Nowelle (Pajzderska)/Dzwonek
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dzwonek | |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki | |
Data wyd. | 1883 | |
Druk | Drukarnia "Gazety Handlowej" | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | skany na Commons | |
| ||
Indeks stron |
Nad brzegiem chodnika ciągnącego się wzdłuż pięknéj, trzypiętrowéj kamienicy, stał mężczyzna w grubym kożuchu i barankowéj czapce, nasuniętéj na uszy i żelaznym drągiem rozrąbywał brudny lód, ktorym silny mróz ubiegłéj nocy ściął wodę w warszawskich rynsztokach.
Czasem przy mocniejszem uderzeniu, kawałek zbrylonego błota prysnął mu w twarz zaczerwienioną od zimna; wtedy obcierał ją czerwieńszą jeszcze, posiekaną ręką i rąbał daléj.
Po niejakim czasie wyprostował swą barczystą, krępą postać, oparł obie dłonie na drągu i odsapnąwszy energicznie, zapatrzył się na poranny ruch uliczny. W tém jego zapatrzeniu się nie było ciekawości, rzeczy, na które patrzył, nie miały dlań nic nowego, widywał je codzień o téj saméj porze; była to raczéj jakaś smutna bezmyślność człowieka, który woli zapomnieć o wszystkiem, bo mu się nic dobrego przypomnieć nie może.
Twarz miał młodą jeszcze, przystojną, obfity rudawy wąs i poczciwe jasno-niebieskie oczy, te oczy mazowieckiego chłopa, który już od urodzenia nosi melancholię w spojrzeniu, choć tego wyrazu nie zna i musiałby sobie dobrze języka nałamać, gdyby mu go kto wymówić kazał.
— Dzień dobry, Antoni! — odezwał się nadchodzący z przeciwnéj strony młody mężczyzna, owinięty futrem. — Jakże się ma dzisiaj wasza żona?
Zapytany zdjął pośpiesznie czapkę i skłonił się nizko pytającemu.
— A cóż, proszę wielmożnego pana doktora — odpowiedział nieco z mazurska — coraz gorzej, gorączka aż od niéj bucha; jadła ani tknie, a calutką noc to tak ci się chudzina rzucała po łóżku, jakby ją kto na mrowisku położył. Ino patrzeć, jak Panu Bogu duszę odda i co ja wtedy nieszczęśliwy człowiek z dzieckiem pocznę!
Mówił to wszystko głosem powolnym i spokojnym, który przez samą sprzeczność ze słowami miał w sobie coś szorstko tragicznego.
— Nie smućcie się przed czasem — odparł doktor — przesilenie jeszcze nie nastąpiło, choroba może się szczęśliwie zakończyć i będziecie mieli najzdrowszą żonę.
— Dałby to Pan Jezus — szepnął Antoni, otwierając przed doktorem furtkę bramy, a gdy młody medyk zniknął w głębi, wrócił do przerwanéj roboty z większą jakąś raźnością.
Nadzieja jest czemś tak ściśle z naturą ludzką związanem, że każde jéj, choćby na wiatr rzucone słowo, przylgnąć do duszy musi. Zresztą sama pewność, że doktor jest przy choréj, dodawała mu otuchy. Wierzył naiwnie, iż przynajmniéj wobec niego gorzéj się jéj zrobić nie może.
— Kto to mówi, że niema dobrych ludzi na świecie — mruczał, manewrując drągiem — albo to prawda? Albo to pan nie dobry? Przyjdzie co dnia, opuka mi kobietę, ostuka, język zobaczy, za puls weźmie, lekarstwo zapisze, i żeby choć grosz wziął za to? Jeszcze się gniewa, gdy mu dziękować. Niech mu ta Pan Bóg milionami zapłaci. Albo to mój gospodarz nie dobry? Płaci mi święcie co miesiąc sześć rubli, o kolędzie pamięta, nie sposponuje człowieka, nie zwymyśla. Et! żeby tylko Scholasia wyzdrowiała, toby ta było jeszcze jakotako.
I przy tych słowach uśmiechnęły mu się prawie usta, pomimo, że zimno było dotkliwe, że mu ręce od dźwigania ciężkiego drąga grabiały, że od rana jeszcze nie usiadł i że ta jego dola, z którą się tak dobrodusznie godził, byłaby przejęła zgrozą i wstrętem każdego z tych przechodniów, co go mijali, zakutani w futra po same uszy, z pełną kieszenią, pełnym żołądkiem i głową pełną urojonych pretensyj do świata, dlatego może, iż im na nim było dobrze.
Ułatwiwszy się z rynsztokiem, Antoni odstawił drąg, otworzył leżące na zydelku pod bramą blaszane pudełko z czerwonym proszkiem, umaczał w nim kawałek sukna i wziął się do czyszczenia mosiężnéj główki dzwonka, sterczącéj w wydrążeniu muru.
Przy téj robocie twarz spochmurniała mu znowu.
— Oj! oj! wyczyściłbym ja cię przeklętniku — mruczał daléj — ażby ci się prababka dzwonnica przyśniła. Niedość się człowiek przez cały dzień jak ten pies naharuje, jeszcze w nocy przez ciebie spokoju niema. Twoja to sprawka, że mi się kobieta rozchorowała i dzieciak sypiać nie może, tylko się drze po nocach jak opętany. Bodaj zmarniał, kto to dzwonienie wymyślił!
Mówiąc to, tarł z całéj siły żółtą główkę dzwonka, a główka nabierała pod jego palcami coraz większego blasku, zupełnie jak gdyby ją narzekania biednego stróża rozpromieniały jakąś złośliwą radością.
Wkrótce doktor ukazał się znowu na ulicy.
— Dziś wieczorem powinno nastąpić przesilenie — rzekł w odpowiedzi na pytające spojrzenie Antoniego. — Zalecam jaknajwiększy spokój, jaknajwiększą możliwie ciszę. W takiéj chwili każde wstrząśnienie może być zgubnem. Radzę wam nawet, żebyście dziecko gdzie do znajomych oddali, żeby krzykiem nie przestraszyło matki.
Antoni potrząsł głową.
— Dziecko jak dziecko — rzekł posępnie — ale gdzież ja, proszę łaski wielmożnego pana doktora, oddam lokatorów, żeby się nie złazili do trzeciéj po północku i nie dzwonili kobiecie nad głową jak na gwałt?
— Na to już ja nie poradzę — odparł młody lekarz — powtarzam tylko, że dzisiejsza noc stanowić będzie o życiu waszéj żony. Jeżeli zaśnie, pilnujcie, żeby ją nic nie przebudziło. Ten sen będzie jéj zbawieniem. Jutro raniutko przyjdę się dowiedzieć.
Skinął mu życzliwie głową i odszedł.
Antoni wiódł długo za nim wzrokiem pełnym znów owéj smutnéj bezmyślności, potém westchnął ciężko, potrącił nogą zydelek, aż się proszek rozsypał i wszedł w bramę.
Tam, w drugim jéj końcu były po lewéj stronie małe drzwi, opatrzone u góry zapotniałą szybą. Gdy je Antoni otworzył, buchnęło z wewnątrz powietrze gęste, ciepłe, wilgotną parą i wyziewami lekarstw przesiąkłe, a tak duszne, że wchodzącego z otwartéj przestrzeni aż za gardło chwyciło.
Atmosfera ta niezdrowa wypełniała izdebkę ciemną, nizką, kształtu nieregularnego kąta, jaką pochyłość schodów, pod które była wciśnięta, z poziomem bramy tworzyła. Całą długość jednéj ściany zajmowało łóżko, zasłane czerwoną, wysoko się piętrzącą pościelą. Obok łóżka stała kołyska, za nią pod oknem stół chybotliwy, naprzeciwko komin, parę gospodarskich sprzętów i więcéj nic; mimo to w izdebce ledwo się można było obrócić.
A jednak podobne do niéj nory posiada dziewięć na dziesięć kamienic warszawskich, a cywilizacyja nasza, pracująca nawet nad ulepszeniami psiarni lub chlewów, uważa je za odpowiednie i wystarczające mieszkania dla ludzi zwanych stróżami, których przecież płuca nie pytają się, czy im los dał w rękę berło czy miotłę, i którzy, jak inni, mają równe prawo do téj jedynéj ogólnéj własności, co się nazywa powietrzem.
Na skrzyp otwierających się drzwi, wgłębiona w poduszki kobieca głowa, z twarzą wyniszczoną, żółto-ceglastéj barwy poruszyła się nieco i zapadłe gorączką świecące czarne jéj oczy ociężałe spoczęły na wchodzącym.
— Antek! — wymówiła z trudnością chora — daj dziecku jeść. Obudziło się.
Antoni wziął stojący na kominie garnek z mlekiem, nalał je ostrożnie do flaszeczki, rozrobił trochą wody i pochylił się nad kołyską. Leżące w niéj kilkomiesięczne maleństwo, spowite w szarą podartą chustkę, wyglądało jak mumijka.
Nic dziecinnego nie było w téj twarzyczce woskowo-bladéj, nalanéj i jakby opuchłéj. Wielkie, niebieskie oczy, do ojcowych podobne, były jeszcze jaśniejsze, niemal wyblakłe i patrzyły już nietylko bezmyślnie — ale poprostu z osłupieniem.
To dziecko stróżowe, to był piwniczny kwiatek, kształtem niby przypominający swoich braci na słońcu rozwiniętych, ale bezbarwny i bezwonny; stęchlizna i wilgoć, jakie biedactwo od urodzenia w siebie wdychało, powlokły jego ciałko jakąś pleśnią starości, dziwnie odbijającą się przy powijakach i kołysce.
— Scholasiu! — rzekł Antoni, wkładając delikatnie dziecku w usteczka kauczukowy smoczek swemi grubemi palcami — czy tobie pan doktor czego na sen nie przepisał?
— O Jezu! — jęknęła kobieta — co mi miał przepisać? nic nie przepisał, ino kazał, żebym leżała cicho. Już mi widno niczego nie trzeba. O! Matko Najświętsza, zlituj się nad moją grzeszną duszą!
— Nie pletłabyś po próżnicy — odparł mąż trochę szorstko — pan doktor właśnie powiedział, że możesz być zdrowiusienka jak ryba. Ino trzeba, żebyś spała. Cóż, nie chce ci się spać?
— Nie.
— No, to teraz, ale wieczorem pewnikiem zaśniesz.
— A juźci, a dzwonek?
Antoni zaklął półgłosem i przystąpiwszy do dzwonka, wmurowanego w ścianę tuż nad łóżkiem, długo mu się przyglądał z głową pochyloną po części ciężkiemi myślami, a po części dlatego, że nizkość sufitu w tém miejscu nie byłaby mu się pozwoliła wyprostować.
Kobieta tymczasem patrzyła na dziecko, ciągnące chciwie mleko z flaszeczki.
— Biedny robak — szepnęła — gorzéj szczeniaka się chowa; ni go matka pokarmi, ni popiastuje, ni co. Oj! lepiéj mu się było nie rodzić. Co mu dobrego na świecie? Albo zamrze, albo go macocha będzie biła! O! mój Ty Jezu jedyny!
— Dajno spokój, Scholasiu — ozwał się Antoni, podnosząc nagle głowę, jakby mu myśl jakaś błysnęła; wskutek czego bujna jego, twarda czupryna przyprószyła się wapnem od raptownego zetknięcia z sufitem. — Już ja wiem co zrobię. Owinę serce dzwonka szmatką na tę noc, a sam siądę naprzeciw i będę baczył, jak się ruszy. Będziesz sobie spała cichusieńko jak u Pana Boga za piecem i choroba cię odstąpi — zobaczysz!
Spieczone usta Scholastyki drgnęły, jakby od wewnętrznego rozrzewnienia.
— Oj! Antek! Antek! jaki ty dobry — szepnęła.
Antoni istotnie kochał swoją żonę miłością rzadką w téj sferze społecznéj, do któréj należał. Ożenił się z nią tylko dla jéj pięknych czarnych oczu, długiéj kosy i okrągłych, różowych policzków, bo wiana żadnego nie miała, a choć zmartwienia i choroby, prędko te wdzięki zabrały, serce Antkowe wiernem jéj pozostało.
Z początku żyli na wsi, wśród tych łąk i pól rodzinnych, gdzie się poznali i pokochali, ale gospodarstwo im się nie wiodło, stracili wszystko, co Antoni po ojcu odziedziczył, stracili dwoje dzieci — więc im wieś zbrzydła i przenieśli się do Warszawy.
Antoni przyjął obowiązek stróża u bardzo bogatego przemysłowca. Roboty było sporo to w domu, to na ulicy; pensyjka maleńka: z sześciu rubli na miesiąc utrzymać słabowitą żonę i dziecko, które im wkrótce przybyło — to potrafi może żyd, umiejący w imię grosza zażegnać nawet swoje fizyczne potrzeby, ale głowa naszego chłopa na to zaciasna.
Antoni radził sobie w ten sposób, że w chwilach swobodniejszych nosił wodę i węgle lokatorom, których w téj ogromnéj kamienicy było mnóstwo, usługiwał kawalerom, froterował pokoje, rąbał drzewo — słowem zapracowywał się.
Nie narzekał nigdy; raz tylko, gdy mu przyszło chować trzecie dziecko w trumienkę, za pożyczone pieniądze kupioną, przeklął dzień, w którym się urodził i powiedział żonie ponuro, że zbój miałby większe nad psem zlitowanie niż Pan Bóg nad nim, ale zaraz nazajutrz poszedł do spowiedzi i krzyżem przez całą mszę leżał, kajając się Najwyższemu za swoje bluźnierstwo. Każdy jednak człowiek, gdy mu bardzo źle na świecie, musi w czemś szukać zapomnienia — prości ludzie znajdują je zwykle w wódce, ale Antoni wódki nie pijał, nabrał więc zwyczaju zapatrzyć się tak czasem bezmyślnie w pierwszy lepszy przedmiot i odurzał się tą bezmyślnością, jak inni kieliszkiem.
W ósmym roku małżeństwa urodziło mu się czwarte dziecko.
Była to z jednéj strony pociecha w ciężkiéj jego doli, lecz wkrótce stała się dlań źródłem największych zgryzot.
Macierzyństwo odebrało Scholastyce resztę zdrowia, podkopanego już miejskiem powietrzem i niehygienicznemi warunkami życia. Napróżno dziecko szukało w jéj wyschłéj piersi pokarmu, biedna kobieta chodziła odtąd blada jak cień, ledwo suwając nogami. Każde zajęcie ją męczyło... garnki z jedzeniem wylatywały jéj z rąk bezsilnych, siadywała więc bezczynnie całemi godzinami, płacząc, że się mężowi na nic przydać nie może. Na dobitkę zaziębiła się, otwierając komuś bramę w nocy podczas nieobecności męża, dostała zapalenia płuc i leżała teraz w łóżku od kilku tygodni.
Tego już było trochę zawiele dla biednego stróża. Przy rozlicznych swoich zajęciach musiał się stać jeszcze dozorczynią choréj i niańką dziecka; wszystek grosz, jaki zarobił, szedł na lekarstwa dla żony i mleko dla synka; on sam głodził się prawie, żywiąc się po większéj części tém tylko, co mu z jakiéj kuchni dano. Prostacze jego serce rwało się bólem na widok cierpień ukochanéj kobiety: myśl, że ją stracić może, leżała mu na piersiach, jak ciężar stufuntowy, a lokatorowie, którym czasem zapomniał się ukłonić, utrzymywali, że Antoni się popsuł, że się zrobił mrukowaty i dochodzili do wniosku, że bądź co bądź ten lud prosty dziwnie jest niemiły.
Tak stały rzeczy aż do owego dnia, który miał być rozstrzygającym o chorobie Scholastyki...
Pocieszony myślą, że jéj spokojną noc zapewni, Antoni zabierał się do wyjścia, gdy wtém zadzwoniono silnie w bramie.
— O jéj! — jęknęła, wzdrygnąwszy się chora.
Antoniemu oczy gniewem błysnęły.
— Bodajto wszystkie jasności zapaliły! — syknął przez zęby i wybiegł prędko.
Przed bramą stał wóz skrzynkowaty, w jednego konia zaprzężony, a woźnica jego, młody chłopak, snadź w gorącéj wodzie kąpany, już się do ponownego dzwonienia zabierał, gdy mu wtém Antoni przeszkodził.
— Cóże tam tak u licha pilnego? — krzyknął. — Czego chcecie?
— Przywiozłem kwiaty od ogrodnika. Otwierajcie bramę.
— Jakie kwiaty?
— No, toć do ubrania schodów i salonu.
Antoni schwycił się za głowę.
— O rany Boskie! — zawołał. — Na śmierć zapomniałem. A toć to dzisiaj bal u naszego gospodarza.
Woźnica popatrzył na niego z pewnem zdziwieniem.
— Otwierajcie-no żywo — rzekł — śpieszy mi się i zimno siarczyste.
Ale Antoni zdawał się nie słyszeć.
Wpatrzył się w wypisaną białemi literami na deskach wozu ogrodniczą firmę i stał, jakby go kto do ziemi przyśrubował.
— Otwierajcież — powtórzył niecierpliwie chłopak. — Czy wam źle w głowie, czy co?
Istotnie, mogło mu się źle zrobić w głowie.
Ten bal dzisiejszy, to znaczyło, jak to już z doświadczenia wiedział, turkotanie kilkudziesięciu karet pod samemi drzwiami jego izdebki, krzyki stangretów i lokajów, dźwięki hucznéj orkiestry, rozlegające się po całem podwórzu, to znaczyło najhałaśliwszą noc wtedy właśnie, kiedy, jakby na urągowisko, życie jego biednéj Scholasi domagało się ciszy i spokoju.
Tymczasem woźnica myśląc, że ma do czynienia z pijanym, ruszył ramionami i sam zaczął koło bramy szturmować.
To wyrwało Antoniego z osłupienia. Machinalnie roztworzył ciężkie podwoje, poczém sam wprowadził wolniuteńko konia za hołoblę.
— Moi złoci, ino cicho — ozwał się stłumionym głosem — kobieta mi ciężko chora. Doktor powiedział... O Boże! Ty, mój Boże!
— Ano, to co innego — odparł chłopak.
I obaj zaczęli wynosić z wozu piękne, szerokolistne krzewy i wonne rośliny i ustawiać je na marmurowych, dywanem wysłanych schodach.
Antoniemu ręce się trzęsły z pośpiechu. Zdawało się, że chce z tém skończyć co prędzéj, by spełnić jakieś nagłe powzięte postanowienie.
Jakoż ledwo zamknął napowrót bramę, machnął z determinacyją ręką, mruknąwszy: — Niech ta już będzie co chce — i pobiegł na pierwsze piętro.
Przy drzwiach wiodących do mieszkania właściciela domu, zatrzymał się, przeżegnał i po chwilowem wahaniu wszedł do przedpokoju.
Gospodarz był w swoim gabinecie zajęty wydawaniem ostatecznych dyspozycyj balowych wyfraczonemu kamerdynerowi. Z sąsiedniego salonu dochodziły głosy kilku rozmawiających osób.
Zobaczywszy stróża, który stanął przy progu, mnąc kurczowo czapkę w rękach i drżał jak liść w swoim grubym kożuchu, pan domu zwrócił się ku niemu z roztargnieniem.
— A co tam, Antoni? — zapytał.
Antoniemu język zdrętwiał. Poznał, że się przerachował z siłami. Zamiar, z którym przyszedł, był tak śmiały, że w chwili wykonania opuściła go odwaga.
Milczał więc i patrzył na swego chlebodawcę, który nie czekając odpowiedzi, wydawał dalsze rozkazy. Było coś bardzo dobrodusznego i ośmielającego w jego pełnéj, starannie wygolonéj twarzy, w jego podwójnym podbródku, jowialnie zarysowanych ustach i lekko przymrużonych oczach.
Antoni znowu nabrał otuchy. Odmówił w duchu modlitewkę i otworzył usta.
— Jaśnie wielmożny panie — wybełkotał — ja do jaśnie wielmożnego pana z wielką prośbą...
— No, no, cóż tam takiego?
— Jaśnie wielmożny panie, ulituj się... kobieta mi taka chora, co niech ręka boska broni... jutra może nie doczekać... Dzieciak sierotą zostanie. Doktor powiedział...
Urwał zadyszany, jakby milę bez odpoczynku przeleciał.
— Tak? chora? — rzekł właściciel — a wiém, wiém, bardzo mi was żal... tego... bardzo. Cóż? może wam czego potrzeba? mówcie śmiało. Jestem uczynny, wiecie o tém.
Antoni objął go za kolana.
— Jaśnie wielmożny panie! ja do jaśnie wielmożnego pana, jak do Boga w niebie udaję się w mojém nieszczęściu. Doktor powiedział, że to dziś tak czy owak skończyć się musi; powiedział, że aby spała, to będzie zdrowa, a jakże ona, proszę jaśnie wielmożnego pana będzie spała, kiedy, jak kto wjedzie w bramę, to cała izba się trzęsie... Więc ja przyszedłem... Niech jaśnie wielmożny pan nie gniewa się na mnie nieszczęśliwego... Ja przyszedłem...
Zatrzymał się znowu.
— Ależ moi kochani, czego wy w końcu ode mnie chcecie? — zapytał gospodarz z pewnem zniecierpliwieniem.
Biednemu stróżowi usta latały jak w febrze.
Odetchnął ze stłumionym jękiem i pochylił się jeszcze niżéj panu do kolan.
— Ja przyszedłem... prosić... jaśnie wielmożnego pana, żeby... żeby... o mój Jezu! żeby jaśnie wielmożny pan ten bal choć do jutra odłożył — wykrztusił z nadzwyczajnem wysileniem, nie śmiejąc podnieść oczu, by zobaczyć, jaki skutek słowa jego sprowadzą.
Pan właściciel był w istocie dobrotliwego usposobienia, więc spełnił pierwszą część prośby biedaka; nie rozgniewał się. Popatrzył tylko na niego takim wzrokiem, jakim się patrzy na nieszkodliwego, a zabawnego waryjata i zaczął się śmiać tak mocno, że popiół wonnego cygara, które trzymał w ręku, spadł na haftowane kwiaty jego aksamitnego szlafroka.
Antoni, słuchając tego śmiechu, doznawał takiego wrażenia, jakby go kto rozżarzonemi węglami obsypywał.
— No, słowo daję, dawnom się tak serdecznie nie ubawił — rzekł w końcu pan, dotykając batystową chustką swych przymrużonych oczu, które mu aż łzami zaszły z tego nadmiaru wesołości. — Mój poczciwy Antoni, wam ze zmartwienia w głowie się przewróciło. Idźcie, otrzeźwijcie się na świeżem powietrzu. Ja wchodzę w wasze położenie — mówił daléj poważniéj trochę, widząc, że stróż nie rusza się z miejsca — i żal mi was, prawdziwie mi was żal... no, ale wszystko ma swoje granice... dla samego świata nawet... no, no, niema o czém mówić. Zresztą, możecie przenieść żonę do szpitala, tam będzie miała spokojnie... ot macie tu (sięgnął do kieszeni), przyda się wam w tym kłopocie.
Wcisnął mu w rękę papierek i nie obejrzawszy się już, wszedł do salonu, gdzie znajdowało się kilka osób z jego rodziny.
— Wiecie państwo — zawołał jeszcze w progu — z jakąż mój stróż przyszedł do mnie propozycyją? Oto, żebym bal odłożył dlatego, że jego żonie doktor spać zalecił. No, czy to nie warto w Kuryerze, jako curiosum ogłosić? ha! ha! ha! Paradny sobie!
Wszyscy zaśmieli się chórem.
Ze swojéj strony kamerdyner w gabinecie dusił się także od śmiechu i pokazywał Antoniemu na czoło, dając do zrozumienia, że mu rzeczywiście piątéj klepki brakuje.
Ale i on sam w téj chwili nie inaczéj o sobie trzymał.
Gdyby go zwymyślano lub wypchnięto za drzwi, uczucie sprawiedliwości byłoby się w nim może zbuntowało, byłby może zrozumiał, że jedno życie ludzkie, choćby pod schodami dogorywające, więcéj przecież znaczy, niż jedna zabawa w salonach pierwszego piętra, że jeśli nie w oczach świata, to w oczach Boga, bliźni, stróż, ma jednak prawo zażądać od bliźniego — kamienicznika podobnéj ofiary, jakiéj on się domagał — ale że go tylko wyśmiano i kazano mu się popukać w głowę, że go nawet obdarowano, więc zawrócił w milczeniu i zeszedł ze schodów, zdumiony własnem zuchwalstwem.
Czuł nawet — trudno zaiste uwierzyć — ale tak było, czuł pewną wdzięczność dla tego bogacza, który mu powiedział, że wchodzi w jego położenie, choć w nie nie zajrzał — i którego wspaniała miłosierność szła cała z kieszeni, nie z serca.
— Dobry pan — myślał — inny byłby mnie dopiéro zbuzował! a on jeszcze... Oj! głupi ja, głupi! żeby się téż na takie pośmiewisko ludzkie wystawić... A no, niema innéj rady, trzeba Scholasię przewieźć do szpitala. Pójdę, najmę za te pieniądze karetę; w taki mróz dorożką nie sposób...
Nie tracąc czasu, pobiegł do szpitala rozpytać o warunki umieszczenia choréj, a potém do zakładu najmu karet i powozów.
W kantorze za stołem siedział wypomadowany młodzieniec i zapisywał adres jakiegoś jegomościa, który tak wyglądał, jakby się na cały świat gniewał i ciągle kichał.
— A co tam? — zapytał młody człowiek Antoniego, podnosząc oczy z nad księgi.
— Przyszedłem, proszę pana, po karetę.
— Na kiedy i na którą godzinę?
— Na dzisiaj, proszę pana, a może ta być i za pół godziny?
Wynajmujący popatrzył w książkę.
— Dobrze. Jaki adres?
Antoni wymienił nazwę ulicy i numer domu.
— A dla kogo?
Spytany zawachał się trochę i parę razy obrócił czapkę w ręku.
— Niby dla mnie — odpowiedział niechętnie — ja jestem stróż z tego domu.
Obaj słuchacze spojrzeli na siebie.
Wypomadowany młodzieniec uśmiechnął się, a jegomość z kwaśną miną wyciągnął przed siebie obie ręce i kichnął potężnie ze zdziwienia i zgrozy.
— Skończenie świata! — zawołał — żebym tak kataru nie dostał, jeżeli to nie koniec świata! Stróże już zaczynają jeździć karetami! Możecie się panowie cieszyć, będziecie robili świetne interesa... atcha!
Reprezentant zakładu miał wielką ochotę rozśmiać się w głos na myśl, jak ten niezgrabny chłop w kożuchu, do drabiniastego woza urodzony, wyglądać będzie w karecie, ale zawsze był to kundman, więc nie wypadało...
— Czy to na ślub? — zapytał przygryzając usta.
— Pewno, pewno — przerwał coraz zawzięciéj kichający jegomość. — A może z pierwszemi wizytami. To bardzo prawdopodobne... atcha! atcha! żebym tak kataru nie dostał! Co się dzieje! co się dzieje!
Antoni spojrzał na niego ponuro. Poraz drugi już dzisiaj szydzono z niego.
— A co komu do tego, na co biorę, kiéj płacę? — odparł głosem drżącym, bo w nim wszystka krew zakipiała.
— Zapewne — podchwycił pojednawczo młodzieniec z za stołu — tylko widzicie, za karetę do ślubu płaci się drożéj,
— Nie, nie do ślubu — rzekł Antoni — do szpitala!
Dobył pieniędzy, zapłacił i wyszedł w milczeniu, jakie po jego ostatniem słowie zapanowało w kantorze.
Sam nie wiedział dokładnie dlaczego, ale zrobiło mu się strasznie ciężko na duszy; niezasłużone szyderstwo hypochondrycznego jegomościa, piekło go jak policzek. Wprędce jednak myśl inna zatarła to bolesne wrażenie.
— Oj! będę ja miał biedę ze Scholasią — myślał. — Kobieta boi się szpitala, jak złego ducha. A no, trudno, musi mieć spokój, żeby tam pioruny trzaskały.
Stało się jak przewidział.
Scholastyka, usłyszawszy z czém mąż do niéj przyszedł, zaczęła się rzucać na łóżku, jęcząc i narzekając, że widno musiała się mu już naprzykrzyć, skoro ją chce taką chorą z domu wywlec, że ona, jak pies, w szpitalu umierać nie chce, że choćby ją zabijał, to się ztąd ruszyć nie da i tym podobne.
Antoni tracił głowę z rozpaczy. Z jednéj strony widział wysuwającą mu się ostatnią deskę ocalenia żony z przyczyny jéj własnego uporu — z drugiéj czuł, że postawienie przemocą na swojém, może jéj grozić jeszcze większem niebezpieczeństwem.
W końcu wyczerpawszy wszelki zasób próśb i przełożeń, zaklął na czém świat stoi i poleciał do kantoru.
— Proszę pana, już nie trzeba karety — zawołał z progu.
— Tak, a ja ją przed chwilą wysłałem.
— O! mój Jezu, a jakże to teraz będzie?
— Nic — przyjedzie napowrót.
Antoni poskrobał się w głowę.
— A... a niby moje pieniądze? proszę pana? — zapytał nieśmiało.
— Jakto, pieniądze? zakład przecież na tém tracić nie może, że wam się projekta zmieniły. Zaraz po waszem wyjściu miałem zamówienie na tę właśnie godzinę i nie mogłem już dać karety.
Antoniemu gorąco się zrobiło. Te parę rubli to był jego ostatni grosz dołożony do tego, co mu dał gospodarz.
— Proszę pana — wymówił z trudnością — ja jestem biedny człowiek... nieszczęśliwy człowiek... żona mi taka chora... niech mi pan tego nie robi.
Młodzieniec poprawił z flegmą wypomadowane włosy.
— Moi kochani — rzekł — to rzecz nie moja, ale właściciela zakładu. On mnie pytać nie będzie, komu wynajmowałem. My w kieszenie kundmanów nie patrzymy; przypuszczamy tylko, że kto chce jeździć karetą, ten musi mieć na to.
Uśmiechnął się znowu trochę, bo był wesołego usposobienia i cała ta historyja dosyć go bawiła. Poraz pierwszy miał do czynienia z podobnym kundmanem; stanowiło to pewną rozmaitość w jego nudnem zajęciu.
Antoni zrozumiał, że prośby na nic się nie zdadzą.
Wrócił do domu w stanie drewnianego osłupienia, jakie czasem ogarnia człowieka, gdy po rozpaczliwéj walce zakłada ręce i czeka z ponurą rezygnacyją, by go to, czemu się bezskutecznie bronił, dosięgło.
On wprawdzie w dosłownem znaczeniu, rąk ani na chwilę nie założył, bo z powodu balu więcéj miał jeszcze do roboty przez cały dzień niż zwykle.
Zawołano go do pomocy w kuchni, do noszenia wody, pchnięto za jedną i drugą posyłką; on to wszystko robił, jakby przez sen: gdyby mu kazano skakać na jednéj nodze, byłby skakał także, do tego stopnia opuściła go wszelka siła odporności.
Tymczasem zapadł wieczór.
Scholastyka, nad któréj łóżkiem stawał chwilowo chmurny i milczący, powiedziała mu słabym głosem, że ją „śpiączka ogarnia” i rzeczywiście około dziesiątéj uspokoiła się zupełnie — zamknęła oczy i leżała cicho, oddychając ciężko, ale równo. Kroplisty pot perlił się na jéj wyżółkłem czole.
Antoni, zobaczywszy ją tak uśpioną, złożył ręce i padł na kolana. Była to zapowiedziana przez doktora oznaka przesilenia choroby na lepsze, więc dziękował za nią Bogu rozrzewniony, lecz zarazem ogarniała go wściekłość prawie na widok oświetlonych rzęsisto schodów, otwartéj na rozcież bramy i uwijającéj się służby. Wszystkie te przygotowania zdawały się mówić mu szydersko: Nie ciesz się przed czasem. Jest nad tobą nietylko Bóg, który się zmiłował — ale i świat, który nawet Boskie miłosierdzie zniszczyć potrafi.
Jakoż o jedénastéj zatętniało w bramie... Śpiąca kobieta poruszyła się niespokojnie... Klęczący przy jéj łóżku mężczyzna zacisnął pięści, a tymczasem wjeżdżająca pierwsza kareta zatrzymała się na chwilę przy schodach, potém z turkotem, od którego szyby zadźwięczały, minęła izdebkę stróża, zawróciła w podwórzu tuż pod jéj okienkiem i wytoczyła się napowrót w ulicę.
Za nią wnet wjechała druga, trzecia, dziesiąta, trzydziesta.
W bramie i na podwórzu zrobiło się gwarno, jak na jarmarku. Konie rżały i biły kopytami o drewnianą podłogę bramy. Niektórzy stangreci zawadzali kołami o mur przy zakręcaniu, zdarzyło się nawet, że dwóch spotkało się w ciasnem podwórzu, gdy jeden wjeżdżał, a drugi wyjeżdżał i wyminąć się nie mogli... Klęli więc na czém świat stoi... rewirowy wołał o porządek, powiększając wrzawę.
Goście tymczasem barwną i wesołą procesyją wstępowali na schody.
Damy wlokły swoje jedwabne ukwiecone treny po kwiatach dywanu, promienie gazowych płomyków łamały się w drogich kamieniach, zdobiących ich odkryte głowy, egzotyczne krzewy słały im wonie po drodze.
Serca pięknych pań biły nadzieją zabawy, zapowiadającéj się tak świetnie na samym wstępie, a każdéj prędzejby był przyszedł na myśl koniec świata niż to, że tuż pod temi schodami, dźwigającemi na sobie tyle zbytku i wesela, dwa najposępniejsze widma ludzkości: nędza i śmierć dławiły swoje ofiary.
A przecież tak było!
Zaraz z początku któryś ze stangretów przez nieuwagę uderzył silnie rękojeścią bicza w szybę drzwi stróżowéj izdebki, a ta pęknąwszy, upadła z trzaskiem na podłogę izdebki, rozbijając się w drobne kawałki.
Zimny prąd powietrza wionął ku łóżku. Rozbudzona raptem, chłodem i hałasem Scholastyka, zerwała się z poduszek, błędnemi oczyma potoczyła dokoła, krzyknęła okropnie, a wraz z tym krzykiem czerwony strumień krwi buchnął jéj z ust na czerwoną pościel. Wtedy rozległ się już nie krzyk, ale ryk z męzkiéj piersi wydarty i zagłuszył płacz dziecka, które również przestraszone, kwilić zaczęło.
Zdawać się mogło, że Antoni w téj strasznéj chwili stracił zupełnie przytomność, bo wrzasnął na żonę:
— Scholasiu! czekaj! — jakby to wołanie miało moc utamowania krwotoku i wypadł z izby.
Ale on wiedział co czyni i jaki w takich razach bywa jedyny ratunek, więc biegł po niego napół oślepiony przez podwórze zapchane ludźmi i końmi do gospodarskiéj kuchni.
Na schodach zatarasowali mu drogę dwaj chłopcy z cukierni, dźwigający ogromną blaszaną wanienkę.
— Ostrożnie! — krzyknęli, gdy ich potrącił gwałtownie — ostrożnie, bo lody!
— Dawaj! — zawołał ochrypłym głosem Antoni, chwytając za pokrywę wanienki.
Mali posługacze przestraszyli się głosu i błędnych oczu nieszczęśliwego. Byli pewni, że mają do czynienia z waryjatem.
— Ratunku! na pomoc! — jęli wołać jeden piskliwiéj od drugiego.
Dwóch kucharzy i pomywaczka wybiegli z kuchni do sieni, lecz nim zdążyli zoryjentować się i poznać przyczynę zgiełku, już Antoni oderwał pokrywę, chwycił w obie garści tłuczonego lodu, w którym tkwiły formy z chłodnikami i w kilku susach był na dole.
— Na, Scholasiu!... połknij!... — szeptał ledwo dysząc pochylony nad łóżkiem i trzęsącemi się palcami wkładał jéj lód w zbielałe usta.
Obraz, jaki w téj chwili przedstawiała izdebka stróża, miał w sobie coś dantejskiego. Dygotała ona wszystkiemi swemi sprzętami jak w febrze od zewnętrznych wstrząsnień, flaszeczki na stole i szyby w oknie dzwoniły żałobnie, wtorując okropnemu krztuszeniu się choréj, na któréj twarz siną i wykrzywioną padało mętne światło przyćmionéj lampki.
Raz poraz blask latarni karecianéj wsuwał się przez okno jakimś skośnym, zyzowatym połyskiem, odbijał się w świeżych plamach krwi na pościeli, które błyszczały wtedy, niby rubiny rozerwane w tańcu i spadłe ironią losu z białéj szyi pieszczochy salonów na śmiertelne łoże téj nędzarki, oświecał dziką boleścią napiętnowane grube rysy Antoniego i pofałdowaną, żółtą twarzyczkę dziecka, płaczącego w kołysce.
Na górze orkiestra zaczynała bal rozkosznym walcem!
Po niejakim czasie w bramie uciszyło się zupełnie. Gospodarz, mający właściwą niektórym dorobkiewiczom słabość pozowania na staroszlachecką gościnność, ułożył sobie, że zabawa musi trwać do białego dnia, więc gdy się już wszyscy zaproszeni zjechali, przysłał do stróża z rozkazem, by zamknął bramę i przed świtem żadnej karety nie wpuszczał.
Antoni spełnił automatycznie polecenie, zatkał wytłuczoną szybę poduszką i wrócił usiąść w nogach łóżka żony.
Krwotok był utamowany.
Scholastyka leżała znowu niby spokojnie, lecz najmniéj znające się na objawach agonii oko musiało poznać, że tym razem spokój ten był zwiastunem zgonu.
Antoni zrozumiał to także i z tą świadomością przesiedział parę godzin martwy jak drewno, z pięściami zaciśniętemi na kolanach i z nogą opartą o biegun kołyski, którą bezwiednie kołysał.
Już drugie koguty piały, gdy w piersiach Scholastyki odezwało się rzężenie, palce u rąk, spoczywających na pierzynie, wyprężyły się trochę, głowa zagłębiła sztywno w poduszki... rozpoczęło się konanie...
Antoni się przeżegnał... Wstał, wziął wiszącą nad łóżkiem gromnicę i zapalił ją spokojnie. Potém kląkł u wezgłowia, jedną ręką rozpaloną i suchą przytrzymywał gromnicę na drętwiejącéj, chłodnéj dłoni kobiety — drugą przewracał pożółkłe kartki staréj, podartéj książki do nabożeństwa.
W izdebce zapanowała cisza... nie mąciły jéj nawet dźwięki muzyki (widocznie goście siedzieli przy kolacyi) — ani umilkłe chwilowo chrapanie konającéj, aż ją przerwał głos Antoniego spokojny lecz stłumiony, jakby wychodzący z podziemia
„Boże wielkiego miłosierdzia” czytał, — a mazurska jego wymowa nadawała słowom téj uroczystéj modlitwy nastrój prostoty naiwnéj a wstrząsającéj — „Boże łaskawy! Boże, który według miłosierdzia swego grzechy pokutujących gładzisz i przeszłych występków winy odpuszczasz, wejrzyj łaskawie na tę duszę, która Cię z serdeczną prośbą i wyznaniem grzechów o odpuszczenie błaga, a wysłuchaj jéj modły”...
— Bramaa! — huknął tubalny głos z ulicy.
Antoni czytał daléj:
— „Przyjmij Panie duszę sługi Twojéj na uproszenie z łaski Twojéj miejsca zbawienia. Amen”.
— Bramaa! — powtórzono głośniéj.
I znów zamiast odpowiedzi ozwały się słowa modlitwy:
„Wybaw ją, Panie, ze wszech niebezpieczeństw piekielnych i z więzów kar i z wszelkich udręczeń. Amen. Wybaw ją Panie, jakeś wybawił Enocha, Eliasza od pospolitéj światu wszystkiemu śmierci. Amen...”
— Bramaaa! — zakrzyknięto poraz trzeci przeciągle.
Antoni nic nie słyszał.
On wierzył tak silnie, iż jeśli kiedy, to teraz wołania jego dosięgną Tronu Stwórcy, że ich błagalne, we krwi serdecznéj skąpane słowa, ułatwią rozpoczęcie wieczystéj pielgrzymki téj, któréj docześnie nic już pomódz nie mógł, że owa potęga wiary, jego, pospolitego stróża, przeobraziła na chwilę w człowieka natchnienia, a w bezmyślnych jego, wzniesionych teraz oczach, zapaliła święty żar dawnych wyznawców chrześcijanskich.
Więc modlił się daléj tym samym spokojnym stłumionym, jakby z podziemia wychodzącym, głosem:
— Wybaw ją Panie, jakeś wybawił...
Nie dokończył, bo w téj że chwili dzwonek szarpnięty ręką zniecierpliwionego stangreta zakołysał się gwałtownie, a serce jego, którego Antoni w swéj rozpaczy zapomniał ochronną szmatką owinąć, napełniło izdebkę ogłuszającem jęczeniem.
Gromnica zachwiała się w dłoni umierającéj od drżenia, jakie przebiegło po całém ciele zamodlonego mężczyzny.
Scholastyka otwarła zwolna powieki i osłupiałe, bielmem śmierci zaszłe źrenice zwróciła na męża.
— Antek! — szepnęła niewyraźnie — dzwonią!
Głębokie westchnienie poruszyło jeszcze raz jéj ustami i ledwo uleciało, Antoni uczuł nagłą zmianę w ręce, którą trzymał w swojém ujęciu.
Mimowolnym strachem przejęty, puścił ją zrywając się z klęczek, a palce jego żony rozwiodły się bezwładnie, gromnica upadła na ziemię i zgasła.
W izdebce, w któréj lampa już dogorywała ostatkami nafty, zrobiło się prawie ciemno.
Tymczasem dzwonienie nie ustawało, a jednocześnie szturmowano do bramy, jakby ją chciano z zawias wysadzić.
Wstrząśnienia były tak silne, że je aż służba w kuchni usłyszała. Jeden z lokajów zbiegł na dół.
— Cóż u licha ciężkiego! — zawołał, wpadając jak bomba do stróża — ogłuchliście, czy co? Toż to się tam od półgodziny dobijają, że i umarły-by usłyszał!
Antoni stał przy łóżku nieruchomy; oczy mu tylko w pomroce błyszczały, jak u zwierza.
— Spytaj się jéj, czy usłyszy — rzekł ponuro — spytaj... i — dodał ściskając pięść — wynoś się ztąd, pókiś cały, bo jak mi Bóg miły...
Posunął się o krok ku niemu, ale lokaj, którego oczy oswoiwszy się z ciemnością, dostrzegły trupią twarz Scholastyki i leżącą na ziemi gromnicę, poznał co się stało i cofnął się pośpiesznie.
Antoni cisnął za nim klucze od bramy i zatrzasnął drzwiami z całéj siły! Cóż go to teraz obchodziło? wszak wiedział że Scholasia nie słyszy już nic... nic zgoła; więc niech się tam świat cały przewraca i trzęsie, byle go zostawiono samego z jego niedolą, byle się z nią mógł tak gdzieś zaprzepaścić, żeby go już żadne oko ludzkie nie widziało, a on, żeby do nikogo ust nie potrzebował otworzyć.
Tymczasem stangret, któremu lokaj wreszcie bramę otworzył, energicznemi słowy wyrażał swoje niezadowolenie.
— Przeklęte plemię — wołał — legnie to jak bydło i dobudzić się tego nie można. Żebym był gospodarzem, tobym takiego gałgana stróża wygnał na cztery wiatry. Mało co mnie febra na tém zimnisku nie zatrzęsła! Bodaj go wszyscy dyjabli porwali!
Gdy się to działo, pokrzepieni wspaniałą kolacyją biesiadnicy, wracali ze zdwojonym zapałem do walców i mazurów. Stało się zadość życzeniom pana właściciela: tańczono do białego rana.
— Dawno, dawno nie pamiętamy tak przyjemnego wieczoru!
— Cudowny bal!
— Przepyszna zabawa!
Tych i tym podobnych wykrzykników słuchał rozpromieniony gospodarz od swoich gości, gdy ich wreszcie z podziękowaniami do przedpokoju wyprowadzał.
Istotnie, doskonale się ubawili, a że końcem życia bliźniego, cóż to znaczyło? Oni o tém nie wiedzieli, a ich amfitryjon, któremu to przypuszczenie mogło było przyjść do głowy, zapomniał już o prośbie swojego stróża, która go tak bardzo rozśmieszyła.
O dziesiątéj godzinie zrana, Antoni tak samo jak dnia poprzedniego stał nad zlodowaciałym rynsztokiem i wsparty na drągu patrzył znów bezmyślnie w ulicę. Napozór nie widać w nim było żadnéj zmiany. Ha! Inna to rzecz przezroczysta cera wiotkiéj, romantycznéj dziewicy, na któréj lada smętniejsze przy księżycu dumanie, lada łezka uroniona nad losem bohaterki najświeższéj powieści odradza się zaraz interesującą bladością i podkrężeniem powłoczystych oczu, a inna rzecz gruba skóra spracowanego biedaka, przez którą trudno się przebić takiemu nawet bólowi, co jest ostry jak miecz obosieczny. Więc téż mówimy powszechnie, że ci ludzie nic nie czują.
Po niejakim czasie młody doktor ukazał się na chodniku.
— Jakże się ma wasza żona? — zagadnął męża Scholastyki zwykłem pytaniem.
Antoni zdjął czapkę i pokłonił mu się nizko.
— Umarła, proszę łaski pana doktora — odpowiedział.
— Umarła? — powtórzył młody lekarz z tą obojętnością, jaką daje ciągłe obcowanie ze śmiercią... — a więc przesilenie...
Antoni zamachnął ręką, lecz twarz jego przybrała na chwilę taki dziko-rozpaczny wyraz, że doktor nie pytając daléj, odszedł w milczeniu.
Na pogrzebie Scholastyki nie było nikogo z obcych, prócz staréj poczciwéj kumy, która się dzieckiem opiekować przyrzekła. Wiedziano, że Antoni nie ma złamanego szeląga przy duszy i że nie będzie miał za co upić się potém na pociechę w szynku. Jakoż nie było nietylko na to, ale nawet na księdza i na podzwonne przy spuszczaniu zbitéj z czterech desek trumny do grobu.
Stara kuma ubolewała nad tém przez całą drogę z powrotem, ale Antoni zamachnął znowu ręką aż mu w kościach chrupnęło.
— Dosyć jéj się nadzwonili za życia — odrzekł chmurno. — Skonania jéj spokojnego nawet nie dali. W ostatniéj godzinie dzwonili jéj nad uszami jak psu... Pan Bóg ją téż do swéj chwały i bez dzwonienia przyjmie, a im... zapłaci!... — dokończył przez zaciśnięte zęby.
Odtąd rzadko już kto mógł się u niego słowa dopytać i spojrzeć na niego było nie miło, tak zawsze zasępiony chodził.
W nocy zwłaszcza, gdy wstawał na dźwięk dzwonka otwierać bramę, miał coś niedobrego w spojrzeniu i głową nawet nie kiwnął, gdy mu kto na dłoń dziesiątkę rzucił.
Tak tém téż wszystkich lokatorów do siebie zniechęcił, że nietylko zaprzestali dawać mu dziesiątki, ale skarżyli się ciągle na niego przed gospodarzem, aż go ten zniecierpliwiony oddalił tém chętniéj, iż od dnia balu widok owdowiałego stróża nieprzyjemne na nim robił wrażenie.
Wtedy Antoni zabrał swoje manatki i dziecko, które, jak rzekł doktor, było w suchotach, poszedł w świat, i... co się z nim daléj stało... Bóg raczy wiedzieć.