Nowa doktryna
Nowa doktryna Michał Bobrzyński |
artykuł pierwotnie drukowany w Przeglądzie Polskim, 1884 r., s. 427-438 |
W zeszycie lutowym Przeglądu Powszechnego ogłosił pan Henryk Lisicki obszerny artykuł o pracy mojej nad memoriałem politycznym Jana Ostroroga. Myliłby się jednak, kto by przypuszczał, że w całym tym artykule mowa jest czy to o mojej rozprawie, czy też w ogóle o Ostrorogu. Godzi się p. Lisicki na wszystkie wyniki mojej historycznej pracy. Podana przeze mnie charakterystyka pomysłów Ostroroga, wykazanie stosunku ich do współczesnych teorii politycznych francuskich, niemieckich i husyckich, związanie ich z życiem ówczesnym i dziejami Polski, cały ten szereg wywodów i hipotez zawiłych i wątpliwych nie wywołał żadnej ze strony p. Lisickiego uwagi lub zarzutu. Zgoda to tak zupełna, tak niespodziewana, że obawiam się, czy poza nią nie kryje się zupełna obojętność do tego wszystkiego, co istotę mojej pracy stanowi i o jej wartości rozstrzyga.
Jedyna rzecz, która mnie w tej osobliwszej recenzji mogła dotknąć, jest to insynuacja, że w przekonaniach moich jestem zwolennikiem "wszechwładzy" państwowej. Ani ona nowa, ani też dosadnie wypowiedziana. Wszak po wydaniu moich Dziejów Polski głoszono już, że ja w ten sposób dążę do powiększenia władzy c. k. starostów a zburzenia autonomii powiatowej w Galicji. Wracać do tego zarzutu dziś znowu znaczyłoby tylko wzbudzić niesmak w czytelniku; gdy zresztą w samej rozprawie przeciw temu wyraźnie się zastrzegłem; nie mam więc żadnej przyczyny jako autor rozprawy historycznej na artykuł p. Lisickiego odpowiadać.
Wolno mi natomiast zwrócić uwagę na ten artykuł jako na wykład nowej politycznej doktryny, która od pewnego czasu w publicystyce naszej występuje coraz to wyraźniej. Sam przez się nie zasługiwałby zapewne na szczegółowy rozbiór, ale jako symptom nowego kierunku posiada znaczenie, którego lekceważyć niepodobna.
Hasłem, pod którym występuje ten kierunek, a z nim p. Lisicki, jest obrona społeczeństwa przed wszechwładzą państwa. Czy jednak hasło to mamy brać literalnie?
Jesteśmy dziś świadkami walki, która we wszystkich społeczeń-stwach cywilizowanych Europy toczy się o wszechwładzę państwa. Jedni dla państwa poświęcili już wiele, gotowi jeszcze więcej poświęcić, gotowi ze wszystkiego się wyzuć, bo są przekonani, że tylko państwo potężne zdoła osiągnąć wielkie cele polityki narodu; bo wierzą najmocniej, że nikt inny, jak tylko wszechwładne państwo zdoła rozwiązać wielką socjalną kwestię, a tym samym uchronić cywilizację od zupełnej ruiny. Drudzy, przeciwnie, w owej wszechwładzy państwowej widzą przyczynę wszelkiego złego, jakie obecnie nas trapi i przyszłości zagraża; walczą więc w obronie samodzielności społecznej, a grupują się pod sztandarem Kościoła katolickiego, który tej samodzielności związków społecznych i jednostki ludzkiej najlepszym jest obrońcą i stróżem. Czynią to nawet tacy, którym wyznanie katolickie i uczucie religijne najzupełniej jest obce, bo rozumieją dobrze, że bez tej twardej opoki, którą jest Kościół, w walce z wszechwładzą państwa nie mieliby żadnego oparcia i widoków zwycięstwa.
Ku któremu z tych dwóch walczących obozów kierują się sympatie Polaków? Zbyteczna stawiać to pytanie, skoro je naród z rzadką jednomyślnością rozstrzygnął. I niedziw. Wszak nikt inny nie popchnął mocarstw północnych do rozbioru naszej ojczyzny, jak owa idea państwa, która dążąc do wszechwładzy w swoim obrębie, skupiając nadmiar sił w swoim ręku, na zewnątrz musiała się stać zaborczą. Wszak nic innego nie popycha tych mocarstw dzisiaj do zupełnej zagłady naszej narodowości, naszego mienia, języka i wiary, jak owa idea państwa, która doprowadzona do najwyższej przesady, nie cierpi w swoim wnętrzu niczego, co ma pewną odrębność i samodzielność. Nie w nas zatem przyczyna, że wszechwładza państwa jest nam znienawidzoną, jak nie nasza zasługa, że bronimy samodzielności naszej społecznej, skoro innej nie mamy. Wszyscy, ilu nas jest, uciekamy się pod sztandar Kościoła, bo z doświadczenia wiemy, że on jeden może nas bronić przeciw wszechwładzy państwa tam, gdzie wszelka inna broń zupełnie stępiała.
Mogą więc w Polsce istnieć wszelkie przekonania i dążenia z wyjątkiem jednego. Nie może u nas być zwolenników wszechwładzy państwa, skoro nie mamy państwa, któremu byśmy tę wszechwładzę mogli powierzyć i poruczyć.
Jeżeli zaś wielu, a z nimi p. Lisicki, przypuszcza to co jest oczywistym niepodobieństwem, że w Polsce mogą się znaleźć ludzie broniący wszechwładzy państwa, jeżeli przeciw nim występuje i do walki wzywa, to oczywiście słowa jego inne muszą posiadać znaczenie. Całe dalsze rozumowanie pana Lisickiego przekonuje nas też, że mu idzie nie o wszechwładzę państwa, lecz o państwo nowożytne w ogólności. Tego państwa nie może on ścierpieć i to z podwójnej przyczyny:
Najpierw dlatego, że z natury swej dąży ono do zupełnej wszechwładzy. W tym się bynajmniej nie myli. Nie mamy też nic przeciw temu, jak państwu nowożytnemu roztrząsa sumienie i szereg jego grzechów wylicza. Jesteśmy nawet przekonani, że nie wyliczył wszystkich; wszak rozbioru Polski na tym rejestrze nie umieścił. Czy jednak poza tymi grzechami i błędami państwo nowożytne nie osiągnęło jakich dodatnich wyników, czy ono nie zasłużyło się czymś na polu ogólnego rozwoju ludzkości; czy jest na świecie jakakolwiek instytucja, która by obok największych zasług nie miała także swoich błędów i była wolną od wyrodzenia się i zepsucia; tych wszystkich pytań p. Lisicki nie stawia i nie porusza. Dla niego państwo nowożytne istnieje tylko o tyle, o ile popełnia błędy, o ile wiąże się z krzywdą i gwałtem, a więc: hejże na nie!
Przypuszcza dalej p. Lisicki, że organizacja średniowieczna mogła się przeżyć, ale wyciąga stąd wniosek, że ją należało powoli ulepszać i łagodnie poprawiać. Czy porządek rzeczy średniowieczny byłby się zgodził na taką poprawę, czy ktokolwiek byłby abdykował dobrowolnie ze swoich przywilejów, uwalniających go od służby wojennej i podatków, tego pytania p. Lisicki znowu nie porusza. Dla niego nie istnieje widocznie jedno z elementarnych spostrzeżeń w historii, że ludzkość największe swoje cele osiąga wśród walki i wydobywa z największego zamętu. Dla niego istnieje tylko fakt, że państwo nowożytne zrodziło się w Europie wśród wojen religijnych i strasznego ucisku, a to wystarcza, ażeby je na zawsze potępić!
Nie dość nam zatem słusznej walki z wszechwładzą państwa, lecz pod jej pozorem wytoczyć powinniśmy nieubłaganą walkę państwu nowożytnemu, każdy jego objaw potępiać i ścigać, a walką tą zasłużymy się dopiero, komu? Ludzkości, czy też naszej narodowej sprawie?
Gdyby to jeszcze szło o ludzkość, pojmowalibyśmy taką walkę wytoczoną państwu. Tam, gdzie istnieją potężne narodowe państwa, gdzie one spełniają całe swoje zadanie, a niezadowolone nim wdzierają się w zakres Kościoła, gminy, rodziny, tam pojmujemy stronę przeciwną, która w zapale walki staje na drugim krańcowym stanowisku i z państwem nowożytnym jako takim walczy. Tam w jednym i tym samym narodzie istnieją rzeczywiście dwa przeciwne obozy: państwowy i społeczny, i oba w nieustannej walce ciągle się równoważą. Tam walka wydana państwu z pewnością go nie wywróci, tylko niektóre jego ostrości złagodzi. Gdybyśmy też i my posiadali nasze własne państwo i cierpieli pod jego uciskiem, gdybyśmy mieli naszego Bismarcka i całą rzeszę jego zwolenników, to pojmowalibyśmy zupełnie stronnictwo przeciwne, które by w zapale walki posuwało się aż do zupełnej negacji państwa nowożytnego. Nie mając jednak państwa, żyjąc w tak odmiennych warunkach, musimy się zapytać, czy wolno nam przykład obcy ślepo naśladować. Nie stawia tego pytania p. Lisicki, lecz przenosi na nasz grunt odgłos owej walki z państwem, tak jak go doszedł z zagranicy, oczywiście nie z nauki i z historii poważnej, bo te muszą ponad walkę się wznosić, ale z dyskusji parlamentarnych i rozlicznych pism politycznych. Przenosi go niewolniczo, a o skutkach jego dla sprawy naszej najzupełniej milczy.
Jeżeli nam wolno myśl jego odgadnąć, hołduje p. Lisicki znanej teorii kataklizmu, o której, lubo nie dość wyraźnie, wspomina. Wszak nie ulega najmniejszej wątpliwości, że w najbliższej przyszłości, wszystkie państwa Europy, doprowadziwszy się do absurdum, rozsypią się w gruzy, a wtedy wśród ogólnego tryumfu tych, którzy dziś walczą z państwem, Polacy stojący w ich szeregu, ujrzą spełnione wszystkie swoje nadzieje, byle dziś w walkę z państwem na oślep się rzucili!
Wiele by na każde słowo tej teorii można odpowiedzieć, przede wszystkim na ową pewność, że dni państw dzisiejszych są policzone, i na tę pewność, że klęska, która je spotka, zmiecie je najzupełniej z widowni dziejów. Przypuśćmy jednak, że ta cała fantasmagoria sprawdzi się rzeczywiście i zapytajmy, kto ową Polskę będzie przywracał. Czy może Kościół katolicki triumfujący? A skąd że to byt polityczny narodów wchodzi w zakres działania Kościoła; jakim prawem możemy rzecz podobną ładować na barki Kościoła, chociaż byśmy byli jego najwierniejszymi synami i najdzielniej praw jego bronili? Więc my sami w chwili ogólnego kataklizmu wyratujemy naszą narodową sprawę. Cóż, kiedy my, nauczywszy się raz nienawiści i wzgardy dla państwa, ani go nie będziemy umieli, ani chcieli budować.
Pomińmy więc owe mistyczne igraszki, a zapytajmy, jaki wpływ owa walka z państwem, owa doktryna walki zaszczepiona w nasze umysły, mogłaby wywrzeć na stosunki nasze rzeczywiste w krótkim przeciągu czasu, jaki nas jeszcze dzieli od ogólnego kataklizmu państw europejskich. Ocenimy to najlepiej, jeśli się spytamy, jakiemu z istniejących obecnie u nas stronnictw nowa doktryna spieszy rzeczywiście z pomocą?
Zdawać by się mogło, że tak zwanym konserwatystom. Wszak wyszła ona z obozu konserwatywnego Zachodu, pod firmą konserwatywną występuje, ma być ulepszoną postacią konserwatyzmu w Polsce i zwolenników swoich spośród konserwatystów polskich pragnie rekrutować. Czymże to jednak jest właśnie konserwatyzm polski?
Zapewne, podstawą jego jest poszanowanie wszystkiego tego, co nam zdrowym i dobrym w spuściźnie pozostawiła przeszłość, a więc wiary, języka, oświaty i obyczaju. Ale na tym nie dosyć. Stronnictwo musi mieć swoją taktykę, a taktyka ta jest dziś główną istotą i spójnią stronnictwa konserwatywnego w Polsce. Do niedawna ogół naszego społeczeństwa trzymał się zasady, że nie godzi się nam korzystać z koncesji politycznych, które nie odpowiadają formułkom konstytucyjno-liberalnym, lub których nam w ogóle obcy rząd użycza. Żywotność miał naród objawić za pomocą powstań, które też miały na celu nie tyle wybicie się na wolność, do czego najczęściej nie było widoków, ile manifestację i budzenie narodowego uczucia i ducha. Tej doktrynie, opartej na liberalnych zasadach, mimo że pomijała wszelkie praktyczne względy, nawet ludzie przekonań konserwatywnych ostatecznie ulegli i schlebili. Potrzeba było dopiero strasznych doświadczeń, potrzeba było zupełnego zwrotu na polu naukowych, a mianowicie historycznych badań, ażeby ją zachwiać i obalić. Faktem jest, że formułki konstytucyjne i liberalne przestały być dzisiaj dla wielkiej części społeczeństwa polskiego dogmatem narodowej wiary. Faktem jest, żeśmy, chociaż nie wszyscy, zrozumieli doniosłość, jaką najmniejsza polityczna instytucja, złożona w nasze ręce, może mieć dla obrony i rozwoju tego, co narodowi najdroższym, tego, co stanowi o jego bycie i przyszłości. Nie pytamy się, kto nam daje polityczną koncesję, nie pytamy, czy ona odpowiada tym lub owym ideałom, lecz pytamy się, jaki z niej społeczeństwo polskie może odnieść pożytek i dążymy do tego, aby ją ile tylko podobna wyzyskać.
W takiej taktyce postępowania leży istota naszego stronnictwa konserwatywnego lub, mówiąc lepiej, stronnictwa organicznej pracy, w tym podniesieniu rzeczywistości ponad teorię, względów praktycznych ponad doktrynę, działania ponad frazes. Nie pytamy się, jakim się kto oddaje filozoficznym spekulacjom i marzeniom, lecz patrzymy, jak działa na polu narodowej pracy. Po tym się poznajemy. Nie zapominamy też, że w walce z doktryną powstało nasze stronnictwo, a wierzymy, że o zmysł praktyczny rozbić się musi frazes, o cywilną odwagę zakusy terroryzmu i potwarzy.
W rękach tego stronnictwa spoczywa dzisiaj niewątpliwie ster narodowej sprawy, chociaż utrzymanie się przy tym sterze kosztuje je jeszcze niemało pracy i wysiłku. Obóz tak zwany liberalny znajduje się wprawdzie w chwili zupełnego rozkładu. Dobija go broń obosieczna potwarzy i skandalu, której się chwycił; zdziera z niego urok w Galicji Neue freie Presse, pod której patronat się uciekł i z której czerpie swoje argumenty. Ale w tej chwili przejścia, iluż to ludzi jeszcze chwiejnych pomiędzy oboma obozami się waha. Jedni, konserwatyści czynem i przekonaniem, sądzą, że nie nadeszła jeszcze chwila, ażeby przeciw doktrynie liberalnej wystąpić wręcz i otwarcie; drudzy mienią się konserwatystami i są nimi w teorii, ale gdy przyjdzie do działania, postępują przeciwnie. A cóż dopiero mówić o tym całym szeregu, który sam nie wie czego chce i z bałamuctwa robi swoją zasadę. Wszak niedawno czytaliśmy w piśmie publicznym zdanie, że wykrycie błędów naszej przeszłości, wypowiedzenie prawdy było potrzebne i konieczne, ale tylko chwilowo; skoro zaś uczynili to już raz Szujski, Kalinka i inni, to dość już na tym; zacznijmy więc znowu pisać historię jak dawniej, a więc wbrew prawdzie i przekonaniu z czarnego robić białe. Przepraszam czytelnika za ten mimowolny epizod, który dałby się rozciągnąć i mnóstwem przykładów objaśnić. Taka jest chwila obecna. I oto w tej chwili doktrynerom liberalizmu przybywa u nas nowy, od dawna oczekiwany sprzymierzeniec.
Widoczne bowiem, że nowa doktryna, którą w artykule swoim głosi p. Lisicki, a inni z pewnością dobitniej jeszcze wyłuszczą, z konserwatyzmem polskim, z rzeczywistym uszanowaniem i pomnożeniem siły narodowej nic wspólnego nie ma. Chociaż ona też pod konserwatywną występuje szatą, to pierwszym jej dziełem praktycznym jest stworzyć rozdział w obozie konserwatywnym i przeciw dotychczasowej jego taktyce się oświadczyć. Pierwszym jej sukcesem, już dzisiaj widocznym, jest radość, z jaką dzienniki nasze pseudoliberalne powitały zaraz jej pierwsze przedtem już ogłoszone objawy. Że jedna doktryna jest liberalną, druga konserwatywną, to rzecz podrzędnej wagi. Istotnym jest tylko to, że obie są doktryną, która stawia się ponad rzeczywistość i w niej widzi swego największego wroga.
Są jednak pomiędzy nimi i dalsze podobieństwa, które się tłumaczą tym, że obie są przeniesione z zagranicy i obie na jednym i tym samym gruncie się przyjmują. Ten grunt polski ma to do siebie, że podstawą jego są nerwy. Kto je rozstroił i kiedy, czy Zygmunt August, czy kto inny, nad tym na próżno męczy się dotychczas historia. Faktem jednak jest, że najsilniejszym akordem, który się niegdyś na tych nerwach odzywał, był strach szlachty przed absolutum dominium królów własnych. Wszystkie prądy polityczne, które do nas przychodziły z Zachodu, tym się ostatecznie odzywały akordem. Jezuici, którzy przybyli do nas z pięknym i zdrowym politycznym programem, niebawem zagrali na tę nutę i jeszcze za życia Skargi z kazań jego sejmowych wyrzucili wspaniałe kazanie "o monarchii". Teoria kontraktu socjalnego, która we Francji doprowadziła do despotycznych rządów konwentu, u nas za pośrednictwem Wielhorskiego służyła do tym większej apoteozy złotej wolności i anarchii. Konstytucjonalizm późniejszy przez partię kaliską obezwładnił działanie ostatniego rządu polskiego, któryśmy mieli w Królestwie Kongresowym; pracował nawet w najlepsze nad rozstrojeniem rządu w powstaniu 1830 r. Formułki liberalne dostarczały ostatecznie pozoru do walki z rządem i państwem, które w naszych własnych spoczywały rękach.
Dziś te formułki zupełnie się przeżyły; ale od czegóż nowa doktryna odpowiadająca duchowi czasu, niby ultrakonserwatywna. I ona do tego samego dąży celu, w miejsce dawnego absolutum dominium stawia nazwę modną wszechwładzy państwa, a jak pod pierwszym, tak i pod drugim hasłem kryje się niechęć i odraza do rządu i państwa jakiegokolwiek. Gdyby się ona szerzej rozpostarła, to na skutki jej praktycznie w Galicji niedługo będziemy czekali. Zjawi się w sejmie projekt ustawy szkolnej, oczywiście w ramach podyktowanych ustawą zasadniczą austriacką, a więc z przymusem szkolnym itd., to nowi doktrynerzy konserwatywni nie będą wcale zważać, że inna ustawa jest niemożebną, że projekt czyni zadość naglącej potrzebie, że poziom moralny i umysłowy ludu naszego niezmiernie podźwignie, że sprawę narodową o jeden krok naprzód popchnie, będą głosować przeciw niemu, bo nie przeniosą na sobie, żeby mieli uznać przymus szkolny, wstrętny objaw omnipotencji państwa. Takich przykładów można przytoczyć mnóstwo, a tak "omnipotencja państwowa" odegra rolę dawnego absolutum dominium. Strach przed tamtym stał się przyczyną, żeśmy stracili wszelkie dominium tj. państwo, pozostał tylko naród. Otóż można nienawidzić wszechwładzy i wszystkich ujemnych stron dzisiejszego państwa, ale nie wolno zapominać, że naród nie może istnieć i utrzymać się narodem bez instytucji politycznych, które w jego ręku się znajdują i stanowią dla niego szkołę publicznego życia. Marnotrawienie tych instytucji dlatego, że one także są wpływem nowożytnego - chociażby wszechwładnego - państwa, wstręt do tego państwa, podniesiony do wysokości doktryny, doprowadziłby nas do tego, żebyśmy przestali być narodem, a stali się tym, czym są bracia nasi na Śląsku, mówiący po polsku, katolicy, konserwatywni. Dążyć do państwa, a okazywać temu państwu nieustannie pogardę, są to dwie rzeczy, które i w logice i w rzeczywistości nawzajem się znoszą.
Nowa doktryna ma jednak wiele za sobą, i hasło modne i oparcie się na dawnej słabości naszego charakteru. Czego jej brak, oto swojej szkoły historycznej i w tym nasza główna pociecha. Nauka historii zdobyła sobie w społeczeństwie naszym nareszcie takie stanowisko, że stronnictwo polityczne, które jej potężnego głosu nie ma za sobą, nie ma niezbędnego warunku powodzenia i wpływu. Stronnictwo liberalne dawniejsze nie byłoby trzęsło do tego stopnia całym narodem, gdyby do niego nie należał Lelewel i cała jego historyczna szkoła; gdyby historia polska nie była się przedstawiała wskutek tego jako objaw idei gminowładztwa, jako przygotowanie do idei liberalno-konstytucyjnej i dowód jej bezwzględnej wyższości.
Dzisiejsza polityka organicznej pracy nie byłaby też zapuściła takich korzeni dzisiaj, mimo strasznego doświadczenia 1863 roku, gdyby jej nie poparła równocześnie nowa historyczna szkoła i gdyby szkoła ta nie była odniosła zupełnego zwycięstwa nad lelewelowską. Pomimo wszelkich innych różnic, przeczymy dzisiaj zgodnie, jakoby historia polska była objawem jednej jakiejś idei lub doktryny, owszem, wykazujemy, że w ciągu wieków zmieniały się kilkakrotnie warunki naszego bytu i rozwoju, a każda taka zmiana warunków pociągała za sobą potrzebę innej formy rządu i państwa, innej organizacji społecznej. Cała praca historyczna dzisiejsza przekonuje nas, że nie ma teorii bezwzględnie dobrej, że teoria dla dobra narodu, nie zaś naród dla pewnej teorii istnieje. Ogólne te spostrzeżenia opierają się na szczegółowych. Do tych należy spostrzeżenie, że naród nasz wstępując w okres nowożytny dziejów, potrzebował organizacji politycznej nowej, odpowiadającej nowym warunkom, mogącej sprostać współczesnej organizacji innych, a mianowicie sąsiednich narodów. Wszędzie uchylano przywileje podatkowe, zaprowadzono stałe armie, skupiano siły narodu w rękach centralnego rządu; wszędzie powstawały potęgi groźne na zewnątrz, więc też i Polska, pomijając wszelkie inne względy, musiała to uczynić, jeżeli chciała istnieć, jeżeli w ogólnej walce o byt miała się jako państwo utrzymać. Organizacja państwa nowożytna nie była dla narodu naszego celem lub ideałem, była warunkiem bytu, warunkiem osiągnięcia innych, wznioślejszych celów. Fakty uczą, że Polska, pomimo nieustannych prób i usiłowań, warunku tego nie umiała ostatecznie dopełnić, w walce z sąsiednimi państwami nie umiała się utrzymać i byt swój polityczny straciła. Okoliczność ta jest jednak dla nas jedną pobudką więcej, ażeby z dziejów naszych podnosić to wszystko, co się przedstawia jako usiłowanie zbudowania państwa nowożytnego, a tym samym zbawienia Ojczyzny. Dlatego chwalimy Ostroroga, o ile do tego celu zmierzał i program jego kreślił; dlatego po całym szeregu statystów XVI i XVII stulecia podnosimy tych, którzy jeszcze na końcu XVIII w. o "skarb i wojsko" wołali. Wszechwładzy państwa nikt nie głosi i chwali, bo chociażby w teorii był jej najgorliwszym wyznawcą, to przecież w historii polskiej mówić o niej nie może, bo nie ma żadnej sposobności; ale mówi o rządzie i państwie, mówi poważnie i bez przekąsu, bo rozumie doniosłość tych czynników dla narodu, który je stracił i który na każdym kroku, dziś więcej niż kiedykolwiek czuje, co na tym stracił. Spełnia tu historyk wielkie zadanie, bo społeczeństwu, które nie ma sposobności w praktyce kształcić się politycznie, daje możność nabycia pewnego politycznego doświadczenia na podstawie praktyki jego dawnej czyli jego historii.
Otóż tę całą szkołę historyczną nazywa p. Lisicki dzisiaj "oficjalną", bo czuje dobrze, że potrzeba ją wywrócić ze wszystkim, z jej metodą badania, z jej wydawnictwem źródeł, z jej wynikami. Trzeba by w jej miejsce postawić nową szkołę, nowy pogląd, trzeba by ludzi znowu przekonać, że historia polska jest objawem doktryny, tym razem nie liberalnej, lecz konserwatywnej. Wątpić też nie można, że czy to p. Lisicki, czy też ktoś z tego samego obozu z podobną historią polską niebawem wystąpi. Próbę jej daje p. Lisicki w artykule swoim. Potępia Ostroroga dlatego, że dążył do państwa nowożytnego; gdyby bowiem państwo to było się w Polsce zorganizowało, to wprawdzie nie mielibyśmy rozbiorów, nie mielibyśmy germanizacji w poznańskiem, eksterminacji na Litwie, ale mielibyśmy za to jakiś rodzaj polskiego Bismarcka, jakiś rodzaj polskiego kulturkampfu itd. "Prędzej więc pochwalić można Polskę za to, że nie poszła drogą przez reformatora (Ostroroga) wskazaną". Są to własne słowa p. Lisickiego.
Niech mi daruje, że na to wszystko jako Polak nie mam żadnej odpowiedzi. To tylko pewna, że historyk, który by poszedł drogą takiego rozumowania, który by zaczął ganić Ostrorogów i Modrzewskich za to, że do państwa nowożytnego dążyli, musiałby oczywiście chwalić Sicińskich i Ponińskich, bo oni państwu polskiemu nowożytnemu, a przeto kulturkampfowi polskiemu skutecznie zapobiegli.
Tak się przedstawia nowa doktryna ze swojej politycznej i zarazem historycznej strony. Mógłby tylko ktoś zarzucić, że p. Lisicki w artykule swoim całej sprawy nie postawił tak zasadniczo, jak ja obecnie ją stawiam. Na to powtórzę, że artykuł ów nie jest przypadkowym, ani odosobnionym. Nie od razu też nowa doktryna się tworzy, nie od razu cały swój aparat i wszystkie konsekwencje odsłania. Jedna z tych konsekwencji, a mianowicie sąd p. Lisickiego o Ostrorogu wystarczy do tego, ażeby sobie całą teorię uzmysłowić i jej doniosłość ocenić. Kto przebieg rzeczy śledzi uważnie, temu ten zwrot nowy nie jest rzeczą nieznaną. Mówił o nim już ś.p. Józef Szujski w ostatnich latach przed swoim zgonem, człowiek, którego o brak zasad konserwatywnych, o brak religijnego ducha nikt nie posądzi, a mówił z goryczą. Pamiętam jeszcze kilka wierszy z satyry, którą raz czytał w małym kółku, mierząc w nową doktrynę, i nimi pismo niniejsze zamknę:
Toć dziś grozy we własnej nie czujem obronie,
W uczuciowych tam jeden wątpliwościach tonie,
Drugiemu posłyszana przeszkadza doktryna
………………………
Miła dobroć! Gdy szyku na nieprzyjacioły
Potrzeba, ona strzela - do własnej stodoły.