>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nowa droga
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Wiek“, 1894, nry 135, 136, 138
Redaktor Fryderyk Henryk Lewestam
Wydawca Fryderyk Henryk Lewestam
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia „Wieku” J. Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


NOWA DROGA.
(OBRAZEK WIEJSKI).
przez
Kl. Junoszę.




Nuta Glassman od najmłodszych lat swego życia był zdeklarowanym pesymistą.
Gwiazda jego mrugała na niebie, jak oko, które lada chwila ma się zalać łzami, a on sam, tu na ziemi, miał zawsze taką fizyognomię skrzywioną, jak gdyby tylko co zjadł jedną cytrynę i zabierał się do spożycia drugiej.
Płakał gorzko, gdy w chederze, w młodocianą jego głowę, niby zjełczałe masło w nowy garnek, pakowano starożytną mądrość; wzdychał, gdy ojciec rozsypywał przed nim perły praktycznych zasad życia; nie potrafił nawet uśmiechać się i w tych rzadkich momentach, kiedy matka obdarzała go cytwarowym pierniczkiem.
Brał wprawdzie przysmak do ust, spożywał go, ale z taką obojętnością i apatyą, jak gdyby chciał powiedzieć przez to: „marność, marność i wszystko marność — nawet piernik.“
Taką miał naturę.
Gdy, już jako młodzieniec, przy dźwiękach muzyki stanął na górce śmieci, pod baldachimem aksamitnym, obok uroczej Gołdy, która wdzięki swe, niby kontrabandę, starannie okrywała zasłoną — nie patrzył ani na Gołdę, ani na baldachim, ani na familiantów w odświętne szaty przybranych, lecz podniósł wzrok do góry na szafirowe sklepienie niebios, jak gdyby chciał znaleźć tam dowód, że i ów szafir przepyszny nie jest wprost z łokcia, jak się ludziom zdaje. Wprost z łokcia! o jakże bujną a nielogiczną zarazem jest wyobraźnia ludzka! Ten szafir ma już z górą pięć tysięcy lat i ciągle bez przerwy służy do jednego użytku. Słońce go przepala, gwiazdy chodzą po nim jak muchy, jaki materyał może to wytrzymać? To też ludzie nie domyślali się, ale Nuta wiedział dobrze, że cały ten szmat lazurowy nicowany jest przynajmniej trzykrotnie i ma na sobie pełno łat ze starych kawałków.
Przecież baldachim to taki, jak i ten, pod którym Nuta w czasie ślubu stoi, taka sama „chupa,“ tylko trochę większa... A ten baldachim ślubny! Cóż to jest, niby wielka parada, ale jakiż stary, jakiż zniszczony.
Wszystko marność!
Machinalnie, nie patrząc prawie, włożył Nuta na palec Gołdy pierścionek i wymówił obrzędowe wyrazy, a kiedy go w tryumfalnym pochodzie prowadzono do domu jej rodziców, na wesele, szedł z pochyloną głową i spluwał...
Nie ożywił się podczas uczty weselnej, nie zarumienił od wina, nie interesował go nadziewany szczupak, a gdy mu, jako panu młodemu, winszowano pięknej żony i posagu w gotówce, wzruszał ramionami obojętnie i wykrzywiał się, jak po wypiciu szklanki octu.
Starsze, doświadczone mężatki wytłómaczyły Gołdzie, że jej kochany Nuta ma jednak oryginalny i bardzo przyjemny uśmiech.
— Spojrzyj tylko na niego, luba synogarliczko — mówiły — a zobaczysz, że on się znowuż do ciebie uśmiechnie!
Synogarliczka zwróciła wielkie czarne oczy na oblicze Nuty i wywołała tem jeszcze piękniejsze na jego twarzy wykrzywienie.
— Widzisz, kochaneczko, jak się mężowi podobasz — mówiła ciocia Sura. — Wódkę probuje się na Trales, podobanie zaś na przyjemny uśmiech, a to właśnie jest uśmiech bardzo wysokiej próby...
Od kilku lat Nuta, człowiek już dojrzały i solidny, ojciec kilkorga dzieci, trzyma pacht w Biedulinie — i zajmuje się oprócz tego handlem. Gdy mu się trafi co kupić, kupi, sprzedać, sprzeda — aby pieniądz nie spał.
W sprzedawaniu najczęściej wyręcza go piękna Gołda, niewiasta ładnej tuszy, zawsze uśmiechnięta i wymowna. Ona rozumie doskonale, że w handlu i pesymizm i optymizm ma racyę bytu, ale pierwszy wyłącznie przy kupowaniu, drugi zaś przy sprzedaży powinien mieć zastosowanie praktyczne, więc znając usposobienie swego męża, stara się wszelkiemi siłami, aby go do czynności sprzedawania nie dopuszczać.
— Ty nie masz zdolności do tego — mówi — ty jak chcesz zachwalić piękną, tłustą, ciężką kurę, jak zaczniesz ją po swojemu zalecać, to kupujący sądzi, że to nie jest piękna, tłusta i ciężka kura, ale brzydka, chuda i mająca zaraz zdechnąć wrona. Ty nie powinieneś trudnić się sprzedażą; ja cię zastąpię — a ty tylko kupuj.
Na taką przemowę Nuta wykrzywiał się, spluwał i szedł na wieś, aby co kupić. Raz targował u chłopa krowę. Jak ją zaczął oglądać, ganić, wady rozmaite wytykać i dowodzić, że ta krowa, chociaż wygląda jak krowa, nie jest jednak warta choćby tyle tylko co koza, chłopisko tak się zmartwił, że pił przez trzy dni — i w rezultacie sprzedał krowę za bezcen. Na najbliższym jarmarku kupił tę krowę inny chłop za dobre pieniądze — ale sprzedawała ją Gołda.
Wesoła to była dama i bardzo ruchliwa, a nieraz mówiła do swego małżonka:
— Nuta, spojrzyj‑no na mleko, niech ono prędzej skwaśnieje...
Nuta nie obrażał się o takie żarty; nie słuchał nawet, gdyż zazwyczaj bywał bardzo zamyślony.
Kiedy robił masło w beczce i obracał korbą, ręka jego wykonywała te czynności automatycznie, a myśl zajęta była czem innem. Nuta zastanawiał się nad światem, życiem i interesami i, naturalnie, jako urodzony pesymista, przychodził do bardzo smutnych wniosków. Wszelkie geszefta, handle, spekulacye, to niby wielki dom; ludzie, a właściwie żydzi, bo o innych Nuta nie myślał, to lokatorowie... Jak lokatorów dużo, komorne coraz droższem się staje, a teraz lokatorów bardzo dużo. Pchają się wszyscy, roztrącają łokciami, każdy się dobija o kąt. Trzeba dobrze głową kręcić, aby zarobić chociaż na jedną małą ciupkę.
Wszystko się psuje; wszystko idzie źle. Stare drogi pełne są pasażerów; koła zawadzają o koła, osie o osie, jeden drugiemu dziurawi dyszlem wasąg. Paskudztwo to jest, taka masa podróżnych jadących do rubla, bo oni wszyscy do rubla jadą, jak do rabina na święta.
Nuta to widzi. Dawniej był gościniec wygodny; wielkie frachtowe fury życia toczyły się po nim po maleńku, swobodnie, z popasami: z szabasowaniem w gospodach przydrożnych, a obok tych wozów wielkich, niby jaskółki obok bocianów, przemykały lekkie biedki na dwóch kołach.
Czasem początkujący pasażer się ukazał. Szedł pieszo, łokciem drewnianym się podpierał, miał na plecach worek zgrzebny, a w worku przyszłość... jedwabną.
Dziś! Co dziś?! Jedzie porządna fura do rubla, na furze dwunastu podróżnych, spieszą się, już blizko, już rubla widać! Nieprawda, tego rubla już nie ma; on wzięty, bo nie dwunastu, ale stu dwudziestu pasażerów przyleciało po niego koleją żelazną... Już go złapali, już mają!
Lotna biedka, dziś wcale nie jest lotna, a choćby nawet zachowała jeszcze trochę szybkości, nie wiele dokaże, bo za dużo tych biedek jeździ, bo gościniec interesów strasznie zapchany... Jak się ścisną, to muszą stać, a jak stoją, to im się chce jeść, a do rubla daleko...
Dawniej mało było innych wozów na handlowym gościńcu, a dziś?
Kto dziś nie handluje? Taki pan, który powinien siedzieć spokojnie, grać w bilard, palić dobre cygaro; taka pani, co powinnaby chodzić w kapeluszu i psuć fortepian, taki nawet chłop trochę zamożniejszy, który mógłby i powinien w uczciwy sposób pieniądze swoje przepić, bierze się do handlu. Oni sprzedają żelazo, cukier, naftę, śledzie, sól, pieprz, bakalie... oni biorą się do białego towaru, do tasiemek, igieł, szpilek, nici, im już pachnie piekarnia, zajazd, szynk, oni już mają apetyt nawet na pachciarstwo. Czy widok takiego przewrotu nie może usposobić pesymistycznie, zniechęcić do życia?
Najweselszy człowiek dostać może od tego czarnej melancholii, a cóż dopiero Nuta, pesymista z natury... On robi swoje — pilnuje dójek, przelewa mleko, pomaga Gołdzie w wyrabianiu serów, chodzi po wsi, skupuje różne produkty, jeździ po jarmarkach, ale wciąż jest pochmurny, zamyślony. Wszystko się przeinacza, wszystko idzie na opak, na odwrót, do góry nogami. Co robić? Na dobry porządek, Gołda powinnaby się ubrać w kapelusz i psuć fortepian, ale ona nie potrafi, bo w jej rodzinie nigdy nikt podobnie bezczelnych geszeftów nie prowadził.
Gościniec życia bardzo jest zapchany. Ta myśl nie daje Nucie spać; chciałby on wynaleźć, choćby nie gościniec, nie trakt wygodny i szeroki, ale dróżkę, niechby wreszcie ścieżkę, choćby bardzo krętą i wijącą się wśród manowców, krzaków, wąwozów, byle tylko prowadziła do rubla. Ale to trudno jest, bardzo trudno...
Nuta usiadł na progu i duma. Tak źle i tak źle; to na nic, tamto do niczego... Spojrzał na drogę, chłop idzie.
— Dokąd, Bartłomieju, tak rano? — pyta Nuta.
— Na zarobek.
— Gdzież wy macie zarobek?
— Ot gdzież zarobek ma być? Toż w garści. Także się Nuta pyta, jak dzieciak, a niby mądry żyd!... Budynek stawiają w Białce, stodołę, niezgorzej płacą, to i idę z siekierą.
— Ile wy tą siekierą zarabiacie?
— Pół rubla.
— Wielka rzecz! Co to jest pół rubla?
— Pół rubla... za sześć dni roboty będzie trzy ruble... a trzy ruble to już piękny grosz.
— Jak dla kogo — odrzekł Nuta, krzywiąc się.
— Dla mnie piękny. Bądźcie zdrowi; czas na mnie.
Trzy ruble, myśli Nuta, trzy ruble. Chłop prawdę mówi, że to ładny grosz, ale mówi tylko prawdę względną. W jego ręku ten grosz wcale nie będzie ładny, gdyż zostanie zjedzony i przepity — w ręku innego człowieka grosz ten urosłby, podwoił się, potroił. Jest różnica.
Chłop znajduje jednak drogę do rubla, ma na to sposoby; idzie do niego nie przez gościniec, ale przez pola, przez las, przez łąki. Grzebie w ziemi, ścina drzewa, zbiera zboże, wiąże snopki, młóci. Jeszcze jeden dowód więcej, że takiemu prostaczkowi łatwiej żyć na świecie niż ludziom z inteligencyą i glansem...
Gdyby spróbować chłopskich sposobów?
Nuta aż się wstrząsnął.
Co za myśl! Taka chłopska, ordynaryjna podróż nie jest przyjemna. Trzeba mieć w ręku sierp, kosę, siekierę, trzeba się schylać i pocić i stękać pod ciężarem. To sensu nie ma...
Innej potrzeba dróżki, tamta zanadto utrudzająca.
Długo rozmyślał nad tem Nuta, a tak był w dumaniach pogrążony, aż Gołda zapytała go o przyczynę.
— Co ty robisz Nuta?
— Ja myślę.
— O czem ty możesz myśleć?
— Czy ty to potrafisz zrozumieć?
— Nie widział kto większego myśliciela niż ty? Proszę! Jeżeli nie widział, niech mu oko wypłynie. Ja tymczasem jestem spokojna o moje oczy.
— Ale ja nie jestem spokojny o twój język. W takim gwałtownym ruchu, może się trochę zepsuć.
— Nie pożyczę od ciebie, bo źlebym na tem wyszła w handlu.
— Jak chcesz.
Nuta zamilkł, ale Gołda nie chciała dać za wygraną, zaczęła łagodniej:
— No, Nuta, ja chcę wiedzieć, o czem ty myślisz. Może jakie zmartwienie masz?
— Mam.
— No, jakie?
— Duże, bardzo duże...
— To mów, trzeba radzić.
— Jest źle...
— W czem? Zgubiłeś pieniądze, czy oszukał cię kto, straciłeś na spekulacyi?
— Nie, ale jest źle; nietylko mnie, ale nam wszystkim źle... Czas się psuje...
— Wiadoma rzecz, ale co na to wymyślisz? Jeżeli pantofel się psuje, to służy jeszcze apelacya do szewca; ale do kogo zaniesiesz zepsuty czas do naprawy?
— Ja też myślę...
— Szkoda głowy...
— Nie, nie, ja znajdę sposób.
— Owszem, znajdź.
— Teraz nie ma dobrych interesów. Nasze kochane pachciarstwo znaczy tyle co nic.
— Bardzo mało!
— Wódką handlować też nie smak...
— Masz racyę. Mój wujaszek Mendel, przecież go znasz, okropnie sparzył się na okowicie. Powiada, że już nie chce.
— Zboże!? Zboże to jest dziś nic. Najwięksi nasi zbożownicy nie mają co robić i kapcanieją. Lejzor skapcaniał, Boruch skapcaniał, a stary Pinkus już wcale nie jest Pinkus, tylko łapserdak.!.
— Prawda, prawda...
— Z chłopami też nie raj. Oni teraz są całkiem co innego.
— Niech ich dyabli wezmą!
— Nie będę przeszkadzał, niech ich wezmą, a tymczasem myślę, żeby nas nie wzięli. Teraz wiesz, co ja myślę?
— Wiem, ale jaki skutek tego myślenia?
— Chcę szukać nowej drogi.
— Nie jesteś geometra, a liwerantem też nie będziesz, bo nie masz na to pieniędzy.
— Nie rozumiesz: ja chcę znaleźć nowy sposób do życia, nową spekulacyę, geszeft taki, którego jeszcze nikt nie robi.
— Gdzie ty to znajdziesz?
— Będę szukał; pojadę w świat, do jednego miasteczka, do drugiego, będę przepytywał, słuchał co ludzie gadają.
— Jedź. Życzę ci, żebyś znalazł, a kiedy powrócisz?
— W piątek, na szabas.
Nuta pojechał.
Puścił się w drogę na noc, cały dzień przepędził w miasteczku. Rozmawiał na rynku z poważnymi obywatelami, słuchał opowiadania o interesach, o licytacyach, o kredycie.
Pytano go, dokąd jedzie i po co? Naturalnie, za interesem. Czy dobry interes, a jeżeli dobry, czy Nuta zechce przyjąć wspólników? Teraz o wspólników bardzo łatwo. Szukać ich nie trzeba, sami napraszają się, każdy chce zarobić. Tylko że łatwiej o dziesięciu wspólników, niż o jeden interes.
Nuta słuchał, głową kiwał, wzdychał, a swoim słodkim uśmiechem tak pięknie usposobił ludzi, z którymi rozmawiał, że żaden z nich nie mógł spać spokojnie tej nocy.
Wyjechał na noc. Nazajutrz zwiedził drugie miasteczko, gdzie bawił do południa, potem wstępował do wiosek, rozmawiał z chłopami, przepytywał, kombinował w myśli; nareszcie stuknął się palcem w czoło i popędził szkapę do Woli.
Tam zajechał wprost do dworu i ze dwie godziny na rozmowie z rządcą przepędził; poczem wprost już najkrótszą drogą, nie wstępując nigdzie i nie popasając, pojechał wprost do domu.
Była to środa.
Gołda ze zdziwieniem ujrzała swego małżonka.
— Tak wcześnie! — zawołała — miałeś przecież przyjechać dopiero w piątek, na szabas.
— Prawda, ale ponieważ załatwiłem interes, który był celem mojej podróży, więc jestem już z powrotem. Na co miałem siedzieć w obcem miejscu bez potrzeby?
— Załatwiłeś interes?
— Mówię ci.
— Nie może być!
— Dlaczego to nie może być?
— Znalazłeś nową drogę dla nas?
— Oj, oj!
— Powiedzże, gdzie ona jest? jaka?
Nuta uśmiechnął się jeszcze kwaśniej niż wówczas na weselu, pogładził brodę i rzekł:
— Słuchaj; my tu, na tem paskudnem pachciarstwie płacimy po dwadzieścia groszy za garniec mleka. To jest bardzo drogo.
— Drogo, okropnie drogo; żeby nie woda, nie wyszlibyśmy na swoje.
— Tak, więc ja wziąłem pacht w Woli i tam wytargowałem na ośmnaście. Za dwa miesiące wyprowadzimy się ztąd.
— I ty to nazywasz nową drogą?!
— A jak mam nazwać, kiedy nie mogłem wymyśleć nowszej?!

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.