Nowela przeszłości. 1555.


Nowela przeszłości. 1555.
Pierwsza opera.
Z Wieczorów Orkiestry Hektora Berlioza
 • Hector Berlioz
Nowela przeszłości. 1555.
Pierwsza opera.
Z Wieczorów Orkiestry Hektora Berlioza

Hector Berlioz
wyjął i przełożył
Ernest Buława (Władysław Tarnowski)


[Tekst utworu pochodzi z pisma „Ruch Literacki” wydawanego we Lwowie, a ukazał się w jednym z numerów w 2 połowie roku 1876, na stronach 81-84, chociaż uprzednio ukazał się w piśmie „Tydzień polityczny, naukowy, literacki i artystyczny”, nr 15 z 9 IV 1871, str. 113-116, nr 16 z 16 IV 1871, str. 121-126; nr 17 z 23 IV 1871, str. 129-134.]

[Wstęp Tłumacza]

edytuj

Jest na północy Europy, powiada Berlioz w prologu swoich wieczorów orkiestry [1] , pewien teatr liryczny, gdzie stało się zwyczajem, że muzycy, z których niektórzy niegłupi, oddają się czytaniu, a nawet gawędom, mniej więcej literacko-artystycznym, w czasie wykonywania miernych oper. Naturalnie miewają sposobność do mnogich odczytów i rozpraw. Pod wszystkimi więc pulpitami znajduje się taka lub owaka książka, tak, iż im więcej muzyk wydaje się być zagłębiony w partyturę, zajęty wyliczaniem pauz i chwilami odzewów swoich (ses repliques), tem mocniej bywa zajęty szczególniejszymi scenami Balzaka, cudnymi rysami obyczajowymi Dickensa, a nawet nauka niektórych umiejętności. Znam jednego, który w ciągu piętnastu pierwszych przedstawień pewnej wsławionej opery, czytywał, odczytywał, rozpamiętywał i zrozumiał trzy tomy „Cosmosa” Humboldta; innego, który w czasie powodzenia pewnego głupiego utworu, dziś zapomnianego, potrafił nauczyć się po angielsku, i jeszcze innego, który obdarzony wyjątkową pamięcią, opowiadał sąsiadom swoim przeszło dziesięć tomów powieści, nowel, anegdot i większych przygód. Na tem tedy tle i w takiej formie rozsnuwa Berlioz swoje dialogi o sztuce, muzyce, są rzecznikami jego pojęć i myśli, jak ongi perypatetycy bywali Platonowi. Pod łupiną humorystyczną każdy łatwo dostrzeże prawdy, goryczą zaprawionej, a pełnej piękności, świadczących o najdelikatniejszej organizacji artystycznej, pełnej polotu francuskiego, ale i głębi, na której mu nie zbywa; oto przyczyna, dla której myśli Berlioza zapuściły korzenie pierwej w Niemczech, niż w jego ojczyźnie, i stąd też jego operę „Benvenuto Cellini”, nazwano w Niemczech drugim Fideliem.



Osoby dialogu:

edytuj
Przewodnik orkiestry
Corsino, pierwszy skrzypek, kompozytor.
Siedler, przewodnik wtórych skrzypków.
Dimski, pierwszy kontr-basista.
Fürüth, pierwszy flecista.
Kleiner starszy, cymbalista.
Kleiner młody, pierwszy czelista.
Derwinck, pierwszy obój.
Winter, drugi basson.
Bacon alto (nie pochodzi od tego co proch wynalazł).
Moran, pierwszy róg.
Carlo, chłopak z orkiestry.
Jegomość, nieodstępny w stallach parterowych.
Autor.


PIERWSZY WIECZÓR

edytuj
Florencja, 27 lipca 1555.
Alfonso della Viola do Benvenuta Cellini.

Jestem smutny, mój Benvenuto, jestem znu[żony], wszystko mi obmierzło! a raczej jestem chory, cz[uję] jak niknę z dniem każdym, tak, jak ty chudłeś zanim pomściłeś śmierć Francesca! Ale tyś się prędko wyleczył, „Ty!” a dzień mego uzdrowienia, czyż kiedy nadejdzie?! Pan Bóg to raczy wiedzieć! A jednak czyjaż boleść godniejszą jest współczucia… politowania!! Komuż z nieszczęśliwych Zbawiciel i jego św. matka wymierzyliby słuszniejszą sprawiedliwość, zsyłając mu to lekarstwo potężne, ten balsam drogocenny, najdroższy ze wszystkich! co do łagodzenia gorzkich boleści, artysty sponiewieranego w swej sztuce i osobie: zemstę! O nie Benvenuto! nie zaprzeczając ci prawa zasztyletowania tego nędznego oficera, który ci zabił drogiego brata, nie mogę jednak między dotkliwością twojej a mojej obelgi, nie czuć nieskończenie odległej różnicy. Cóż zresztą uczynił ten chłystek? Przelał krew syna twojej matki – to prawda! ale oficer był w nocnym patrolu, Francesco był pod dobrą datą; po obrażeniu straży, obrzuceniu jej kamieniami, posunął swe zuchwalstwo aż do chęci wydarcia żołnierzom ich broni, użyli jej też najprościej, i brat twój zginął. Przyznaj, że nic łatwiejszego do przewidzenia – i – nic słuszniejszego! Ale nie tędy poszły moje sprawy. Jakkolwiek woleliby byli mnie zabić, na włos im w niczem nie zawiniłem, i to w chwili, kiedym zasłużył na nagrodę, otrzymałem zniewagę i obelgę. Wiesz dobrze, z jak mozolną wytwornością pracuję od tylu lat nad wzrostem sił i pomnożeniem czynników muzyki. Ani zła wola starych peruk, ani naszczekiwania żaków ich szkoły, ani nieufność dyletantów, którzy mnie mają za dziwacznego człowieka, bliższego warjacji niż geniuszu, ani wszystkie zapory, jakie piętrzy nędza – nic, nic mnie nie mogło zatrzymać. Wiesz o tem. mogę to wypowiedzieć tem bardziej, że w moich oczach, w tem postępowaniu nie ma jeszcze żadnej zasługi. Ten młody Montecho, zwany Romeo, którego przygody i śmierć tragiczna tyle hałasu sprawiła w Weronie przed paru laty, zaiste nie mógł się oprzeć wzrokowi Julinetty [2], córki swego śmiertelnego wroga. Namiętność jego większą była od napaści ciurów Capuletowych, silniejszą od żelaza i trucizny, za godzinę z nią przebytą, chętnie by śmierci spojrzał w oczy. O przebóg! moja Julinetta – to muzyka! i na niebios błękit, jestem od niej zakochany!... Dwa lata temu, układałem plan utworu scenicznego, jakiego dotąd nie bywało, w którym śpiew przy towarzyszeniu instrumentów miał zastąpić mowę [3] i zrodzić przez swe połączenie z dramatycznością wrażenie takiej potęgi, jakiej nie wydała przenigdy poezja. Niestety pomysł to kosztowny – i tylko panujący lub jaki żyd bogacz mógł go urzeczywistnić. [4] Wszyscy książęta włoscy słyszeli o złym skutku tragedii muzykalnej, przedstawionej w Rzymie z końcem ostatniego wieku; fiasko Angela Politans z jego Orfeuszem, utworem tegoż rodzaju, nie jest mi też obce, i nic niewcześniejszego, jak liczyć na którego z nich w usiłowaniu, które tak nie dopisało staroświeckim mistrzom. Za nowo uczciliby mnie pychą albo bzikiem. Co do żydów, nie myślałem o tem i chwili, wszystko co na nich mogłem zyskać – to odmowa na samą wzmiankę mego pomysłu, bez szyderstwa i urągowiska dworskiej gawiedzi. Złożyłem więc broń, jak czujesz nie bez wielkiej boleści – i z ściśniętem sercem wróciłem do cichych robót, któremi na życie zarabiam, a które w odległej przyszłości przynoszą chwałę i bogactwo innym, krwawym kosztem swoich twórców. Inna myśl zaniepokoiła mnie równocześnie. Nie śmiej się z moich odkryć, a zwłaszcza nie porównywaj mojej sztuki, będącej w pączku, z twoją już rozwiniętą i udoskonaloną. Znasz dość muzyki, byś mnie zrozumiał. Powiedz mi, wierzyszli dobrodusznie, że nasze ślimacze madrygały o czterech stopach są ostatecznym stopniem, jakiego dosięgnąć może moja kompozycja? Czyż sam rozsądek pod względem wyrazu i kształtu nie wskazuje, że te utwory tyle sławione są dzieciństwem bzdurstwem? Słowo wyraża miłość, gniew zazdrość, męstwo, śpiew zaś opiewa ciągle jednako, jak psalmowanie żebrzących mnichów. Toż ma być wszystkiem, co może zdziałać melodia, harmonia, rytm?! Czyż jeszcze nie śpią w nas zarody miliona form nietkniętych? Czyż rozbiór spokojny tego co jest, nie świadczy o tem, co będzie i co być powinno? A z instrumentów czy kto korzystał? Czymże jest mizerne nasze towarzyszenie, prześladujące śpiew nieustannem unisono, lub w jego rodzonej oktawie? Czyż muzyka instrumentalna, jako taka istnieje dzisiaj? A w użyciu wokalnej, ileż przesądów, co za przerutynowanie! Dlaczegoż wiecznie mają śpiewać cztery głosy tam, gdzie jedna tylko osoba śpiewająca żali się na swe osamotnienie? Czyż podobna wynaleźć grubszą płaskość nad owe canzonetty, od niedawna w tragediach figurujące, gdzie jeden aktor śpiewający niemniej ma oddane sobie równoczesne towarzyszenie trzech innych samoczwórnych głosów, wtórujących mu jak się da i uda? Bądź pewien Benvenuto, temu co dzisiejsi koryfeusze nasi, pijani własną chwałą szczytem muzyki zowią, tak daleko do tego, co za dwa lub trzy wieki muzyka zwać będą, jak potworkom dwunożnym z błota przez dzieci uklejonym do twego boskiego Perseusza lub Mojżesza Buonarott[i]ego. Jest więc bez liku poprawek do wprowadzenia w sztuce tak zacofanej i nieokreślone są granice jej postępu. I czemuż nie zdobyłbym się na torowanie im drogi? Ale nie zajmując się tym ostatnim pomysłem, powiem ci tylko, że nie wymagał nadzwyczajnych środków i mógł być uskutecznionym bez pomocy wielkich i możnych. Czasu mi tylko potrzeba było, a dzieło raz dojrzałe, znalazłoby sposobność dla siebie, mianowicie w dzień uroczystości, na które zgromadzić się miało do Florencji wszystko, cokolwiek świetnego i wykształconego posiadają Włochy i cała Europa. Oto masz powód okropnego, czarnego jak noc stanu duszy, który od dwóch dni toczy me zbolałe serce. Pewnego poranku, kiedym pracował nad kompozycją, której powodzenie byłoby mię unieśmiertelniło w Europie, zjawia się u mnie Galeazzo, zausznik W. księcia, który przeszłego roku dość zasmakował w mojej scenie z „Ugolina”. Alfonso – rzekł mi – dzień twój nadszedł. Nie chodzi już o madrygały, kantaty, śpiewki; śłuchaj, uroczystości zaślubin będą wiekopomne, niczego się nie szczędzi, by dostatecznie uwydatnić możność i potęgę dwóch łączących się domów. Ostatnie twoje powodzenia zjednały ci ufność i na dworze obecnie „w ciebie” wierzą. Wiedziałem o twojej tragedii muzycznej i byłem twoim rzecznikiem u miłościwego pana; pomysł ten go uderzył. Więc do dzieła, by urzeczywistnić twoje marzenie. Napisz twój dramat i bądź spokojny o resztę. Pierwsi śpiewacy z Rzymu i Mediolanu są wezwani do Florencji; pierwsi wirtuozi będą na twe skinienie; szczodrobliwość księcia niczego ci nie odmówi, a jeśli odpowiesz naszym oczekiwaniom, sława twoja i majątek są rzeczą dokonaną. Nie wiem już, co się stało ze mną po tej niespodzianej rozmowie, ale byłem jak niemy i skamieniały. Zdumienie, rozkosz, ucięły mi mowę i stałem się na kształt idioty… Dworak obdarzony wytwornym węchem, nie omylił się na wrażeniu, jakie sprawił na mnie.

– Bądź zdrów Alfonsie! spodziewam się, że przystajesz i odłożysz na bok inne kompozycje, dla tej której żąda jego książęca mość.

I kiedym niemogąc jeszcze przyjść do głosu, tylko skinieniem głowy potakiwał, dodał z uśmiechem:

– Uspokój się Wezuwiuszu! dobranoc! dziś jeszcze otrzymasz wezwanie. Zatem rzecz skończona, liczymy na ciebie, tylko śmiało!

Gdym sam pozostał, zdało mi się, że wszystkie wodospady Terni i Tivoli szumiały w mej głowie. Tem straszniej było mi, gdym pojął moje szczęście i przejął się na nowo pięknością i wielkością mego stanowiska. Rzucam się na moje libretto, tak długo żółkniejące w kącie, odgrzebuję Paula Franceskę, Dantego, Virgila, i cienie i upiory! słyszę głosy tego zachwycenia miłości, które wzdycha i skarży się bez końca, pełne czułości i gracji melodie! rozbrzmiewające się zachwytem, zapomnieniem siebie, melancholią i dziewiczą namiętnością, rozlewają się we mnie duszącą od szczęścia powodzią, groźny krzyk zhańbionego męża rozgrzmiewa się naraz, widzę dwa trupy przy sobie miłośnie u nóg jego leżące, po czem odnajduję dwie dusze kochanków, zawsze w jednym nieśmiertelnym akordzie błądzące, wiejące razem w bezdennych przestworach czarnej otchłani – głosy ich pełne żalu łączą się z hałasem głuchym i odległym ryczących zdrojów piekielnych, z poświstem ogni idących ruchomem morzem płomieni, z głosami nieszczęsnych, których ścigają – ten cały koncert wiekuistych boleści jednym głosem wrzasnął w piersi mojej. Trzy dni, Cellini mój! chodziłem błędny i bez celu, z nieustannym zawrotem głowy, trzy noce miałem wiekuiście bezsenne! I tylko po tej gorączce duch mój, jak rozhukane morze, począł przychodzić do świadomości siebie i równowagi. Wreszcie opanowałem moją wyobraźnię – byłem panem mej woli. W tych ramach niezmiernych każda część obrazu, rozłożona z prostotą i lo[g]iką, powoli wychodziła, odziana w barwy ciemne lub jaskrawe, w półcieniach lub chaosie; kształty ludzkie się pojawiły, tu pełne życia, tam blade dreszczem śmierci. pomysł poetyczny, połączony z muzyką, nigdy dla niej nie był zawadą, wzmocniłem, upiększyłem i powiększyłem jedno z pomocą drugiego[.] Wreszcie – zrobiłem co chciałem, tak, jak marzyłem, i to z taką łatwością, że już w drugim miesiącu dzieło było skończone. Potrzeba spoczynku, wyznaję, dała mi się uczuć, ale myśląc o wszystkich drobnych zabiegach, nierozłącznych z dobrem przedstawieniem, odzyskałem siłę i czujność. Pilnowałem śpiewaków, muzykantów, kopistów, maszynistów i dekoratorów. Wszystko szło jak z płatka, i ta kolosalna machina muzyczna poczęła się poruszać z dziwnym majestatem, kiedy nagły grom zgruchotał od razu i śmiały poryw i słuszne oczekiwanie twego przyjaciela!!! Wielki książę, który z naleganiem żąda! ode mnie tego dramatu, który kazał mi odstąpić od tamtej kompozycji, którą chciałem zapewnić sobie popularność, on, którego jedwabne słówka podniosły serce, rozpłomieniły wyobraźnię artysty, on teraz naigrywa się z tego wszystkiego! tej wyobraźni nakazuje zgasnąć, temu sercu ostygnąć lub się potrzaskać w kawały; cóż jemu na tem zależy? Ni stąd ni z owąd, zabronił przedstawienia „Franceski”, nakaz powrotu wydany jest śpiewakom z Rzymu i Mediolanu; mój dramat nie będzie wykonanym, Wielkiemu księciu już go się odechciało; zmienił swój zamiar. Tłumy garnące się z całych Włoch do Florencji, nie tyle dla uroczystości dworskich, ile dla wspaniałego widowiska nowego na scenie, ten tłum łaknący nowości, a pozbawiony jej, nieświadom przyczyny odwołania i o nią niedługo się troszczący, po prostu zwala ją na mnie!! Każdy z nich szczeka sobie: Ten dramat zapewnie był niedorzecznością, wielki książę spostrzegł się w czas, i nie chce, aby niedołężna zachcianka zuchwałego artysty rzuciła cień śmieszności na tak poważną uroczystość. Tak – a nie inaczej – książę tak nie łamie słowa! – Della Viola jest więc zawsze dziwakiem, jakim go znaliśmy dawniej! – utwór jego nie był możliwym do przedstawienia – i zapewne ze względu na niego samego (!!!) zaniechano widowiska… O! Cellini! o mój szlachetny, dumny i godny przyjacielu! zastanów się chwilę i przeczuj, co ja zniosłem po tych obietnicach zupełnych, po tej obeldze krwawej, o której śnić mi się nie mogło, po rzuceniu potwarzy ohydnej na dzieło, dotąd nikomu na świecie procz mnie nie znane. Co począć? co odrzec temu tłumowi gawiedzi, śmiejącej się na widok mnie? co na zapytania moich stronników? z kim się rozprawić? kto jest motorem tej machiny diabelskiej? i jak tu wyjść z tego wszystkiego? Cellini! Cellini! dla czegoś ty we Francji? Czemóż nie mogę cię widzieć, ryknąć od płaczu na piersi twojej, z tobą się wzmocnić i poradzić? Na Bachusa! oni mnie zrobią prawdziwym wariatem!... Podłość!! hańba!! poczułem łzy pod powiekami… ale precz słabości!... oto siły, zastanowienie[,] i zimnej krwi mi potrzeba, bo chcę się zemścić, Benvenuto! chcę!... Jak i kiedy? mniejsza o to, ale siie pomszczę, przysięgam ci, i będziesz kontent ze mnie! Bądź zdrów. Rozgłos twoich nowych tryumfów odbił się między nami. Oby Bóg dał, by ci tylko królk Franciszek zostawił chwilę wolną na odpowiedź twemu bratu zbolałemu i niepomszczonemu.

Alfonso della Viola.


Paryż, 20 sierpnia 1555.
Benvenuto do Alfonsa.

Podziwiam, drogi Alfonso, dziewiczość twego oburzenia, moje nie mniejsze, bądź tego pewnym, ale więcej spokojne. Za wiele zażyłem podobnych trucizn by to , co cię spotkało, miało mnie zdumiewać. Próba była okrutna, prawda, zwłaszcza wobec twego młodego męstwa, a porywy twej ognistej duszy przeciw twemu wiarołomstwu o tyle słuszne o ile naturalne. ależ biedne dziecko, ty dopiero wchodzisz w szranki, twoje życie ustronne, twoje medytacje i samotne prace nie mogły cię ostrzelać z atakiem intryg, kołtuniących się jak żmije Gorgony w wysokich sferach sztuki, ani z temperamentami ludzi możnych, nadto często władnących losami artystów. Kilka przeżyć z mego życia, o których przemilczałem dotąd wystarczą, aby ci wyjaśnić położenie nas wszystkich do świata w ogóle, a twoje, mój bracie, w szczególności… Nie obawiam się, by moje opowiadanie w czemkolwiek zachwiało twoją stałością – w charakterze twoim rękojmia moja – znam go, studiowałem go dobrze. Wytrwasz, staniesz u kresu, mimo wszystkiego jesteś człowiekiem żelaznym, a kamyk rzucony na głowę twoją ręką podłej namiętności, zachodzącej ci drogę, daleki od rozbicia twego czoła, owszem tylko iskrę z niego wykrzesze! Dowiedz się więc o wszystkim co zniosłem, aby przykład tych bezpraw jakich możni dopuścili się na mnie, był ci nauką! Biskup Salamanki, ambasador w Rzymie, zażądał ode mnie dużej wazy, której wyrób niezmiernie drobnostkowy i delikatny, zajął mi dwa miesiące z okładem, a ilość niezmierna kruszców drogocennych, jakie do całości jej wejść musiały, prawie kompletnie mnie zrujnowała. Jego ekscelencja unosił się w pochwałach nad rzadkiemi zaletami mej pracy, kazał ją zabrać do siebie i dwa miesiące ani wspomniał o zapłacie, jak gdyby otrzymał ode mnie stare rupiecie lub jaki medal Fiorettego! Zdarzeniem losu naczynie wróciło do mnie dla małej naprawy – wzbroniłem się go wydać. Przezacny prałat obrzuciwszy mnie obelgami, godenemi hiszpana, oświadczył gotowość dania mi weksla na sumę, która mi się należała, ale że nie jestem z tych, których można łowić na takie wędki. Jego ekscelencja nasłał swoich hajduków, by szturmem wzięli moją pracownię. Spodziewałem się tego i kiedy ta hołota zbliżyła się, by mi drzwi wysadzić, Askanio, Paulino i ja uzbrojeni od stóp do głów, przyjęliśmy ich tak, że dzięki memu dzirytowi i drugiemu sztyletowi, nazajutrz zostałem zapłacony [5]. Później darzyło mi się lepiej, gdym zrobił dawny guzik do kapoty papieża, wyrób cudowny, nie wytrzymam, aby ci go nie opisać. Umieściłem wielki d[i]ament w środku guza i na nim usadowiłem postać Boga Ojca, siedzącą z taką prostotą, że nie przygłuszał całej reszty, tak, że wszystko złożyło się w dziwnie uroczą harmonię. Poniżej umieściłem trzech małych aniołków, które podtrzymywały postać Stworzyciela wzniesionymi w górę rękoma. Jeden z nich, środkowy, był wypukły, dwa inne w płaskorzeźbie, a wokoło unosiły się chory mniejszych aniołków, ułożonych z samych rżniętych okruszynek klejnotowych. Pan Bóg odziany był płaszczem rzuconym na wichry z którego fałdów wychodziło mnóstwo cherubinów i nieskończone mnóstwo florytur cudownego efektu. Klemens VII pełen zachwytu, po obejrzeniu guzka, obiecał mi dać wszystko, czego bym zapragnął. Na tem się jednak wszystko nie skończyło, i kiedym odmówił zrobienia kielicha, którego zażądał, zawsze bezpłatnie, uwięziono mnie na sześć miesięcy. Oto czym mnie wynagrodzono [6]. Nie wyszedł miesiąc od mego uwolnienia, kiedy spotkałem Pompea, tego nikczemnego pozłotnika, który miał zuchwalstwo zawistnego ze mną współzawodnictwa, i od którego przez długi przeciąg czasu musiałem bronić moje biedne życie. Zanadto nim gardziłem, by go moc nienawidzić, a spotkawszy mię przybrał pewien wyraz szyderczy, jakiego dawniej nie miewał; tym razem tak zdręczony już byłem, że nie mogłem znieść tego. Za pierwszym ruchem mojej ręki, by go w twarz ugodzić, ze strachu odrzucił głowę, tak, że cios mego sztyletu padł poniżej ucha. Dałem mu tylko dwa razy – bo za pierwszym już był nieżywy. nie chciałem go zabić, ale w stanie w jakim byłem, czyż się jest panem ciosów, jakie się zadaje? Tak po wyjściu z więzienia, musiałem uchodzić, za to, że do żywego wzburzony niesprawiedliwością papieża, rozdeptałem skorpiona. Paweł III zarzucający mnie zamówieniami, nie płacił ich lepiej od swego poprzednika, lecz dla zwalenia winy na moje barki, wymyślono nową infamię. Oto służalcy dworscy oskarżyli mnie o kradzież jakiegoś klejnotu Klemensa! Paweł III kazał mię uwięzić w zamku św. Anioła, w tej warowni, której przed parą laty tak dzielnie broniłem w czasie oblężenia Rzymu. Pod tym wałem, z którego wystrzeliłem więcej dział, niż wszyscy kanonierowie i skąd strzał mój śmiertelny dosięgnął samego księcia Bourbon. Udało mi się wymknąć, dosięgam murów zewnętrznych, uwiśnięty na sznurze ponad okopami, wzywam boga, znającego słuszność mej sprawy, wołam doń padając: Panie pomóż mi, kiedy sam sobie pomagam! – Pan nie wysłuchał mnie, i spadłszy – złamałem nogę. Ledwie żywy, zbolały, skrwawiony, czołgając się na rękach, zawlokłem się aż pod pałac mego „serdecznego” przyjaciela, kardynała Cornaro. Ten przechera wydał mnie nikczemnie, dla otrzymania nowego biskupstwa. Skazany na śmierć z razu, potem, jak gdyby dla przedłużenia mych męczarni, wrzucony w smrodliwe więzienie, pełne jadowitych owadów i tarantul, otrzymałem ułaskawienie, dzięki wstawieniu się ambasadora francuskiego [7]. Oto są mój Alfonso cierpienia straszliwe i nieznośne prześladowania; nie wyobrażaj sobie, by zranienie twojej miłości własnej mogło ci dać nawet odległe ich pojęcie. Zresztą, czyż obelga zadana dziełu artysty zdaje ci się więcej dotkliwą, jak ta, którą wyrządzają jego osobie? czyż na tej, pamiętasz? zbywało mi na dworze naszego wspaniałego księcia, gdym odlewał Perseusza? Sądzę, że nie zapomniałeś ani szyderczych przydomków, które mi przyczepiano na drzwiach mego pokoju, ani intryg, jakiemi przekonywano Cosma, że moje przedsiębiorstwo odlewu udać się nie może, i może szaleństwem by było powierzyć mi kruszec. A tu nawet, na tym dworze francuskim, gdzie zdobyłem stanowisko, gdie jestem potężny i podziwiany, czyż nie muszę walczyć z dniem każdym, jeśli nie z mymi współzawodnikami (bo ci są rozbrojeni moją wyższością), to co lepsza, z zausznicą króla, panią d’Etampes, która mnie znienawidziła, dalibóg nie wiem za co! Ta zajadła suka wygaduje co tylko może na moje prace [8], usiłuje tysiącem zabiegów zgubić mnie u króla; i w istocie, zaczynam być znużony, słysząc ją naszczekującą wszędzie, gdziekolwiek na trop mój wpadnie, że gdyby nie wielkie dzieło, nad którym teraz pracuję, i które spodziewam się, najwięcej ze wszystkich przyniesie mi sławy, byłbym na drodze do mojej Italii. Bądź spokojny, znam ja już wszystkie stopnie złego na tej piekielnej drabinie nieszczęścia, które przebyć musi, idąc do szczytu artysta. A jednak żyję jeszcze! I chwała moja jest już męczarnią moich wrogów. Przewidziałem to. I dziś mogę ich umorzyć w pamięci mojej. Taka zemsta, prawda, że idzie żółwim krokiem, ale dla człowieka natchnionego, świadomego siebie, cierpliwego i silnego – jest niezawodną! Pomyśl, byłem znieważony razy tysiąc, a zgładziłem tylko siedmiu czy ośmiu ludzi(!) i to jakich… rumienię się na ich wspomnienie. Zemsta bezpośrednia i osobista jest owocem rzadkim, nie bedącym udziałem wszystkich. Nie miałem zadośćuczynienia wobec Klemensa VII, Pawła III, Cornara ani cosma, ani pani d’Etampes, i wobec tylu innych!... jakżebyś ty pomścił się na tym samym Cosmie, tym wielkim księciu, tym komicznym mecenasie, który ma tyle pojęcia o twojej muzyce, ile o mojej rzeźbie, a który tak haniebnie obszedł się z nami? Przynajmniej nie noś się z myślą zabójstwa! byłoby to wyuzdanem szaleństwem, którego skutki niewątpliwe. Stań się wielkim muzykiem, niech imię twoje będzie sławne, a jeżeliby kiedy jego głupia próżność ofiarowała ci jakie względy, odrzuć i podepcz je, nie przyjmuj od niego nic – nigdy – i nie uczyń dla niego nic – nigdy. To moja rada – to obietnica, której żądam od ciebie, i wierzaj memu doświadczeniu, ze to jest jedyna zemsta dla ciebie dostępna…Mówiłem ci dopiero, że król Franciszek szlachetniejszy i wspanialszy od naszych książątek włoskich, [w]zbogacił mię; jest więc moja rzeczą, jako artysty, który cie kocha, rozumie i podziwia, dotrzymać słowa złamanego przez księcia, bez serca i głowy, który cię zapoznaje. posyłam ci 10.000 skudów. Z ta sumą w ręku potrafisz, spodziewam się, wydać twój dramat muzyczny, gdzie zechcesz: w Rzymie, Neapolu, Ferrarze, Mediolanie, wszędzie, prócz we Florencji; niechajże żaden odblask promienia chwały twojej nie odbije się na jego książęcej osobie. Bądź mi zdrów, drogie dziecko, zemsta jest piękną i dla niej można się na śmierć odważyć; ale sztuka jest o całe niebo piękniejszą, i pomnij, że mimo wszystkiego i wszystkich, dla niej na zycie trzeba się odważyć.

Twój druh Benvenuto Cellini.


Paryż, 10 czrewca 1557.
Benvenuto Cellini do Alfonsa della Viola.

Nędzniku! klecho! arlekinie! ciuro! rzezańcze! fujaro! (joeur de flute [9] [10]). Wartoż było wygłaszać tyle krzyków! wyzionąć tyle płomieni, tyle deklamować o obrazie i zemście, wściekłości i obeldze, powołać piekła i niebiosy, by zejść w końcu do tak nikczemnego spodlenia? Duszo podła i niestała! Na cóż tyle pogróżek, kiedy twoje gniewy były jak lody wiosenne, że we dwa lat niespełna po otrzymaniu obelgi, ukląkłeś nikczemnie, by lizać łapę, która cię poszyjkowała? Jak to! więc ani słowo mi dane, ani oczy Europy dziś na cię zwrócone, ani godność człowieka i artysty nie opancerniły cię przed pokusami tego dworu, gdzie panuje intryga, skąpstwo i zła wiara, tego dworu, gdzie cię lekceważono, znieważano, i skąd cię wygnano jak niewiernego lokaja? – A więc miałoby być prawdą, że komponujesz dla wielkiego księcia? A nawet mówią o dziele na większe rozmiary, całe muzykalne Włochy mają w tem wziąć udział. Przeznaczają na to ogrody Pitti, pięciuset słynnych wirtuozów pod twojem przewodnictwem, w wielkim i wspaniałym pawilonie, ozdobionym przez Michała Anioła, rozleją falami ocean tonów cudownych nad ludem ich spragnionym, osłupiałym, pełnym zapału!... A! to przedziwno! I to wszystko dla Wielkiego księcia, dla Florencji, dla człowieka i miasta, które się tak obeszły z tobą! Cóż za naiwna była szczera obawa i gorliwość, z jaką kwapiłem się ongi przynieść ulgę temu, w którym wrzały takie pożary, o prostoto dziecięcia! z jaką nauczyłam cię cierpliwości! o roztropności, która kazałaś mi namawiać rzezańca do wstrzemięźliwości, ślimaka do flegmy! a! cóż za głupiec ze mnie!... Ale cóż za potężna namiętność mogła cię porwać tak daleko? zniżyć tak głęboko? czy pragnienie złota? Dziś jesteś bogatszy ode mnie. Żądza li sławy? któreż imię popularniejsze było, niż Alfonsa od czasu olbrzymiego rozgłosu jego Franczeski i trzech innych dramatów lirycznych, które po niej nastąpiły? Zresztą, któż ci bronił szukać innej stolicy do zbierania swych laurów? Żaden panujący nie byłby ci odmówił tego, co ci Cosma ofiarował. Wszędzie teraz śpiewają twoje pieśni, rozbrzmiewają się w Europie z końca do końca, po miastach, na dworach, w wojsku, w kościołach; król Franciszek ustawicznie je nuci, sama pani d’Etampes utrzymuje, że jak na Włocha, nie jesteś bez talentu, tak samo w Hiszpanii płeć piękna, zwłaszcza księża szaleją za twoją muzyką; a gdybyś był to, co dajesz dziś Florentczykom, zaniósł Rzymianom, radość kardynałów i monsignorów nie byłaby miała granic w owacjach. Może… pycha cię skusiła, jakaś godność indycza, czy jaki pawi tytuł?... gubię się w tem wszystkiem! Cokolwiek bądź, pamiętaj to : zdradziłeś w sobie godność, splamiłeś dumę, skłamałeś przyjaźni. Człowiek, artysta i przyjaciel równocześnie dla mnie umarli w tobie! Serce moje daję tylko ludziom z sercem, niezdolnym do takiego czynu; nie należysz do nich – nie masz przyjaźni mojej. Dałem ci pieniędzy, chciałeś mi je oddać – jesteśmy skwitowani. Opuszczam Paryż, za miesiąc będę we Florencji. Zapomnij, żeśmy się znali kiedykolwiek i nie spotkaj mnie, bo choćby to było w dzień twego tryumfu, wobec całego ludu, książąt i zboru (który inaczej mi od tamtych imponuje) twoich pięciuset artystów, powiadam ci, gdybyś się zbliżył do mnie – odwróciłbym się od ciebie

Benvenuto Cellini.


Florencja, 23 czerwca 1557.
Alfonso do Benvenuta

Tak, Cellini, to prawda… Wielkiemu księciu winienem upokorzenie, tobie sławę, mienie, może i życie moje. Poprzysięgłem mu zemstę – nie dotrzymałem dotąd. Obiecałem ci nic od niego nie przyjąć – nie dotrzymałem. Dzięki Tobie, przedstawiono Franczeskę pierwszy raz i uwieńczono w Ferrarze, a pierwej we Florencji wydrwioną została. A jednak Ferrara, która żądała mej nowej kompozycji, nie otrzymała jej, a otrzymał ją Wielki książę. Tak – Toskańczycy, moi dawni prześladowcy, dziś cieszą się tem wyszczególnieniem i pysznią się niem; fanatyzm ich dla mnie przechodzi wszystko, cokolwiek prawisz mi o Francuzach. Istna emigracja się przysposabia. Pizanie, Sienneńczycy, nawet dawnych uraz niepomni, naprzód proszą na ten dzień uroczysty o gościnność Florencji. Cosma uszczęśliwiony i odęty powodzeniem tego, którego zowie „swoim artystą”. Z góry obiecuje sobie, że zbliżenie trzech współzawodniczących ludności, przy tej uroczystości nastąpić mogące, może być ważnym i pomyślnym czynnikiem dla jego polityki. Przesadza się w czułościach, nawet pochlebstwach(!) dla mnie. Wczoraj na moją cześć dał świetną wieczerzę w Pitti, gdzie było co ma Florencja najświetniejszego. Śliczna hrabina Vallombrosa rozrzutną była dla mnie swymi uroczymi uśmiechami. wielka księżna raczyła śpiewać ze mną mój madrygał. Della Viola jest człowiekiem dnia, Florencji, księcia, i nic nad niego. Jestem więc bardzo winien, bardzo wzgardy godzien i spodlony, nieprawdaż? A więc mój Cellini! jeżeli możesz być we Florencji 28 lipca, czekaj na mnie między ósmą a dziewiątą wieczór przed wielkimi wrotami chrzcielnicy, przyjdę tam. I jeśli w kilku pierwszych słowach nie zdmuchnę wrogiego rusztowania, które wypiętrzyłeś nade mną, jeśli z twojem zadowoleniem nie wyjaśnię ci moich postępków, zepchnij mnie w podwójną przepaść twojej pogardy i rzuć na mnie tę ołowianą klątwę, którą tak grozić umiesz zbyt skoro posądzonemu przyjacielowi. aż dotąd zachowaj mi przyjaźń twoją – ujrzysz, że nigdy jej godniejszy nie byłem.

Twój Alfonso della Viola.


Dnia 28 lipca wieczorem, człowiek wyniosłego wzrostu, o postaci ponurej i niezadowolonej, przechodził ulicami Florencji ku placowi Granduca. Przybywszy pod posąg brązowy Perseusza, stanął i wpatrywał się weń długą chwilę z największym skupieniem. Był to Benvenuto. Jakkolwiek protestacje młodego Alfonsa nie zrobiły na nim głębszego wrażenia, jednak za młoda i za silna łączyła ich przyjaźń, aby się mogła w tem wielkim sercu zatrzeć tak w jednej chwili. Nie śmiał mu też odmówić zadośćuczynienia, i przybywszy pod baptysterium, przyglądał się w ciszy księżycowej, płaszczem zarzucony, arcydziełu swemu, które kosztowało go tyle trudu – i tyle boleści! Plac i ulice były ciche i spokój panował w tem rojącem się miejscu. Artysta przyglądał się swemu nieśmiertelnemu utworowi, pytając, czy ciche ustronie i zwykły umysł nie byłyby były lepszymi darami Opatrzności dla niego, nad ten geniusz i chwałę?... Dlaczego nie jestem pastuchem z Nettuna lub z Porto d’Anzio, podobny do zwierząt mi powierzonych?! Wiódłbym życie grube, jednostajne, ale niedostępne wzruszeniom, które od mego dzieciństwadręczyły życie moje… Współzawodnicy plugawi i zazdrośni! książęta niesprawiedliwi i okrutni! krytyki jędz piekielnych! panegiryki głupsze od głupstwa! prace porodów okropne i zawsze odnawiające się! nigdy spokoju ni spoczynku, chwili szczęścia i – zapomnienia! Zużywać ciało swoje jak zaprzedany niewolnik, a czuć, że dusza nieustannie stygnie lub się pali… To jest życie? Głośne wykrzyki trzech młodych artystów, zbliżających się szybko, przerwały jego zadumę.

– Sześć florenów! – mówił jeden – to nadto!
– Choćby żądał dziesięć, trzeba było przystać. Ci przeklęci Pizanie zajęli wszystkie miejsca. Zresztą, dom ogrodnika jest o dwadzieścia kroków od pawilonu; z dachu będziem mogli wyśmienicie widzieć i słyszeć wszystko, małe drzwiczki podziemnego kanału otwarte, przez nie dostaniemy się do środka.
– Ba! – wtrącił trzeci – dla dostania się tam możemy sobie potem popościć parę tygodni. Słyszałem o wczorajszej próbie? Sam dwór był przypuszczony. Wielki książę i świta klaskali jak żaki, wykonawcy obnieśli Violę w tryumfie, a na dobitkę hrabina Vallombrosa nie posiadając się z uniesienia, pocałowała go; to nie do uwierzenia!
– Ale patrzcie, jakie ulice puste; całe miasto dusi się około pałacu Pitti. Już wielki czas; spieszmy co tchu, co tchu.

Teraz dopiero odgadł Cellini, że to chwila stanowcza. Dziwnie mu to się wiązało z godziną schadzki, wyznaczonej przez Alfonsa. Jakimże cudem maestro mógł opuszczać w tyle ważną chwilę miejsce, gdzie go oczekiwało tak ważne i trudne zadanie? Niemniej rzeźbiarz udał się do umówionego baptysterium, gdzie czekali jego dwaj uczniowie, Paolo i Askanio, z końmi posiodłanymi. Tegoż wieczora miał się udać do Lixorno, a stamtąd nazajutrz popłynąć do Neapolu. Zaledwie kilka minut się zatrzymał, kiedy Alfonso z twarzą marmurowo bladą i rozpalonemi oczyma stanął przed nim z rodzajem udanego spokoju, jakiego nigdy nie miewał.

– Cellini! tyś tu?... o, dzięki!
– Więc cóż?
– To dziś wieczór.
– Wiem; ale wytłumaczże mi…
– Pałac Pitti, ogrody, dziedzińce są w oblężeniu, mur trzeszczy od tłumu; jest go wszędzie pełno, w basenach do połowy napełnionych wodą, na dachach, na drzewach, pełniuteńko!
– Wiem o tem.
– Pizanie są, Sienneńczycy są.
– Wiem o tem.
– Wielki książę, dwór, szlachta, olbrzymia orkiestra już zebrana.
– Wiem o tem.
– Ale muzyki nie ma! – wrzasnął Alfonso podskakując – ale maestra nie ma! czy o tem także wiesz?
– Jak to? cóż to znaczy?
– To, że nie ma muzyki! Porwałem, uniosłem ją! Nie ma maestra, bo owom ja; nie będzie uroczystości, bo autor i dzieło znikli. Słodki bilecik ostrzegł właśnie personę Wielkiego księcia, że moje dzieło nie będzie wykonane. Już mi się odechciało. Napisałem mu, używszy słów pamiętnych jego: „zmieniłem zamiar!” – i jam go zmienił z kolei. A czy pojmujesz teraz złość włoskiego ludu, po raz pierwszy tak zawiedzionego? tych ludzi, co opuścili swe miasta, swe prace, wyrzucili swój grosz dla słyszenia tej muzyki, której nie usłyszą. Nim tu przyszedłem, przypatrzyłem im się; niecierpliwość już ich ogarniała, już złorzeczyć zaczynali Jego książęcej mości. Oto mój plan, Cellini.
– Rozumiem… ha!
– Chodź-no, chodź, zbliżmy się do pałacu, przypatrzmy się wybuchowi miny. Słyszysz te głosy, krzyki, przekleństwa? O, moi dzielni Pizanie, poznaję was po waszych obelgach. Patrz, jak lecą kamienie, gałęzie, czerepy wazonów; tylko ramiona moich Sienneńczyków potrafią je miotać tak daleko. Uważaj, bo nas przewrócą. Patrz, jak biegną; to Florentczycy lecą zdobywać pawilon książęcy. Ha! ha! ha! Masz! patrzaj, kawał błoto wleciał do loży książęcej; dobrze mu, że się wyniósł. Lecą rusztowania, lecą pulpity… precz z oknami i lożą i z pawilonem! patrz, oto runął… Niweczą wszystko, druzgocą, depcą! Cellini, czy to nie śliczne? Cześć Jego książęcej mości! O hańbo! tyś mię mógł wziąć za nikczemnika? A co? czyś zadowolony z zemsty mojej?

Cellini z zaciśniętymi zęby, rozwartemi nozdrzami patrzył oniemiały na to widowisko wściekłości ludowej; jego oczy pałały złowrogim ogniem, czoło kapało zimnym potem, a drżenie wszystkich członków, które na próżno ukryć usiłował, świadczyło o jego dzikiej radości. Wreszcie pochwycił Alfonsa za ramię.

– Jadę w tej chwili do Neapolu, jedziesz ze mną?
– Teraz na koniec świata razem!
– Pocałuj mię i na koń! mój bohaterze!


SIEDLER. A co? załóżcie się ze mną, że gdyby Corsino miał sposobność tak się zemścić, nie umiałby z niej korzystać. To dobre dla człowieka sławnego, który już może według słów Napoleona użyć swej chwały za lektykę dla swych rumaków; ale niech debiutant lub mało znany artysta pokusi się o co podobnego… wątpię. Nie ma na to dość szalonych i dość mściwych? Jednak farsa jest nie zła. Lubię szczególnie umiarkowanie Benvenuta w godzeniu razów sztyletowych: „Zadałem mu tylko dwa razy – bo za pierwszym już był nieżywy.” To czułe!

Znałem młodego artystę, któremu podobnie jak mściwemu Alfonsowi della Viola stanęła wrębem [ ?[11]] na drodze pewna mierność zapoznana. Jak ten się zemścił, może wam kiedy powie Corsino.
Drezno, 1869.


  1. Les Soirées de l’orchestre p. Hektor Berlioz. Całość dzieła, którego cząstkę tu podajemy, jakkolwiek nosi cechę pozornie humorystyczną, jest w istocie rzeczy głęboko artystycznie przemyślaną, i już jako utwór literacki, takiego kompozytora jak Berlioz ciekawem, choćby nawet nie dotykało w tych subtelnych dialogach między członkami orkiestry najważniejszych zagadnień sztuki, choćby nie miało takich ustępów, jak te, co są poświęcone Giukowi i Spontiniemu. Korespondencję Benvenuta Cellini, która nie może nie odbić się jak w zwierciadle w duszy każdego prawdziwego artysty, tę korespondencję na faktach jego pamiętników osnutą, podajemy tem chętniej publiczności, że mamy jej wkrótce przedłożyć cały przekład „Instrumentacji”[,] tego arcydzieła Berlioza, jednego z tych, na których tyle zbywa naszej muzykalnej literaturze, a ustęp powyższy podalibyśmy chętnie jako przedmowę do księgi instrumentacji, tego największego instrumentatora, a nie mniejszego, choć tak długo zapoznanego kompozytora. (Przy[pis] tłum[acza]).
  2. Przypis własny Wikiźródeł Julii ukochanej Romea.
  3. Wynalezienie opery.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Która to pretensja jednakowoż znaczy, że od czasu do czasu byli do tego gotowi.
  5. Historyczne. (Przyp[is] autora).
  6. Historyczne. (Przyp[is] autora).
    Następujące obelgi od papieża opuszczamy, opuszczenie faktu oślepiłoby całość utworu. (Przyp[is] tłum[acza]).
  7. Historyczne. (Przyp[is] autora).
  8. Historyczne.(Przyp[is] autora).
  9. Znana jest antypatia Celliniego do tego instrumentu.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Joueur de flûte, to dosłownie: flecisto, grajku na flecie, ale też: lubiący bawić się fletem.
  11. koleiną



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hector Berlioz i tłumacza: Władysław Tarnowski.