach mongolskiego typu, kobiety w bogatych ozdobach ze srebra i złota na szyi, śpieszą do bazaru. Handlarze z pobliskiego Bhotanu, kraiku, który dotąd swą zupełną niezależność od Anglii zachować potrafił, z długiemi warkoczami do Chińczyków podobni, roznoszą rozmaite towary, kupcy z Tybetu z jedwabiami i materyami rozsiedli się na placu targowym, wychwalając swe wyroby; ruch, ścisk, nie do opisania, obraz malowniczy, szerokie pole studyów dla etnologa.
Jakiś Botańczyk w lisiej czapce z uszami, zupełnie do Mongoła podobny, szczególnie mnie zajął. Myśliwy był widocznie i korzystając z dnia targowego, przyniósł do miasteczka zdobycze swych łowów. Na plecach miał przewieszonego piżmaka (Moschus moschiferus), w torbie jakieś dziwne, rude zwierzę, do niedźwiadka podobne, po angielsku catbear (Katzenbär, Ailurus fulgens) zwane, i dwa cudnie upierzone ptaki (Lophophorus impeyanus), które o ile z długiej z nim rozmowy, naturalnie na migi prowadzonej, zrozumieć mogłem, zamieszkują śnieżne regiony Himalajów.
W Dardżilingu mieszka niejaki pan Möwis, z Berlina rodem; od kilku lat w górach przebywając, trudni się zbieraniem motyli i owadów krajowej fauny dla europejskich muzeów. Himalaje zawierają najbogatszy zbiór lepidopterów, jakie widzieć można, i po Brazylii pierwsze w tym względzie zajmują miejsce. Za samiczkę jakiegoś rzadkiego motyla płacą mu w Londynie 15 funtów szterlingów za sztukę i widocznie nieźle wychodzi p. Möwis na motylim interesie, gdyż stawia sobie obecnie piękną willę, w której zamierza urządzić muzeum zoologiczne, tak bogatej a dotąd należycie niezbadanej fauny himalajskiej, oraz zbiór etnograficznych ciekawości Tybetu i okolicznych krajów nad chińską granicą. Pokazywał mi wiele ciekawych okazów rzadkich ptaków i zwierząt, między innemi, dziwnie ubarwione i tylko w śniegach wysokich szczytów żyjące, tak zwane krwawe bażanty (Ithaginis cruentus), tudzież dwie skóry z rogami ze świeżo ubitych jeleni tybetańskich (Cervus affinis), jakoby pierwsze znane okazy tego gatunku cerwidów, których, jak mówił, żaden Europejczyk dotąd nie ubił i żadne muzeum nie posiada, zwierzę to zamieszkuje bowiem tylko północne stoki Himalajów w niedostępnym Tybecie.
Z Dardżilingu, leżącego na północnym krańcu anglo-indyjskich posiadłości, kilkadziesiąt kilometrów zaledwie do granic Tybetu, tego ciekawego, osłoną tajemnicy okrytego kraju, którego dotąd żaden podróżnik do głębi nie zbadał. Chociaż dzisiaj niema już tej trudności w przekroczeniu granic Tybetu, co dawniej z niebezpieczeństwem życia było połączone, jednak rząd Dalajlamy dotąd uporczywie zabrania wstępu europejskim handlarzom i cudzoziemców do kraju nie dopuszcza. Rząd angielski dokłada wszelkich starań, by handlową drogę do Tybetu utorować i właśnie w tej chwili toczą się w Dardżilingu dyplomatyczne układy między angielskim komisarzem a chińskim delegatem z Pekinu przybyłym; Tybet bowiem stanowi prowincyą, choć prawie niezależną, chińskiego cesarstwa. Widziałem tego dygnitarza niebieskiego państwa: ogromnej tuszy personat, w palankinie po ulicach nosić się każe. Oficyalnie, treść konferencyi stanowią graniczne spory o tak zwane terytoryum Sikkim, w gruncie rzeczy jednak Anglikom chodzi o otwarcie drogi handlowej do Tybetu, do Lhassy, by z jednej strony stworzyć w ten sposób nowe źródło odbytu dla produktów Anglii, z drugiej zaś zmonopolizować cały handel wywozowy Tybetu, dotąd jedynie na północ to jest do Chin, dokąd granice otwarte, drogę obierający. Topograficznie jest to wskazane, nie leży jednak w interesie Chin, natrafia na niechęć Tybańczyków i upór Lamów i wątpić można, czy zamiary Anglików tak prędko urzeczywistnić się dadzą. Gdyby w przyszłości do tego przyszło, Dardżiling, koleją połączony z Kalkutą, nabierze niemałej wagi jako punkt handlowy i bodaj czy Anglicy, budując owę fantastyczną kolej górską, jedynie wygodę turystów mieli na względzie. Po zwiedzeniu bazarów, świątyni Budhy, po południu wdrapaliśmy się na pobliską górę »Tiger-Hill« zwaną, chociaż tygrysów tam niema, zkąd widok na niebotyczny szczyt Ewerestu (29.000') w całej okazałości się przedstawia.
Wieczór przyjemnie minął na pogadance z p. Möwisem, przy kominku, z którego buchał wesoło ogień drzewa rododendru; pierwszy i ostatni ogień, na kominku jaki widziałem w Indyach. Klimat Dardżilingu nadzwyczaj przyjemny, jak u nas we wrześniu lub końcu sierpnia; w dzień gorąco, wieczory i ranki chłodne, noce wręcz zimne. Z żalem pożegnaliśmy nazajutrz uroczą górską miejscowość i świeże alpejskie powietrze i 25 rano stanęliśmy z powrotem w Kalkucie.
Dzień przeszedł na zrobieniu kilku ostatnich sprawunków i złożeniu paru pożegnalnych wizyt. Lord Beresford wspomniał mi przy tej sposobności, czy nie chciałbym po pobycie w Goonie do Hayderabadu w południowych Indyach zrobić wycieczki. W tym celu przyrzekł postarać się o ułożenie w tamtych stronach jakiego polowania i o rezultacie swych starań miał mi do Goony donieść.
26 wieczorem wyruszyliśmy wreszcie w drogę, z całym taborem bagażów, pakunków i tobołków różnego gatunku i rodzaju. Ujemna to strona każdej ekspedycyi myśliwskiej, lecz gdy się ma strzelby, gotowe ładunki, łóżka polowe, prowianty, aparat fotograficzny z kilkoma tuzinami płyt, wreszcie niezbędne ubrania, rzecz to nie do uniknienia.
Jako broń miałem dwa ekspresy Springera, kal. 500, jednę strzelbę od Lancastra systemu Colindian, strzelającą równie dobrze śrótem i kulą, wreszcie gruby sztuciec kal. 10, o ogromnym naboju prochu i kuli, jak do małej armatki. Tyle się nasłuchałem od Anglików w Indyach, że kal. 500 ekspresa ze średnim nabojem prochu do moich sztućców zastosowanym, na tygrysy niedostateczny, że zdecydowałem się na wszelki wypadek, gruby kaliber w Kalkucie u Mantona nabyć.
27 wieczorem przerywamy podróż, by zwiedzić po drodze leżące miasto Agrę, jednę z najwięcej godnych widzenia miejscowości w całych Indyach. Niegdyś stolica potężnego państwa wielkich Mogułów, rezydencya cesarzy z dynastyi mongolskich ze środkowej Azyi przybyłych, potomków Tamerlana, pełną jest Agra zabytków i pamiątek ze świetnych czasów cesarzy Akbara i Szach-Dżehana. Dziś wszystko w ruinie: z upadkiem mongolskiego cesarstwa w Indyach w XVIII wieku, rozpadły się pyszne pałace i wspaniałe rezydencye; w murach dawnej fortecy cesarza Akbara, wznoszącej dumnie swe ponure, ciemne ściany nad brzegiem rzeki Dżumny, żołnierz angielski na warcie się przechadza, pilnując angielskiego fortu, wśród gruzów upadłej potęgi azyatyckich władców. Na każdym kroku spotyka się ślady minionej świetności. W opuszczonej rezydencyi dawnych cesarzów lśnią się marmurowe komnaty od kryształów i drogocennych mozaik, w sali tronowej wznosi się dotąd złoty tron na posadzce z białego i czarnego, w szachownicę ułożonego, marmuru, gdzie cesarz Akbar ze swym błaznem nadwornym w szachy się zabawiał, używając do swej gry ulubionej uroczych bajader zamiast martwych pionów. Wiara Mahometa góruje tu nad kultem Brahmy. Marmurowe kopuły tak zwanego Meczetu pereł, który raczej na miano perły pomiędzy meczetami zasługuje, jaśnieją wśród ciemnych murów dawnej fortecy; ni Bagdad, ni Stambuł, ni Kair nie posiadają równie wspaniałej świątyni, będącej zarazem najpiękniejszym zabytkiem indo-saraceńskiej architektury. Lecz wszystko niknie wobec świątyni Tadż-Mehul, którą cesarz Szach Jechan w XVII wieku, jako grób i mauzoleum dla zmarłej swej małżonki wystawił. Dwadzieścia tysięcy rąk pracowało kilka dziesiątków lat około tej pysznej budowy, a stare kroniki wspominają o niesłychanych bogactwach klejnotów i drogich kamieni, które wszystkie kraje i prowincye potężnego państwa swemu panu i władcy niosły w dani dla upiększenia tego »cudu Hindustanu«.
Nie Hindustanu, lecz świata cudem tę budowlę nazwać można, gdyż zaprawdę nigdy, na całej kuli ziemskiej piękniejsze dzieło z rąk ludzkich nie wyszło.
Na szafirowem tle wschodniego nieba, wśród róż i jaśminów, drzew ślicznie kwitnących, w ciemnej zieleni cyprysów, wznosi się Tadż-Mehul na terasie z różowego marmuru, jak jasny dyament w kwiatów bukiecie, cały z białego jak śnieg, przeźroczystego jak alabaster, rzeźbionego jak koronka, marmuru, bez skazy ani plamki, w blasku drogich kamieni, któremi w najpiękniejszej mozajce zewnątrz i wewnątrz jest wyłożony, jakby nadziemskie zjawisko z tysiąca i jednej nocy.
Jeżeli trudno opisać jak wygląda sam gmach, tem trudniejszem jest oddać to uczucie zachwytu i podziwu, jakie każdego ogarnia na widok tego, jak go ktoś nazwał, »poematu z marmuru«. Na mnie przynajmniej żaden gmach lub świątynia, którą gdziekolwiek w życiu widziałem, nie wywarła większego wrażenia wspaniałością jakby nadziemskiego zjawiska a zarazem prostotą stylu. Widząc Agrę i jej zabytki, ma się wrażenie dawnego Oryentu średnich wieków, o bajecznym przepychu azyatyckich władców, ich despotycznych fantazyach i kolosalnych bogactwach, które tylko sny pierwszej młodości w rozbudzonej wyobraźni odmalować potrafią a których ślady na każdym kroku się tutaj spotyka.
28 wieczorem, po kilku godzinach jazdy koleją, przybyliśmy do Gwalioru, celu naszej podróży. Na dworcu oczekiwał nas major Barr i na mieszkanie do swej willi zaprosił.












ROZDZIAŁ III.



1 marca.

Z prawdziwą rozkoszą przebudziłem się dziś rano w obszernym i chłodnym pokoju pięknej willi naszego gospodarza, a sama myśl, że przez kilka tygodni nie zobaczę brudnych hoteli i brudniejszych jeszcze wagonów kolejowych, które dotychczas były ciągle naszem mieszkaniem w Indyach — sama ta myśl radością serce napawa. Doktór S. mieszka pod namiotem w ogrodzie obok domu, w cieniu drzew rozpiętym. Cały ranek zajęty przygotowaniami do dalekiej drogi do Goony, dokąd pojutrze mamy podążyć. Na jutro przygotowane polowanie na antylopy.
Długa to droga do Goony, 140 mil angielskich, czyli około 210 wiorst (mila angielska równa się około 1½ wiorsty). Do pierwszego etapu dostawia nas major Barr końmi Maharadży.
Gwalior jest stołecznem miastem niezależnego państewka i rezydencyą gwaliorskiego Maharadży. Obecny władca liczy 13 lat. Major Barr pełni czynności angielskiego rezydenta, czyli przedstawiciela rządu królowej.
Dziś wieczorem wyprawiam z bagażami Majkla, tak zwaną pocztą wielbłądzią, na którą się na pierwszej stacyi mamy przesiąść. Oryginalny to i niezbyt lekki zaprząg, ta poczta wielbłądzia — jestto rodzaj bryki ogromnych rozmiarów, mniejwięcej tego kształtu, co wozy używane po wielkich miastach do przewożenia mebli, bez resorów naturalnie. Do bryki tej, na dwa piętra przedzielonej i pokrytej słomianym dachem, założona para wielkich, jednogarbnych wielbłądów. Na wierzchniem piętrze rozkładają się — bo siedzieć niema na czem, chyba w kuczki — pasażerowie, do dolnego pakują kufry i manatki. Zwykły to sposób jazdy w całych Indyach środkowych; powóz końmi zaprzągnięty, należy do rzadkości, którą tylko na dworze księcia lub u wysokich urzędników spotkać można. Dwa takie wozy są nam potrzebne, bo bagażów dużo i na jednę parę wielbłądów byłoby zaciężko. Tym zaprzęgiem mamy trzy czwarte drogi do Goony odbyć. Radzą nam podróżować w nocy, gdyż wielbłąd w nocnym chłodzie szybciej i raźniej się posuwa i w godzinę do 5 mil przebywa, gdy w dziennym upale zaledwie na 3 mile chodu na godzinę liczyć można.
Gospodarz nasz i jego małżonka tacy uprzejmi, i tak mi na każdym kroku pomódz i wszystko ułatwić się starają, że doprawdy każdego zadziwić to może, a conajmniej, nauczyć prawdziwej gościnności.
Prawdziwą niespodziankę zgotował mi nasz poczciwy gospodarz po południu, dając mi sposobność przyjrzenia się widowisku, jakiego już chyba nigdy nie zobaczę. W paradnym ekwipażu zawiózł doktora i mnie do rezydencyi Maharadży, pałacu wielkich rozmiarów w włoskim stylu, przez włoskiego budowniczego na początku bieżącego wieku wzniesionego. Przed pałacem na ogromnym placu zielonej murawy rozstawiony był cały dwór indyjskiego książątka. Około dwustu arabskich bachmatów, w pysznych, bogatych rzędach, trzymanych przez pachołków w czerwonych liberyach, tworzyło jakby szpaler przy drodze wiodącej do głównego zajazdu.
Przed frontem pałacu z jednej strony stał szereg sześciudziesięciu słoni, w czerwonych złotolitych kapach, ze złotemi pierścieniami i gałkami na kłach, z drugiej złociste palankiny, wołami o złoconych rogach i wielbłądami zaprzągnięte, w środku oddział przybocznej gwardyi Maharadży, w dziwacznych mundurach, który przyjął nas biciem w bębny i muzyką piszczałek, prezentując broń przed angielskim rezydentem. Sokolnicy z sokołami na ręku, tłum różnobarwny służby dopełniał tego malowniczego obrazu, na widok którego, myśl o kilka wieków wstecz się cofała.
Po obejrzeniu pałacu, który z europejska urządzony, nic szczególnego nie zawiera, udaliśmy się do ogrodu, gdzie Maharadża miał nam udzielić audyencyi. Trzynastoletni władca siedział na złocistem krześle pod jedwabnym baldachimem, w otoczeniu swych ministrów i dworaków. Zgraja służby stała za nim, trzymając parasole od słońca nad jego głową, wachlując go i muchy odpędzając. Wstał na nasze spotkanie, uprzejmie podaniem ręki powitał i koło siebie usiąść zaprosił. Ładny chłopiec, z czarnemi jak węgiel oczyma, o śniadej cerze, rosły na swój wiek i nieco już podżyły, zmieszał się z początku widocznie i nie wiedział jak rozmowę zacząć. Szybko się jednak oswoił i dobrą angielszczyzną począł mnie w zabawny sposób krótkiemi, urywanemi pytaniami zarzucać: jak się nazywam, zkąd jestem i t. d. Doktór S. szczególnie go zajął, gdy się dowiedział, że tenże po angielsku nie mówi; nie mogło mu się widocznie w głowie pomieścić, że są na świecie biali ludzie nie-Anglicy. Ubrany był w białą, muszlinową suknią, z czerwonym zawojem na głowie, na szyi miał kilka skręconych rzędów pereł, wielkości laskowych orzechów. Po chwili nas pożegnał, zalecając uprzejmie, byśmy cały jego dwór i resztę pałaców zwiedzili. Tych ostatnich, w parku rozrzuconych jest kilka, jeden szczególnie, w czysto hindustańskim stylu, z dziwacznem urządzeniem i rozkładem pokoi, zawiera skarby ciekawych zabytków malowideł i rzeźb dla amatora hindustańskiej sztuki i historyi. W środku parku mały zwierzyniec, z oswojonemi jeleniami i antylopami, tygrys w żelaznej klatce i wolno chodzący nosorożec dopełniają całości dworu indyjskiego księcia.
Młodziutki ten władca, wstąpiwszy po śmierci ojca na tron swych przodków, panuje nad obszernym krajem, de jure niezależnie od Anglii; obecnie podczas jego małoletności, rejencya, z ministrów złożona, sprawuje rządy kraju. Bliżej się stosunkom przypatrzywszy, widzi się tu, jak zgrabnie i rozumnie Anglicy swą politykę prowadzą. Wychowaniem chłopca trudnią się wyłącznie angielscy nauczyciele, wszystkie ważniejsze i większe posady zajmują angielscy urzędnicy, wojskowi i cywilni, prawdziwym rządcą kraju jest major Barr, nasz gospodarz, który całą władzę w swem ręku dzierży; jego słowo, to rozkaz, przed którym się cały dwór Maharadży pochyla.
Podziwiać trzeba politykę Anglików, którzy do tego stanu rzeczy w tak olbrzymim, różnoplemiennym jak Indye kraju, wszędzie doprowadzić zdołali. System ich, to bezwzględna potęga silniejszego nad słabszym, system strachu, kary i grozy, lecz tylko tam, gdzie chodzi o utrzymanie porządku w administracyi lub o zachowanie powagi angielskiego rządu; zresztą, co do języka, religii i zwyczajów krajowców, pozostawiają tymże wolność zupełną.
Nieraz w Europie słyszy się zdanie, — dość ogólnie zresztą rozpowszechnione — że »w Indyach miliony krajowej ludności jęczą w ohydnej niewoli pod straszliwem jarzmem zachodniego zdobywcy«. Mylne to wręcz zdanie, szczególnie gdy mowa o »milionach« ludności, dla tej bowiem, to jest dla właściwego ludu Hindustanu, era spokoju, wolności i bezpieczeństwa życia i mienia, zawitała dopiero od chwili utrwalenia w Indyach angielskiego rządu, który krusząc potęgę krajowych władców, położył tamę ich samowładztwu i krwawym bezprawiom, których się w ciągu długich wieków względem swych poddanych dopuszczali.
Na zmianie sposobu rządzenia stracili książęta, straciła wyższa warstwa Bohadorów, Nawabów i tym podobnych władyków, lecz bezwarunkowo zyskał lud.
O »jarzmie« niema mowy — jest rząd twardy, żelazny niemal, lecz prawy i sprawiedliwy, w wielu rzeczach, naprzykład co do wolności prasy, dziwnie nawet liberalny. Ogólny stan rzeczy w Indyach, co do porządku administracyi, rozszerzenia oświaty, rozwoju ekonomicznych stosunków i dobrobytu krajowego, dowodzi jasno, co zdziałać są w stanie ludzie nieugiętej energii i żelaznej woli, którzy wiedzą czego chcą i prosto dążą do celu. Niewątpliwie w całej angielskiej potędze w Indyach dużo jest powierzchowności, dużo sztucznych fikcyj i wiele braków w ich postępowaniu ze wschodniemi ludami, to też po dworach Maharadżów i między wyższemi warstwami muzułmańskiej ludności nurtuje pewien prąd niezadowolenia i daje się zauważyć chęć zmiany, lecz w jakim kierunku tej zmiany dokonać należy, tego sami malkontenci określić nie są w stanie. Anglicy — jak się ktoś wyraził — płyną w Indyach pod wodę. Czy się ich system utrzyma, czy się pływak à la longue nie zmęczy lub kiedyś nie spotka z drugim, który z wodą przypłynie i co wtedy z tego spotkania wyniknie, oto trudne pytanie, które jedynie przyszłość rozwiązać potrafi, a w każdym razie nie należy do zakresu skromnych notatek myśliwego.
Wieczorem zgromadziła się na obiedzie u majora cała — nieliczna zresztą — kolonia angielska Gwalioru, przeważnie oficerowie, pełniący rozmaite funkcye urzędowe przy dworze Maharadży. Jeden z nich Captain Masters szczególnie mnie zajął, gdyż przebywszy w Goonie długie lata, znał doskonale tamtejsze stosunki łowieckie. Potwierdził mi niestety to, co już przedtem wiedziałem, że grubej zwierzyny tam niewiele i tygrysów coraz mniej. Pułkownika Gerarda chwalą wszyscy, jako znakomitego myśliwego, prawdziwą powagę w łowieckim świecie Indyj.
2-go marca. Ciemna noc jeszcze była, gdy zajechali po mnie dwaj oficerowie, z którymi w wilią się zaznajomiłem, mający zabrać mnie na antylopy. Z niemałą ciekawością jechałem na to pierwsze w Indyach polowanie. Po godzinie jazdy słońce weszło, odkrywając niezwykły krajobraz. Jak daleko okiem sięgnąć, z obu stron drogi równina, żółtą, spaloną, wysoką trawą pokryta, gdzieniegdzie naga jak step chersoński, czasem karłowatem krzewiem porosła. Ulubione to miejsca wypasu indyjskiej antylopy (Antilope cervicapra, po angielsku black-buck). Zwyczajna to zwierzyna w Indyach, zamieszkująca przeważnie rozległe równiny w środkowej części półwyspu.
Niebawem ujrzeliśmy kilka sztuk pasących się o kilkaset kroków od drogi. Rozdzieliliśmy się na dwie partye: obaj oficerowie poszli w jednę stronę, ja zaś z przydanym mi »schikarim«, (»schikari« po hindustańsku oznacza myśliwy, to co u nas »chłop myśliwy«), który konno mi towarzyszył, drugą stronę zająłem. Poluje się w ten sposób, że schikary konno antylopy okrąża i stara się je podjechać, zakrywając myśliwego, który trzymając się puśliska, za koniem postępuje; ostrożny bowiem zwierz, mniej na konia, niż na człowieka piechotą idącego, zwraca uwagę. Ledwo uszliśmy kilkaset kroków, step przed nami jakby ożył. Wszędzie, gdzie okiem rzucić, stada antylop po kilka i kilkanaście sztuk; niektóre spoczywają jeszcze w wysokiej trawie, z której wystają jak świdry, rogi kozłów.
Kozły ślicznie ubarwione, czarne z białemi brzuchami, łanie rudawe, do danielic podobne. Im kozioł starszy, tem sierść ma czarniejszą. Kozły pasą się zwykle pojedyńczo lub po kilka razem, otoczone woddali stadem łań, czujnych małżonek, które zbliżające się niebezpieczeństwo wypatrują i pierwsze dają hasło do odwrotu.
Śliczny to widok, gdy stado antylop poczyna uciekać: najprzód jedna, potem druga, trzecia, wreszcie wszystkie, skaczą pionowo w górę ogromnemi susami, nieprawdopodobnie wysoko, jakby potężną sprężyną podrzucane, potem przechodzą w wolny galop, wreszcie w szalony pęd i w dzikim nieładzie znikają z oczu. Mimo mnogiej liczby sztuk, które się widzi, podejść je na możliwą do strzału odległość niełatwo, szczególnie w miejscowościach, gdzie często na nie polują.

Do pierwszych trzech kozłów — do łań bowiem się nie strzela — chybiłem na czysto: na niezmiernej równinie, w gorejącym blasku palącego słońca, każdy przedmiot tak ostro i wyraźnie się na widnokręgu rysuje, że dystans 150—200 kroków wygląda na 80; strzelałem daleko, i miałem nowy ekspres pierwszy raz w ręku, do tego chodzenie w wysokich, około nóg okręcających się trawach, pomiędzy dziurami w ziemi od gorąca pękającej, ogromnie jest męczące. Szłapak mego »schikara« przyzwyczajony do podobnych spacerów, szybko się posuwał, musiałem trzymając się puśliska, kłusem biedz, by mu kroku dotrzymać. Było już blisko południa, słońce paliło niemiłosiernie; niezbyt rad z tego początku, zziajany i spocony myślałem o powrocie, gdy ujrzeliśmy na odkrytem zupełnie miejscu pojedyńczo pasącego się kozła. Ślicznie wyglądał, czarny, aż lśniący prawie, wysokie rogi szkliły się w promieniach słońca, jakby z metalu. Zaczęliśmy go okrążać, zpoczątku szerokie zataczając koła, potem coraz je zwężając, mniejwięcej w ten sposób, jak się lisa sankami podjeżdża. Musiały mu się nasze ewolucye dziwnemi wydawać, nie spuszczał nas bowiem z oka, a chociaż nie uciekał, zwolna lecz ciągle się przed nami posuwał. Musieliśmy zamiast zwężać, szybko coraz szersze koła zataczać, by mu drogę zastąpić. Nie wiem jaką przestrzeń w ten sposób, do konia przytulony, przebiegłem; pot lał się ze mnie strumieniami, czułem, że już daleko nie ujdę. Wreszcie przecięliśmy mu drogę; kozioł zwolna, z podniesioną głową, ku nam się posuwał. Raptem, o jakie 120 kroków, czy mnie za koniem zoczył, czy odblask lufy go przestraszył, zwrócił się nagle i począł zmykać, tym razem na dobre. Na los szczęścia prawie strzeliłem.... Rulował w ogniu, dostawszy kulę w łeb, poza słucha — strzał więcej szczęśliwy niż zręczny. Piękna była sztuka; z radością pośpieszyłem by oglądnąć zdobycz, którą przywołani coolis


CZARNY KOZIOŁ (ANTILOPA CERVICAPRA).
(tragarze, najniższa kasta Hindusów) wzięli na barki do naznaczonego miejsca, gdzie mieliśmy około południa się spotkać. Tu zastałem już mych towarzyszów, którzy też jednego kozła przynieśli. W »bungalowie«, czyli domku zajezdnym, czekało nas mile widziane śniadanie, poczem parugodzinna siesta i około 4-ej ruszyliśmy znowu, każdy w swoję stronę, lecz w inne miejsca niż rano i nie piechotą, lecz w dwukołowych, chrustem zakrytych i wołami zaprzągniętych wozach. Łatwiejszy to sposób polowania, w każdym razie mniej męczący, a przytem i zwierzę łatwiej można podjechać niż podejść. Po południu jeszcze więcej sztuk widziałem niż rano; w jednem stadzie może sztuk — samych kozłów, kupką woddali się pasących — ze dwanaście. Udało mi się jeszcze dwa rozciągnąć, z których jeden z niezwykle dużemi rogami. Śliczna to myśliwska trofea — rogi czasem 24 cali długości dochodzą.

Gdy podjeżdżałem jednego, dwa wilki mignęło mi się w zaroślach, lecz tak szybko znikły w wysokiej trawie, że strzelić nie zdołałem. Oficerowie też dwa kozły ubili, tak, że sześć sztuk mieliśmy na rozkładzie. Wracając, zabiłem z wózka lisa indyjskiego (Vulpes bengalensis), o połowę mniejszy niż nasz lis, szary jak zając.
Taki był rezultat pierwszego dnia mego polowania w Indyach.









3 i 4 marca.

Niebo zachmurzone, chłodno, deszcze przechodzą, ubijając nieznośną kurzawę. Dnie nasze jakby do podróży zamówione. Wyruszywszy nadedniem z Gwalioru, szybko przebyliśmy pierwszą stacyą. Droga prowadzi wśród pól uprawnych, okolica równa, gdzieniegdzie tylko skaliste pagórki, jak kopce z ziemi wyrosłe, osady częste, kraj widocznie gęsto zaludniony i żyzny. Pszenica, stanowiąca tu obok ryżu i bawełny główny produkt rolnego gospodarstwa, po większej części już zebrana; dwa razy ją tu w roku sieją i raz we wrześniu, drugi raz w lutym zbierają. W tym roku uskarżają się na ciężki nieurodzaj, mizernie też wyglądają niezebrane dotąd łany, które widzimy. Na pierwszej stacyi Mahoona, w porządnym domku zajezdnym czyli »Dak bungalow« zastaliśmy wysłane dwa dni przedtem bagaże nasze i Majkla, który nam doskonałe śniadanie przygotował, dając tem dowód, że z innemi swemi zdolnościami łączy również i talent kucharski. »Dak bungalow« są to domki zajezdne z kamienia zbudowane, z trzema pokojami gościnnemi, mniej więcej jak nasze karczmy nad traktami, z tą tylko różnicą, że znacznie czyściejsze i porządniejsze. W całych Indyach znajdują się one dla wygody podróżnych i myśliwych, co dziesięć mil przy publicznych drogach, nieraz nawet w głębi lasów lub na szczytach gór niedostępnych. Każdy podróżny ma prawo za małą opłatą do »bungalów« zajechać, kilka godzin lub noc w nim przebyć, pewnym będąc wygodnego noclegu i skromnego pożywienia, które zawsze u dozorcy domu znaleść można. Po 24 godzinach winien z domu ustąpić, zapisując swe nazwisko i czas pobytu do książki podróżnych. Istna to opatrzność dla myśliwych i turystów! Wyznać trzeba, że na każdym kroku w Indyach widać rozumną i praktyczną rękę angielskiego gospodarza. Znakomite, starannie utrzymane szosy, w najodleglejszych okolicach ułatwiają komunikacyą, małe nawet osady posiadają stacyą telegraficzną, poczty wszędzie chodzą tak regularnie, jak może mało w jakim kraju w Europie, nie mówiąc już o ogromnej sieci kolei żelaznych, które w ostatnich lat dziesiątkach zbudowane, przerzynają wzdłuż i wszerz cały półwysep Indyjski.
W Mahoona przesiedliśmy się na bryki wielbłądzie: jazda w nich nie jest zbyt przyjemną, trzęsą haniebnie i wielbłądy wolno, żółwim krokiem postępują. Dopiero około północy dowlekliśmy się do Sipri, na pół drogi od Goony. Tu czekała na nas tak zwana wojskowa poczta wielbłądzia, o tyle lepsza i wygodniejsza, że wielbłądy kłusem idą, wozy zaś są lżejsze i na resorach. W zapisach z ostatnich lat w książce podróżnej widzę nazwiska księcia Borysa Czetwertyńskiego z Moskwy, hr. Trautmannsdorfa i księcia Braganzy z Wiednia — wszyscy trzej byli gośćmi Gerarda. Zresztą podróżnych na tej drodze mało, niewięcej niż kilkunastu w ciągu roku.
Przenocowawszy parę godzin w Sipri, o świcie ruszamy dalej. Jazda szybciej idzie, kraj mniejwięcej podobny do okolic Gwalioru, mniej jednak gęsto zaludniony i dzikszy, teren więcej falisty, woddali sinieje łańcuch skalistych pagórków, gęstą roślinnością pokrytych.
Zmieniamy trzy razy wielbłądy, czas przyjemny, bo chłodny, droga szybko mija, wreszcie około 5 stajemy w Goonie, przed willą pułkownika Gerarda, przebywszy 140 mil angielskich w mniej niż 36 godzin. Pułkownik i pani Gerard oczekiwali nas — po pierwszem przywitaniu zeszła rozmowa naturalnie na temat polowania.
Na pierwszy rzut oka poznać można w Gerardzie wiernego adepta św. Huberta. Zahartowany na niewygody w twardem życiu wojskowych marszów i obozów myśliwskich, od 25 lat mieszka w Indyach, zna całe łowiectwo na palcach i uważa polowanie jako jedyną rozrywkę, poświęcając mu każdą wolną od wojskowych zajęć chwilę. Polował wiele na całej kuli ziemskiej i na setki liczy grubą zwierzynę i tygrysy własną ręką ubite. Obecnie jako komendant jednego z najpiękniejszych pułków angielskiej armii (Central India Horse) od kilkunastu lat mieszka w Goonie i jest prawdziwą opatrznością dla cudzoziemców w myśliwych celach do Indyj przybywających, których chętnie podejmuje i polowanie im ułatwia, skoro mu są przez znajomych poleceni. Do tego miły, uprzejmy i gościnny; lepiej trafić nie mogłem. Powtórzył mi zaraz na wstępie, o czem kilkakrotnie w poprzednich listach swych do mnie wspominał, że przybywam zawcześnie, tygrysów wogóle mało i nadzieje słabe. Innej zato zwierzyny podostatkiem: obiecał mi na jutrzejszy dzień wycieczkę do miejscowości, gdzie zeszłej nocy pantera, wystawionego na przynętę wołu, ubiła i jest możliwość dostania jej.
Roztasowałem się wygodnie w willi pułkownika, doktora zaś i Stefana pomieszczono w ogrodzie pod namiotami. Willę stanowi obszerny i ładny domek, z kamienia zbudowany, dość dziwacznie zzewnątrz wyglądający, bo zdobią go gzymsy i filary starej świątyni indyjskiej.
Wieczór zeszedł szybko na pogadance z państwem Gerard. Pułkownik polował między innemi i w Karpatach węgierskich na jelenie, o których mówi, że po Wapiti są to w rogach najpiękniejsze jelenie na świecie. W Warszawie przesiedział trzy tygodnie jako angielski wysłannik wojskowy podczas wielkich manewrów — tematu do rozmowy zatem dosyć.
5 marca. Raniutko poszedłem sztućce próbować, gwaliorskie bowiem pudła do antylop zachwiały me zaufanie do mych nowych Springerowskich ekspresów. Okazało się jednak, że strzelają celnie, niemniej i grubokalibrowy sztuciec w Kalkucie nabyty.
Pułkownika zastałem już na placu ćwiczeń wojskowych, przyglądającego się ewolucyom swych żołnierzy; piękne i rosłe chłopy, z północnych prowincyj rekrutowane, typem twarzy podobni nieco do Czerkiesów, w mundurach z szarego płótna, w niebieskim zawoju na głowie. Konie mają przeważnie arabskie, z Arabii importowane małe nieco, lecz ogniste i rącze.
Największa trudność w formowaniu kawaleryi w Indyach, to brak koni i wysoka ich cena. Każdy żołnierz wstępujący do pułku, winien złożyć do kasy rządowej wartość przydzielonego mu konia, w pieniądzach, od 350—500 rupii (1 rupia = mniej niż dwa franki) a z chwilą wyjścia ze służby wojskowej rząd mu złożoną sumę zwraca. Ułatwia to rządowi stronę pieniężną, lecz pozostaje trudność co do braku koni. Z Arabii dostatecznej ilości nie mogą dostarczyć, krajowy chów zaś się zupełnie nie udaje, a usilne i różnorodne starania rządu i osób prywatnych w chowie koni tylko ujemne osiągnęły rezultaty. Klimat widocznie nie sprzyja, konie bowiem w pierwszem zaraz pokoleniu wyradzają się i rzadko dobre okazy krajowego chowu spotkać można. Udają się jedynie mucyki krajowej rasy, lecz są to muce, nie konie, do armii niezdatne. Robiono próby z angielskimi końmi wyścigowymi, lecz te się absolutnie nie powiodły: koń angielski importowany wręcz nie znosi klimatu. Najlepiej stosunkowo udają się araby, lecz i te w drugiem pokoleniu tracą typ zupełnie. Ostatniemi czasy zaczęto przywozić en masse z Australii konie pół-krwi angielskiej, więcej się one do zaprzęgu niż pod wierzch nadają, gdyż na teren indyjski wydają mi się za ciężkie, choć widziałem całe pułki sformowane z koni australskich. Pokazywał mi pułkownik koszary swego pułku: liche, z gliny ulepione baraki, konie stoją w szałasach bez ścian, arabskim zwyczajem spętane i do kołków w ziemi przywiązane. Domki oficerów mniej niż skromne, ale w takim klimacie, jak indyjski, jest to możliwe i namiot nieraz wygodniejszy i ładniejszy bywa niż dom.
Sama Goona, to nędzna wioska z nieliczną krajową ludnością, właściwe miasteczko o ile je tak nazwać można, to wojskowa osada, tak zwana po angielsku »cantonment«. Najpiękniejszy budynek w całej Goonie, quasi rezydencya panującego, to willa naszego gospodarza; obok klub oficerski i kilka okazalszych domków oficerskich, w cieniu pięknych ogrodów stojących. Za przykładem szefa wszyscy tu tylko mówią i myślą o polowaniu i sporcie. Kilka placów do gier angielskich, criquet, polo, lawn-tennis dla oficerów i prostych żołnierzy nadaje całej miejscowości cechę jakby jakiejś sportowo-wojskowej osady. Sam Gerard żyje tu sobie jak mały monarcha, otoczony swymi żołnierzami, strzelcami i liczną służbą domową.
Po śniadaniu ruszyliśmy na polowanie »tongą« czyli wózkiem na dwóch kołach, bez dyszla, niepraktycznym i niewygodnym zaprzęgiem. Jedyny sposób dobrej i szybkiej jazdy w tym kraju — to konno, wogóle jedynie możliwy, gdy się z bitej drogi w dżungle zbacza.
Co jest »dżungla« indyjska, niełatwo określić ani opisać. Sam wyraz wzięty z hindustańskiego, został w angielskim języku ogólnie przyjęty i ciągle go się używa. Otóż każdy nieuprawny obszar ziemi większych rozmiarów, mniej lub więcej lasem, krzewami lub trawą tylko pokryty, byle do uprawy nieprzydatny i do niej nieużyty, nazywa się »dżunglą«. Jak konfiguracya ziemi i rodzaj wegetacyi w każdej niemal części Indyj są różne, tak i dżungle są jedne do drugich niepodobne. Dżungle Assamu od środkowo-indyjskich różnią się tak jak n. p. moczary Pińszczyzny od karpackich borów, jedno i drugie nazywa się dżunglą, jak n. p. w naszym języku mówi się knieja o każdem schronisku dzikiego zwierza, bez względu na rodzaj lub gatunek miejscowości. Dżungle centralno-indyjskie, które mam przed oczyma i które w znacznej części pokrywają tak zwane centralno-indyjskie płaskowzgórze, (około 1000' nad powierzchnią morza), to ogromne milami wzdłuż i wszerz ciągnące się obszary kamienistego gruntu, gdzieniegdzie równe jak step, częściej wznoszące się w pasmo niewysokich pagórków, poprzeżynane we wszystkich kierunkach strumieniami o kamienistem łożysku i urwistych brzegach, zwykle prawie zupełnie wyschłemi i tylko w porze deszczów wzbierającemi do wielkości rwących potoków.
Nad ich brzegami piętrzą się nagie skały, gdzieniegdzie olbrzymie głazy kamienne tworzą ciemne jaskinie i głębokie wertepy, tu i owdzie wznosi się wyższy pagórek, jak kopiec z kamienia, wulkanicznej formacyi. Cały ten obszar niezmierny, zarosły gęsto krzakami kolczystych krzewów, karłowatemi drzewami, powojem rozmaitych roślin pasożytnych, wijących się w około drzew egzotycznych, nisko nad ziemią rosnących, podszyty gęstą, do wzrostu człowieka wysoką, o tej porze roku spaloną trawą. Gdzieniegdzie po dolinach gąszcz się przerzedza, teren równy, nagi jak step, pokryty tylko niewielkiemi kamykami — istna kamienna pustynia. Dziko i chaotycznie to wygląda, jakby ten szmat ziemi wyszedł z chaosu stworzenia niesformowany i niewykończony ręką Stwórcy. Ni to las, ni step, ni pustynia, wszystkiego po trochu, w nieładzie obok siebie porozrzucane. Chcieć opisać dżungle, należałoby jeszcze opisać całą botanikę nazw, setek gatunków roślin, krzewów, drzew, powoi, całą roślinność podzwrotnikowej strefy, obszary te pokrywającą — przechodzi to jednak moje znajomości botaniczne.
Jedynemi drogami w dżungli są ścieżki i przesmyki dzikiego zwierza w trawie wydeptane. Gdzieniegdzie wyrastające wysokie drzewo, lub wyższy szczyt pagórka, stanowi jedyny sposób oryentowania się w tym przestworze gąszczów, kamieni i głazów. Ważną rolę w dżungli dla myśliwego odgrywają potoki i łożyska strumyków, tu się bowiem zwierz dziki nocą do wodopojów ściąga i niedaleko od nich zwykle w dzień zalega, to też poluje się zwykle w okolicy strumyków, czasem nad samemi ich brzegami.
Lecz wróćmy do polowania. Po kilku milach jazdy porzuciliśmy »tongę« i konno przez dżungle dostali do naznaczonego miejsca zebrania, gdzie oczekiwała nas, pod komendą żołnierzy z pułku Gerarda, naganka złożona z kilkudziesięciu krajowców, zupełnie nagich z fartuszkiem tylko na biodrach. Pułkownik tak doskonale swych żołnierzy wytresować i do polowania włożyć potrafił, że używa ich nietylko do zbierania ludzi i prowadzenia naganki, lecz ma pomiędzy nimi kilku znakomitych myśliwych, którzy, obznajmiwszy się z miejscowością, znają legowiska zwierza, śledzą za nim i całe polowanie układają. Pierwszy pomiędzy nimi, prawa ręka Gerarda, gdy chodzi o urządzenie polowania, sierżant Mahmud Khan, muzułmanin z nad granicy Afganistanu. Poluje się z naganką w zwyczajny sposób, biorąc tę lub owę knieję, w której się zwierza spodziewa. Myśliwi rozstawiają się o ile możności na wysokich stanowiskach na skale lub częściej na drzewach, by z wyższego stanowiska jak najwięcej terenu okiem objąć. Robi się to po części dla bezpieczeństwa przed tygrysem lub panterą, szczególnie zaś dlatego, że stojąc na ziemi w gąszczu i trawie, nicby się przed sobą nie widziało.

Pantera, zjadłszy wczoraj wołu, dzisiaj znowu zadusiła dużego cielaka; wszelkie było zatem prawdopodobieństwo zastania jej w pobliskiej kniei. Widzieliśmy szczątki jej nocnego bankietu: tylko głowa i przednie łopatki pozostały z biednej ofiary. Wołu na przynętę wystawia się
NASZA NAGONKA.
w miejscowości, gdzie tygrys lub pantera prawdopodobnie się znajdować może; przywiązuje się ofiarę do drzewa, zwykle nad brzegiem strumyka, gdzie zwierz do wodopoju ściąga. Jeżeli tygrys lub pantera znajduje się w pobliżu, niezawodnie przynętę odnajdzie, jednem uderzeniem łapy powaliwszy, zadusi i trzy czwarte jej pożre, zostawiając resztę na dzień następny. Obżarty mięsem zwierz nie uchodzi zwykle daleko od miejsca, gdzie wołu zadusił i zalega w najbliższym gąszczu; od sprytu ludzi i doświadczenia myśliwych zależy oznaczyć knieję, w której zwierz zaległ. Dokładna znajomość miejscowości, zwyczajów zwierza, myśliwski instynkt jednem słowem, grają tu najważniejszą rolę, rozumie się jednak, że absolutnej pewności tego, gdzie się zwierz znajduje, nigdy spodziewać się nie należy. Wprawne oko myśliwego, po wielkości rany w karku ofiary, odrazu rozpozna czy pantera czy tygrys wołu zadusił.

Nie bez emocyi zająłem pierwsze me w Indyach stanowisko przed ciemnym gąszczem, w którym pantera znajdować się miała; tymczasem jak to często bywa, czy się ludzie w wyborze kniei pomylili, czy też zwierz się był pierwiej wyniósł, pantery nie zastaliśmy.
W drugim miocie urocze miałem stanowisko na stoku stromego pagórka; ledwo naganka ruszyła, usłyszałem przed sobą trzask gałęzi i hurkot staczających się z góry kamyków... Chwila emocyi — gdy w tem, dobry nasz znajomy dzik, wytknął na mnie na kilkanaście kroków. Ładna sztuka, u nas nazywałby się wycinkiem, tu zwą takiego odyńcem.
Wogóle dzik indyjski mniejszy od naszego, jaśniejszy w szerści, łeb ma dłuższy i spiczasty. Pospolita to w Indyach zwierzyna, nikt na nią uwagi nie zwraca, i tylko konnno[1] z dzidą (t. zw. po angielsku »pig-sticking«) na dziki polują. Prawdziwie rycerska to zabawa, do której dobra jazda i wprawne oko, niemniej od osobistej odwagi, zręczności i siły potrzebne. W Goonie teren do tego sportu nie odpowiedni, zbyt skalisty i górzysty a chociaż próbowaliśmy później parę razy konno na dziki zapolować, nie udało nam się jednak ani jednego zakłóć.
Pod koniec miotu znowu usłyszałem przed sobą w trzcinowym gąszczu łamanie i trzask gałęzi, jak gdyby najgrubszy zwierz przez krzaki się przedzierał. Stałem chwile złożony, co najmniej tygrysa się spodziewając, gdy trzy pawie, ślicznie ubarwione koguty, zerwały się o kilka kroków przedemną z okrutnym hałasem. Żaden zwierz tyle hałasu w miocie nie robi, co paw: stąpa ciężko jakby jeleń szedł, i wogóle nieznośne to dla nerwów myśliwego stworzenie, tem więcej, że ich nawet strzelać nie wolno i nie wypada, Hindusi bowiem pawia za świętego ptaka uważają. Mnóstwo tu tych pięknych ptaków w dzikim stanie; szczególnie ślicznym jest widok koguta, gdy pod słońce lecąc, w całym blasku cudnych piór zajaśnieje. Gatunek ten sam, co naszych pawi domowych (Pavo cristatus).
6 marca. W kilku miejscowościach mamy porozstawiane woły na przynętę, lecz o tygrysach dotąd żadnej wiadomości. Dalsze moje zamiary w ten sposób się układają, że zabawię jeszcze parę dni w Goonie, polując w okolicy, a z początkiem przyszłego tygodnia mamy obozem wyruszyć o jakie mil 40, by w głębi dżungli parę tygodni pod namiotem spędzić i tam szczęścia spróbować.
Dzisiaj znowu wzięliśmy kilka miotów niedaleko domu. W pierwszym spodziewano się »na pewno« pantery, nie zastaliśmy jej, natomiast dwie hyeny wyszły między pułkownikiem i Stefanem. Widziałem je zdaleka, nie mogąc rozpoznać co to za zwierz. Ohydne to bestye, uważają je tu za niegodne strzału i tylko konno, psami je niekiedy biorą, gdy sie uda je na otwartą miejscowość wyparować.
W drugim miocie stado dzików, z 20 sztuk rozmaitego kalibru złożone, na mnie wypadło... Ubiłem wycinka i lochę.
W ostatnim miocie siedziałem w konarach figowego drzewa u stóp skalistego, gęsto zarosłego pagórka; za mną czysta halawa. Naganka była już w połowie miotu, pawie się poczęły zrywać, stadko dziwnie upierzonych kuropatw (Francolinus pictus) przeciągnęło i siadło opodal na halawie. Patrzałem chwilę za niemi, gdy nagle mignęło mi coś białawego na szczycie pagórka w tak ciemnym gąszczu, że nie mogłem rozpoznać gatunku zwierza. Mimowolnie podniosłem strzelbę, bardzo nieznacznie, lecz dostatecznie by zwierz się zatrzymał, zoczywszy zapewne odbłysk lufy w słońcu. Gęsty krzak mimozy zakrywał mi go zupełnie, czułem jednak, że jest to coś niezwykłego i wstrzymując oddech, nieruchomy, wytężyłem wzrok w tę stronę. Nagle błysnęły za krzakiem czarnobiałe centki, Pantera, gdyż to ona była, z szybkością błyskawicy zwróciła się na miejscu i nim pomyśleć mogłem o strzale, znikła za stokiem pagórka. Widziano ją z sąsiedniego stanowiska, jak w susach bokiem z miotu się wynosiła. Rzecz nie do uwierzenia jaki to zwierz ostrożny, szczególnie w takiej miejscowości jak Goona, gdzie często nań polują; najmniejszy ruch myśliwego wystarczy by go spłoszyć.
Miałem przeto szansę doskonałą, lecz jak mówi piosnka w jakiejś niemieckiej operze:
»Es wär zu schön gewesen
Es hat nicht sollen sein«.
7 marca. Znowu cały dzień od wschodu do zachodu słońca w dżunglach spędzony. O świcie pojechałem konno z Mahmud Khanem na podjazd, na kraniec dżungli, gdzie miejscowość więcej równa i otwarta, wysoką trawą pokryta, dokąd zwierzyna rankami za żerem wychodzi. Słońce jak czerwona kula ognista, wychylało się z za horyzontu, gdyśmy ujrzeli pierwsze sztuki pasących się gazeli (Gazella Benetti) i t. zw. centkowanych jeleni (Axis maculata). Te ostatnie, śliczne zwierzęta, wielkości danieli, z blado-żółtemi centkami na rudem tle, w rogach jak nasze jelenie. Zwierzęta te tak są ostrożne i ciągłem polowaniem płoszone, że się na możliwą odległość absolutnie nie dadzą podejść; podczas całego mego pobytu ani razu do strzału do nich nie przyszedłem.
Formalny »pech« miałem tego ranka.

Zaraz z początku postrzeliłem koziołka gazellę w zadni bieg, żwawo jednak poszedł po strzale i zmięszał się z uciekającem stadem, tak, że nie warto było go szukać. Jadąc dalej nad brzegiem strumyczka, ujrzeliśmy o kilkaset kroków na przeciwległym brzegu stadko nilgajów (Portax pictus). Ogromne te zwierzęta, jak koń 14 miary, do łosia podobne, pasły się spokojnie w wysokiej trawie: zsiadłem z konia i obok niego postępując, starałem się podkraść na strzał. Zauważyły jednak niebezpieczeństwo i zwolna zaczęły uchodzić. Chciałem szybko na konia wskoczyć, by im drogę zabiedz, gdy moja szkapa zlękła się czegoś i nim zdołałem się na siodle, ze strzelbą i odwiedzionemi na oba spusty kurkami, usadowić, pomknęła cwałem w przeciwną stronę; ja zaś, straciwszy równowagę w raptownym obrocie, znalazłem się w niemiłem bezpośredniem zetknięciu z matką ziemią, kamienistą w tem


NILGAJ (PORTAX PICTUS).
miejscu. Potłukłem się fatalnie w bok i w rękę, w której strzelbę trzymałem, koń uciekł i zamiast nilgaja, trzeba było jego podchodzić i łapać. Nareszcie znalazłem się znowu na siodle i ruszyliśmy galopem, w kierunku, w którym nilgaje były uszły. Zoczyliśmy je niebawem; na stoku małego wzgórka, stały kupką, ostrożnie się rozglądając. Nie śmiałem bliżej podjeżdżać, zeskoczyłem z konia i na jakie 200 kroków, wybrawszy największą sztukę, posłałem jej kulę z ekspresa. Padła w ogniu jak piorunem rażona. Otworzywszy strzelbę, biegłem uradowany, by piękną zdobycz obejrzeć, gdy mój nilgaj wstał na równe nogi, pomknął za uciekającym w nieładzie stadem i nim zdołałem strzelbę zamknąć i strzelić, znikł mi za stokiem pagórka. Farby nie było można odnaleść: przeszukaliśmy wzdłuż i wszerz miejscowość, przepadł bez śladu[2]. Miałem przy tem zdarzeniu i później nieraz sposobność przekonania się, że w tutejszych dżunglach prawie każdy postrzałek uchodzi. Szukanie w ciemnych gąszczach i na skalistym gruncie nader trudne i zwykle bezskuteczne, tem bardziej, że w słonecznym skwarze, rana szybko zasycha i farby nie puszcza. Wystarczy, by zwierz, chociażby śmiertelnie ranny, paręset kroków od miejsca strzału uszedł, by go nie znaleść, chyba wróciwszy nazajutrz, po sępach krążących znajdziesz miejsce, gdzie leżą niedojedzone przez hyeny i szakale resztki postrzałka. Utrudnia to ogromnie polowanie a raczej wpływa ujemnie na jego rezultat. Ze smutną miną i potłuczonym bokiem podążyłem do naznaczonego miejsca, gdzie mię Gerard oczekiwał i zkąd mieliśmy polowanie z naganką rozpocząć. Pani Gerard też przybyła ze swemi pieskami. W rozpiętym namiocie spożyliśmy śniadanie i przed południem rozpoczęli polowanie. Mioty ciągnęły się wdłuż rzeczki Negri zwanej. Z naszych stanowisk mieliśmy najśliczniejszy widok, jaki sobie wystawić można. Setki rozmaitych ptaków ożywiało rzeczkę i jej brzegi. Cudnie upierzone kaczki bramińskie (Casarca rutila), kormorany, czajki, czaple o płaskich dziobach, białe jak śnieg ogromne żórawie z czerwonemi głowami (Grus virgo i Grus antigona) miały tu swe mieszkania. Zwierza też mnóstwo nad rzeczką; między innemi widziałem w jednym z miotów, po raz pierwszy 4 łanie indyjskiego jelenia zwanego Samburem (Rusa Aristotelis), wysoko przez myśliwych cenionej zwierzyny. Piękna para rogów tego jelenia, do najpiękniejszych myśliwskich trofeów należy. Do łań naturalnie nie strzelałem, jak wogóle do niczego, gdyż w każdym miocie w oczekiwaniu pantery, pierwszy strzał do niej był zastrzeżony. Tej zaś, jakby na złość ani śladu. Cały urok indyjskiego polowania leży w tej niesłychanej rozmaitości i ilości zwierza, jaką się na każdym kroku spotyka. Na jednem stanowisku widzi się nieraz trzy lub cztery gatunki cerwidów, hyeny, wilki, dziki, lisy, nie mówiąc już o tem, że się w każdym miocie pantery, nawet tygrysa spodziewać można. A ptastwa co za rozmaitość! Z ornitologią w ręku, trzebaby przestudyować całą faunę ptasią podzwrotnikowych stref, by prócz gatunków wodnego ptastwa wyliczyć wszystkie okazy kuropatw, frankolinów, pawi, gołębi, papug i t. d. przeciągających w każdym niemal miocie nad głową myśliwego. W tem właśnie dżungle są niezrównane, że miłośnik przyrody odnajduje w nich bogate skarby a myśliwy znudzić się nie może.

Ilość zwierza w okolicach Goony tem bardziej zdumiewa, że tu cały krągły rok polują. Od oficera do prostego żołnierza, co tylko w pułku żyje i strzelbę nosi, po dżunglach się ugania, strzelając wszystko, co pod lufę popadnie od gołębia do tygrysa. To jest powodem, że zwierz taki ostrożny i mimo ilości, jaką się widzi, niełatwo go dostać.
Naganka nie chodzi, jak u nas, równo i porządnie. Zajmowane ostępy duże, niezrównanej konfiguracyi, teren skalisty, wertepami przecięty, utrudnia chód naganki, do tego ludzie, z obawy przed tygrysem lub panterą, w kupki się zbijają, ciemne gąszcze ostrożnie wymijając, za lada szelestem wyłażą na drzewa i tracąc linią porządkową, nieraz wychodzą z innej strony niż stoją myśliwi. Dziwić im się nie można: nadzy i bezbronni z kijem w ręku, pierwsi wystawieni są na napad dzikiego zwierza, gdy ten postrzelony w tył się rzuca. Rzadko też mija sezon polowania, by kilku naganiaczy ofiarą nie padło. Istnieją w tym celu ostre reguły dla myśliwych, którzy po strzale do tygrysa lub pantery, obowiązani są dać świstawką umówiony sygnał, dla ostrzeżenia naganki, co się ze zwierzem stało. Jak ci ludzie wogóle boso i bez ubrania są w stanie chodzić po tych gąszczach, jest to dla mnie prawdziwą zagadką. Nietylko każdy krzak, lecz każda roślina, drzewo, trawa niemal ma długie kolce i ostre jak brzytwa końce. Po kilku dniach chodzenia w dżunglach miałem twarz i ręce we krwi a ubranie podarte w łachmany.
W ostatnim miocie potężne stado nilgajów przebiło linią naganki i niestrzelane w tył uszło. Ziemia dudniała od ich galopu, jakby pułk kawaleryi gdzie pędził. Wolno już było strzelać do wszystkiego. Pułkownik ubił dzika odyńca, ja z »Colindiana« spuściłem kilka kaczek bramińskich i frankolina. Bramińskie kaczki, najpiękniejsze jakie w życiu widziałem, białe z czerwonemi łbami, z wierzchu ceglaste. Niestety, niema tu nikogo, ktoby z ptaka umiał skórkę ściągnąć i należycie spreparować.
8 marca. Niedziela — dzień odpoczynku, zajęty pisaniem listów, fotografowaniem i przechadzką po pięknym parku państwa Gerardów. Dzisiejsza poczta przyniosła mi list z Hayderabadu od jednego z adjutantów tamtejszego Maharadży, z doniesieniem, że Jego Wysokość Nizam (taki tytuł nosi książę Hayderabadzki) uprzedzony przez lorda Beresforda i jenerała Robertsa, rad będzie przyjąć mnie u siebie w początkach kwietnia i pozwoli mi zapolować. Co do wielkiej dorocznej wyprawy na tygrysy, niewiadomo czy książę sam pojedzie, czy nie. W pierwszym wypadku, niema dla mnie nadziei, gdyż Maharadża zwykł sam na tygrysy polować i tylko wtedy, gdy sam nie jedzie, zaproszeni goście biorą udział w wyprawie. Wiadomość ta o tyle była mi na razie pożądaną, że ustala me projekta po pobycie w Goonie. Pierwszego kwietnia w każdym razie muszę być w Bombayu dla wyprawienia konia araba do Europy, Bombay mi zaś po drodze do Hayderabadu.
Po południu dał nam pukownik[3] przedstawienie wojskowych popisów swych żołnierzy, rodzaj dżigitówki czerkieskiej. Z zadziwiającą zręcznością wyprawiali rozmaite sztuki na koniach, podejmując dzidą w największym pędzie pomarańcze z ziemi, lub w pełnym galopie jednym zamachem szabli przecinając wiszącego barana i t. p. Dzielny pułkownik na pięknym siwym arabie, którego z Bagdadu przyprowadził, sam się również popisywał.
Przed wieczorem raportują, że wół wystawiony na przynętę o 15 mil od Goony, został zeszłej nocy ubity i pożarty. Wielkość rany w karku ofiary wskazuje na tygrysa.
Na jutro przeto nadzieja!
9 marca. O dziewiątej rano staliśmy już na stanowisku, przebywszy jednym galopem 15 mil angielskich, dzielących tę miejscowość od Goony. Gerard ma zwyczaj, gdy mu konia przed ganek przyprowadzą, cwałem z domu ruszać i nie pytając o dystans ani teren, jednym równym galopem całą drogę odbywać. Niema czasu do stracenia, chcąc za nim zdążyć, trzymać się zaś trzeba blisko, bo wobec mylnej drogi i falistego terenu, łatwo można się zgubić. Ma pięć dzielnych arabczyków, do skalistego gruntu przyzwyczajonych, które z zadziwiającą zręcznością po trudnym terenie galopują.
Źle mówię, żeśmy »stali na stanowiskach«, siedzieliśmy raczej w konarach jakichś niskich drzew egzotycznych; przed nami gąszcz, na lewo nad strumykiem niedojedzone szczątki wołu, zdają się potwierdzać bytność w miocie zabójcy, prawdopodobnie pantery, która według zapewnień miejscowych ludzi w skalistych jaskiniach w środku miotu się znajdujących, po sutej uczcie zaledz musiała.
Puszczono pieski pułkownika, kilkanaście małych fox-terrierów; psy te są o tyle przydatne, że każego[4] zwierza, na którego natrafią, tygrysa nie wyjmując, odważnie atakują, tak są przytem zręczne i rozumne, że zawsze daleko od jego pazurów się trzymać umieją, głośnem szczekaniem wskazując, gdzie się zwierz obraca. Pomoc w tem wielka dla naganki, która w razie podejścia zwierza do jej linii, ostrzeżona głosem psów, ma zawsze czas na drzewo się schronić. Ledwo się miot rozpoczął, usłyszałem przed sobą zawzięte ujadanie całej psiarni; przeszedł kawał czasu, nic jednak nie wychodziło. Psy ciągle na jednem miejscu ujadały. »Pantera pewno w jaskini« — pomyślałem sobie. Pułkownik zeskoczył z drzewa, my za nim i puściliśmy się w miot, przedzierając przez kolczyste zarośla i krzaki. Po chwili znaleźliśmy się na szczycie pagórka: ogromne bloki kamienne wytworzyły tu jakby równą terasę, pod nią czerniał otwór jaskini, przed którą psy rwały jakieś niewielkie zwierzątko. Była to młoda hyena, którą matka, za nadejściem psów, sama zmykając, tymże na pastwę zostawiła. Pantery ani śladu. Po drodze do dalszych miotów, psy, buszując po dżungli, wpadły na indyjskiego kota dzikiego (Felis viverrina), i zapędziwszy go do jaskini, walną bitwę z nim stoczyły. Ciasny otwór jaskini nie dozwalał dojrzeć przebiegu zaciętej walki: hałas, wrzask, pisk, skomlenie — echem się rozlegało po skałach. Dzielny kocur byłby się może zwycięsko z tej imprezy wywinął i mimo nierównej walki, bo piesków było dużo, z życiem cało uszedł, gdyby nie tyczki i kije dojeżdżaczy, którzy dobiwszy go, martwego z jaskini wyciągnęli. Zapamiętale się musiał bronić, jak świadczyły porozdzierane i krwią oblane fizyonomie naszych fox-terrierów. Felis viverrina, żbik indyjski, do naszego żbika budową ciała podobny, jest od niego nieco mniejszy, na niższych nogach i słabszy w ciele. Futerko ma miękkie, popielate, gęsto czarnemi centkami nakrapiane. Żyje pospolicie w całych Indyach, przeważnie w miejscowościach skalistych, których jaskinie dają mu ulubione schronisko.
W drugim miocie, ledwo zajęliśmy stanowiska, przybiegł zdyszany Hindus, głęboko widocznie wzruszony i żywo gestykulując opowiedział Gerardowi, że zachodząc z obławą do miotu, widział na parę kroków przed sobą przemykającego na trawie tygrysa. »Może to była pantera« — dodał. Dla Hindusa każdy zwierz zdaleka, czy hyena, czy niedźwiedź, wszystko jest tygrysem. Tak się panicznie boją tego zwierza, że ich oczy wszędzie widzą tygrysa. Bądźcobądź, widział coś nakształt tygrysa, uchodzącego w kierunku gęstej kniei na przeciwległym pagórku. Pułkownik szybko ludzi ściągnął, wskazał w jakim kierunku pagórek gonić, a nas rozstawił pod stromą, skalistą ścianą, gdzie zwierz miał wagę do pobliskiego gąszczu. Mnie postawił obok siebie. Miot się rozpoczął, ludzie się zbliżali, gdy ujrzałem, jak Gerard się złożył, długo wytrzymał i strzelił. Gąszcz i trawa zakrywały mi widok zupełnie, doleciał mię tylko krótki urwany ryk, i trzask gałęzi przede mną wskazał, że zwierz do miotu powrócił. Jakoż rozległ się głos świstawki, umówiony sygnał, że pantera postrzelona w tył się cofnęła. Zeskoczyliśmy z drzew i pobiegli do Gerarda. W podobnej chwili zawsze jest nieco zamieszania; nim się ludzie zejdą, psy odnajdą i dalszy plan działania ułoży. Jasna smuga farby w miejscu strzału wskazywała, że pantera ciężko strzelona. Psy podprowadzono na trop, tak były jednak zziajane i gorącem zbite, że tropu nawet podjąć nie chciały, trzeba było zatem iść bez ich pomocy. Ustawiliśmy się linią, każdy myśliwy mając po dwóch żołnierzy z dzidami u boku. Krok za krokiem, ostrożnie, gotowi do strzału, z palcem na cynglu, darliśmy się przez krzaki.
Kto sam nie doświadczył, nie uwierzy zapewne, że iść za postrzeloną panterą, inną sprawia emocyą, niż za dzikiem lub jeleniem. Co krok i co chwila niemal, człowiek napadu zwierza się spodziewa a gąszcz tak ciemny, że nim się pomyśli o strzale, może już być w zębach pantery. Żołnierze ciskają kamieniami przed sobą, i o ile możności drogę torują; ja sam trzymam się Gerarda i mam sposobność przyjrzenia się, jak ten stary i doświadczony myśliwy, ostrożnie, krok za krokiem postępuje.
Dochodzimy do linii naganki. Pocieszny widok Hindusów, którzy na głos świstawki w mig na drzewa powyłazili, i jak małpy pomiędzy konarami siedzą. Wtem jeden z nich wskazał ręką w kierunku kilku fantastycznie, jeden na drugim piętrzących się głazów granitu. W tejże chwili na 5 kroków przed sobą za blokiem kamiennym usłyszałem głośne mruknięcie. »Look out!« — krzyknął pułkownik. Złożyłem się w mgnieniu oka, lecz pantera zakryta skałą, ruszyła naprzód i znikła w gąszczu. Musiała być ciężko ranną, i nie czując się w sile podjęcia walki, uszła przed nami. Puściliśmy się za nią, na oko niemal, dopadła jednak labiryntu skał, kamieni i jaskiń. Straciliśmy farbę i musieliśmy od dalszego szukania odstąpić, tem więcej, że słońce się miało ku zachodowi i zaczęło się nieznacznie ściemniać. Raniony zwierz ukrył się w jaskini, jest zatem wszelkie prawdopodobieństwo, że go jutro odnajdą. Noc już ciemna była, gdyśmy wrócili do domu, z próżnemi co prawda rękoma, lecz, co do mnie przynajmniej, z wrażeniem nowego epizodu w myśliwskiem mem życiu.
10 marca. Żołnierze do dnia z psami poszli za panterą; pułkownik miał wojskowe zajęcia, nam zaś zeszedł czas na przygotowaniach do wycieczki obozem, na którą jutro mamy wyruszyć. Pułkownik niestety z nami nie jedzie, towarzyszy mi natomiast jeden z oficerów jego pułku, rotmistrz Grant, dobry myśliwy, znający miejscowość i ludzi; bardzo mi na rękę mieć go ze sobą, gdyż nie znając krajowego języka, nie zdołałbym sobie z ludźmi dać rady. Gerard pożycza namioty, pozostaje mi nająć konie wierzchowe, bryki, ludzi, kupić prowizye i t. d. Na szczęście w oficerskim klubie wszystkiego dostanie.
Pod wieczór w tryumfie przynoszą panterę. Zapomocą psów, odszukali ją w jednej z jaskiń blisko miejsca, gdzieśmy ją wczoraj porzucili; znaleźli ją dogorywającą i łatwo dobili. Śliczna sztuka, choć nie z największych, mierzy 6'6" od końca ogona do głowy, zwykły to bowiem sposób mierzenia tygrysa i pantery. Te ostatnie nadzwyczaj są co do wielkości nierówne: samice zwykle mniejsze, niektóre sztuki mało co większe od naszego rysia, natomiast wyrośnięty kocur nieraz wielkości małego tygrysa dochodzi. W kolorze szerści i wielkości centek również znaczne bywają różnice, i jedna skóra do drugiej nieraz zupełnie niepodobna. Na tej różnicy wzrostu i na odmianach koloru sierści fundują niektórzy przyrodnicy i myśliwi twierdzenie, że w Indyach jest kilka gatunków felidów, które zazwyczaj jednem mianem: »pantera« (Felis pardus) obejmują, i że lampart mianowicie stanowi odrębny od pantery gatunek. Większość zaś przyrodników jest zdania, że w Indyach pomiędzy panterami, »rodzaj« (genus) jest jeden, kilka natomiast istnieje »odmian« (varietas) i co do mnie, sądziłbym, że ci ostatni mają słuszność; wzmiankowane różnice bowiem tyczą się jedynie wzrostu i odmian sierści, nie są zaś zasadnicze co do budowy ciała i ubarwienia. Między naszemi niedźwiedziami naprzykład, żaden osobnik niemal do drugiego niepodobny, chociaż do jednego gatunku należą. Jedynie tak zwany po angielsku »hunting leopard« (Felis jubata) i »snow-leopard« (Felis uncia), stanowią odrębne od pantery gatunki. O pierwszym, tak zwanym lamparcie myśliwskim, będę miał później sposobność dłużej wspomnieć; drugi zaś, śnieżny lampart, zamieszkujący tylko szczyty Himalajów, nader jest rzadki, i skóra jego wysoce cenna. Widziałem jej jeden okaz w Dardżilingu u p. Möwisa, który 500 rupii (około 1000 fr.) za nią żądał.












ROZDZIAŁ V.



11 marca.

Raniutko wyprawiamy bryki z namiotami i służbą, sami zaś mamy po drodze wziąć kilka miotów, i pod wieczór dopiero do obozu ściągnąć. Pożegnawszy się z państwem Gérard, ruszamy na południe od Goony, w kierunku siniejącego na widnokręgu pasma niewysokich pagórków o fantastycznie piętrzących się skalistych szczytach, gdzieśmy dotąd nie byli. Wzgórza te mamy dzisiaj przegonić. Przybywszy na miejsce zebrania, zastajemy raport, że parę godzin temu widziano panterę, która z otwartej równiny do gąszcza ściągnęła. Gąszcz ludźmi obstawiono, aby nie wyszła, ewentualnie by śledzić jej ruchy. Bierzemy ten miot, pantery nie było; równie bezskutecznie zajmujemy następne ostępy, w ostatnim tylko doktor S. chybił dzika.
Słońce zachodziło, gdyśmy do obozu ściągnęli. Malowniczo wyglądały zdaleka rozpalone ogniska, migocące światła i na ciemnem tle drzew jasno odbijające białe ściany namiotów. Zastajemy przygotowany doskonały obiad. Trudno uwierzyć, jak smaczny obiad krajowy kucharz, bez wszelkich przyrządów, ogień na gołej ziemi rozłożywszy, w kilku prostych garnkach, zgotować jest w stanie.
12 marca. Pierwsza noc pod namiotem. Do dnia wyjechałem konno z Mahmud Khanem na podjazd, by spróbować, czy się nie uda gdzie strzelić gazellę lub Nilgaja. Ciemno jeszcze było gdyśmy wyruszyli, od wschodu tylko jasna smuga różowego światła wskazywała, że się niebawem rozwidni. Nie ujechaliśmy i kilkuset kroków, gdy zdało mi się, że na nagiej skale o kilkadziesiąt kroków przed sobą widzę niby czarną masę o wyraźnych konturach jakiegoś zwierzęcia. Zwróciłem się do Mahmuda, który widocznie w tejże chwili był to samo spostrzegł. »Riczi, Sahib, Riczi!« (Niedźwiedź, panie, niedźwiedź!) — szepnął mi zcicha. Piorunem zeskoczyłem z konia, na nieszczęście sztuciec był jeszcze nienabity, gdyż nie spodziewałem się go zapotrzebować pod samym obozem. W chwili gdy nabijałem strzelbę, niedźwiedź widocznie nas spostrzegł lub zwietrzył i zeskoczywszy na drugą stronę skały, zniknął nam z oczu. Rzuciliśmy się w tę stronę, lecz nigdzie nie mogliśmy go dopatrzeć; musiał się ukryć w jaskini, których w labiryncie skał i głazów było podostatkiem. Żal go było zostawić nie spróbowawszy nawet dostać. Mahmud galopem ruszył do obozu po fajerwerki, umyślnie w celu wykurzenia zwierza z jaskiń przyrządzone, a których spory zapas mieliśmy ze sobą w obozie. Powrócił po chwili z kilkoma ludźmi i fajerwerkami. Zepsuliśmy kilkadziesiąt sztuk tych ostatnich, w kilku jaskiniach je podkładając, pomimo to jednak niedźwiedź się nie pokazał. Jedyny to raz widziałem w Indyach niedźwiedzia. Później kilkakrotnie zdarzało się nam słyszeć od ludzi, że w tej lub owej jaskini, napewno się znajdować musi; próbowaliśmy w rozmaity sposób, lecz nigdy nie udało się nam go zobaczyć. Niedźwiedzi tu widocznie dosyć, codziennie niemal ślady ich widzimy. Indyjski niedźwiedź (Ursus labiatus) różny od naszego, znacznie mniejszy, włos ma czarniejszy i dłuższy, łeb również dłuższy, pysk spiczasty rudego koloru. Żyje w jaskiniach i nocą tylko za żerem wychodzi, dlatego go dostać niełatwo.
Tymczasem parę godzin zeszło, trzeba było wracać do obozu. Obóz nasz rozłożony w zielonym gaju olbrzymich tamarindów; namioty ustawione w półkole po jednym dla każdego z nas, piąty służy za jadalnią. W głębi stoją bryki, konie, obozują ludzie, ruch i gwar od rana. Do pięciudziesięciu ludzi mamy ze sobą — formalna karawana!
Ogromna ilość sług jest jedną z charakterystycznych cech domowego życia w Indyach. Do każdego rodzaju pracy około domu, lub nawet osobistej usługi, osobni są ludzie, z których każdy tylko te czynności wypełnia, które ściśle jego rodzaju pracy się tyczą. Ten, który buty czyści, za nic wody nie przyniesie i odwrotnie. W angielskich stajniach liczy się do każdego konia po jednym człowieku a nawet nieraz i po dwóch, jeżeli koń cenniejszy. Nigdzie podział pracy w ścisłem tego słowa znaczeniu nie jest tak skrupulatnie przeprowadzony jak w Indyach. Głównej tego przyczyny w bramińskiej religii i w podziale na kasty całego narodu szukać należy. Wogóle podaż pracy jest ogromną, wynagrodzenie śmiesznie małe, ztąd też w domu Anglika o średnich środkach materyalnych, widzi się nieraz 30—40 sług w domu zajętych.
Lecz wróćmy do naszego obozu.....
Mieszkańcy pobliskiej osady o dzikich twarzach, bez ubrania, prócz fartuszka na biodrach, przynieśli rozmaite wiktuały dla nas, ryż, kurczęta i t. p., i gapią się na »Sahibów«, pokornie pokłony bijąc, gdy się biały ku nim zbliży. Jeden z nich najwięcej nas zajmuje: przyszedł z wiadomością, że tejże nocy pantera zakradłszy się do jego zagrody, w środku wioski o pół mili od obozu położonej, wzięła młodego wołu (nie przynętę, lecz prosto z zagrody) i zaciągnęła do pobliskiej kniei. Skoro się ludzie zebrali, ruszamy śpiesznie w to miejsce. Obóz tymczasem mają zwinąć, i o ośm mil dalej, do miejscowości zwanej Ragogar posunąć. W wiosce oglądamy miejsce zbrodni, popełnionej rzeczywiście z niesłychaną zuchwałością. W otoczeniu kilkunastu chat, pod nosem śpiących ludzi, zadusiła pantera sporego wolika, wydarła go przez wysoki parkan i zawlekła pod pagórek w gąszcz o kilkaset kroków odległy; widzimy krwawy ślad, którędy biedną ofiarę ciągnęła.
Co za niesłychaną siłę w szczękach zwierz ten mieć musi, by taki ciężar jak wół, naprzód przez parkan przerzucić a potem spory kawał pod górę wlec! Sępy, gęsto na drzewach rozsiadłe, wskazują miejsce, gdzie leży pożarta ofiara. Bierzemy miot, z bijącem sercem wypatruję pantery — niestety! jeden zawód więcej powiększa spory już ich szereg. Znowu się gdzieś bestya wymknęła i przepadła bez śladu. Jak w każdem polowaniu na grubego zwierza, tak i tu, wiele, bardzo wiele od szczęścia zależy. Na ogromnym obszarze jednostajnej dżungli, gdzie skała koło skały się piętrzy, gąszcz gąszczu dotyka, nadzwyczaj jest trudno oznaczyć, dokąd zwierz się schronił i gdzie zaległ; wybór kniei polega na domyśle i instynkcie miejscowych ludzi, opartym wprawdzie na znajomości dżungli i zwyczajów zwierza, lecz jakże często zawodnym!
Odwrotna strona tego polowania na pantery leży, jak już wspomniałem, w konieczności puszczania bez strzału reszty zwierza. Dziś mogłem zabić kilka dzików i gazelli, oczekując jednak pantery, nie śmiałem strzelić, boby naturalnie ludzie skwapliwie pochwycili tę okazyą i powiedzieli, że ja panterę zestraszyłem.
Ptaków tu jeszcze więcej niż w okolicach Goony, między innemi widzę po raz pierwszy gatunek jarząbka brunatnego koloru z zielonawym piór odblaskiem (Gallopardix spadiceus). Ptak ten w skałach siedzi a gdy go zestraszyć, piechotą ucieka; nigdy nie widziałem, by się zerwał. Anglicy nazywają go spur-fowl, od pazurka u łapki w formie ostrogi (spur — ostroga). W niektórych kniejach, szczególnie w pobliżu wody, pawi tak dużo, że się zrywają całemi, tak zwanemi bukietami, jak bażanty w parkach. Mnóstwo też kuropatw, frankolinów i czarnych przepiórek. Wszystko to owoc zakazany: »strzelać nie można, bo pantera ruszy« — mówi Mahmud Khan.
W ostatnim miocie zabawne miałem stanowisko; obława zajęła stok pagórka mimozami zarosłego; gdy naganka dochodziła, zaczęły się z góry sypać jak z worka, dzikie małpy, jedna po drugiej, małe i duże, rozmaitego wzrostu, stare samce z brodami, samice niosące małpki na grzbiecie — pocieszny widok! Ze trzydzieści ich koło mnie przedefilowało. Tak są duże, że gdy się na łapy wzniosą, wzrostu średniego człowieka dochodzą; nie strzela się ich tu, również jak pawi i z tego samego powodu, Hindusi je bowiem za święte uważają.
Święta małpa Hindusów (Semnopithecus entellus), po krajowemu Hulman albo Huneman zwana, jest jednem z wielu tysięcy bóstw, którym Hindusi boską cześć oddają. Małpom są poświęcone osobne świątynie w Benares i wszędzie; czy to w dzikim stanie w dżungli, czy w pół oswojonym w pobliżu osad i wiosek, cieszą się małpy szczególnem ze strony krajowych mieszkańców poważaniem. Do niedawna kara śmierci groziła każdemu za zabicie świętego zwierza, biada Europejczykowi, któryby się był poważył rękę nań podnieść. Anglicy przez wzgląd na krajowców przestrzegają nietykalności małpy. Staro indyjskie podanie niesie, że gdy przed wielu tysiącami lat, olbrzym Ravan porwał boginią Sita, małżonkę boga Rania i na wyspę Ceylon się z nią schronił, małpy ujęły się za porwaną boginią, uwolniły ją z niewoli i utworzywszy z ciał swych, pozczepianych ze sobą ogonami, most przez morze, z Ceylonu do Indyi, Sitę napowrót do małżonka przywiodły. Od tej pory datuje się ubóstwianie małp. Im też, według podań Hindusów, zawdzięczają ludzie w Indyach odkrycie smacznego owocu »Mango« zwanego, który rzeczywiście do najlepszych fruktów należy, jakie na świecie spotkać można; niczem ananas, a nawet brzoskwinia w smaku i soczystości ustąpić mu musi. Bombay słynie z najlepszego gatunku mangosów, które tam nieraz wysokiej ceny, kilku rupii za sztukę dochodzą. W pojęciu przeto Hindusów zasługa małpy wielka, niedziw, że im spokojnie dozwalają pola swe i ogrody plondrować i krzywem okiem spoglądają na bezbożnika, który małpę ruszyć się ośmiela. Semnopithecus entellus żyje licznemi stadami w całych Indyach na południe od Gangesu, wyżej na północ się nie trafiają. Prócz tego gatunku, wiele innych rodzajów małp Indye zamieszkuje, między niemi również pospolitą jest Macacus radiatus, którego nieraz w okolicach Goony widziałem.
Pod wieczór przybyliśmy do Ragogar, gdzie zastaliśmy obóz rozłożony, namioty rozpięte i obiad przygotowany. Jesteśmy tu na gruncie jakiegoś indyjskiego książątka, który opodal na szczycie góry w obronnym zamku rezyduje. Potomek niegdyś potężnej dynastyi hindostańskich władców, dziś egzystuje tylko, dzięki protekcyi angielskiego rządu, utracił bowiem swe państwo w krwawych bojach z gwaliorskim Maharadżą, który całe jego terytoryum zaanektował. Dopóki był potężnym władcą, Anglicy neutralnie się zachowywali, gwaliorskiego księcia raczej forytując, dzisiaj jego protegują przeciw tamtemu. »Divide et impera« — stara maksyma, którą Anglicy, jako główną zasadę swej polityki przyjęli.
Legenda niesie o tutejszym księciu, że wielkie skarby posiada w ziemi ukryte, z obawy przed najazdem gwaliorskiego współzawodnika. Ledwo do obozu przybyliśmy, zjawił się jakiś urzędnik książęcego dworu, uprzejmie nas witając imieniem księcia i swe usługi ofiarując.
Nasz obóz rozłożony w obrębie starego fortu, od wieków w gruzach leżącego; o istnieniu jego świadczą gdzieniegdzie pozostałe szczątki murów i kamienne bryły. Miejsce jakby stworzone na obóz, który ocieniają wkoło cudnie kwitnące mangosy i figowe drzewa.
13 marca. Nad nami w drzewach papugi się gnieżdżą: wrzask, pisk, skrzek od samego rana. Do 9-tej oczekujemy raportów, żadnych jednak wiadomości nie przynoszą, wreszcie wracają wysłani ludzie z oznajmieniem, że przynęty nigdzie nie ruszone.
Aby tu daremnie czasu nie tracić, postanawiamy obóz zwinąć i dalej o kilkanaście mil w głąb dżungli się posunąć. Grant jedną stroną, ja drugą, puszczamy się w kierunku miejscowości Romnagar zwanej, gdzie wieczorem nowym obozem rozłożyć się mamy. Dżungla coraz gęstsza, okolica więcej górzysta i dzika. Z biedą przedzieram się konno za mym nagim przewodnikiem, który jak małpa ze skały na skałę skacząc, lub jak wąż w wysokiej trawie się wijąc, drogę mi wskazuje. Krajowcy tu widocznie myśliwi, niemal każdy z nich nosi strzelbę, jeżeli tem mianem nazwać można ich broń, wobec której, powiązana sznurkami pojedynka naszego Poleszuka, pierwszorzędną Lankastrówką się wydaje. Poprostu jest to długa lufa do kawałka zakrzywionego drewna przywiązana, bez zamków ni kurków. Chcąc wypalić, trzeba proch przez dziurkę w lufie wydrążoną loncikiem zapalić, a jednak od tej broni, z rąk krajowych myśliwych, padają setki zwierza, szczególnie jeleni i Nilgajów, które dla mięsa i skóry, masami strzelają. Ludzie tu dziksi niż w okolicach Goony, białego boją się jak dyabła; mieszkają małemi osadami w środku dżungli w nędznych lepiankach, nieraz w ziemnych kryjówkach i jak mnie zapewniali, w braku lepszego pokarmu ścierwem nie gardzą.
Na helawie, w wysokiej trawie udało mi się stadko gazelli zjechać; ledwo je z trawy widać było. Wybrawszy ładnego koziołka, strzeliłem go z ekspresa; po strzale podbiegł kilkanaście kroków i padł nieżywy. Większy od naszego rogacza, rogi ma prawie zupełnie proste, karbowane.

Musimy szybko się cofać. Gęste kłęby czarnego dymu wznoszą się przed nami. Dżungla się pali, widać płomień o kilkadziesiąt kroków. Szczęściem wiatr sprzyja, pędząc pożar równolegle z nami. O tej porze roku, pożary


GAZELLA INDYJSKA (GAZELLA BENNETTII).
dżungli bywają dosyć częste; mała iskierka z fajki lub rozpalonego ogniska, wystarczy, by zająć suchą jak pieprz trawę, ogień z szybkością błyskawicy się szerzy, zajmując nieraz milowe wokoło obszary. Nikomu to nie szkodzi, o dżungle nikt nie dba, chyba zwierz spłoszony; przeciwnie nawet, na spalonym gruncie trawa bujniej wyrasta. Mówią, że krajowcy sami pożary umyślnie wzniecają, by lepszą trawę na wypas bydła otrzymać. Przejeżdżamy obszary spalonej dżungli: nagie konary drzew sterczą jak szkielety na okopconym, czarnym i kamienistym gruncie; pusto tu i martwo, ni ptaka, ni zwierza nie zobaczy. W południe złączyłem się z Grantem i jego partyą, która drugiem pasmem dżungli postępowała. Grant zjechał leżącego w trawie jelenia Sambura: z pierwszej lufy ładunek klapnął, z drugiej do pomykającego chybił i tak stracił sposobność ubicia tego pysznego jelenia. Koło 4-tej doganiamy bryki obozowe, w dali srebrzy się na ciemnem tle gąszczu i skalistych wzgórków szmat wody, małe jeziorko wśród dżungli, obok którego mamy obozować. Gdyśmy dojeżdżali do jego brzegów, krokodyl chlupnął z brzegu do wody. Ogromne te jaszczurki (Gavial gangeticus) pospolite są w Indyach, trudno je jednak zabić, gdyż strzelone, chociażby ranne śmiertelnie, uchodzą do wody i przepadają. Na jeziorku roi się od ptastwa wszelakich gatunków, których wyliczyć nie pozwala mi brak dostatecznych ornitologicznych wiadomości. Środek jeziorka czernieje od masy kaczek, nurków i łysek; po brzegach kroczą poważnie ogromne żórawie, parami się trzymając, niezliczona ilość białych czapli z płaskiemi dzióbami, dalej czajki, kuliki i kulony nieznanych mi gatunków. Mając jeszcze przed sobą parę godzin do zachodu słońca, zamieniwszy sztućce na strzelby, rozstawiamy się w krzakach nad brzegiem jeziorka, posyłając paru chłopaków do wody, by kaczki ze środka spędzili. Zerwały się jak chmura i rozbiwszy w mniejsze stadka, poczęły krążyć nad nami, dając sposobność zużycia sporej ilości ładunków. Zabiłem pięć kaczek i krzyka: kaczki dwojakiego gatunku, jedne bronzowe, z białemi lotkami i brzuszkami, zwane po angielsku gadwall (Chaulelasmus streperus), drugie większe, jak gęsi niemal, popielatego koloru, z białemi odmianami na szyi i brzuchu (Anser indica). Grant także parę kaczek ubił i wyszturkał gdzieś w krzakach zająca, co razem z kaczkami stanowi smaczny dodatek do dzisiejszego obiadu, przerywający nieco jednostajność wiecznej baraniny, zwykłej w całych Indyach a w obozie wyłącznej niemal mięsnej potrawy.

14 marca. Dzień za dniem szybko mija, nigdy czas prędzej nie schodzi, jak na polowaniu w obozowem życiu. O grubszym zwierzu, niestety, nieliczne a właściwie żadnych wiadomości. Na kilkumilowej przestrzeni mamy porozstawiane woły na przynętę, tygrys dotąd żadnego nie ruszył. Grant do dnia pojechał na podjazd i z niczem powrócił. Postanawiamy przepędzić dzisiaj okoliczne knieje, jak to mówią »na podumajkę«; o tyle to ma swoję dobrą stronę, że do wszystkiego strzelać wolno.
Okolica mniejwięcej jednakowa, niezmierny obszar dżungli, skał niebotycznych i głazów, w kotlinie między górami płynie górski potoczek, wzdłuż którego mamy dziś polować.

W drugim miocie siedziałem na skale w głębi skalistego wertepu między dwoma wzgórkami. Ledwo naganka ruszyła, na prawo przedemną parę kamyków się stoczyło, gałęzie poczęły trzaskać i po chwili zoczyłem
OBÓZ POD RAGORARE.
potężnego byka Nilgaja, który powoli i niezgrabnie, ostrożnie się rozglądając, spuszczał się z górki na połeć o jakie 60 kroków ode mnie. Patrząc pod słońce wydawał się cały siny, prawie niebieski, ztąd też słusznie Anglicy »blue bull« czyli niebieskim bykiem go nazywają.

Poczekałem aż z górki zeszedł i w chwili gdy strumyczek w dole wertepu przeskakiwał, posłałem mu dwie kule ekspresowe. Po drugiej dał znak jak łoś strzelony i w niezgrabnych susach rwał pod przeciwległy pagórek. Po odgłosie drugiej kuli byłem pewny, że w nim siedzi, jakoż gdy naganka doszła, podbiegłszy do miejsca strzału, zoczyłem na kamieniu pierwszą kroplę farby.
Oddawna mam wrodzoną pasyą chodzenia za postrzałkami, pochwyciłem też skwapliwie tę sposobność i porzuciwszy resztę polowania, z kilkoma nagimi krajowcami, puściłem się tropem za postrzelonym zwierzem. Trudno sobie wystawić, jak żmudnem jest śledzenie tropu farby na gruncie skał i czerwonawych kamieni, gdzie farba przysychając odrazu na rozpalonym głazie, schodzi się niemal z kolorem skały lub suchych, czerwonawych liści. Byk słabo farbował, miejscami wcale nic; z mozołem i trudem wolno posuwaliśmy się naprzód, przedzierając przez kolczaste krzaki na stromym stoku pagórka. Hindusi z niesłychaną bystrością odnajdują najdrobniejszy ślad tropu, dzięki im zdołaliśmy go nie zgubić.
Zszedłszy z pagórka, wyprowadził nas ślad na równą przestrzeń, wysoką trawą zarosłą. Tu śledzenie farby na żółtej trawie było łatwiejsze, nareszcie po 3 godzinach marszu, doszliśmy nieżywego już Nilgaja. Kulę miał w brzuchu za nisko. Potężny byk, wielkości łosia; pierwszy raz widziałem zbliska tego zwierza, z tego bowiem, którego w Goonie zabiłem, tylko czaszkę i rogi przynieśli. Historya naturalna zalicza go do bowidów w sub-kategoryi »Tragelaplinae«. Przypomina nieco gatunek wielkich afrykańskich antylop, trudno jednak powiedzieć do czego on podobny, kształtem do łosia, garo ma wysokie jak koń, łeb jak u młodego byka, rogi zaś krowie, brzydkie i małe, śmiesznie małe w stosunku do ogromnego korpusu. Stare byki jak mój, z latami sinieją, niebieskawego nabierając koloru, klempy znacznie jaśniejsze. Skórę ma niesłychanie grubą i twardą: dawnemi czasy robiono z niej tarcze, wysuszona bowiem staje się twardą jak deska. Wogóle zwierz więcej oryginalny i ciekawy niż ładny, brak pięknych rogów odejmuje mu znamię pięknej trofei myśliwskiej.
Trudno opisać dziką radość poczciwych Hindusów, gdyśmy zwierzę doszli; śmiejąc się do rozpuku, poczęli pokłony bić, to mnie, to leżącemu Nilgajowi, jakby mu dziękując, że z jego łaski obiecany »bakszysz« kilku rupii dostaną — dla nich to fortuna. Zaczęły się między nimi długie, dla mnie naturalnie niezrozumiałe dyskusye nad Nilgajem, zapewne co do rozdziału »bakszyszu« lub transportu zwierza do obozu; pokazało się bowiem, że moi towarzysze za wysokiej są kasty, by się zniżyć mogli do zaniesienia zwierza do obozu. Musiałem zostawić go pod strażą i z powrotem śpieszyć, by koolisów po niego wysłać. Wracając naszym śladem, spotkałem się bec à bec z dwoma szakalami, które zwietrzywszy widocznie farbę, jej tropem śpieszyły na ucztę, ciesząc się już zapewne ze smacznego kąska, którego zastać nie miały.

15-go marca. Nilgaja w nocy przyciągnęli; jemu to zapewne zawdzięczamy niezbyt miły koncert szakali, które tuż pod mym namiotem się zebrawszy, wyły całą noc
OBÓZ POD LHOPAL.
żałośnie, jakby skarżąc się, że im uszedł smaczny kąsek postrzelonego Nilgaja. Obóz zwijamy i posuwamy się dalej o mil 12 do miejscowości Lopal zwanej. Wysławszy w przeddzień ludzi na zwiady, mamy tam na dziś urządzone polowanie. Ruszamy wcześnie, bo droga daleka, 12 mil na wskroś przez dżunglę. W mizernej osadzie Hindusów, z kilkunastu lepianek złożonej, oczekiwał nas wysłany w wilią Mahmud Khan z całym sztabem krajowych szikarich. Już po tajemniczej minie Mahmuda, z którą nas przywitał, można było się dorozumieć, że coś niezwykłego ma do doniesienia. Jakoż okazuje się, że ogromny, jak oni mówią, niebywałych rozmiarów tygrys zadusił tejże nocy wystawionego na przynętę wołu i zaległ w pobliskiej kniei. Z bijącem sercem zachodzimy do miotu, każdy sobą zajęty, cicho, nikt słowa nie mówi. Mahmud był już przedtem z krajowcami się ułożył, jak knieję zająć i gdzie myśliwych rozstawić. Mnie stawiają pierwszego w konarach jakiejś akacyi indyjskiej, dalej Grant, trzeci doktor S. Padło zabitego wołu przede mną leżeć musi, gdyż sępy krążą mi nad głową i kilkanaście ich tuż obok mego drzewa się rozsiadło. Brzydkie ptaszyska siedzą nieruchome, nagie szyje od czasu do czasu wyciągając.

Naganka ruszyła, zaczęły się emocye długiego wyczekiwania, gdzie każdy zmysł naprężony, za najmniejszym szelestem oddech w piersi zamiera i serce młotem walić poczyna. Myśliwy tylko pojmie emocyą moję w podobnej chwili; czuje się ją, ale opisać jej ani określić niepodobna.
Naganka się zbliżała, wreszcie ludzie doszli: tygrysa nie było. Pobiegłem do miejsca, gdzie przynęta była wystawioną. Na halawce obok potoczka leżał wół na wznak wywrócony i do przednich łopatek pożarty. W karku miał jednę głęboką ranę od zębów a z wierzchu znaki olbrzymich pazurów; musiał go tygrys najprzód uderzeniem łapy wywrócić, zanim go zadusił. Powróz, na którym ofiara do drzewa była przywiązana, naprężony był silnie, widocznie tygrys starał się, zabiwszy wołu, oderwać go od drzewa i w głąb gąszczu zaciągnąć. Koci to zwyczaj i charakterystyczna cecha tygrysa i pantery, że zawsze chcą swą ofiarę zawlec jak najdalej od miejsca, gdzie ją ubiją. Powróz jednak nie puścił, tygrys dał za wygraną i na miejscu pożarł wołu.
Zajęliśmy obok drugą knieję, potem trzecią, równie bezskutecznie, tygrys się gdzieś ulotnił. Na doktora S. wyszedł w pierwszym miocie pyszny jeleń Sambur i stał przed nim przez chwilę na kroków 20; naturalnie, do niczego prócz do tygrysa, nie wolno było strzelać. W ostatnim miocie tygrysa się już nie spodziewano, klauzulę przeto pierwszego strzału zniesiono. Przy samym końcu, gdy ludzie tuż przy nas już byli, padł strzał z sąsiedniego stanowiska, poczem ujrzałem jakieś czerwonawe zwierzę, wielkości wilka, wymykające bokiem z miotu, za daleko jednak, bym mógł o strzale myśleć. Pokazało się, że dwa dzikie psy wyszły na doktora S., jednego z nich tenże szczęśliwym strzałem na sztych w łeb rozciągnął, drugiego widziałem uchodzącego.

Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się widzieć dzikiego psa (Cuon rutilans). W środkowych Indyach i u podnóża Himalajów pospolite to zwierzę, choć rzadko się na polowaniach spotkać a tem mniej ubić go zdarza. Żyją parami, czasami w liczne stada się zbijając i wtedy biada zwierzęciu, które się przed nie dostanie. Ni jeleń, ni dzik, ni niedźwiedź nawet nie jest wolny od napaści stada


DZIKI PIES (CUON RUTILANS).
dzikich psów. Polują milczkiem, niesłychanie szybko za tropem wybranej ofiary pędząc; przytaczają nawet autentyczne zdarzenie, że stado dzikich psów, tygrysa do ucieczki zmusiło, zabierając mu zaduszonego przezeń Sambura. Para dzikich psów jest w stanie najlepszy zwierzostan w danej miejscowości w krótkim czasie zniszczyć: część wyduszą, resztę rozpędzą i rozgonią. Zwierzę to, wielkości wilka przelatka, zupełnie do niego podobne, włos ma krótki, rudo-ceglasty, ogon czarny, dla nas stanowi ciekawą trofeę. Charakterystyczną cechą natury dzikiego psa jest to, że się nigdy nie udało choćby jednego oswoić, złapane bowiem, pozostają strasznie dzikie i szybko giną w niewoli.

Przed wieczorem Grant polecił w tem samem miejscu co wczoraj drugiego wołu na przynętę postawić.
16 marca. Gorący dzień w ścisłem i całem tego słowa znaczeniu. Nadedniem wpadł Hindus »schikari« z wiadomością, że tygrys znowu wołu zabił i pożarł. Przechodzący przypadkiem niedaleko od tego miejsca przed północą mieszkaniec pobliskiej osady, słyszał szamotanie się i ryk biednego bydlęcia. W przeciągu 36 godzin zatem tygrys drugiego wołu pożerał. Nielada apetyt! Zebrawszy ludzi ruszyliśmy do kniei i zajęli miot jak wczoraj, inaczej nas tylko rozstawiono: na wczorajszem stanowisku doktora S., tam gdzie był wyszedł Sambur, stanął Stefan, od czasu obozowego życia pierwszy raz biorąc udział w polowaniu, dotąd bowiem, gdy się obóz przesuwał, razem z nim zostawał. Obok niego, na najlepszem niby miejscu, mnie postawiono, dalej Granta i doktora.
W połowie miotu padł strzał ze stanowiska Stefana, potem szybko za nim drugi, po chwilce trzeci. »Zabił, trzecim dobija« — pomyślałem sobie, — nie śmiałem jednak złazić, gdyż regułą tygrysiego polowania jest, tak długo po strzale na drzewie wyczekać, dopóki albo strzelający nie da sygnału, że zwierza na miejscu położył, albo prowadzący polowanie pierwszy ze stanowiska nie zejdzie. Postanowienie to bardzo jest racyonalnem, gdyż może się zdarzyć, że tygrys postrzelony lub chybiony obłoży i w innem miejscu wytknie. Tymczasem Stefan nie dawał świstawką sygnału, że zabił, Grant jak posąg dalej stał na drzewie — należało czekać. Naganka w mig po strzale umilkła, na drzewa się schroniwszy, ponura cisza zaległa, nic prócz sępów nad padłem krążących. Przeszedł kwadrans, który wiekiem mi się wydał; paliła mię ciekawość dowiedzieć się, co się stało, nie mogłem zaś dojrzeć stanowiska Stefana drzewami zakrytego. Jeszcze kwadrans minął, wreszcie Grant się ruszył do złażenia. Nie czekając na niego podbiegłem do Stefana, by się nareszcie o wszystkiem wywiedzieć. Okazuje się, że ogromny tygrys wyszedł na niego stokiem pagórka na kroków 40 i stanął przed nim na połeć, ponieważ szedł miotem równolegle z linią strzelców. Stefan nie strzelił, myśląc, że tygrys może ku mnie się zwróci: po chwili tygrys obłożył i drugi raz wyszedł na niego, tym razem na sztych w małej kotlince naprzeciw jego stanowiska. Przypuścił go na 25 kroków i gdy tygrys, skręciwszy się nieco, łopatkę mu pokazał, strzelił do niego z ekspresa pierwszy raz. Tygrys zwrócił się na miejscu i chrapliwie mrucząc, postrzelony widocznie, powoli darł się pod pagórek; wtedy strzelił drugi raz, tygrys wylazłszy na szczyt wzgórka, przystanął i Stefan miał czas na nowo nabić i trzecią kulę mu posłać, poczem zwierz znikł w gąszczu. Cały epizod nie potrzebuje komentarza: ten strzela do grubego zwierza, kto ma szczęście, nie ten, którego na najlepszych miejscach stawiają, dosyć jednak, że tygrys był strzelony i zapewne ciężko ranny, gdyż nie byłby tak wolno drapał się pod górkę i przystawał. Przybiegł Mahmud Khan z trzema innymi żołnierzami i poczęły się narady co robić wypada. Mahmud i żołnierze obstawali koniecznie by posłać do Goony po słonia i czekać do jutra, my z Grantem nalegamy, by, bądźcobądź, piechotą iść za śladem. Na tem drugiem stanęło i pierwsza rzecz naturalnie zaczęliśmy od dokładnego obejrzenia miejsca strzału. Farbę odrazu znaleźliśmy po pierwszej kuli, instynkt mi też mówi, że tylko pierwsza kula w nim siedzi, następne zaś strzały chybione. Ustawiliśmy się rzędem: Grant, Stefan, ja i czterech żołnierzy, Mahmud prowadził. Żołnierze co parę kroków wyłażą na drzewa, czy się nie uda ujrzeć leżącego zwierza. Farby dosyć, ślad wciąż prowadzi pod górę stokiem pagórka; niebawem znaleźliśmy się u szczytu tegoż, przed nami stroma obcięta ściana granitu i w dole skalisty wertep gąszczem zarośnięty. Widzimy po farbie, że tygrys przyszedł do skalistej ściany, za wysoko mu się jednak do skoku na dół musiało wydawać, gdyż widocznie przystanął, w dół popatrzał i na prawo wzdłuż ściany się zwrócił. Ściana się nieznacznie zniżała; w jednem miejscu kilka głazów jak stopnie schodów w dół prowadziło, tu się wertep zwężał, tworząc załom w skalistej ścianie. To miejsce wybrał tygrys, by się na dół spuścić, widoczne bowiem były krople farby na kamiennych stopniach. Mahmud tu przystanął i położywszy się na brzuchu, starał się zajrzeć pod siebie, pod załom ściany. Uszło mi to jakoś i nie zważając na niego, chciałem za farbą w dół złazić. Jedną nogą byłem już na pierwszym stopniu w dół prowadzącym, gdy raptem uczułem, że mnie ktoś z tyłu silnym ruchem za pasek uchwycił i całą siłą w tył w górę szarpnął. W tejże chwili rozległ się piekielny, ochrypły, demoniczny ryk i straszliwa bestya o krok przede mną z załomu ściany jak piorun wyskoczyła w miejsce, dokąd właśnie chciałem schodzić i w tejże chwili napowrót w tył się zwróciwszy, znikła nam z oczu pomiędzy skałami w ciemnym i wąskim wertepie.
Cały epizod trwał mniej niż sekundę, i o strzale mowy być nie mogło; popatrzyliśmy tylko po sobie; jeden żołnierz, nie wiem dlaczego, leżał na ziemi, Grant był blady jak trup, ja sam nie wiedziałem w pierwszej chwili, co się stało i kto mnie tak à tempo w górę szarpnął.
Pokazało się, że Mahmud zaglądając pod załom ściany, spostrzegł wyglądający z pod skały łeb przyczajonego tygrysa, zerwał się jak mógł najśpieszniej i przytomnem uchwyceniem za pasek w tył mię porwał. Gdyby nie on, byłbym się zapewne znalazł w zębach tygrysa, który zaległ w wydrążeniu skały i słysząc nadchodzących ludzi, przyczaił się do skoku. Kałuża farby w miejscu gdzie leżał, dodała nam otuchy i pewności, że daleko chyba nie pójdzie. Tymczasem nowe dyskusye i wątpliwości co dalej robić. Nie było bezpiecznem iść za nim w dół wertepu, obłożyliśmy zatem kołem i wyszli w miejscu, gdzie wąwóz się kończył a zaczynała, ogromną na półtora łokcia wysoką trawą zarosła i rzadko drzewami pokryta równina. Po chwili natrafiliśmy na smugę świeżutkiej farby, tygrys nie został przeto w wertepie, tylko jest przed nami. Dalej iść za śladem farby w wysokiej trawie, gdzie na krok literalnie nic się grzed[5] sobą nie widzi, było, gdy teraz o tem pomyślę, prostem szaleństwem, lecz wówczas się o tem nie myślało i linią się znowu ustawiwszy, z palcem na cynglu, jak na kuropatwy na porywanego w owsie posuwaliśmy się naprzód. Nawiasem tu wspomnę, że niema na świecie większej emocyi w polowaniu, jak piechotą iść za takim postrzałkiem jak tygrys; chęć ujrzenia zwierza łączy się z uczuciem śmiertelnego niebezpieczeństwa. Za najmniejszym szelestem krew w żyłach się ścina, niema nerwów, choćby nie wiem jak zahartowanych, któreby w podobnej chwili potężnemu wzruszeniu były w stanie się oprzeć. O ile bowiem polowanie na tygrysa, jeżeli się zachowa przepisane środki ostrożności, nie jest wcale niebezpiecznem, o tyle w razie zaniedbania powyższych środków, na dziesięć wypadków, ośm tragicznie się kończy. Kardynalną zasadą jest »nie stać na ziemi, gdy tygrys w miocie i piechotą nie iść za postrzałkiem«; naturalnie — nulla reguła sine exceptione, — są wyjątki w jednym i drugim kierunku. Zdarzyć się może i niedalej jak w roku bieżącym się zdarzyło, że strzelony tygrys z drzewa ściągnął myśliwego i na miejscu go na śmierć zagryzł, z drugiej zaś strony, nie każdy tygrys się bezwarunkowo rzucać musi, gdy się piechotą za nim idzie, lecz w zasadzie tego ostatniego się robić nie powinno i żaden Anglik, kierujący naseryo polowaniem, nikomu z uczestników tego zrobić nie pozwoli. Dlatego też słoń jest koniecznym warunkiem do tygrysiego polowania i dla bezpieczeństwa i poprostu dlatego, że się z jego grzbietu dalej widzi i łatwo strzelić można, co piechotą w trawie, gąszczu lub skałach jest niemal niepodobnem.
W polowaniu piechotą nie pomoże ani pewna ręka, ani zimna krew; w zgarbionej postawie, zasłaniając oczy od kolczastych krzaków, jest się w gąszczu lub trawie niemal bezbronnym i na krok się przed sobą nie widzi, podczas gdy przyczajony tygrys słyszy zbliżającego się człowieka i nim tenże do strzału się złoży, już na nim siedzi i człowiek ginie w jego łapie, jak mysz w kocich pazurkach. Na słoniu inna sprawa: po pierwsze słoń opatrzony przez naturę znakomitym węchem, zwietrzy tygrysa o 10 kroków i myśliwemu trąbą go wskaże, po drugie, gdyby tygrys na słonia się rzucił, co się zresztą dość często trafia, nigdy prawie nie doskoczy do galeryjki, w której się siedzi i myśliwy ma czas i możność go dostrzelić. Inne za to niebezpieczeństwo grozi w polowaniu ze słonia, mianowicie jeżeli tenże niezupełnie wytresowany przestraszy się tygrysa i poniesie, co ma być straszniejszem od wszystkiego, gdyż pędzi wówczas ślepo przed siebie i roztrzaskuje głowę jeźdźców o pierwszy konar lub pień wznoszącego się po drodze drzewa. Tygrysie polowanie, to szeroki temat dla myśliwego, dużo się o tem w Indyach słyszy i tomy o tym przedmiocie możnaby spisać; Anglicy też tomy o tem wydają. Opisy te są znakomitemi podręcznikami dla amatora, który do Indyj w myśliwskich celach się udaje, pozwalam sobie do nich ciekawych odesłać, my zaś wróćmy do naszego tygrysa.

Doszliśmy po śladzie do małej rzeczułki. Nad brzegiem szeroka plama farby na kamieniu, widocznie zatrzymał się tu dłużej i wodę pił, może nawet w wodzie się tarzał, gdyż z drugiej strony farby nie widać. W tem nowy alarm: jeden z obławników, na drzewie siedzący, krzyczy przed nami, że widzi tygrysa, drapiącego się na przeciwległy skalisty pagórek, o kroków może 350.
MAHMUD KHAN I JEGO TOWARZYSZE.
Uniesieni wzruszeniem popełniliśmy tu wielki błąd, zamiast dalej trzymać się tropu, puściliśmy się na przełaj we wskazanym przez człowieka kierunku, lecz czy Hindus źle widział, czy my nie mogliśmy odszukać miejsca, lecz farby ani dopatrzeć. Wróciliśmy potem do rzeczki, starając się trzymać tropu, od rzeczki jednak jak nożem uciął, farby coraz mniej, wreszcie znikła kompletnie. Tymczasem słońce poczęło się zniżać, chcąc nie chcąc musieliśmy od dalszego szukania odstąpić i do obozu powracać. Sześć godzin byliśmy w ciągłym ruchu, na skwarze piekielnym. Nigdy podobnego zmęczenia, jak dnia tego nie czułem. Wysłaliśmy tegoż wieczora gońca do Goony, by natychmiast słonia nam wyprawiono.

17 marca. Raniutko byliśmy już w miejscu, gdzie ostatni raz wczoraj farbę widziano, lecz nie szło nam jakoś. Ludzie byli jakby niechętni, sam Mahmud opieszale prowadził, powtarzając ciągle, że musi być taki losu wyrok i fatum, że go nie dostaniemy. Znaleźliśmy wprawdzie o kilkaset kroków dalej parę kropel zaschłej farby, lecz na tem koniec. Przeszukaliśmy okoliczne pagórki, knieje i gąszcze — tygrysa ani śladu! Co prawda, szukanie to nie odbywa się zbyt gruntownie; omija się najgęstsze miejsca, wertepy i jaskinie, ludzie formalnie się boją: nie pomogły ani bakszysze, ani obietnice wielkich nagród, z niczem powróciliśmy do domu. Pod wieczór słoń z Goony przyciągnął: stary Ramdullah, 80 lat liczący; ma być wytrawnym myśliwskim słoniem, chociaż nieco wolny. Jutro z jego pomocą dalej mamy szukać. Grant i ja wzięliśmy sobie do serca tego tygrysa; postanowiliśmy odnaleść go i nie opuszczać placu, dopóki wszelkich sposobów nie wyczerpiemy. Nie ulega wątpliwości, że tygrys ciężko ranny: świadczy o tem, prócz farby, okoliczność, że zaległ pierwszy raz niedalej dwustu kroków od miejsca strzału. Z tego co Stefan mówi, kulę powinien mieć w przodzie, może nisko w łopatce.
18 marca. Dalszy ciąg wczorajszych poszukiwań, z tą tylko różnicą, że dzisiaj na słoniu jedziemy. Grant i ja w »howda« czyli wieżyczce na jego grzbiecie przypiętej, krajowy szikari z tyłu, by nam drogę wskazywać, naturalnie prócz tego kornak, który na głowie siedzi i słoniem kieruje. Systematycznie, krok za krokiem przeszukujemy każdy gąszcz, każdy wertep w okolicznych kniejach i wzgórkach. Rozpaczliwe nic — tygrys jakby w wodę wpadł.
Mam za to sposobność pierwszy raz na myśliwskim słoniu jadąc, podziwiać jego zręczność i rozum, ludzki niemal spryt, gdy w gąszczu toruje drogę dla siebie i wysokiej na nim »howdy«. Drzewa i grube konary łamie, albo trąbą je skręcając, albo gdy drzewo zbyt grube, opiera się o nie czołem i w ten sposób druzgocze je jak zapałkę, lub też nakoniec nogą je do ziemi przygniata. Wspinając się na strome pagórki i urwiste skały, ostrożnie naprzód nogą próbuje. Jeźdźcy nieraz dziwaczne pozycye na grzbiecie jego przybierać muszą a rzucani to w tył to naprzód, do sztuki ekwilibrystycznej się uciekają, aby z howdy nie wylecieć.

W południe odpoczęliśmy nieco, by dać folgę słoniowi i sobie, wtem jeden z żołnierzy, którzy opodal rezultatu naszych poszukiwań mieli oczekiwać, przybiegł z oznajmieniem, że przypadkiem spostrzegł na drodze parę kropel farby zaschłej, lecz świeższej, niż z pierwszego dnia, gdy tygrys był strzelony. Pośpieszyliśmy w to miejsce, rzeczywiście parę kropel farby czerniało na kamieniu. Lecz
RAMDULLAH W KĄPIELI.
co dalej? dokąd dalej poszedł? Napróżno kilku nas, koła zakreślając, każdy kamyczek, każdą niemal trawkę obejrzało, nie było sposobu więcej farby odnaleść. Dżungla tu otwarta jak step niemal, w oddali o paręset kroków czerniał gąszczyk niewielki, jakby klomb krzaków mimozy i jaśminu. Należało i tam poszukać, wsiadłszy więc na słonia, zwróciliśmy go w to miejsce. Zaledwo stary Ramdullah wlazł w krzaki, wydał krzykliwy, śmiesznie cienki, jak na takiego kolosa, głos — »słoń przemówił« — jak mówią Anglicy. Porwaliśmy się do sztućców, Ramdullah parę kroków się posunął, lecz jakby niechętnie i nerwowo kroczył, trąbę zwinąwszy w kółko i do góry ją podciągnąwszy — wszystko oznaki nieomylne, że tygrysa wietrzy. Mieliśmy chwilę straszliwej emocyi, gdy słoń nagle trąbę spuścił, wyprężył i przed siebie wskazał, gdzie pod krzakiem mimozy, trawa była zbita, jakby jaki zwierz wielki tam był leżał. Zauważyliśmy sobie to miejsce i dalej cały gąszczyk przetratowali. Ramdullah ciągle dawał oznaki niepokoju, lecz tygrysa już nie było. Powróciliśmy nazad do miejsca, gdzie trawa była zbitą i tu zsiedliśmy ze słonia, by dokładnie miejsce obejrzeć. Kałuża ciemnej zaschniętej farby i sporo rudych włosów na kolczastych liściach mimozy, wskazywały jasno, że ranny tygrys tu leżał; farba z wierzchu zaschnięta, z pod spodu była jeszcze wilgotną, musiał tu albo noc przebyć, albo może do samego południa przeleżał i niewięcej jak parę godzin przed naszem przybyciem ruszył. Naokoło nigdzie farby nie było, rana musiała zaschnąć, farby więcej nie puszczając. Gdzie dalej się podział — niewiadomo; mógł gdziebądź w trawie zalegnąć lub wyzdrowieć i wynieść się zupełnie. Zapadający zmrok zmusił nas do odwrotu, powracaliśmy nie bez nadziei i otuchy, że odnalazłszy szczęśliwym trafem nowy ślad zwierza, jutro może na niego samego trafimy.

19 marca. Piąty dzień stracony za tym nieszczęsnym tygrysem; od miejsca, gdzie leżał pod krzakiem mimozy, wzdłuż i wszerz przedrabowaliśmy na słoniu całą okolicę, Mahmud z żołnierzami obszedł wszystkie potoczki i strumyki, spodziewając się, że w ich pobliżu może tygrys zaległ, niestety — nic!
Nadzieje nasze podniecone wczorajszem odnalezieniem świeżej farby, poczęły z każdą upływającą godziną słabnąć, wreszcie musieliśmy dać za wygraną i skapitulować. Albo tygrys wlazł do jaskini, zkąd go, choćby tam zginął, ludzka siła już nie dostanie, albo wylizał się z rany i wyniósł światami. To ostatnie bardzo jest prawdopodobne; kulę, jak odrazu przeczuwałem, musiał dostać nisko w łopatkę, nie odniósłszy śmiertelnego płuc obrażenia. Może i Anglicy mają racyą, utrzymując, że kal. 500 ze średnim nabojem prochu za słaby, dosyć, że tygrys zginął i przepadł bez wieści.
Tak się, niefortunnie niestety, skończyła tygrysia epopeja. Straciliśmy pięć dni za nim i wyłącznie za nim tylko śledząc; niejeden, czytając te notatki, powie, że najskuteczniej byłoby w podobnym wypadku, miot po miocie zajmować i w ten sposób postrzałka szukać jak dzika lub jelenia. Kilkakrotnie o tem Grantowi wspomniałem, lecz ani on nie mógł tego wziąć na siebie, ani zresztą ludzieby nic poszli. W razie wypadku odpowiedzialność ciąży na myśliwych, którzy dla swej przyjemności, ludzi na śmiertelne niebezpieczeństwo wystawiać nie są w prawie. Pułkownik Gerard, któremu opowiadając całe przejście, o możliwości użycia naganki za postrzelonym tygrysem wspomniałem, aż skoczył z oburzenia: »Samemu można robić, co się podoba, — odrzekł — lecz niewolno bezbronnych ludzi dla sportu na śmierć narażać«. Chwalebna zasada, którą z ust niejednego anglo-indyjskiego myśliwego słyszałem. Prócz humanitarnej racyi, konieczność takiego postępowania z krajowcami wynika również i z praktycznego powodu, mianowicie dlatego, że krajowcy raz nieszczęśliwym wypadkiem jednego ze swoich zrażeni, drugi raz w tej miejscowości nietylko do obławy nie pójdą i swego współudziału odmówią, lecz nadto z umysłu polowanie psuć będą, by »Sahib« znowu ich na śmierć nie narażał.
Naturalnie mówię tu o zasadzie; nieraz inaczej się zdarza i jak już raz wspomniałem, rzadko mija sezon tygrysiego polowania, by kilku krajowców nie padło ofiarą postrzelonej bestyi. W takich razach chodzi głównie o to, by nieszczęśliwy wypadek nie był bezpośrednim wynikiem zaniedbania danego środka ostrożności ze strony myśliwego, poza tem ustaje wina i odpowiedzialność.
Zmęczeni, zziajani i upadli na duchu powróciliśmy do obozu. Fatalny pech nas prześladuje! Z obawy, by tygrysa strzałem nie spłoszyć, puściliśmy w tych kilku dniach całą moc zwierzyny bez strzału; niedalej jak dzisiaj, gdy zlazłszy ze słonia, spoczywaliśmy w południe w cieniu akacyi, dwie czarne antylopy, jedyne okazy tego zwierza, jakie w okolicach Goony widziałem, przeszły stępa koło nas, ciągnąc do wody, o jakie 40 kroków. Siedząc na słoniu, mogłem był również zabić Sambura; jeleń zobaczywszy słonia, stanął przez sekundę jak wryty, osłupiawszy na widok czarnego kolosu, miałem przeto sposobność łatwego strzału.
Od trzech dni temperatura znacznie podskoczyła; dotąd mieliśmy w dzień upały wielkie, lecz znośne, ranki i wieczory stosunkowo niemal chłodne, noce wręcz zimne, tak, że śpiąc pod namiotem, kołdry potrzebowałem. Od paru dni zato, nietylko że w dzień żywy ogień z nieba idzie, lecz w nocy gorąco dokucza; w namiocie w dzień 30° R. termometr wskazuje, nocą spada na 26—28 R. »Hot season« (gorący sezon) na dobre się rozpoczął. Ciągłość i równość upału, bez chwili orzeźwiającego chłodu, jest jedną z przykrych stron indyjskiego klimatu o tej porze roku. W nocy szczególnie gorąco dokucza; nieraz doświadczyłem, że mniej się odczuje chociażby większe gorąco w dzień, gdy się jest w ciągłym ruchu, niż mniej upalną, lecz duszną atmosferę w nocy.












ROZDZIAŁ VI.




20 marca.

Obudziwszy się wcześnie, zdziwiłem się niemało na widok leżącej przed mym namiotem zabitej pantery. Okazuje się, że gdyśmy wczoraj udali się na spoczynek, w godzinę później wpadł do obozu Hindus z pobliskiej wioski z oznajmieniem, że pantera zakradła się do jego zagrody i kozę zadusiła; ludzie ją spędzili, lecz jest możliwość, że powróci w nocy po swą zdobycz. Mahmud zdrajca zamiast którego z nas zbudzić, sam poszedł i zasiadł pod zagrodą, jakoż nadedniem pantera wróciła i zabił ją w chwili, gdy przeskoczywszy napowrót zagrodę, na kozie siedziała. Mahmud, gdy mu Grant robił wymówki za nieobudzenie nas, tłomaczył się, że nie śmiał nas budzić, nie mając pewności, czy pantera wróci. Rzeczywiście, rzadki to wypadek, by zwierz, raz spłoszony, w kilka godzin powracał, jeden dowód więcej niesłychanej zuchwałości pantery. Niewielka była sztuka, mało co większa od rysia.
Spolowawszy mniej więcej wszystkie lepsze knieje w okolicy, postanawiamy obóz zwinąć i na wieczór do Goony powrócić. Po drodze wzięliśmy cztery mioty, tem chyba ciekawe, ze niesłychana ilość dzikich małp w każdym z nich na nas wychodziła; niemożna się dosyć na te śmieszne zwierzęta napatrzeć, tak zabawne są i przytem tak ludzkie ich ruchy i chody. W ostatnim miocie zabiłem dzika, jak na indyjskie pojęcia, grubego odyńca. W powrocie do Goony szybkim galopem po twardej drodze, koń pode mną wsadził nogę do dziury i rulował jak zając strzelony.
21 marca. Dzisiaj wiosna w Europie podług kalendarza się zaczyna, w naszym kraju pewno śniegi jeszcze leżą, tu upał z każdym dniem się zwiększa. Miał być dzień odpoczynku, tymczasem w południe dają znać, że o półtory mili od Goony pantera w biały dzień kozę zadusiła i do pobliskiej dżungli zaciągnęła. Jedziemy po to tylko niestety, aby ujemny rezultat do długiego szeregu niefortunnych zawodów doliczyć. Wieczorem dali mi oficerowie obiad w klubie z muzyką i całą wystawą, na jaki skromny, lecz doskonale zaopatrzony klub zdobyć się potrafił. Nader miło mi wieczór w ich gronie zeszedł; rozumie się samo przez się, że polowanie stanowiło główny, jeżeli nie wyłączny temat rozmowy.

22 marca. Zacząłem dzień rannym podjazdem, nie przyszedłem jednak do strzału. Dziś wyprawiam Stefana, Majkla i bagaże najętą pocztą wielbłądzią do Bombayu via Gwalior, zbliża się bowiem termin 1-go kwietnia, w którym to dniu mam być w Bombayu. Doktor S. również się zabiera, ja sam zostaję jeszcze w Goonie i mam konno na wskróś przez dżungle do bliższej stacyi Bina
WIELBŁĄDZIA POCZTA.
się przedostać. Niema tam wprawdzie drogi, lecz mi pułkownik obiecuje dać przewodnika i konie rozstawić; zyskuję w ten sposób parę dni, które mogę jeszcze w Goonie przepędzić. Może się wkońcu św. Humbert zlituje i zeszle nieco szczęścia. Zostawiam sobie tylko dwie strzelby i torbę podróżną, resztę bagaży odsyłam.

23 marca. Piękny dzień polowania. Pod komendą Gerarda ruszyliśmy konno do miejscowości Chipon zwanej, której dotąd jeszcze nie spolowaliśmy. Zwykłym pułkownika obyczajem przebyliśmy 12 mil ostrym galopem od miejsca do miejsca. Najładniejsza to okolica obok Goony, którą dotąd widziałem. Góry tu poważne a wysokopienne drzewa nadają dżungli cechę górskiej kniei w naszem słowa pojęciu. Na mą prośbę, zniesiono na dziś klauzulę pierwszego strzału do pantery.
W pierwszym miocie urocze miałem stanowisko nad łożyskiem rzeki w miłym cieniu olbrzymich tamaryndów i akacyj. Przede mną piętrzyła się naga, pionowo obcięta skała granitu, naokoło gąszcz nieprzebyty. Ludzie daleko mieli zachodzić, miot obiecywał być długim, rozsiadłem się przeto wygodnie w szerokich drzewa konarach, rozkoszując przyjemnym chłodem w cieniu. Brałem się powoli do nabicia sztućca, gdy podniósłszy przypadkiem oczy, ujrzałem wprost przed sobą stojącego na skale jelenia Sambura. Stał jak posąg ze spiżu na samym szczycie głazu z łbem podniesionym, rogami w tył rzuconemi i nie przeczuwając niebezpieczeństwa, namyślał się widocznie, którędy zejść do wody. W tym celu tu przyszedł nie ruszony obławą. Pyszny był widok królewskiego zwierza, który na jasnem tle nieba czarnym się całkiem wydawał. Nie było więcej jak 100 kroków ode mnie, naciągnąłem kurki i powoli jak do celu strzeliłem. Wspiął się dęba, jak piorunem rażony i w tył się przewrócił. Słyszałem raczej niż widziałem, że upadł, runął bowiem na drugą stronę skały. Naganka znalazła go u stóp skały, nieżywego, z kulą w krzyżach. Niestety, staczając się po twardych kamieniach, jeden róg sobie odbił.
Nieraz w ciągu niniejszych notatek wspominałem z entuzyazmem o tym ślicznym gatunku jelenia, ucieszyłem się też niemało piękną trofeą myśliwską. Sambur (nazwa wzięta z hindustańskiego języka i przez Anglików przyjęta) po łacinie Cervus vel Russa Aristotelis, do naszego jelenia podobny, jest od niego w ciele szerszy i silniej zbudowany, kark ma krótszy, łeb większy i cięższy, słuchy dłuższe, pod karkiem broda jak u łosia, włos ciemno-rudy, u starszych jeleni, jak u mojego naprzykład, niemal w czarny kolor przechodzący. Kształt rogów odmienny nieco, niż u naszych jeleni, nie bywa nigdy więcej nad cztery rosochy, z których dwa u samego dołu, a dwa u góry są umieszczone i w grubości nie ustępują średniemu karpackiemu rogalowi. Zabity przeze mnie jeleń liczyłby się szóstakiem, choć w długości i grubości rogów niejednemu dwunastkowi się równa. Sambur jest największym z indyjskich jeleni, nie wyjmując kaszmirskich i himalajskich gatunków, jedynie Cervus affinis Tybetu go przewyższa. Dotąd naturaliści nie mogą się zgodzić, czy Sambur rogi zrzuca regularnie co roku, czy też nie; myśliwi, o ile słyszałem, pierwszego są zdania.
Podczas drugiej obławy niemałą emocyą sprawiły mi małpy swem ochrypłem szczekaniem, będącem nieomylną oznaką, że tygrys lub pantera jest w miocie. Małpa jest śmiertelnym wrogiem każdego felida; skoro na gałęzi siedząc spostrzeże tygrysa lub panterę, zaczyna głośno szczekać, zbiega się całe stado i z drzewa na drzewo skacząc i ciągle naszczekując idą w ślad za zwierzem, jakby ostrzegając resztę towarzyszów a zarazem i myśliwego, że zbliża się leśny rozbójnik. To też ten krwawo się mści za nieproszone szpiegowstwo, ciągle bowiem spotyka się niedojedzone resztki biednych małp, zjedzonych przez pantery.
Tym razem ledwo obława ruszyła, rozległo się głośne małp nawoływanie wprost przed mem stanowiskiem i to oddalało się w bok, to napowrót zbliżało. Pantera, gdyż nie przypuszczam, by to był tygrys, wahała się widocznie w obiorze kierunku drogi, po chwili jednak małpy umilkły, pantera albo musiała wleść do jaskini albo niepostrzeżenie bokiem wymknąć się z miotu przed nieznośnymi szpiegami, na linii bowiem strzelców nikt jej nie widział. Tymczasem straciłem łatwy strzał do hyeny, która truchtem na 20 kroków koło mnie przeszła, lecz słysząc małpy, nie chciałem strzałem do podlejszego zwierza zepsuć możliwości piękniejszej zdobyczy. W następnym miocie znowu nam pantera figla spłatała. Wyszła między mną a Gerardem, tak niepostrzeżenie między skałami i wysoką trawą jak wąż się przemykając, że ani pułkownik, ani ja nie dostrzegliśmy jej, zoczył ją tylko »szikari« z tyłu o 50 kroków dalej na drzewie siedzący, jak z trawy do gąszczu wpadała. Nie mamy szczęścia z panterami, jest ich dużo, ciągle je spotykamy, lecz na strzał dotąd żadnej nie miałem.
Okrutna hurma małp z 50 sztuk z górą wypadła pod me drzewo w tym miocie. Przodem szedł, niby wódz, małpi patryarcha z siwemi bakenbardami, za nim reszta jak z worka się sypała. Nie widząc mnie siedzącego na drzewie, zebrały się tuż pod nim w kupkę i poczęły gwarzyć i kłócić się między sobą, nasłuchując krzyków obławy, jakby się naradzając co dalej robić. Ruszyłem się umyślnie na drzewie, stanęły wszystkie jak jeden mąż na łapach i zaczęły na drzewo zaglądać; pierwsza dostrzegła mię młoda małpka i ze strachem na grzbiet matki wskoczyła. Był to sygnał do ucieczki, z wyrazem panicznego strachu na śmiesznych fizyognomiach rozbiegły się w nieładzie.
24 marca. Bezskuteczny dzień polowania, bez szczególnych epizodów. Gorąco się wzmaga, dziś na ganku przed domem termometr 47° R. wskazywał. Na polowaniu lufy strzelby tak się rozpalają, że ich ręką niemal dotknąć nie można. Najgorzej, gdy wypadnie stanowisko na skale, albowiem promienie słoneczne odbijając od rozpalonego kamienia, podwójnym palą żarem i stoi się jak w łaźni tureckiej. Pod bluzą myśliwską na krzyżach nosić trzeba wałek filcowy, na ćwierć cala gruby, by nie uledz porażeniu kości pacierzowej, niemniej niebezpiecznemu niż głowy. Ostatecznie jednak, gdy się gorąco znosi, łatwo się przyzwyczaić; co do mnie przynajmniej, nie mogę się skarżyć, bym kiedykolwiek w Indyach cierpiał od upału.
25 marca. W braku polowania zrobiliśmy śliczny spacer konny do ruin starego zamku, dawnego siedliska jakiejś wygasłej dynastyi hindustańskich Maharadżów. W romantycznej miejscowości, w głębi dzikiej dżungli nad brzegiem rzeki położone, dotąd zachowały się mury i bastyony w doskonałym stanie; dzisiaj ruiny te są ulubionem siedliskiem pawi, mnóstwo ich siedzi na rozpadłych gruzach, w cudnem upierzeniu, jaśnieją jak klejnoty na ciemnem tle murów.
Jadąc, Gerard cochwila wskazuje mi tę lub owę knieję: — »Tu zabiłem tygrysa«, »tam padło ich dwa w jednym miocie«, »tu tygrys zagryzł człowieka« i t. d. Dzisiaj tygrys niestety rzadkością, za kilkanaście lat może zniknie zupełnie. Mówię tu naturalnie tylko o Goonie i okolicy, w innych bowiem miejscowościach jest ich jeszcze podostatkiem. Mając charty z sobą, poszczuliśmy wracając szakala i po długim i nader emocyonującym galopie wzięły go psy w załomie skały. Bronił się do upadłego, musieliśmy sami go dobić kijami i kamieniami, gdyż mu psy rady dać nie zdołały. Psy, które mieliśmy ze sobą, były to dwie smycze arabskich chartów, które pułkownik z końmi z Bagdadu sam przyprowadził; psy rącze, lecz słabe i niewytrzymałe, mniejsze od naszych tak zwanych polskich chartów, włos mają krótki rudawego lub czarnego koloru.
26 marca. Nareszcie w ostatni dzień mego pobytu w Goonie, św. Humbert łaskawszym okazać się raczył. Rano jeszcze nie było nic postanowionego co do polowania, przed samem południem dopiero przysłał mi jeden z oficerów słówko z zapytaniem, czy nie chcę przejechać się konno i wziąść kilka miotów o parę mil od Goony, w miejscowości, gdzie już polowaliśmy kilka razy przedtem. Nie mając nic lepszego do roboty, pośpieszyłem na wezwanie. Gerard został w domu, mając zajęcie kancelaryjne, ruszyliśmy we dwójkę, porucznik B. i ja; ludzie i obława już czekali na nas, wzięliśmy dwa mioty, lecz próżnemi się okazały. Jeszcze jeden miot i mamy wracać do domu. Z dwóch stanowisk, na los szczęścia sam sobie swoje obrałem, na grubym pniu nieznanego mi drzewa indyjskiej flory, o białej jak mleko korze i ogromnych liściach. Stanąłem sobie na konarze i sznurem się dla pewności ruchów do pasa przywiązałem. Drzewo wyrastało w skalistej szczelinie, pode mną w dole, w głębi ciemnego wertepu szemrał w cieniu mimozy i jaśminu górski potoczek; na lewo piętrzyła się skała granitu, na prawo odkryty pagórek, dalej gąszcz. Obława ruszyła, rozległ się zwykły hałas tam-tamów i dzikie wycie Hindusów, wobec których najgłośniejsze ryki naszej nagonki symfonicznym koncertem się wydają. W dole nad strumykiem przemknął mangust (Hespertes griseus), dziwne zwierzątko, trochę do kuny, trochę do wydry podobne, z puszystym ogonem. Mangust tem jest ciekawy i w historyi naturalnej z tego znany, że gadzinami się żywiąc, węże dusi i pożera; jest to jedyne stworzenie w przyrodzie, któremu zabójczy jad Cobry capelli nie szkodzi.
Po chwili szakal przebiegł pod mem drzewem, gdy wtem pies z puszczonej w miot psiarni, odezwał się raz, potem drugi: zdawało mi się, że usłyszałem jakby mruknięcie grubego zwierza, lecz się nie powtórzyło i znowu cisza zaległa. Obława była już blisko i mogłem już dojrzeć linią ludzi od lewego skrzydła się zbliżających. Myślałem już o wyjęciu ładunków ze strzelby, gdy raptem, na prawo gąszcz z trzaskiem się rozwarł i pantera w susach wypadła na otwarte miejsce o 15 kroków od mego drzewa. Za szybko pierwszy raz strzeliłem, potknęła się wprawdzie po strzale, lecz gniewnie mruknąwszy, dalej sadziła. Spokojniej z drugiej lufy wytrzymałem — po drugiej kuli rulowała jak zając, lecz z szybkością błyskawicy na nogi się podniosła i z potężnym rykiem, który donośnem echem o skały się rozbił, wpadła w gąszcz nim zdołałem nabić strzelbę nanowo. Dawszy znak świstawką, że pantera wyszła z miotu, zlazłem śpiesznie, by miejsce strzału obejrzeć, farby było podostatkiem. Chyba nam tym razem nie ujdzie!
Ludzie się zbiegli, kilku tchórzy chciało po słonia posyłać, lecz nie było czasu do stracenia, słońce się miało ku zachodowi, należało nie zwlekając iść po tropie. Szedłem pierwszy między dwoma żołnierzami z pikami w ręku, za mną Grant i kilku żołnierzy. Znowu chwile niesłychanego wzruszenia, groźne aut, aut, dla mnie tem większa emocya, że postrzałek z mojej ręki. Puszczono pieski na trop, lecz nie smakowało im to jakoś, bo udawały, że śladu nie mogą odnaleść i bokiem się rozbiegły, chociaż farba jasną smugą się przed nami ciągnęła. Uszliśmy nie więcej nad kilkadziesiąt kroków, gdy jeden z odważniejszych piesków, który się był naprzód wysunął, zaskowyczał żałośnie w krzaku korindy o 6 kroków przede mną. W tej chwili rozległ się ochrypły ryk, który mi dotąd brzmi w uszach i pantera wysunęła łeb na sztych z pod ciemnego krzaku. Obie me kule ją przywitały; skręciła się w kłębek, zwinęła na miejscu i w ostatnich podrygach rozciągnęła przed nami. Pierwszą mą kulę, po której wspomniałem, że się potknęła, miała w przedniej łapie, drugą śmiertelną w komorze, ostatnią we łbie; obok pod krzakiem leżał piesek z rozdartym bokiem, ofiara swej odwagi. Jemu zawdzięczamy, żeśmy wprost na postrzelonego zwierza nie weszli, chociaż tak był ciężko strzelony, że nie byłby w stanie rzucić się z impetem. Pyszna sztuka 8 stóp mierzy, jak mały tygrys niemal.
Pozłaziwszy z drzew zbiegli się Hindusi. Zaczęły się między nimi okrzyki podziwu na widok leżącej pantery, opowiadania, że temu zjadła krowę, temu kozę zabrała, prośbę o bakszysz i t. d. Każdy się chwalił, że on pierwszy dał o niej wiedzieć i t. p., trochę jak u nas na Polesiu lub Białorusi, gdy się niedźwiedzia rozciągnie. Dziwny to naród, tchórze, że większych nie widziałem, gdy zwierza zobaczą, a pomimo to bezbronni idą do obławy na tygrysa, co nie należy do najbezpieczniejszych rzeczy. Chęć zarobku strach przygłusza; do naganki idą, lecz aby się zwierz choćby o pół mili pokazał, panicznie, dziecinnie się go boją.
W tymże miocie obławnicy utłukli kijami w skałach ogromnego węża, gatunek »pythona«, po angielsku rock-snake, (Felsenschlange); mierzył 5 stóp długości i należał do mniejszych, gdyż mają się nierzadko trafiać okazy po stóp dwadzieścia i więcej. Pythony nie są jadowite, tylko jak ich amerykański krewniak Boa constrictor, uściśnieniem miażdżą i połykają ofiarę. Jedyny to raz zdarzyło nam się z tym ogromnym wężem spotkać; wogóle nie pora to w Indyach na węże, które dopiero w sezonie deszczów z pod ziemi wyłażą. Cobry-capelle widziałem tylko po miastach w rękach kuglarzów i tak zwanych czarowników, którzy zapomocą muzyki, doprawdy niesłychanych sztuk z temi strasznemi gadzinami dokazują.
Z tryumfem wróciliśmy z panterą do Goony, sam Gerard orzekł, że sztuka niezwykłych rozmiarów; dla mnie w każdym razie dzień dzisiejszy stanowi piękny epilog pobytu w Goonie.
Jutro mam pożegnać Goonę i gościnne progi państwa Gerardów po całomiesięcznym u nich pobycie.
Rezultat mych łowów (1 pantera, 1 sambur, 2 nilgaje, 1 gazella, 4 dziki, 3 czarne antylopy, prócz drobnej zwierzyny) nader skromny, niefortunny niemal, bo króla dżunglów, tygrysa w nim brakuje, a jednak czas mi tu szybko i przyjemnie minął; wywożę bogaty zasób miłych wspomnień i niezatarte wrażenia nowych dla mnie myśliwskich epizodów w nieznanym mi świecie nowej przyrody i fauny.








27 marca.

Jak kuryer pędziłem dzień cały, co mil dziesięć świeżego konia dosiadając. Gerard przezornie mi tę nużącą drogę urządził; ośm razy miałem konie rozstawione, tyluż przewodników, żołnierzy krajowej milicyi, którzy co etap się zmieniali. Niema tu mowy o drodze, jedziemy wąskiemi ścieżkami przez puste przestworza nagich skał i kamieni, skąpo krzakami i trawą zarosłe. Przypomina mi to nieco okolicę skalistej Herzogowiny, choć góry tu znacznie niższe a krajobraz mniej piękny i romantyczny.
Przewodnik cwałem pędzi przede mną, za mną kłusem śpieszy pod żołnierzem wielbłąd, niosący mą torbę podróżną, nie może jednak zdążyć za koniem w galopie i zostawiam go za sobą. W miasteczku Sironże w pół drogi zatrzymałem się na dwugodzinną siestę. Sironża stare miasto muzułmańskie, z czasów mongolskich najezdców, dokoła murem, dziś w gruzach leżącym, opasane. Groźne bastyony w czterech rogach miasta nadają mu wygląd dawnej fortecy; jak strzały wznoszą się ku niebu smukłe minarety, zkąd właśnie w południe muezzin wiernych do modlitwy woła. W bazarze zwykły ruch wschodniego miasta z hindustańską przymieszką; mieszkańcy patrzą ciekawie na »białego«, rzadkie to bowiem zjawisko w tym zapadłym kącie Hindustanu.
Za miastem, w namiocie dla mnie rozpiętym, posiliłem się nieco i parę godzin przebyłem; dokoła, jak okiem sięgnie, mahometańskie groby, skruszone kolumny starych mauzoleów, rozrzucone grobowce, szczątki świetnych nagrobków — pomniki minionej przeszłości: muzułmańska nekropolis, ponura, smutna i martwa, miasto umarłych obok miasta żyjących. Namiot mój w cieniu bananu rozpięty; niewesołe to miejsce na obóz wśród białych grobowców, lecz w braku zajezdnego domu w mieście, lepiej tu w cieniu i świeżem powietrzu, niż w zaduchu i smrodach miastowego bazaru.
Od Sironże począwszy, okolica zmienia się zupełnie; miejsce dżungli zajmują stepowe równiny uprawnych pól i łąk żyźnych. Osady tu częste i kraj bogaty; mijamy niezliczone transporty wielbłądów i bryk wołowych, wiozących produkty rolne, bawełnę, ryż lub pszenicę do najbliższej stacyi kolei żelaznej. O zmroku przebywamy wpław rzekę Bine; po okropnym kawałku drogi, po skałach i luźnych kamieniach, po których mój ósmy kucyk z trudnością był w stanie zdążyć za pędzącym galopem przewodnikiem, który wziąwszy me polecenie pośpiechu à la lettre, nie pytając o nierówności drogi, wiatrem pędził przez kamieniste wertepy; przybyliśmy nareszcie do Biny, stacyi kolei żelaznej Gwalior-Bombay. Dystans dzielący Binę od Goony, 80 mil angielskich czyli 128 wiorst przebyłem w 12 godzinach, nie licząc odpoczynków, co stanowi przeciętnie 12 wiorst na godzinę. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się taką odległość konno jednym ciągiem odbyć; mimo straszliwego całodziennego upału, nie czułem zbyt wielkiego zmęczenia, jazda konna nierównie mniej męczy, gdy konie się zmienia i gdy jeździec ciągle świeżego rumaka pod sobą czuje. W trzy godziny po mnie nadciągnął wielbłąd z bagażami, nadedniem wsiadłem do gwaliorskiego ekspresu i po 26 godzinach jazdy w straszliwem gorącu w wagonie, stanąłem w Bombayu.
29 marca. Cały Bombay w festonach i chorągiewkach, bramy tryumfalne zdobią ulice i place, miasto odświętnie wygląda na cześć dostojnego gościa, księcia Alberta Wiktora, syna księcia Walii, który, trzy dni przebywszy w zachodniej metropolii, dziś do Europy odpłynął. Kilka miesięcy bawił w Indyach młody książę, przyszły król angielski i cesarz indyjski, zwiedzając wzdłuż i wszerz ogromne terytoryum swych przyszłych posiadłości. Długi szereg świetnych uroczystości, wspaniałych przyjęć na dworach Maharadżów, serye najlepszych polowań i sportów różnego rodzaju towarzyszyły jego podróży. Cały Hindustan odświętne przywdział szaty na powitanie przyszłego swego władcy.
Namiętny myśliwy i amator wszelakiego sportu, miał ks. Albert Wiktor, jak się samo przez się rozumie, na swe rozkazy co było najlepszego w Indyach pod względem zwierzostanu. Polował z ogromną świtą i taborem 800 słoni w Nepaul[6] na tygrysy, w Heyderabadzie na antylopy i pantery, w Kathiarwar, w dominium barodzkiego Maharadży ubił trzy lwy indyjskie. Jest to jedyna miejscowość w Indyach, gdzie ten królewski zwierz dotąd się znajduje. Widziałem skóry z powyższych trzech pierwszych sztuk u taksodermisty w Bombayu; tem się tylko różnią od afrykańskiego krewniaka, że im brak grzywy. Przed laty lew indyjski żył na całym półwyspie, w Środkowych Indyach nierzadko się pojawiał i w okolicach Goony pokazywał mi pułkownik Gerard miejscowość, w której, w jego obecności, przed dwudziestu laty ostatni lew został ubity. Dziś znajduje się jedynie w Kathiawar w północno-zachodniej części półwyspu, na terytoryum miejscowego Maharadży, który je w granicach swych rewirów niemal jak w parku hoduje i jak oka w głowie strzeże. Żywy okaz lwa indyjskiego pierwszy raz w życiu widziałem w kalkuckim ogrodzie zoologicznym, w Europie nigdzie nie zdarzyło mi się go spotkać. Brehm w swem »Życiu zwierząt« wylicza prócz zwykłego lwa afrykańskiego dwa gatunki lwów azyatyckich, mianowicie lwa perskiego (Leo persicus) i lwa Guzeratu (Leo googratensis). Oba odznaczają się brakiem grzywy, żyją w Azyi od Perskiej zatoki do Indyj, wogóle jednak mało się o nich słyszy i rzadko je spotyka. W Kathiawar żyje dotąd lew Guzeratu, właśnie w mowie będący, którego skórę w Bombayu widziałem i który, jak wyżej wspomniałem, przed laty w Indyach w znacznej ilości zamieszkiwał. Leo persicus nader jest rzadki i bodaj czy wielu jest myśliwych którzy tą rzadką trofeą pochwalić się mogą. Pułkownik Gerard opowiadał mi, że podróżując po Persyi kilkakrotnie w skałach nad Eufratem polować nań próbował, nigdy jednak nie miał szczęścia go spotkać.
Dotąd uczeni nie zgadzają się w zdaniach, czy wszystkie rodzaje lwów indyjskich lub afrykańskich, których to ostatnich także kilka gatunków odróżniają, (Leo barbarus, capensis, senegalensis), stanowią jeden tylko »genus« z kilkoma odmianami, czy też każdy rodzaj, jako odrębny gatunek ma być uważany. Brehm za pierwszem zdaniem przemawia, opierając się na jednym sposobie życia, jednej naturze i budowie ciała, różnicę zaś grzywy, względnie brak jej, przypisując odmiennym warunkom klimatycznym tych okolic, które pojedyńcze gatunki lwa zamieszkują.
W Esplanade-hotel zastałem od dwóch dni przybyłego doktora S., oraz mą służbę i bagaże. Dwa nudne dni straciłem w Bombayu, wyprawiając kupionego ogiera arabskiego do Europy. Dostawiono mi go tu z Kalkuty, a pierwszego kwietnia na statku austro-węgierskiego Lloyda do Tryestu odpływa. Doktor S. na tymże statku do domu powraca, ja zaś sam, korzystając z pozostałych mi kilku przed terminem powrotu wolnych tygodni, odebrawszy w Bombayu telegram potwierdzający uprzednie zaproszenie do Hayderabadu, 31-go rano tam się udałem. Z podróży 26 godzin trwającej, chyba to mam do zanotowania, że wszystko co dotąd w indyjskim klimacie doświadczyłem, było niczem w porównaniu z piekielnym iście żarem, w jakim smażyliśmy się w wagonie w ciągu jednodobowej podróży. W dzień i w nocy termometr nie schodził niżej 95—100° F. czyli 28—30° R.
Rano przejeżdżamy granice angielskich prowincyj; odmienne mundury kolejowej policyi i krajowych »Sirwarów« (gatunek żandarmów), wskazuje, że jesteśmy w dominium Jego Wysokości Nizama, taki bowiem tytuł nosi udzielny książe Hayderabadu, najmożniejszy i pierwszy w szeregu krajowych władców, wassalów Anglii. Pierwszym jest on, tak co do obszaru swego państwa, jak i co do bogactwa i świetności dworu, do niego należy Golkonda ze swemi skarbami i polami dyamentów.
Państwo Hayderabad, jedna z licznych prowincyj dawnego imperyum mongolskich cesarzów, równa się wielkością obszaru Francyi i liczy 12 milionów mieszkańców. Dzisiejszy Nizam, potomek jednego z jenerałów cesarza Aurungzeba, który po śmierci tego władcy, gdy wielkie cesarstwo rozpadać się począło, zagarnął prowincyą dla siebie, ogłosił się jej panem niezależnym i został w ten sposób założycielem dynastyi Nizamów. Nazwa »Nizam«, dzisiejszy tytuł księcia Hayderabadu, wziętą została z tureckiego i do dziś dnia w Stambule w armii padyszacha jest używaną, oznaczając »oddział regularnego wojska«. Zastosowane pierwotnie do cesarskiego jenerała, przeszło słowo »Nizam« na samoistnego władcę.
W Hayderabadzie na peronie oczekiwał mnie z dworskim powozem adjutant Nizama i zawiózł do przeznaczonego mi mieszkania w rezydencyi pułkownika Newilla, głównodowodzącego armią Nizama. Nawiasem tu dodam, że znalazłem u niego, prócz doskonałego pomieszczenia, tak uprzejme i gościnne przyjęcie, że pobyt w domu państwa Newillów do najprzyjemniejszych chwil w Indyach przebytych zaliczam.
Pułkownik Newill rozmaite przechodził losu koleje, i nim do Heyderabadu się dostał, z różnych, jak to mówią, pieców chleb jadał. Jako młody chłopiec wstąpił do służby wojskowej w armii austryackiej i w jej szeregach odbył włoskie kampanie; jako rotmistrz od ułanów, między innemi stał załogą w Brzeżanach. Po 1866 r. wystąpił z austryackiej służby, odbył kampanią prusko-francuską, jako komendant oddziału czerwonego krzyża, wreszcie dziwnem losu zrządzeniem oparł się aż w Hindustanie i przyjął ofiarowaną mu tu posadę w Hayderabadzie z szumnym tytułem »główno-dowodzącego wojskami Nizama«. Dziś człowiek już niemłody, po rozmaitych życia kolejach, rad zażyć spokojnego żywota na niezbyt wiele dającem mu zajęcia stanowisku komendanta kilku pułków książęcych; materyalnie doskonale postawiony, żyje sobie jak mały potentat w swej rezydencyi, otoczony przyboczną gwardyą czarnych Afrykańców.
Co do polowania, jeżeli miałem jakie nadzieje na tygrysy, to te szybko się po pierwszych z nim słowach rozmowy rozwiały. Nizam sam będąc myśliwym, osobiście wybierał się temi dniami z całym taborem i licznym dworem na wielkie łowy na tygrysy i na kilkadziesiąt mil wokoło polowanie było dla niego strzeżone. Wskutek tego nie mogło być mowy o urządzeniu dla mnie jakiejkolwiek większej wyprawy na grubego zwierza. »Jego Wysokość nie zwykł cudzoziemców na swe łowy prosić, jedynie wtedy, gdy sam nie jedzie, rad jest swe łowiectwo na usługi swych gości oddawać« — tak mi oświadczył adjutant Assur Jung, muzułmanin zangielszczony, faworyt swego pana. — »Na przyszły rok« — dodał, — »Jego Wysokość zapewne nie pojedzie i jeżeli pan powróci, będziemy radzi panu polowanie na tygrysy ułożyć«. Małą mając nadzieję powrócenia w następnym roku, pocieszam się perspektywą dwóch dni polowania na antylopy, które dla mnie jest przygotowane. Prowincye Hayderabadu należą do najlepszych pod względem zwierzostanu miejscowości, polowanie jest strzeżone i tylko za osobistem pozwoleniem Nizama polować wolno. Tygrysów wiele, 10 do 15 sztuk w kilkutygodniowej wyprawie do zwyczajnych rezultatów należy. Na obiedzie i wieczorze u państwa Newillów, poznałem wiele osób z licznej angielskiej kolonii w Hayderabadzie żyjącej. Podobnie jak w Gwaliorze, wszystkie niemal ważniejsze administracyjne posady krajowego rządu z egzekutywą połączone są w rękach Anglików; należy to do zasad ogólnej polityki centralnego rządu, by wszędzie »swoich« mieć ludzi, a wysoka płaca, którą w służbie Nizama pobierają, wielu do Hayderabadu przyciąga. Prócz tego kwateruje obok w Secunderabadzie silna załoga angielskiego wojska »dla protekcyi Jego Wysokości«, oraz by wassal nie zapominał, że jest tylko wassalem Wiktoryi, cesarzowej Indyj. Towarzystwo angielskie tutaj liczne, klub wspaniały, życie światowe nader ożywione.

2 kwietnia. Przed wschodem słońca zajechał po mnie dworski powóz. Z kilkoma strzelcami, otoczony eskortą »Sirwarów« w pstrych uniformach, ruszyliśmy na antylopy. Niezbyt po myśliwsku to wyglądało, lecz widocznie zwyczaj taki. Pięć mil od miasta zaczynają się tak zwane »shooting preserves« czyli strzeżone rewiry (chasse gardée) Nizama. Dżungla mniej więcej podobnie jak centralno-indyjska wygląda, teren równiejszy, roślinność mniej bujna i gęsta, głazów i kamieni więcej, trawa od słońca na popiół niemal spalona — o tej porze roku obraz dezolacyi i pustyni. Ogromne obszary otwartej dżungli roją się literalnie od antylop; stadami po kilkadziesiąt do stu sztuk pasą się spokojnie na resztach trawy, w szczelinach skał i kamieni wyrastającej. Gdzie okiem rzucić, kupkami stoją; kozły zazwyczaj osobno, ciemno brunatne lub czarne, ze świecącemi rogami, ślicznie odbijając w promieniach wschodzącego słońca na blado-żółtem tle spalonej dżungli. Nie są nazbyt ostrożne, znacznie mniej niż
ANTYLOPY INDYJSKIE UBITE W GWALIOR.
w Gwaliorze; podchodziłem je piechotą, od skały do skały się podkradając, szybko też dopełniłem liczby czterech kozłów, które mi ubić dozwolono. Wybierałem najgrubsze sztuki z pięknemi rogami, do jednej pary udał mi się ładny dublet z prawki i lewki. Piątego kozła o jednym ogromnym rogu postrzeliłem: położył się po strzale, doszedłem go i w rękach go już niemal miałem, gdy się zerwał. Chybiłem do pomykającego, kozioł zmięszał się z uciekającem w oddali stadem i mimo parugodzinnych poszukiwań, przepadł bez śladu. Kulę miał nisko w brzuchu, twardy to jednak zwierz, nieraz śmiertelnie trafiony, światami jeszcze umyka. Mogłem tego ranka śmiało trzydzieści kozłów położyć: w życiu takiej ilości zwierza, na stosunkowo niezbyt wielkim obszarze, nie widziałem. Mówią, że antylopy czasami zbijają się w stada do ośmiuset lub tysiąca sztuk razem; pokazuje to tylko błogie skutki jakiegokolwiekbądź szanowania zwierzyny. Innego zwierza w tej miejscowości mało, mniejsza też, niż koło Goony, ptastwa rozmaitość. Najlepszy teren tygrysi około jezior Pakal zwanych, dalej zaś na południe o mil sto kilkadziesiąt, rozpoczynają się lasy Mysoru, ojczyzna dzikich słoni.

Po południu pojechaliśmy z pułkownikiem Newill na przechadzkę, po angielskiej części Hayderabadu, jak zwykle w Indyach odrębnie i w oddali od właściwego miasta krajowców, położonej. Szerokie, starannie utrzymane drogi, śliczne parki, ładne wille w ogrodach, w cieniu mangosów i tamarindów schowane, katedra anglikańska, kaplica katolicka, baraki wojskowe, klub, koło kursowe, criquet- i tennis-ground, oto mniejwięcej wygląd t. zw. »cantonment« czyli angielskiej dzielnicy, wszędzie w Indyach prawie jednakowo wyglądającej.
4, 5 i 6 kwietnia. Wielki tydzień — niema polowania. Święta Wielkanocne się zbliżają, pierwszy raz w życiu mi się zdarza, spędzać je hen za morzami, tak daleko od kraju i domu.
Korzystam z wolnego czasu, by zwiedzić okolice Hayderabadu, ciekawości miasta i wszystko, co zwiedzenia godne.
Tuż za domem pułkownika Newilla rozpoczyna się tak zwana »kamienna pustynia« wzdłuż i wszerz, na kilka mil przestrzeni, ziemia pokryta erratycznemi głazami ciemnego granitu. Ogromne bryły, to okrągłe jak olbrzymie kule, to ociosane w czworobok jakby ludzką ręką, to koniczne lub spiczaste, piętrzą się w najdziwaczniejszych kształtach, jedne na drugich; nieraz wielki głaz na małym, fantastyczne tworząc ściany i zasłony, jakby ruiny jakiegoś miasta olbrzymów. Tak musi wyglądać Arabia skalista. Ponuro tu i martwo, gdzieniegdzie mizerna palma w szczelinie skały wyrasta, lub w dolince srebrzy się małe jeziorko i nad niem pasąca się trzoda bawołów pusty krajobraz ożywia.
Wpośrodku kamiennej pustyni leży muzułmańskie cmentarzysko, poza tem ogromna jak step równina, zielone łany ryżu, w oddali na horyzoncie sinieje pas ciemnej dżungli.
Stanąłem na wzgórku, by objąć okiem ten dziwny krajobraz; słońce miało się ku zachodowi, z miasta zbliżał się właśnie ku cmentarzowi orszak pogrzebowy. Na przedzie, na czerwonem suknem przykrytych noszach, nieśli zwłoki nieboszczyka, za nimi posuwał się wolno orszak brodatych muzułmanów piechotą i konno. Niebawem znikli za skały załomem.
Wieczór był pyszny, jak tylko na dalekim Wschodzie podziwiać można; chwila, nim słońce się skryje, krótka lecz cudowna, gdy cały horyzont jaśnieje wokoło, we wszystkich tęczy kolorach, w złocistym blasku zachodzącej kuli ognistej. Jeszcze chwila światła, ostatni odblask fioletowej smugi na niebie i szybko zmrok zapada. Nie mogłem oczu oderwać od tego obrazu! W tej chwili wracał orszak z pogrzebu, jechali cicho, w milczeniu pogrążeni, białe turbany jaśniały pomiędzy ciemnemi skałami; słychać było tylko krok i parskanie koni, w oddali z minaretu dolatywał przeciągły głos muezzina, wołającego wiernych proroka wyznawców do wieczornej modlitwy.
Prócz angielskiego świata, liczne jest w Hayderabadzie towarzystwo krajowców, z dygnitarzy rządu i dworu Nizama, oraz bogatych »muzułmańskich panów« złożone. Jedyne tu miejsce w całem imperyum indyjskiem, gdzie dwa światy się do siebie zbliżyły, a raczej, gdzie Anglicy tubylców do swego grona przyjąć raczyli.
Bywają u siebie, w angielskim klubie muzułmanin lub Parzis siedzi obok Anglika; wystawne obiady i wieczory u miejscowych władyków oba światy jednoczą. Powtarzam, że jedyne to miejsce w Indyach, gdzie asymilacya towarzyska jakotako jest widoczna, zresztą bowiem, po innych miastach, żyją jedni od drugich chińskim murem przegrodzeni i Anglicy krajowców zdaleka od siebie trzymają; dosyć powiedzieć, że w bombajskim klubie nie przyjęto na członka tureckiego jeneralnego konsula, gdyż jest mahometaninem i nosi fez. Wygląda to nieprawdopodobnem a jednak ostatni fakt niedalej jak w roku bieżącym miał miejsce; — dowód nieumiejętności obchodzenia się z ludźmi ze strony Anglików i gruby błąd ich nieasymilacyjnej polityki.
Ważną rolę w tutejszem towarzystwie odgrywa dworska kamaryla, zgraja rozmaitych dygnitarzy dworu Nizama, intrygantów i łgarzy, którym życie schodzi na kopaniu dołków jedni pod drugimi.
Świat to niewątpliwie zajmujący i pod względem obrazu politycznych, krajowych stosunków ciekawszy od wszystkiego, co dotąd w Indyach widziałem. Miałem sposobność poznać, a nawet bliżej zaznajomić się z kilkoma wybitniejszemi osobami wyższego, tubylczego świata; nierzadko spotkać w nim można ludzi nader rozumnych, wrodzonym sprytem obdarzonych, mających dziwnie jasne i trafne o stanie rzeczy pojęcia. Wszyscy mówią po angielsku, kilku nawet w Europie się kształciło, wogóle jednak o europejskich stosunkach słabe mają wyobrażenie, o jednej Anglii coś wiedzą, połapali dużo z jej cywilizacyi i zwyczajów, w gruncie zaś pozostali tem, czem byli ich ojcowie. Jedyne państwo po Anglii, o którem wiedzą, mówią i skwapliwie niem się zajmują — to Rosya. W całych Indyach »Urussy« (Rosyanie) są znani, a krajowa prasa w każdym niemal numerze zajmuje się krokami i postępowaniem Rosyi w Centralnej Azyi. Urok i prestige Rosyi w Indyach jest ogromny; nigdzie potęga północnego cesarstwa nie jest otoczoną jaśniejszą aureolą niezwyciężonej siły niż w Indyach. Szczególnie w ostatnim lat dziesiątku po tryumfach krwawych pochodów Skobelewa, zabłysnęła sława Rosyi w całym blasku; niemniej kolej Samarkandzka, przechodząca dziś przez ruskie prowincye do serca Azyi, dokąd temu lat 15 Europejczyk z narażeniem życia ledwo się mógł przedostać, gdzie miejscowość, jak Merw i Geok-Tepe, uchodzące przez długie wieków szeregi za fortece niemożliwe do zdobycia, zeszły dziś na skromne stacyjki kolei jenerała Annenkowa, wszystko to razem przyczyniło się niemało do rozpowszechnienia w całym Hindustanie sławy ruskiego oręża i potęgi ruskiego cesarstwa. Merw uchodził za klucz Heratu, w Heracie »wrota do Indyi«, obecnie granica Rosyi tuż pod Heratem się ciągnie, niemożna się więc dziwić, że ludy tego kraju z zajęciem na północ spoglądają.
W kraju a raczej na kontynencie tak różnoplemiennym, jak Hindustan, z tak różnych, nieraz przeciwnych sobie żywiołów złożonym, gdzie wrodzona nienawiść ludów o różnych religiach, narodowościach i zwyczajach, o miedzę od siebie mieszkających a czasem zupełnie zmięszanych, w ciągłym jest fermencie, gdzie dwory krajowych władyków tworzą ogniska nieustających intryg, wzajemnych zawiści i rodowych niesnasek, gdzie jednem słowem, to wszystko co wymieniłem w grę wchodzi, tam muszą od czasu do czasu powstawać głosy niezadowolenia z obecnego status quo, nurtować ukryte chęci zmiany obecnego systemu, utrzymywanego silną łapą wielkobrytańskiego lwa. Lecz, jak już raz w ciągu niniejszych notatek wspomniałem, sami malkontenci nie są w stanie określić, jakiej mianowicie i naco zmiany żądają. Pomimoto jednak, daleko ztąd jeszcze do zdania, z którem nieraz w ruskiej prasie spotkać się można, że »w Indyach miliony nieszczęśliwych ofiar, jęczących w jarzmie angielskiej niewoli, spogląda z niecierpliwością i nadzieją na północ, w oczekiwaniu oswobodziciela, który ma ich z niewoli oswobodzić«. Kto tylko o stanie rzeczy w Indyach ma jakietakie pojęcie, ten sumiennie powyższego zdania naseryo nie weźmie.
Ośmdziesiąt procentów ludności Hindustanu t. j. Hindusów, absolutnie żadnej zmiany sobie nie życzą, ani o niej myślą, a reszta o tyle tylko chyba, o ile silniejszy chciałby mieć możność i wolność zduszenia słabszego dla własnej korzyści, czego dziś pod angielskim rządem uczynić nie może.
Stosunki etnograficzno-polityczne Indyj i Centralnej Azyi, stanowią szerokie i, jak sądzę, dla każdego, niesłychanie ciekawe pole studyów, obszerny i nigdy niewyczerpany temat politycznych kombinacyj i konjunktur; kwestya rusko-indyjska a raczej rusko-angielska z każdym dniem nabiera potężniejszej wagi, cały zastęp uczonych, polityków i poważnych autorów nią się dziś zajmuje; rzeczy te jednak nie należą do notatek myśliwskich, przepraszając przeto łaskawego czytelnika za powyższą małą dywersyą, śpieszę z powrotem do Hayderabadu.
Nader uprzejmie się tu ze mną obchodzą; adjutant Nizama Assur Jung codziennie niemal mnie odwiedzał i z rozkazu Jego Wysokości zapytuje, czy sobie czego nie życzę. Miałem już na języku powiedzieć mu, żebym chętnie z Jego Wysokością na tygrysy zapolował! Assur Jung, dusza dworu Nizama, przedstawia dziwny typ zangielszczonego muzułmanina. W ciągłem obcowaniu z angielskimi oficerami, wychowany niemal pośród nich, przybrał powierzchownie ich ubiór, zwyczaje i zamiłowanie do sportu, w gruncie jednak muzułmaninem czystej wody pozostał. Myśliwy zawołany, śmiały jeździec, bogaty i ciekawy ma zbiór myśliwskich trofeów. Faworyt Nizama, ciałem i duszą swemu panu oddany, znienawidzony jest dlatego przez resztę dworaków. Spotkałem Nizama w paradnej kolasie, w otoczeniu eskorty gwardyi przybocznej, używającego przejażdżki. Mały, przysadkowaty, o grubych rysach twarzy i niezatartym typie tatarskim, krom turbana zeuropejska ubrany, wcale imponująco nie wyglądał. Młody to człowiek, 22 lat liczy, chociaż wygląda na 35. Chwalą go ogólnie jako sprawiedliwego władcę i porządnego człowieka.
Projektowana audyencya, której mi miał udzielić, nie doszła do skutku, ponieważ Jego Wysokość zapadł był — na influenzę. Już zaszedł po mnie słoń w galowym stroju, w ślicznej złotem haftowanej czerwonej kapie, ze złoconem krzesłem na grzbiecie, złotemi gałkami i obręczami na kłach i w dziwne desenie na czole malowany, gdy wpadł goniec z pałacu z oznajmieniem, że Jego Wysokość wskutek choroby dziś nikogo przyjąć nie może. Uważałem, że Anglicy niezbyt chętnie cudzoziemców do niego dopuszczają; mówią, że sam jest dziwnie nieśmiały i źle mówi po angielsku.
Zapomniałem dodać, że w Hayderabadzie spotkałem starą znajomą z Europy — influenzę, która, morza przebywszy, via Bombay, zawitała do Indyj i niemniej liczne niż w Europie ściele po drodze ofiary. W Kalkucie i Bombayu szerzy się okropnie, w samym Hayderabadzie szpitale przepełnione; 50% żołnierzy leży chorych. Hayderabad wogóle wydaje mi się niezdrową miejscowością, gorączki i febry straszliwie tu grasują. Przebywszy raz influenzę w Europie, mam nadzieję, że mnie tu oszczędzi.
Na paradnym słoniu, na którym miałem na audyencyą się udać, pojechałem natomiast do miasta, by zwiedzić jego ciekawości i książęcą rezydencyą. O pół mili od angielskiej dzielnicy leży właściwy Hayderabad, tak zwane »city«. Z czterech stron świata prowadzą doń cztery bramy wjazdowe z ciemnego granitu, od każdej bramy ciągną się długie, wąskie ulice, które wszystkie schodzą się w środku, gdzie stoi tak zwany meczet czterech minaretów. Tu centrum miasta, środek bazarów, ognisko życia ulicznego.
Żadne miasto Hindustanu nie przedstawia tak odrębnego czysto saraceńsko-indyjskiego typu, jak właśnie Hayderabad. Kilkuwiekowe zespolenie dwóch ludów, muzułmanów i Hindusów, wycisnęło tu dokładniej niż gdziekolwiek dziwne, charakterystyczne cechy i znamiona indyjskiego oryentu; są one widoczne wszędzie i na każdym kroku, począwszy od architektury domów i świątyń, aż do drobnych szczegółów ulicznego życia. Prócz bazarów Bombayu nie widziałem nigdy większego zbiegowiska rozmaitych ras i typów całego Wschodu, niż tu w Hayderabadzie.
Zabronione w angielskich prowincyach noszenie broni, tu powszechnie jest w użyciu, każdy niemal przechodzień od stóp do głów uzbrojony; pyszne kindżały i pistolety bogatych Nawabów, pędzących konno po wąskich ulicach, lśnią się w rękojeści od drogich kamieni; ponury Afgańczyk ze strzelbą i jataganem u pasa, poważnie kroczy wśród pospólstwa Hindusów; mieszkaniec dzikiego Beludżystanu odznacza się dzidą i tarczą, którą na plecach nosi, jakby szedł do boju; wszystko to dodaje niemało malowniczości całemu obrazowi; średniowieczny oryent z czasów wojen krzyżowych tak wyglądać musiał.
Bazary Hayderabadu słyną sławą najlepszej w Indyach broni, której pyszne okazy tu znaleść można; amatorowie starożytnego oręża tu odnaleść mogą średniowieczne zbroje wielkiej wartości, chociaż dzisiaj po większej części co ciekawszego już wykupiono.
Opodal za bazarami stoi pałac książęcy a raczej kilka niskich pawilonów w czworobok postawionych, gdzie rezyduje Nizam i dwór jego; obok głównego pałacyku, gdzie sam Nizam mieszka, ciągną się obszerne zabudowania dworskie, oficyny, stajnie, wozownie i t. d. Dziedzińce roją się od żołnierzy, milicyi, gwardyi przybocznej, sług i dworaków różnego rodzaju, w dziwacznych, pstrych ubiorach i liberyach wschodniego zakroju na indyjskim smaku. Wszystko jednak, nie wyjmując głównego pałacu, brudne i niedbale utrzymane; obok azyatyckiego przepychu wschodni nieporządek i nieczystość. Kilkaset koni, przeważnie arabów, stoi na stajni, między niemi kilka niezłych, typowych bachmatów, pod Nizama do uroczystych pochodów używanych. Zaprzęgowe konie, ciężkie karossyery pochodzą z Australii, prócz tego mają jednę czwórkę Juckerów z Węgier sprowadzonych.
Za pałacem, olbrzymim murem jak forteca opasana, wznosi się w pysznym parku Zenana, czyli harem, w którym Nizam kilka tysięcy kobiet utrzymuje. Łowiectwo ma mieć Nizam wspaniałe, trzysta słoni myśliwskich, tyleż pochodowych, liczne psiarnie, kilkunastu sokolników i t. d. Niestety, tego już zobaczyć nie mogę, gdyż całe łowiectwo w pole wyruszyło i w dżungli przybycia Nizama oczekuje. Pokazują mi w klatkach chowane i oswojone lamparty, ułożone jak charty do łapania antylop; obiecują mi przed wyjazdem to oryginalne polowanie pokazać. Po angielsku nazywają to »chita-hunt« i rad jestem bardzo ze sposobności ujrzenia tego sportu. Oba dni świąteczne przyjemnie mi zeszły w domu państwa Newillów. W niedzielę w katolickiej kaplicy na solennem nabożeństwie, celebrowanem przez portugalskiego biskupa, rezydującego w Hayderabadzie, zebrała się cała kolonia katolicka Hayderabadu. Jak wszędzie w Indyach, katolików tu dużo, przeważnie Portugalczyków i tak zwanych half-caste, to jest mięszańców angielskiej krwi z krajową, niemniej też dużo prostego, ciemnego ludu, przez misyonarzy nawróconego. Lud prosty jak w meczecie na ziemi siedzi i więcej ciekawie jak pobożnie przypatruje się kościelnym obrzędom.
Wieczorem w oba dnie, dano mi paradne dwa obiady u Assur Junga i u Parzisa Furdonjee, sekretarza stanu w ministerstwie spraw wewnętrznych. Miałem tam sposobność cały wysoki świat Hayderabadu zobaczyć, naturalnie męski tylko, prócz trzech dam angielskich.
Ci panowie mają domy zeuropejska urządzone, również cały obiad na europejski wzór podany. Dziwny brak gustu, a raczej kompletny brak poczucia piękna odznacza umeblowanie pokojów. Najpyszniejsze makaty i złotem haftowane jedwabne materye krajowego wyrobu zakryte wiszącemi gęsto na ścianach oleodrukami lichego gatunku w pysznych złotych ramach; szklanne świecidła i jaskrawe złocenia od podłogi do sufitu a między niemi tylko rzadko jakiś rzeczywiście piękny okaz krajowych srebrnych lub bronzowych wyrobów nieśmiało wygląda.







ROZDZIAŁ VIII.



8 kwietnia.

Mamy dziś oglądać słynne polowanie z lampartem.
Już w średnich wiekach chita hunting uchodził za faworytalną zabawę indyjskich książąt i Maharadżów, dziś się ten oryginalny sport tylko u dwóch z nich, to jest u Gujkowara Barody i Nizama Hayderabadu, zachował.
Lampart myśliwski (Felis jubata), po krajowemu »chita«, stanowi odrębny rodzaj felida, znajduje się w dzikim stanie w całych Indyach i w sposobie życia do pantery jest podobny, na pierwszy rzut oka jednak, można go od pantery odróżnić. Na wysokich nogach, w ciele wąski i smukły, głęboki w łopatce i silnie w zadzie rozwinięty, gdyby nie łeb koci, do potężnego charta byłby podobny. Łeb ma mały i okrągły, zęby krótkie, równa się wielkości średniej pantery, różni się jednak od niej gęstszemi, czarnemi centkami na tle rudem, prawie ceglastem. Wogóle robi wrażenie więcej psa niż kota. Z wierzchu na karku i wzdłuż krzyża między łopatkami, ma jakby grzywę z dłuższych włosów złożoną, (ztąd Felis jubata), zresztą włos ma krótki, jak u pantery. Jedynie lamparty w Himalajach żyjące odznaczają się miękkim, dłuższym włosem, znacznie jaśniejszym jak u zwykłych. W Centralnych Indyach żyją ludzie, krajowcy, trudniący się specyalnie łowieniem lampartów i układaniem ich do polowania; wytresowane zwierzę za wysoką cenę Maharadżom sprzedają.
Aby lamparta do polowania ułożyć, należy go złapać wyrosłym i do duszenia zwierzyny na własną rękę wprawionym; jak go oswajają i uczą, nikt mi nie był w stanie objaśnić.

Raniutko ruszyliśmy w to samo miejsce, gdzie kilka dni przedtem na antylopy polowałem; w miejscu zebrania czekał już lampart na wozie, w klatce, kapturem przykryty, kilku dojeżdżaczy konno i koń wierzchowy dla mnie przygotowany. Dosiadłszy konia, zwróciliśmy w dżungle, obok wozu z lampartem, wołami zaprzągniętego, krokiem postępując. Niebawem ujrzeliśmy kupkę antylop; kilka łań z młodemi w pierwszej linii, dalej dwa słabe kozły, za niemi nieco dalej piękny czarny kozieł. Jeden z dojeżdżaczy zsiadł z konia i obok klatki na wozie się ustawił. Ledwo stanął koło lamparta, widać było pod kapturem, jak tenże, jakby niepokoić się zaczął. Podjechaliśmy o jakie 300 kroków do antylop, które nie zważając na nas, spokojnie dalej się pasły. Wtem dojeżdżacz otworzywszy klatkę, szybkim ruchem ściągnął kaptur z lamparta, zwróciwszy go poprzednio łbem ku antylopom. Stał sekundę jak wryty, oczyma łypnął, jakby do raptownego blasku słońca chciał się przyzwyczaić i zoczywszy antylopy, wyskoczył zręcznym ruchem z klatki i wozu i jak piorun w błyskawicznych susach pomknął ku nim. W
POLOWANIE Z LAMPARTEM NA ANTYLOPY.
życiu mojem takiej szybkości u zwierza nie widziałem; zdawało się, że nie biegnie po ziemi, lecz jakby potężnemi sprężynami podrzucany, w powietrzu się miga.

Zdaje mi się, że na krótki dystans, lampart myśliwski jest najszybszem zwierzęciem na świecie. Zgłupiałe antylopy w pierwszej chwili nie wiedziały co się dzieje i lamparta na 50 kroków dopuściły; ten był już niemal pod niemi, gdy się łanie do ucieczki zerwały, biorąc między siebie trzy kozły pasące się w oddali. Śliczny to był widok, niestety, nie trwał długo; lampart dogoniwszy stadko z zadziwiającym sprytem minął łanie i słabsze kozły i puścił się za starym, czarnym kozłem, który wysforowawszy się naprzód, mknął jak strzała. Nie pomogło mu to jednak: po kilkuset krokach dopadł go lampart i zaskoczywszy go z przodu, chwycił za gardło. Oba runęli na ziemię. Gdy z dojeżdżaczem konno dopadliśmy, leżał kozieł na wznak wywrócony, w ostatnich podrygach, a obok przyczajony, z wpitemi w kark ofiary zębami, leżał lampart; krwią mu ślepia nabiegły, mruczał chrapliwie, długim ogonem bijąc o ziemię. Dojeżdżacz założył mu na kark żelazną obrączkę i w bok nieco odciągnął, poczem szybkim ruchem dobiwszy kozła, schwycił w miseczkę krew z rany się sączącą i podstawił lampartowi. W ten sposób się postępuje chcąc dalej polować, gdy się zaś na jednej sztuce zamierza poprzestać, karmi się lamparta od razu, całą antylopę do pożarcia mu dając. Wzięliśmy w ten sam sposób drugiego kozła, z tą chyba tylko różnicą, że całe polowanie jeszcze krócej trwało i lampart nie dał antylopie więcej jak 150 kroków chodu.
Polowanie takie ciekawem jest do widzenia raz jeden, tem więcej, że na świecie tego nigdzie nie zobaczy; okrutny to jednak sport, który może indyjskim Maharadżom, zamiłowanym w krwawych igrzyskach, się podobać, lecz dla myśliwego à la longue mało przedstawia uroku. Ofiara nie ma szansy ucieczki, chyba gdy lampart zmęczony, najedzony, lub gdy mu się polować więcej nie chce. Jeżeli go dojeżdżacz puści w tym stanie a lampart po pierwszych susach uczuje, że mu nie idzie, stanie jak wryty, jakby zniechęcony i krokiem dalej nie ruszy. Wogóle zwierz dosyć jest oswojony, nawet obcym głaskać się daje; mówią, że czasem tak się do człowieka przywiąże, że jak pies, wolno za ludźmi chodzi.
9 kwietnia. Ostatni dzień pobytu w Hayderabadzie użyłem na wycieczkę do Golkondy. O dziesięć mil od stolicy Nizama, wznoszą się na szczycie skalistej góry, jakby ruiny jakiegoś burgu nadreńskiego, ciemne mury rozpadłego zamku i starożytnej fortecy, której założenie w mgle wieków się gubi. Dziś z zamku pozostały tylko zewnętrzne ściany, z ruin dawnej fortecy mały forcik wzniesiono; pilnuje go dzień i noc oddział wojska Nizama. Wstęp do wnętrza wzbroniony, tam bowiem ma się znajdować skarbiec królewski.
Ze szczytu góry widok wspaniały na leżący tuż obok muzułmański cmentarz i groby dawnych władców i potentatów tego kraju. Kilka pysznych mauzoleów, białe kopuły napół rozpadłych grobowców, królewska necropolis, ruiny fortecy i legenda o skarbach i bogactwach, oto wszystko co zostało z »Golkondy superby«; wokoło smutno i ponuro, wieczny spokój i milczenie tu panuje; sam krajobraz martwy i pusty zdaje się harmonizować z zamarłą przeszłością tej niegdyś świetnej królewskiej rezydencyi.
Opodal pod fortem Assur Jung ładną willę sobie wystawił i na letnie mieszkanie niekiedy tu zjeżdża. Jedyny to punkt w całej Golkondzie nieco weselszy i ożywiony. Wiedząc o mej wizycie, przybył tu naprzód i u siebie mnie przyjął.
Na południe od Golkondy o mil kilkanaście leżą tak zwane dyamentowe pola, które niegdyś słynęły bogactwem kopalni dyamentów i Golkondzie nadały sławę bajecznych bogactw i największych skarbów na Wschodzie. Najpyszniejsze brylanty świata, znane Grand Mogol i Kohinoor z Golkondy pochodzą, oddawna jednak myślano, że się kopalnie wyczerpały i kilka dziesiątków lat dyamentowe pola leżały odłogiem. Dopiero w ostatnich kilku latach utworzyło się angielskie towarzystwo exploatacyi rzeczonych pól, które nanowo rozpoczęło poszukiwania i uzyskawszy koncesyą od rządu Nizama, racyonalnie kopaniem dyamentów się zajmuje. Widziałem wiele okazów ostatnich poszukiwań; dyamenty nader czystej wody, lecz jak dotąd zbyt drobne, mówią, że głębiej większe sztuki się znajdują.
10 kwietnia. Pożegnałem państwa Newillów śpiesząc do Bombayu, zkąd nazajutrz miałem do Europy odpłynąć. Był to koniec mej podróży, z żalem wsiadłem na okręt, z żalem żegnałem z pokładu niknące mi z oczu brzegi indyjskiego lądu. Im dalej od niego, tem chętniej i częściej myśl się wraca na ten Wschód daleki, do uroczej krainy wiecznego słońca, do cudów odmiennego świata i czarującej przyrody.

Antoniny w maju 1890 r.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – konno.
  2. W dwa dni potem, znaleziono go nieżywego o kilkaset kroków od strzału, zjedzonego już przez szakale. Rogi i czaszkę zabrałem.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pułkownik.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – każdego.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przed.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Nepalu.