Nowelle (Pajzderska)/Szkice kąpielowe/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Janina Pajzderska
Tytuł Szkice kąpielowe
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia "Gazety Handlowej"
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Indeks stron

SZKICE KĄPIELOWE.



I.
Jeune premier sezonu.

O panu Gustawie byłoby bardzo niewiele do powiedzenia, gdyby nie to, że umiał, jak mówią Francuzi, chwytać sposobność za włosy, czyli, że pragnąc narobić trochę hałasu w świecie, wybierał po temu tę właśnie drogę, która jedynie była dla niego dostępną.
Jakby to dobrze było, gdyby więcéj ludzi naśladowało przykład pana Gustawa — gdyby np. ci, co mają zdolności akrobatyczne, nie wchodzili gwałtem na koturny, lecz dorabiali się sławy wywijając koziołki na trapezie, albo gdyby ci, którym nieba dały czytelny i piękny charakter (w piśmie) zużytkowali ten dar szacowny na kopiowanie dokumentów, zamiast się rwać do pisania poezyi, albo... ale gdybym chciała wszystkie „albo” wyliczać, pan Gustaw poszedłby w kąt, co byłoby z mojéj strony wielką niegrzecznością względem tego młodzieńca.
Otóż pan Gustaw był tylko tym, kim był to jest dwudziestodziewięcioletnim synem nieboszczyka ojca i matki wdowy, właścicielem ładnego dosyć mająteczku, ciemno blond czupryny zaczesanéj z pewném artystyczném zacięciem, twarzy przyjemnéj, ozdobionéj energicznym wąsem, szerokich ramion i postawy, któréj żadna panna w okolicy nic zarzucić nie mogła. Co do umysłowéj jego strony, nadmienić mi wypada, że skończył siedm klas gimnazyjalnych „z promocyją” do uniwersytetu, jak mówiła jego matka, poczciwości kobiecina, a ubóstwem w duchu błogosławiona. Z téj „promocyi” jednak nie korzystał, co mu się także chwali, bo ani on, ani społeczeństwo nie byłoby się doczekało wielkiéj pociechy z dłuższéj służby p. Gustawa w szeregach Minerwy.
Dla uzupełnienia portretu wewnętrznego, dodaję, że miał serce złote, żyłkę do blagi ogromną i jak najlepsze chęci używania życia z przyjemnéj strony. Z tém wszystkiém był ambitnym, a że z właściwym sobie sprytem rozumiał, iż ani na polu nauki, ani pracy, ambicyi swéj nie nasyci, powiedział więc sobie, „że będzie zadawał szyku”.
Raz powziąwszy to postanowienie, włożył do pugilaresu 10 papierków storublowych, a do kufra 10 nowych garniturów, pocałował mamę w rękę, zdając na nią i na ekonoma dopilnowanie gospodarstwa i... pojechał do wód.
Z chwilą, w któréj pan Gustaw, mając elegancką podróżną torebkę przewieszoną przez plecy eleganckiego podróżnego płaszczyka, wysiadł z pocztowéj karety, która go wraz z kilkoma innemi pasażerami przywiozła do X*** kąpielowéj miejscowości, dajmy na to... w Galicyi — z tą chwilą, mówię, skończyło się incognito pana Gustawa na scenie świata — a zaczęła rola, stawiająca go na pierwszym planie niniejszego szkicu,
Z oznaczenia literą X*** areny, która była widownią sukcesów mego bohatera, domyślają się czytelnicy, że pragnę na tym punkcie zachować dyskretne milczenie, bardzo téż być może, iż miejscowości téj nikt by na mapie nie znalazł, chociaż według mojéj wyobraźni istnieje ona w Galicyi, jest otoczona górami, jak Szczawnica i lasem, jak Iwonicz, ma dosyć eleganckich domków na podobieństwo Krynicy i więcéj jeszcze niepozornych, czém przypomina Zakopane — jedném słowem posiada wszystkie dodatnie i ujemne strony tych siedlisk wody, mody, koteryjności, plotek i... nudów.
Pierwszym czynem pana Gustawa, gdy wyprostował stężałe długim siedzeniem członki i otrzepał się z kurzu, było zapytać poczthaltera, gdzie są najlepsze mieszkania? Pan poczthalter, człek zastanawiającéj szczupłości, spojrzał na niego tak, jakby co najmniéj pytanie o drogę na księżyc usłyszał, podniósł wysoko kościste ramiona i, powtórzywszy ze zgrozą „mieszkania,” — umilkł.
— No tak — rzekł pan Gustaw zdziwiony — mieszkania chcę, cóż w tém nadzwyczajnego?
— Teraz! w środku sezonu — teraz panie dobrodzieju goście, co się spóźnili, w wannach sypiają i w sieniach, jak mi Bóg miły — niech pan dobrodziéj zapyta kogo chce.
I z temi słowy pan poczthalter schował się za swój kantorek, nie poczuwając się do obowiązku dalszych objaśnień względem nowo przybyłego.
Pan Gustaw zmęczony i głodny, a co za tém idzie zły, zaklął wszystkiémi dyjabłami i wdrapawszy się na góralski wózek kazał się wieść do najlepszego hotelu. W drodze zapytał swego automedona czy nie wie o jakiém mieszkaniu.
— Żeby byli przyjechali dwie niedziele wprzód, toby byli naleźli — odpowiedział góral — ano dzisiaj!...
Nie dokończył i wzruszywszy ramionami, jak pan poczthalter, wystosował dosadną odezwę do swych koniąt.
Tymczasem pan Gustaw z wysokości wózka rozglądał się dokoła, niepojmując, gdzie się ten natłok gości podziewał. Droga między domkami, którą przejeżdżali, była prawie pusta — w parku widniejącym z boku także niewiele osób używało spaceru. Toż samo uderzyło go, gdy wszedł do wielkiéj restauracyjnej sali. Prócz paru stolików, wszystkie miejsca były niezajęte. Na werendzie kilku jegomościów czytało gazety i grało w szachy.
Widok nowego gościa wywołał gdzieś z kąta kelnera z serwetą na ramieniu, za którym nadbiegł oberkelner z ołówkiem za uchem i książeczką w ręku.
Pan Gustaw uznał za stosowne zaimponować od razu służbie.
— Kartę! — rzekł lakonicznie, rozsiadłszy się w krześle po pańsku.
— Zaraz, proszę pana.
Pan Gustaw wziął podany sobie drukowany papier i przebiegł oczyma nie spis potraw, ale ceny. Przy najwyższéj zatrzymał się i spojrzał co za nią dostanie: „Filée z maderą.” Pan Gustaw nie lubił „filée z maderą,” mimo to zadysponował sobie porcyję tego dobrego, oraz filiżankę bulijonu i butelkę wina z najdroższych gatunków.
Manewr się powiódł.
Kelner popędził do kuchni, zapewniając „wielmożnego pana”, że wszystko natychmiest będzie; oberkelner zaś zapalił świecę do cygar i czekał dalszych rozkazów.
— Potrzebuję mieszkania — rzekł pan Gustaw — ale mówiono mi, że teraz o to trudno. Czy to prawda?
— To jest, proszę wielmożnego pana, znalazłoby się, ale gdzieś daleko u chłopów, a wielmożny pan zapewne...
— Tak — przerwał pan Gustaw wyniośle — ja potrzebuję eleganckiego apartamentu i w najlepszym punkcie.
— Otóż to, wielmożny panie — rzekł kelner ze wzrastającym uszanowaniem — w tém sęk, proszę wielmożnego pana.
I zadumał się głęboko, gryząc ołówek, który gwoli lepszego skupienia myśli z za ucha wyciągnął.
— Jabym wielmożnemu panu zaproponował tymczasem pokój u nas. Jest jeden bardzo doskonały, umeblowany, mogę powiedziéć z gustem, bo to salon właściciela hotelu... Odstąpiłby go, tylko nie wiém czy cena...
— Mniejsza o cenę — rzekł pan Gustaw strząsając popiół z cygara. Ileż żąda wasz właściciel?
— Sześć guldenów dziennie, proszę wielmożnego pana.
— To dobrze. Jak się nazywasz?
— Antoni Strzeczak, do usług wielmożnego pana.
— A więc mój Strzeczaku, każ zaraz znieść tam moje rzeczy. Są na dole. I niech mi prędzéj jeść dają.
— W ten momencik, jaśnie panie.
I oberkelner wyleciał z sali, by przedewszystkiém powiadomić właściciela, że przybył im pierzasty ptak, którego będzie można skubać bez żadnego skrupułu.
Jakoż zaraz przy pierwszym obrachunku za owo filée, bulijon i wino, zacny Strzeczak pomylił się o pół guldena, naturalnie na swoją korzyść, pan Gustaw zaś przez punkt honoru nie sprostował pomyłki, choć ją zauważył, co znowu dało oberkelnerowi lepsze wyobrażenie, o kieszeni, niż o arytmetycznéj wiedzy nowego Krezusa. Ale admiracyja ta wzrosła do najwyższéj potęgi, gdy pan Gustaw nie spojrzawszy nawet na resztę, odsunął ją niedbale ku kelnerowi.
— Całuję rączki jaśnie pana hrabiego — rzekł uszczęśliwiony sługus, kłaniając się tak nisko, że włosami zmiótł okruszyny z obrusa. — Czy pan hrabia nie ma jeszcze co do rozkazania?
— Nie nazywaj mnie hrabią, mój Strzeczak. Nie lubię tego tytułu — odparł pan Gustaw, dając tém samém do zrozumienia, że miałby do niego prawo, co było bardzo dyplomatycznym krokiem, bo zadawalając próżność, nie sprzeciwiało się wręcz prawdzie.
— Powiedzno mi — dodał po chwili — czy tu naprawdę tak dużo osób? Jakoś ich nie widzę.
— A bo proszę jaśnie pana, dzisiaj pierwszy pogodny dzień od dwóch tygodni, więc wszyscy się rozjechali na wycieczki — ale niech jaśnie pan wejdzie tu za parę godzinek, to dopiero roić się będzie! U nas, proszę jaśnie pana, wszyscy panowie się stołują — samo arystokratne towarzystwo, a w tamtych hotelach, to zwyczajna, z przeproszeniem, hołota.
Że zaś do powrotu owego arystokratycznego towarzystwa było jeszcze daleko, pan Gustaw poszedł przeto rozgościć się i wypocząć w swoim „umeblowanym z gustem salonie,” który był sobie najzwyczajniejszą, dosyć obszerną izbą, tyle tylko, że mającą sufit zamiast pułapu i niewyraźny ślad czerwonéj niegdyś zaprawy na zbitéj z desek podłodze. Gust umeblowania za to był najświeższéj mody, każde bowiem krzesełko miało inny kształt i obicie, a estetyczne wrażenie téj rozmaitości potęgował jeszcze stół jesionowy przed palisandrową kanapą, oraz łóżko au naturel z heblowanego drzewa, które tu świeżo dla pana Gustawa wniesiono.
Ostatni skrzywił się téż na ten widok czem dał dowód, że w pojęciu piękna przenosi teoryją harmonii nad teoryją kontrastów, ale przyszło mu na myśl, że tam, gdzie jego bliźni, z téj saméj co on gliny ulepieni, sypiają w wannach i sieniach, wybrednym być nie można — nie objawił więc głośno swego niezadowolenia, tylko kazał sobie dać wody do mycia i, rzuciwszy się na łóżko, zasnął.
Strzeczak raz może w życiu nie rozminął się z prawdą, gdy mówił o licznéj klienteli swego chlebodawcy. Istotnie, gdy pan Gustaw około dziewiątéj wieczorem wszedł do restauracyi, było tam gwarno jak w ulu i tylko względom oberkelnera zawdzięczał znalezienie kącika, gdzie mógł wygodnie zjeść jajka à la coque i befsztyk po angielsku.
Nieznany jeszcze nikomu, korzystał z tego, przypatrując się bez przeszkody zapełniającym salę osobistościom.
Jeden zwłaszcza stół zwracał jego uwagę; siedziało przy nim kilkunastu mężczyzn, po większéj części młodych, którzy pili, śmieli się i hałasowali więcéj niż wszyscy inni goście razem wzięci. Była to cała młodzież kąpielowa warta téj nazwy, jak go objaśnił oberkelner, która trzymała się ze sobą ściśle, tworząc rodzaj stowarzyszenia, korporacyi sui generis, urządzała pikniki, wycieczki, asystowała damom na wodach, krótko mówiąc, była duszą wszystkich zabaw i owacyj. Czuli téż młodzieńcy ci ważność swego posłannictwa; widać to było z dumy, z jaką spoglądali na nieprzypuszczonych do swego grona i z rozpraw ich, których urywki obijały się o uszy pana Gustawa. On słuchał z natężeniem, badał każdego wzrokiem, a serce biło mu niepokojem pewnym i niecierpliwością. Nie dziw: wodzić rej wśród tych butnych chłopców, z których każdy zdawał się być królem całego towarzystwa, stać się ich wzorem, wyrocznią, amfitryjonem, — oto był cel marzeń pana Gustawa, a widząc go tak blisko, bohater mój tém bardziéj się doń zapalał i drżał prawie na myśl, że go może nie dosięgnąć. Jednakże miał już cały plan w głowie i czekał tylko opróżnienia sali, by go wykonać; domyślał się bowiem, że dzielna młodzież, jak prawdziwi rycerze, ostatnia zejdzie z posterunku... za stołem. Spełniły się wkrótce jego przypuszczenia. Goście jedni po drugich zaczęli się wynosić aż prócz biesiadników został tylko jeden młody człowiek o długich czarnych włosach, który siedząc na uboczu obłożył się gazetami i, zasłonięty „Czasem” jak parawanem, zdawał się zapominać o bożym świecie.
Wtedy pan Gustaw powstał i pewnym krokiem przystąpił do stołu.
— Panowie! — odezwał się głośno.
Wszyscy umilkli i spojrzeli na niego z ciekawością.
— Panowie! — ciągnął daléj pan Gustaw nie zmieszany takiém ściągnięciem na siebie ogólnéj uwagi — daremnie upatrywałem między wami znajoméj twarzy, muszę się więc sam przedstawić. Jestem Gustaw F...ski, obywatel z Królestwa. Przyjechałem tu nie po to, aby się leczyć, ale aby się bawić. I wy panowie, nie wyglądacie mi na pacyjentów: wesołość wasza pociągnęła mnie ku wam, bo i ja wolę śmiać się niż płakać. Smiejmyż się więc razem, a gdy się lepiéj poznamy, to da Bóg, nietylko śmiać, ale i kochać się będziemy.
Rezolutność pana Gustawa, elegancka powierzchowność i ta pewność siebie, która zdradza ludzi, mających silne podstawy materyjalnego bytu, korzystne sprawiły wrażenie. Młodzież osądziła, iż ten nieznajomy przybysz godzien jest zająć pośród niéj miejsce i wszyscy powstawszy, zaczęli mu się nawzajem przedstawiać.
— Władysław B. — rzekł jeden, podając mu rękę.
— Karol S.
— Stefan C.
— Ignacy M.
I tak daléj przez cały alfabet.
Pan Gustaw ściskał się ze wszystkimi, aż go ręka od tych przyjacielskich wstrząsań zabolała w ramieniu, ale byłby ją nawet chętnie nadwichnął, tak był kontent z pomyślnego skutku swego wystąpienia.
Po niejakiéj chwili towarzystwo powiększone o jednego członka, zasiadło znów za stołem.
— Jak to znać dzielnego koroniarza — odezwał się jeden, obywatel z Kujaw, zwany kapitanem dlatego, że zwykle wycieczkami dowodził — co myśli to powié. Gdzieby się to po galicyjaninie pokazało.
— Albo po litwinie! — wtrącił drugi z akcentem, który o pochodzeniu z Księstwa Poznańskiego uprzedzał.
— Nie ma jak koroniarze! My tu prawie wszyscy koroniarze! wołano dokoła z takiém zadowoleniem, jak gdyby się było z czego cieszyć!
— A więc panowie — rzekł pan Gustaw — pozwólcie mi wypić zdrowie koroniarzy, na znak, że zgadzam się z wami w opinii.
Uderzył nożem o szklankę — wołając do nadbiegającego pędem Strzeczaka:
— Wanienkę szampana!
— Brawo! brawo! — krzyknęła młodzież.
Otóż to po naszemu. Znać, żeśmy jednéj matki dzieci.
— Powiedzcież mi panowie — zaczął pan Gustaw po spełnieniu pierwszych toastów — co się tu mniéj więcéj robi. Jestem nowicyjuszem, jak widzicie.
— Bodaj najwięcéj było takich nowicyjuszów — wykrzyknął siedzący naprzeciwko niego młodzieniec z włosami przyklepanymi na czole à la Capoul, który miał sławę zdobywcy serc, a teraz w przystępie serdeczności, przechylił się przez stół dla uściśnięcia ręki pana Gustawa.
— Ba, ba — dorzucił tonem głębokiego przekonania jego sąsiad, dla swéj małomówności przezwany konfesyjonałem.
Pan Gustaw dziękował — poczém zagadnął znowu:
— Na czém więc tu czas schodzi?
— A no — odpowiedział kapitan — bawimy się jak możemy. W zeszłym tygodniu mleliśmy dwa koncerty, loteryją fantową i bal kawalerski, który się świetnie udał. Powiadam panu, tańczyliśmy do białego dnia. Doktór dał się ubłagać... bo właściwie tylko do dwunastéj wolno grać muzyce. Nazajutrz wyprawiliśmy mu obiadek na podziękowanie.
— My to tak! — wtrącił któryś z boku, pokręcając zamaszystego wąsa. — Kto na nas chlebem, my na niego bułką, a kto otrębami my kamieniami. Oto niedaléj jak wczoraj pan Teofil (tu wskazał na rudawego blondyna z długiemi bakami) wyzwał na pojedynek jakiegoś faceta, co usiadł na krześle, które on dla siebie zastawił.
— No i cóż? — zapytał ciekawie pan Gustaw, przypatrując się walecznemu adwersarzowi.
— A no pogodziliśmy ich.
— Właściwie, ja go puściłem w trąbę — objaśnił z szekspirowską obrazowością pan Teofil — bałwan, stchórzył, jak żyd.
— A panny ładne są? — zapytał daléj pan Gustaw.
— Ho, ho, i grubo ładne — odpowiedział zdobywca serc. — Możesz mi pan zawierzyć. Znam się na tem.
— Zna się, zna! — potwierdzono dokoła. — Jak panu powié na którą, że ładna, możesz iść z zawiązanemi oczyma.
To już wolę zawiązać sobie oczy, gdy powié, że brzydka — odparł pan Gustaw.
Wszyscy się roześmieli.
— Tylko to szkoda, że nasz Karolek mniéj jasno widzi, od czasu jak mu pewna ukrainka zapruszyła oko — zażartował pan Ignacy, serdeczny przyjaciel i powiernik zdobywcy serc.
— Prawda, prawda. — Karolek się załapał!
— Przyszła kréska na Matyska.
— Kocha się jak kot.
Pan Karol słuchał z pobłażliwym uśmiechem, przygładzając włosy na czole.
— Nie przeczę, że mi się grubo podobała — wymówił powoli — ale to jeszcze niczego nie dowodzi. Do zakochania nie taki ja łatwy. Ot, nasz Dezio, to inna rzecz.
Nazwany Deziem, najmłodszy i najmniéj butny z całego grona, zarumienił się, i dla ukrycia pomięszania, zajrzał w pustą szklankę.
— No, no, nie wstydź się, Deziu — mówił daléj ojcowskim tonem pan Karol. — Wiemy wszyscy, że się kochasz po uszy w Anielce i nikt ci tego za złe nie ma. Panna wcale niczego, mógłbyś jéj tylko odemnie powiedzieć, żeby sobie tak brwi nie czerniła, bo się tém niepotrzebnie szpeci.
Dezio machnął niecierpliwie ręką, a pan Teofil, śmiejąc się rubasznie, zawołał:
— Niech dyjabli porwą tego Karolka, że téż on wszystko spenetrować musi. No, a ta brunetka — wiész, com ci ją dziś na wodach pokazywał, jak utoczona — prawda?
— Łopatkę ma watowaną — odparł niedbale pan Karol.
— Zwaryjowałeś!
— Jak sobie chcesz.
— Zagadaj ich pan czem, bo się gotowi pokłócić — szepnął panu Gustawowi siedzący przy nim przyjaciel zdobywcy serc.
Pan Gustaw tedy powstał z pełnym kieliszkiem zawołał:
— Panowie! Posłannictwem kobiety, między innemi, jest rozwijać w nas poczucie piękna. Nietylko więc nie powinniśmy miéć za złe tym, które wdzięki, jakich im natura odmówiła, usiłują zastąpić sztuką, lecz owszem cenić nam należy tę ich gorliwość, bo jest ona dowodem, że rozumieją swój obowiązek. Kobieta musi być piękną, to jéj rzecz, a jeżeli piękną nie jest, powinna się starać, żeby nią była. Dla tego, panowie, wznoszę toast na cześć tych, które codzień napracują się tyle przy gotowalni, żeby w oczach naszych były białe, różowe i zgrabne. Niech żyją!
— Niech żyją! — powtórzono chórem z głośnymi wybuchami śmiechu.
— Tęgi mówca z naszego amfitryjona!
— Ja piję na cześć pudru!
— A ja na cześć różu!
— Ja na część szynijonów!
Podochocone już towaszystwo krzyczało na całe gardło, trącając się kieliszkami i rozlewając wino po obrusie.
— Panowie! — zagrzmiał pan Karol wskoczywszy na krzesło — a ja wznoszę zdrowie téj, która nie używa żadnych kosmetyków i dodatków!
— Ale ba! znajdźno taką!
— Radbym widziéć!
— Ba, ba — wtrącił z przejęciem małomówny pan Klemens — inaczéj zwany konfesyjonałem.
— A panna Martyna? — zarzucił tryumfująco pan Karol, wiedząc z góry, że stawia argument, którego zbić nie można.
— Prawda! prawda! — potwierdzono zewsząd, nawet pan Klemens powtórzył trzy razy: „Ba, ba, ba!” — z najwyższém uznaniem.
— Któż to ta panna Martyna? — zapytał pan Gustaw.
— Ukrainka, ideał Karolka — objaśnił pan Ignacy.
— Tak samo jak was wszystkich — bronił się zdobywca serc. — Bo to widzisz pan — dodał, zwracając się do nowego towarzysza — każdy z nich ma inną boginię, do któréj wzdycha z urzędu, ale wszyscy extra podkochują się w pannie Martynie. Mała im z tego pociecha, bo panna Martyna tak dba o nich...
— Jak o ciebie, kochanku! — zakrzyknął pan Teofil, rad, że się zemści za watowaną łopatkę swéj bogdanki.
— Ani mniéj ani więcéj, jak Boga kocham — dorzucił kapitan.
Pan Karol poprawił włosy i z zimną krwią pewnego siebie zwycięzcy, rzekł:
— Zobaczymy!
— A tymczasem pokażę ją panu jutro na wodach — mówił daléj do pana Gustawa — właśnie z doktorową Y. sprzedawać będzie bilety na bal dla ubogich. Przypatrzysz jéj się pan doskonale.
— Spodziewam się, że pan mnie jéj przedstawisz — rzekł pan Gustaw, który już postanowił rozkochać w sobie pannę Martynę dlatego tylko, że, jak słyszał, innym się to nie udało.
— Naturalnie! Tylko miéj się pan na baczności, żebyś się grubo nie zadurzył!
W téj chwili gdy imię panny Martyny obiło się o ściany sali, siedzący w kącie czarnowłosy młodzieniec wychylił zpoza gazety długi, melancholijny nos i melancholijniéj jeszcze spojrzał w sufit.
Widoczném było, że słuchanie téj rozmowy przéjmowało go zgrozą, bo tragicznym ruchem rzucił pismo i przeszedłszy zwolna z założonemi po Napoleońsku rękoma koło stołu młodzieży, którą zmierzył pogardliwym wzrokiem, wyszedł z sali.
— Kto to taki? — zapytał pan Gustaw uderzony jego oryginalną powierzchownością.
— Poeta jakiś — osioł! — odparł pan Teofil, dla którego te dwa wyrazy były najwyraźniéj jednoznacznikami. — Włóczy się po górach sam i deklamuje, z nikim się nie łączy, tylko zdaleka przewraca oczy do panny Martyny. Już mnie ta jego fizys irytować zaczyna, ale z takim ciemięgą nawet zadzierać nie warto.
— No, a zdrowie panny Martyny, jeszcześmy go nie wypili — przypomniał pan Karol, który, ponieważ znudziło ma się stać na krześle, usiadł na stole przerzuciwszy nogi przez poręcz.
— Panowie! pełne kieliszki!
— Za pozwoleniem — przerwał jeden, wysoki brunet, z twarzą dość inteligentną i wesołą. Takie zdrowie inaczéj się pije. Proszę o głos!
— Cisza! pan Rajmund ma głos!
— To nasz Trubadur — szepnął panu Gustawowi jego sąsiad. — Wiersze mu się sypią jak z rękawa, a śpiewa jak z nut. Posłuchaj pan!
Jakoż rzeczywiście, pan Raymund podparłszy sobie bok jedną ręką, a drugą z kieliszkiem wyciągnąwszy przed siebie, zanucił pięknym, choć nieuczonym barytonem:

Na kogo spojrzy panna Martyna
Ten już pijany, choć nie pił wina.
A ja mu radzę wybić klin klinem
I stante pede upić się winem...

Gdy zaś szczęśliwie szał go ominie,
Znów się zakochać w pannie Martynie.
Więc póki starczy miodu i wina,
Niechaj nam żyje panna Martyna.

— Bra... a..wo! — krzyknęli wszyscy aż się szyby zatrzęsły.
Wtém oberkelner ukazał się w sali i przystąpił do stołu z zakłopotaną trochę twarzą.
— Proszę wielmożnych panów — zaczął nieśmiało.
Musiał jednak parę razy powtórzyć tę inwokacyję, zanim go usłyszano.
— Cóż tam takiego?
— A to proszę wielmożnych panów, ten pan chory co leży tu w numerze o ścianę, spać nie może i...
Przecie my go usypiać nie będziemy — przerwał pan Teofil. — Niech zażyje morfiny!
— Kiedy on powiada, że wielmożni panowie tak hałasują, więc prosi...
— Zjadł sto dyjabłów! — zawołał pan Teofil. — Cóż to, w klasztorze jesteśmy. Powiedz mu odemnie, że jak ja zachoruje, a on będzie zdrów, to niech sobie hałasuje, ile zechce.
Strzeczak odszedł jak zmyty, ale przerwana wesołość uciszyła się jakoś. Padł na nią niewidzialny cień téj sąsiadującéj z nią choroby i cierpienia.
— Licho nadało — mruknął pan Teofil — takem się zirytował na tego błazna, że mnie już do wszystkiego ochota odpadła.
— Późno już jest — zauwarzył któryś spoglądając na zegarek.
Zaczęto się podnosić, ale kapitan zawołał:
— Zostańmy jeszcze panowie, ten dureń gotów pomyśléć, żeśmy się go zlękli. Krzyczmy właśnie i bawmy się na przekorę.
Rada trafiła do przekonania. Jest to dziwny a niemniéj przeto fakt psychologiczny, że częstokroć wstydzimy się tego, co nam zaszczyt przynosi, a popisujemy się tém, co świadczy na naszą niekorzyść. Każdy z tych młodych ludzi, w gruncie dobrych, tém głośniéj śmiał się i hałasował, im bardziéj oburzało się w nim to wrodzone poczucie delikatności.
Ale fałszywie pojęty punkt honoru kazał mu dotrzymać placu.
Wreszcie pan Teofil wstał pierwszy, utrzymując, że mu się już oczy kléją. Za nim ruszyli się wszyscy odprowadzić pana Gustawa do drzwi jego pokoju i wkrótce potém głęboka cisza, w któréj już oddawna reszta domów pogrążoną była, objęła także i hotel „Pod kasztanami.”
Nazajutrz pan Gustaw wyświeżony, w duńskich rękawiczkach i kapeluszu „Panama” zjawił się na promenadzie z uderzeniem godziny siódméj.
Pośpiech był jednak zbyteczny. Nietylko bowiem nie spotkał żadnego z wczorajszych znajomych, ale przeszedłszy promenadę raz tam i napowrót, nie natrafił nawet na nikogo, coby swoją powierzchownością zdradzał, iż należy do do... dobrego tonu. Natomiast ocierał się co krok o chałaty i musiał słuchać szwargotu, który głuszył nawet dźwięki narodowych pieśni, jakie wygrywała muzyka, usiłując nadać im charakter jaknajbardziéj narodowy, to jest najmniéj zgodny.
Na zakręcie jednéj z bocznych uliczek, które od głównéj alei biegły w głąb parku, pan Gustaw ujrzał czarnowłosego poetę. Ten przy świetle dzienném wydawał się jeszcze bardziéj zrozpaczonym. Biała róża tkwiła w jego butonierce. W ręku niósł kubek gorącéj żentycy i, przypatrując się smętnie źółto-zielonemu płynowi, zwolna go popijał. Jeszcze gonił za nim wzrokiem pan Gustaw, gdy nagle uderzono go po ramieniu.
Obejrzał się.
Był to pan Karol.
Ścisnęli się za ręce i nawzajem zmierzyli oczyma.
Zdobywca serc, któremu w uczesaniu á la Capoul było bardzo do twarzy, tracił trochę w kapeluszu, natomiast poranny w najlepszym guście garnitur, podnosił męską urodę pana Gustawa.
Pan Karol uczuł, że mu przybył niebezpieczny współzawodnik; ale poznać po sobie nie dał.
— Wczesny z pana ptaszek — rzekł kierując się z nim do źródła — przed ósmą nie warto przychodzić.
— Pan jednak się leczy, jak widzę — zrobił uwagę pan Gustaw, widząc rznięty kubeczek, wiszący na lakierowanym pasku z boku swego towarzysza.
— O to tylko! — dla kontenansu — rozśmiał się pan Karol. — Trzeba przecież miéć jakąś wymówkę na wodach. I panu radzę toż samo. Woda wcale niezła.
W kilka minut potém obaj młodzieńcy już jednakowo uzbrojeni w kubeczki; wychodzili ze zdrojowego namiotu, gdzie pan Gustaw zadał także szyku, obdarzywszy podawaczkę srebrnym guldenem.
Przez ten krótki czas postać promenady uległa zupełnéj przemianie.
Chałaty poznikały, a zastąpiły je żakiety, marynarki, a nawet serdaki, na miejsce rudych peruk i spłowiałych czepców pojawiły się śliczne kapelusiki i śliczniejsze pod nimi twarzyczki.
Pan Karol rzucił okiem w stronę, gdzie skupiała się gromadka osób, jakby coś otaczając i pociągnął tam żywo swego przyszłego rywala.
— Chodźmy! — zawołał — panna Martyna siedzi z doktorową.
Wprzód nim się docisnęli do stolika, pan Gustaw miał czas przypatrzéć się celowi westchnień ogólnych i musiał przyznać, że cel ten zasługiwał, aby do niego wzdychano.
Panna Martyna była rzeczywiście śliczną. Coś, jakby tęsknota stepowéj duszy wiała z jéj białego czoła, czarne oczy przyzwyczajone do rozległych horyzontów, zdawały się patrzéć gdzieś w dal nieskończoną, a głos, którym się do naszych młodzieńców po przedstawieniu jéj pana Gustawa odezwała, był tak melodyjny i rzewny, jak echo ukraińskiéj dumki. Uśmiech za to miała figlarny i dołeczki na różowych policzkach, a w pasie choć ją ręką objąć.
Nie potrzebuję chyba dodawać, że tyle na raz wdzięków zrobiło na panu Gustawie odpowiednie wrażenie i że ani na chwilę o powodzeniu swojém przy niéj nie zwątpił.
Słaby łacinnik, wiedział przecież, że „śmiałkom fortuna sprzyja”, zamiast się więc zmieszać, zadrżéć i oniemiéć, jak się to zdarza zwykle studentom i poetom, w chwili, gdy ich strzałka Kupidyna choćby tylko koło serca ukole, pan Gustaw złożył gracyjonalny ukłon pannie Martynie i, wyraziwszy doborowemi słowy swą radość z zaszczytu jaki go spotkał — poprosił o bilet na ów bal dla ubogich.
Panna Martyna dała mu nietylko bilet, ale i uśmiech, za który pan Gustaw dopłacił 45 guldenów, kładąc na stole 50 florenowy papierek i nie przyjmując reszty jaką mu drobne paluszki pięknéj sprzedawczyni oddać chciały.
Doktorowa trąciła pod stołem pannę Martynę, a otaczający spojrzeli ciekawie na hojnego dawcę, który uznawszy, że zrobił wrażenie, wycofał się z wielkim taktem, zostawiając pana Karola przy jego ideale.
Zaledwie uszedł parę kroków napotkał pana Teofila, który przywitał go z serdecznością dawno niewidzianego przyjaciela i ująwszy go poufale pod ramię, oświadczył, że będzie jego ciceronem po promenadzie i pokaże mu wszystkie osobliwości i opowié wszystkie tajemnice sezonu.
Mówiąc to, pan Teofil nie obiecywał za wiele; pokazało się bowiem, że zna każdego, jak swoją cygarniczkę, wié jego przeszłość bez pretensyi do jasnowidzenia.
Po niejakim czasie przyłączył się do nich małomówny pan Klemens, który poprzestawał na powiedzeniu „ba”, albo „ba, ba!” albo „ba ba, ba!” w miarę jak to, co usłyszał, trafiało bardziéj do jego przekonania. We trójkę więc chodzili tam i napowrót, obrabiając kogo spotkali.
Otrzymał także pan Gustaw kilka ukłonów od wczorajszych współbiesiadników, z których każdy stąpał przy boku jakiéjś blondynki lub brunetki a te rzucały na niego przelotne spojrzenia, powiadomione już widocznie o nowym przybyszu przez swych asystentów.
— Kto to taki? — zapytał pan Gustaw, widząc młodego jeszcze mężczyznę dystyngowanéj powierzchowności, który zdawał się miéć prawo należéć do grona wybrańców, a który przecież minął się z jego towarzyszami, jakby im nieznany.
— To posagowicz! — odparł pogardliwie pan Teofil. — Ich tu jest kilkunastu, my się z nimi nie wdajemy, bo my tu, panie, dla przyjemności, dla zabawy, a nie dla handlu..... rozumié pan? Oni się także razem nie trzymają, ba! nienawidzą się. Jeden drugiego w łyżce wody by utopił, bo zwykle na jedną i tę samą zwierzynę polują. Co to za węch! panie kochany! Zwietrzy ci pannę bogatą o milę i już przy niéj na dwóch łapkach. Do innéj ani przystąpi, nawet od panny Martyny zdaleka, nie bardzo bowiem posażna.
— O! widzisz pan tego z hiszpanką — mówił daléj pan Teofil — co się tak opledził (znaczyło to, że się w pled owinął), to także woda na ten sam młyn. Nadskakiwał jednéj bardzo bogatéj galicyjance — uważałeś ją pan może, tęga panna, niezgrabna, jak wszystkie galicyjanki, ale go odpaliła. Byłby już wyjechał po takiéj konfuzyi, cóż kiedy gospodarz hotelu, u którego się po uszy zadłużył, puścić go nie chce. Jak Boga kocham.
I pan Teofil śmiał się, zacierając ręce.
— A wiész pan — mówił daléj — dlaczego ja się tak cieszę, gdy się któremu z nich noga powinie? Bo to przez takich szurynerów i na nas, porządną młodzież, podejrzenie pada. Aby który jechał do wód już zaraz gadają, że poluje na bogatą żonę.
— To samo téż mówią i o pannach — zauważył pan Gustaw, który miał dość idealne pojęcie o bezinteresowności panien — a przecież...
— No, już co do panien — odparł pan Teofil, to tak między nami mówiąc, żadna tu nie jest bez kozery. To téż my daliśmy sobie parol, że się żaden z nas do okrzyczanych z posagu panien nie zbliży.
— I ja także, słowo honoru — zawołał z ferworem pan Gustaw, czując, że dla zdobycia sobie popularności, trzeba, wszedłszy między wrony, krakać jak i one.
Jakoż pan Teofil uścisnął go zaraz za rękę, aż mu palce chrupnęły — a pan Klemens powtórzył cztery razy „ba, ba, ba, ba!” tonem gorącéj aprobaty.
— A ci co zajedni? — zapytał znów mój bohater, widząc idące naprzeciwko grono złożone z kilku bardzo młodych ludzi, po większéj części w binoklach, którzy widocznie chcieli uchodzić za starszych, niż byli w istocie.
— E! to fatyganci! — odparł tym razem z lekceważeniem pan Teofil.
Pan Gustaw po raz pierwszy słyszał tę techniczną nazwę.
— Co to znaczy fatyganci?
— Blanbeki zwyczajnie. Przyjeżdża to zwykle z kursów na wakacyje i chce im się dorosłych udawać! Dobijają się asystować pannom, które naturalnie mało co sobie z nich robią, ale takim niewiele potrzeba. Poniesie za którą szal, albo jéj poda kubek z wodą, to już myśli, że jest w siódmym niebie. Nazywamy ich „fatygantami”, bo się wysługują na wszystkie sposoby. Co my z nich mamy śmiechu, to jak Boga kocham, nic równego. Niedawno, niby nas małpując, urządzili piknik. Pospraszali sobie damy, Boże zmiłuj się jakie, bo żadna z naszego kółka nie byłaby poszła, i daléj tańczyć! My postawaliśmy za oknami i braliśmy się za boki od śmiechu, patrząc na to wszystko, bo to było prawdziwie: chciał a niemógł. Innym razem znowu...
Tu pan Teofil! raptem urwał i nieznacznie trącił pana Gustawa.
— Widzisz pan, to ta brunetka, dzielna, panie, prawda? Jak Boga kocham, co sobie Karolek myśli z tą watowaną łopatką. Chodź pan, przedstawię pana, to się sam przekonasz.
W ten i temu podobny sposób mnożyły się znajomości pana Gustawa. Nowi przyjaciele zatrzymywali go po drodze, wygłaszając jego nazwisko, czasem je nawet przekręcając, pan Gustaw się kłaniał, otrzymywał w zamian uśmiech mniéj więcéj ładnych i świeżych usteczek, i nim promenada opustoszała, pierwsze lody były złamane.
Reszty dokonał reunion, który właśnie dnia tego przypadł, a na którym pan Gustaw zdobywszy ogólny aplauz mistrzowskiém prowadzeniem w polce, okrył się chwałą dzięki zupełnie nowéj a dziwnie zawiłéj figurze mazurowéj, o jakiéj tamtym panom, zawołanym przecież mazurzystom, ani się dotąd śniło. Figurę tę tańczył pan Gustaw z panną Martyną, któréj inne panny zazdrościły tak znakomitego tancerza.
Nie minął tydzień, a mój bohater zjednał sobie wszystkich, o których zjednanie naturalnie mu chodziło. Z młodzieżą był na „ty,” a z pannami na takiéj stopie, jak gdyby jeszcze w dzieciństwie grywał w serso i w wolanta.
Panna Martyna tylko trzymała go trochę zdaleka, choć pan Teofil na złość panu Karolowi, przysięgał się, że ta niewzruszona ukrainka zakochana po uszy w „kochanym Gutku.” Nawet odludek poeta zapałał ku niemu gorącym sentymentem i podarował mu zbiór swoich poezyj (wydanych własnym nakładem) ze strzelistą dedykacyją. Bo téż, jak zobaczymy, melancholijny piewca miał za co być wdzięcznym panu Gustawowi.
Jednego razu, ten ostatni, dla pokazania paniom, zwłaszcza pannie Martynie, że temperament jego podlega pewnym romantycznym zachciankom, co zawsze korzystne na kobietach robi wrażenie — puścił się na cały dzień w góry sam, bez przewodnika nawet. Prawdę powiedziawszy, daleko się nie zapędzał, bo go chodzenie męczyło, ale wdrapawszy się na jakąś skałę, kilka godzin na niéj przespał — ten jednak szczegół wieczną dla świata pozostał tajemnicą.
Nad wieczorem już nasz turysta, zstępując ostrożnie po kamieniach, spostrzegł coś czerniejącego na ścieżce, która go na dół wiodła. Zrazu myśl o opryszkach przemknęła mu przez głowę i pomacał się po kieszeni, w któréj miał rewolwer, lecz podszedłszy bliżéj przekonał się, że był to poeta, w malowniczéj pozie, wsparty o skalisty obryw góry. Nie chcąc go ruszać z miejsca, pan Gustaw musiał go albo wyminąć, co mu (panu Gustawowi) groziło skręceniem karku, albo postawić nogę na ramieniu zadumanego wieszcza i przejść po nim jak po jednym z tych kamieni, co zawalały drogę. Wybrał tedy pośrednią alternatywę i stanąwszy tuż nad głową poety, ozwał się gromko:
— Przepraszam pana.
Zainterpelowany skoczył na równe nogi i podniósł w górę nos, któremu przestrach odjął zwykły melancholijny wyraz.
— Toś się pan zląkł! — zawołał pan Gustaw kontent, że po całodniowéj samotności ma się do kogo odezwać!
— Nie panie, nie zląkłem się — odparł z godnością poeta — tylko z krainy marzeń wróciłem do rzeczywistości.
— Hm! — mruknął pan Gustaw, a że rosła w nim ochota do pogawędki, połączona z ciekawością bliższego poznania téj oryginalnéj osobistości, która od początku zwracała jego uwagę, wymienił więc swoje nazwisko, dodając, że bardzo mu będzie miło resztę drogi w towarzystwie odbyć.
— Anatol Wiesław Z. — odrzekł poeta kłaniając się z powagą. Życzeniem mojém było poznać pana i zaiste zdumiony jestem, że się tak stało. Życzenia moje tak rzadko się spełniają!
To powiedziawszy przeczesał włosy i zapatrzył się ponuro w pobliski kamień.
— Jeżeliś się pan chciał ze mną zapoznać, to sposobności ku temu nie brakło — zauważył pan Gustaw. — Spotykamy się po kilka razy dziennie.
— Ja — odparł poeta odrywając wzrok od kamienia — ja niezwykłem dopomagać losowi. Łódź moją na fale życia puściłem bez steru, ale ufam, że szczęśliwie do portu dopłynę, bo gwiazd przewodniczek nie brak na niebie.
— Bagatela — pomyślał pan Gustaw, a głośno dodał:
— Pan musisz być wielkim mizantropem. Wyraźnie unikasz ludzi.
— O nie! lękam się im narzucać. Jestem zbyt dumnym.
Po tém wyznaniu zaczął spuszczać się z góry — pan Gustaw za nim i czas jakiś obydwaj milczeli.
— Jestem zbyt dumnym — ponowił Anatol Wiesław, gdy wydostali się na drogę, po któréj już razem iść mogli — i ta duma we wszystkiém staje mi na przeszkodzie. Przez nią, że się tak prozaicznie wyrażę, choć o to mniejsza — przez nią nie dojdę także zapewne do sławy, do któréj (tu położył rękę na piersiach) czuję, że miałbym może prawo. A jednak — ciągnął ze wzrastającym ożywieniem — pomimo tego, za nic nie chciałbym wyrwać z serca tego uczucia. Jestem dumnym z mojéj dumy. Ona mnie wśród innych wyróżnia. Posłuchaj pan i powiedz, czy który z moich braci literatów takby sobie postąpił. Przyjechałem tu w celu poratowania zdrowia, a także, aby dać parę poetycznych konferencyj.
— Aha! — rzekł pan Gustaw, nie zupełnie rozumiejąc o co chodzi dumnemu synowi Apollina.
— Główną pobudką do tego była mi chęć zapoznania ogółu z ojczystą literaturą, z którą, niestety, tak mało jest obznajmiony — materyjalną korzyść stawiam na drugim planie; aczkolwiek ta dla innego w mojém położeniu (tu Anatol Wiesław zakrztusił się trochę) byłaby pierwszorzędną. Kto inny także na mojém miejscu starałby się o stosunki — o protekcyją — ja nie! To téż — kończył z posępną rezygnacyją — jestem przygotowany na to, że będę mówił przed pustemi krzesłami a zaiste będzie to wstydem dla naszéj publiczności, któréj na wczorajszém przedstawieniu magika było jak nabił.
— I kiedyż pan masz zamiar dać tę... konferencyją? — zapytał pan Gustaw.
— Alboż ja wiem! Gdyby tu był choć jeden człowiek wyższy, prawdziwie rozumiejący obywatelskie obowiązki, któryby to wziął do serca, zajął się tą sprawą... możeby jakoś poszło. Publiczność potrzebuję zachęty..... Ja, jak panu powiedziałem, jestem za dumnym, by się do zwykłych w takich razach środków uciekać! Ale ktoś wpływowy... Mam właśnie przy sobie bilety — podał, wyciągając zwój karteczek z kieszeni — połowę zostawiłem w restauracyi, ogłoszenie kazałem przylepić na promenadzie, ale dotąd ani jeden bilet nie sprzedany.
— Daj mi je pan! — zawołał pan Gustaw z żywością — już ja w tém będę, że na pańskiéj konferencyi tłoczyć się będą.
Oczy poety zabłysły.
— Panie! — rzekł, poskramiając swą radość melancholijnym tonem — nie zwykłem dopomagać losowi, ale gdy los sam...
I wręczył wszystkie bilety swemu protektorowi, który je ledwie obu dłońmi objąć zdołał.
— Więc to będzie deklamacyja? zagadnął pan Gustaw, bo mając zachęcać publiczność, chciał przynajmniéj wiedzieć do czego.
— Tak jest deklamacyja utworów najcelniejszych naszych poetów, a także i moich — objaśnił Anatol Wiesław ze skromnością.
Tegoż samego wieczora pan Gustaw podniósł kwestyją konferencyi w gronie młodzieży. Zrazu nie znalazł poparcia, na jakie rachował, ale od czegóż wymowa.
Trzebaż go było słyszéć jak dowodził, że jeżeli kto, to właśnie oni, złota młodzież powinni być mecenasami sztuki i poezyi. Bo któż nimi będzie? Czy goli posagowicze? czy obarczeni kłopotami ojcowie rodzin? czy skąpa arystokracyja? A zresztą, to tak miło protegować!
Tego ostatniego pan Gustaw nie powiedział, ale to czuł i czuli to inni i to ich głównie na stronę Anatola Wiesława skłoniło. W jednéj chwili rozebrali bilety, aby je następnie puścić w kurs pomiędzy znajomych i nieznajomych, co téż czynili z wielką gorliwością, zwłaszcza pan Gustaw, który się tak przejął ważnością swojéj misyi, iż w końcu wydało mu się, że losy polskiego Parnasu dźwiga na swoich barkach. Sam zajął sęi[1] wynajęciem sali, ponumerowaniem krzeseł i uprosił pannę Martynę, aby wraz z drugą zamężną pięknością podjęła się sprzedaży programów. Poeta wierny swéj zasadzie nie dopomagania losowi, do niczego się nie wtrącał.
W dzień oznaczony, wielka sala restauracyjna, z przybytku gastronomicznego zamieniona w świątynię Muzy, napełniła się licznie. W pierwszych rzędach rozsiedli się protektorowie, rozpierając się jak przystało na protektorów. Nie wszystkie miejsca co prawda były zapłacone — i poeta o tém wiedział, a choć przenosił dobro ogółu nad osobistą materyjalną korzyść, nie zmniejszyło to bynajmniéj jego zadowolenia.
Wszedł na zaimprowizowaną estradę krokiem majestatycznym, oparł się o stół łokciami i wyciągnął oba mankiety, co uważał za jeden z najefektowniejszych oratorskich giestów.
— Dajmy mu brawo! — szepnął pan Gustaw swym sąsiadom: panu Klemensowi i panu Teofilowi.
— Za co — odburknął niechętnie ten ostatni, bo perspektywa parogodzinnego słuchania wiązanej mowy, któréj był nieprzyjacielem, wielce go irytowała — Bóg go wié, jakie nam brednie pleść będzie.
Ale pan Gustaw już klaskał co sił, pan Klemens naśladując go we wszystkiém, wtórował mu zawzięcie, a za ich przykładem poszła cała sala.
Poeta kłaniał się z taką miną, jak gdyby już zupełnie na te dowody uznania zasłużył:
— Panowie i panie! — zaczął — zanim przystąpię do zapoznania was z cudnymi kwiatami poezyi naszéj, pozwólcie, iż rzucę okiem na niwę, która te kwiaty wydała.
— Otóż masz! — szepnął pan Teofil — on tu jeszcze będzie orał i siał poetycznie, zanim do tych kwiatów dojdzie. Mój Gutku, trąć mnie, gdy zasnę.
Ale i panu Gustawowi byłby się przydał taki bodziec, bo w ciągu trzygodzinnéj konferencyi nieraz mu się oczy kleiły i tylko myśl, że tak wpływowa jak on osobistość zasnąć nie może, wstrzymywała go od drzémki. Pan Teofil za to chrapał w najlepsze, a pan Klemens kiwał się jak chińska figurka od czasu do czasu tylko przy głośniejszém wykrzykniku, prostował się i powtarzał: „ba, ba, ba!” tonem wielkiego znawcy.
Reszta publiczności ziewała ukradkiem lub rozmawiała półgłosem; niektórzy wysuwali się, połowy niedoczekawszy — poeta na to nie zważał. Był w swoim żywiole. Grzmiał jak Jowisz, jęczał jak Elektra, zatapiał palce we włosy, zaciskał pięście i wywracał oczy, a w chwilach spokojnéj ekstazy poprawiał tęgo wykrochmalone mankiety.
Nakoniec, pożegnany rzęsistymi oklaskami, bo my lubimy klaskać, byle się sposobność po temu zdarzyła, zszedł z estrady mocno wierząc, iż wieczór ten był dla niego prawdziwym tryumfem.
W każdym razie naładował on mu dobrze portmonetkę, a panu Gustawowi zjednał gorącego wielbiciela i popularność jego powiększył. Panna Martyna również ujęta głoszonemi dokoła pochwałami, coraz łaskawszą okazywała się dla tego, który był ich przedmiotem.
W niespełna dwa tygodnie w panu Gustawie zaszła taka zmiana, jakiéj w nim lata nie dokonały. Stał się tém, czém być pragnął: wyrocznią młodzieży, któréj imponowała rzutkość i szastanie pieniędzmi i ulubieńcem kobiet, którym nadskakiwał, żadnéj nie wyróżniając, bo i o względy panny Martyny starał się z pewną monszalancyją, czém je sobie właśnie najbardziéj jednał.
Przewróciło mu się téż w głowie zupełnie. Z wesołego, dobrodusznego chłopca, stał się zarozumiałym arogantem, a ważność, jaką do odgrywania roli jeune premiera przywiązywał, czyniła go śmiesznym w oczach bezstronnych obserwatorów, których tam zresztą było niewielu.
Doszedł do tego, że sobie wyobraził, iż bez niego nic się stać nie może i gdy projekt łaski jego nie znalazł, mówił tylko: „Ja się do tego nie mięszam” — będąc pewnym, że w takim razie sam przez się upaść musi.
— Coś taki skwaszony? — zagadnął pana Teofila, który należał do najgorętszych jego zwolenników.
— Dyjabli mnie biorą ze złości — odparł ten energiczny młodzieniec. — Wiesz ty czego się dziś dowiedziałem.
— Cóż takiego?
A to jednemu z tych łowców, wiesz, temu X., którego cierpiéć nie mogę, uda się podobno polowanie. Uważałeś jak się kręcił koło téj przystojnéj litwinki, co to ma miéć milijon w gotowiźnie. I wyobraź sobie — panna, gąska zwyczajnie, zawiesiła serduszko na jego wyszwarcowanym wąsiku.
— Skądże to wiesz?
— Wszyscy o tém mówią. Jak Boga kocham, ja się rozchoruję ze zmartwienia, jeżeli mu się powiedzie. Ci posagowicze, to moja śmierć.
— A gdyby go tak odpalić? — zagadnął pan Gustaw, któremu uśmiechała się myśl tak bohaterskiego czynu.
— Ba, żeby — ale kto téj sztuki dokaże?
— Naprzykład ja!
— Ty?
— A tak. Znasz mnie, że jak sobie co postanowię, to już rzecz skończona. Posagowicz pójdzie z kwitkiem.
W téj chwili młodzieniec ten przeszedł spiesznie koło nich z bukietem w ręku, nie domyślając się wcale jaki na niego knuto spisek.
— Dobrze, dobrze — rzekł pan Teofil spoglądając za nim ze złośliwą radością — kupuj kochanku bukiety, ekspensuj się, tak, żebyś za co wyjechać nie miał — dostaniesz figę w nagrodę.
Słuchaj Gutku, jeżeli ty to zrobisz, to już ja w tém, że ci medal pamiątkowy wybijemy.
Pan Gustaw wąsa tylko musnął i założywszy nogę na nogę, przypatrywał się niedbale swoim lakierkom.
— Wiecie co panowie — zawołał pan Teofil do nadchodzących towarzyszy — Gutek chce figla posagowiczom wypłatać.
I opowiedział im rzecz całą.
— Ale! — rzekł pan Karol, który skrycie panu Gustawowi powodzenia zazdrościł — nie tak to łatwo.
— I ja téż to samo mówiłem:
— Skrewi! — dorzucił lakonicznie pan Ignacy.
— Zblamuje się!
— Zlituj się człowieku, on już tak dobrze jak przyjęty.
— A ja wiem, powiadam — zawołał pan Gustaw rozdraźniony tém niedowierzaniem — że postawię na swojém i basta.
— A nasz parol, żeby nie asystować milijonowym pannom? — zarzucił któryś. — Jak cię przy litwince zobaczą, pomyślą, żeś się w posagowicza przedzierzgnął.
— Któż wam powiada, że jéj będę asystował
— Jakże więc?
— To już moja rzecz — odparł tajemniczo i wyniośle pan Gustaw.
W godzinę po téj rozmowie posażna litwinka, dziewczę bardzo młodę, naiwne i romantycznego usposobienia, otrzymała bezimiennie prześliczny bukiet. Nie mógł on pochodzić od wiadomego konkurenta, bo ten już się w tym dniu z kwiatowéj daniny uiścił. Od kogóż więc?
Nazajutrz powtórzyło się to samo.
Rozbudzona ciekawość uczyniła ją roztargnioną i mniéj uważną na czułe wynurzenia adoratora, który jednak pełen dobrych myśli, nie dopatrzył w tém wróżby grożącego mu niebezpieczeństwa i w błogim zaślepieniu napisał do swego przyjaciela list, następującéj treści:
„Kochany Antosiu!
Żenię się na p. Nie oświadczyłem się jeszcze, ale panna mi sprzyja, to nie ulega wątpliwości. Zbadałem rzecz gruntownie. Pięćkroć sto tysięcy, jak jeden grosz. Nie żadna, blaga... wiesz, że mam dobry nos w tych rzeczach. Proszę cię na wszystko, weź od Kilienmana z jakie kilkaset rubli, choćby po pięć od sta na miesiąc i przyślij mi je, bo mi gwałtem pieniędzy potrzeba. Nie uwierzysz jak te konkury u wód kosztują. Ale mniejsza o to skoro z rezultatem.Twój,
Bronisław.”
Trzeciego dnia traf zrządził, że bukiet od pana Bronisława i od bezimiennego doszły jednocześnie do rąk przedstawicielki pięciukroć stu tysięcy.
Panna Jadwiga (takie było jéj imię) na pierwszy ledwo rzuciła okiem i to tylko po to, żeby go porównać z drugim i przekonać się, że mniejszy i mniéj gustowny.
Wiedziała od kogo pochodzi, stracił więc dla niéj urok, jakim ciekawość oddziaływa na umysł młodéj dziewczyny.
Natomiast ten drugi obejrzany został troskliwie i nie napróżno, gdyż pod prześliczną herbacianą różą tkwiła maleńka karteczka zawierająca tylko te słowa:
„Od tego, który niema nadziei.”
Panna Jadwiga odczytała ją po kilka razy, łamiąc sobie główkę, kto z pomiędzy znajoméj jéj młodzieży mógł być tym „beznadziejnym.”
Nie natrafiwszy na żadną poszlakę, przejęła się pewnym romantycznym poszanowaniem dla uczuć tak głęboko skrywanych i postanowiła w jakibądź sposób dać do poznania „beznadziejnemu”, że je umié ocenić. Wyrwała więc róże z bukietu przypięła ją do piersi i tak ukazała się na promenadzie.
Zobaczywszy to pan Gustaw, uśmiechnął się i szepnął panu Teofilowi, że jest już na dobréj drodze — ten zaś niewtajemniczony w intrygę, ruszył tylko z powątpiewaniem ramionami i we właściwy sobie obrazowy sposób zauważył, iż nie widzi, aby się na to muchy goniły.
Tymczasem traf znowu zrządził, że była także herbaciana róża w bukiecie pana Bronisława, który, widząc ten drżący kwiat u łona swéj bogdanki, wyprowadził stąd tak pomyślne dla siebie wnioski, że bez zwłoki postanowił się oświadczyć.
Wstępem do tego ważnego aktu było przeciągłe uściśnienie rączki panny Jadwigi przy powitaniu, poczém pan Bronisław szedł jakiś czas obok niéj w uroczystém skupieniu, w końcu, wyszeptał głosem hamowanego wzruszenia.
— Dzięki ci, pani!
— Za co mi pan dziękujesz? — zapytała panna Jadwiga zdziwiona.
— Nie domyślasz się pani? Za tak łaskawe przyjęcie mego nieśmiałego hołdu — odparł pan Bronisław z wymowném spojrzeniem na różę.
Panna Jadwiga zrobiła się sama podobną do róży, tylko nie herbacianéj. Było w tém rumieńcu trochę pomięszania, a więcéj jeszcze gniewu, wywołanego zarozumiałością konkurenta.
— Sama sobie zerwałam tę różę — rzekła sucho, a pan Bronisław wstrzymał swe zapędy jak maszynista wstrzymuję pociąg, gdy ujrzy wywieszony znak ostrzegający.
Pan Gustaw ze swojéj strony układał dalsze plany.
Trzeba mu było wplątać kogoś w akcyją, w któréj jedyną rolę grały dotąd kwiaty. Ale kogo?
Naturalnie nie siebie, ani żadnego ze swoich przyjaciół.
Chodziło mu także o to, aby ów mniemany rywal mógł być istotnie niebezpiecznym dla biednego pana Bronisława. Nie spał pół nocy, bo czyż umysł, tak ważnemi sprawami zajęty, może być Morfeuszowi posłusznym — ale znalazł.
Wybór jego padł na galicyjanina z arystokratyczną powierzchownością, o którym, choć dopiéro przed kilku dniami przyjechał i żadnych stosunków nie miał, wiedziano dobrze, że bardzo bogaty i że hrabia z antenatów.
Panna Jadwiga pochwaliła raz jego piękne ułożenie i szlachetne ruchy w obec pana Gustawa, a pan Gustaw zauważył, że i on wodził za nią oczyma na promenadzie. Tego było mu dosyć.
Nazajutrz oświadczył „swojemu kółku,” że wieczorem na reunionie zrobi coup d'etat, do czego wystarczy mu przetańczyć tylko kontredansa z panną Jadwigą.
W jednéj chwili ów zapowiedziany kontredans doszedł do ważności kwestyi wschodniéj, która wtedy była pierwszorzędną gwiazdą na politycznym firmamencie.
Potworzyły się stronnictwa, niedowierzano, sprzeczano się, a pan Gustaw na wszystkie zarzuty i pytania odpowiadał tajemniczym uśmiechem.
O dziewiątéj sala balowa była przepełniona i zdawała się kręcić w kółko parami. Panna Jadwiga wyglądała milutko i gdyby nie panna Martyna, byłaby z pewnością królową wieczoru. Galicyjski hrabia raz wraz na nią spoglądał, a pan Bronisław, któremu chwilowe niepowodzenie bynajmniéj otuchy nie odebrało, cieszył się, że w dodatku do pięciukroć stu tysięcy będzie miéć tak ładną żonę.
Rzecz dziwna, że serce nie drgnęło mu złowieszczém przeczuciem, gdy ozwała się kontredansowa przygrywka i pan Gustaw poprowadził swą partnerkę na miejsce.
Przerwę pomiędzy pierwszą a drugą figurą trzeba było naturalnie wypełnić rozmową.
— Jak ochoczo idzie dzisiaj zabawa — zauważył jeune premier.
— Rzeczywiście, bardzo ochoczo.
— A jednak są tacy, którzy w niéj udziału nie biorą. Naprzykład ten młody człowiek — mówił dalej pan Gustaw wskazując na galicyjanina, który stał naprzeciwko nich oparty o filar.
— Może jest w żałobie?
— Jeżeli w żałobie, to zapewne sercowéj, bo wygląda jak gdyby był zakochany.
— Doprawdy?
— Pani pyta? Sądziłem, że pani powinna lepiéj odemnie poznać się na téj chorobie, napatrzywszy się z blizka na tyle jéj symptomatów.
— Oh! pan żartuje.
— Pani wié dobrze, że nie. Ale wracając do tego młodzieńca, zauważyłem w nim jeszcze jednę szczególną cechę.
— Cóż takiego?
— Musi być wielkim miłośnikiem kwiatów.
— Kwiatów! — powtórzyła panna Jadwiga, a serce jéj, nie wiadomo czemu, żywiéj zabiło.
— Widziałem, jakie wrażenie zrobiła na nim ta piękna róża, którą pani miała wczoraj u sukni. Pożérał ją oczami i powiadam pani, rozpromieniał cały, jak gdyby go coś bardzo przyjemnego spotkało.
Ach! jakże wdzięczną była panna Jadwiga swemu tancerzowi, że jéj bezwiednie, jak mniemała, w rozwiązaniu dręczącéj ją zagadki dopomógł.
Rzuciła ukradkowe wejrzenie na galicyjanina i wydał jéj się jeszcze dystyngowańszym i przystojniejszym niż przedtem.
— Co za porównanie z panem Bronisławem! — pomyślała, gdy ten młodzian w szczęśliwéj niewiadomości przybiegł upomnieć się o zamówionego dawno mazura. Panna Jadwiga dość niechętnie uiściła się z obietnicy, byłaby wolała tańczyć z galicyjskim hrabią, który ani myślał zbliżyć się do niéj, tylko stał na uboczu i gładził sentymentalnie szapoklak.
Ale panna Jadwiga raz dowiedziawszy się kto jéj bezimienne hołdy składa, widziała w każdym najprostszym ruchu „beznadziejnego,” jeden więcéj objaw tłumionego uczucia.
Dlaczego wszelako je tłumił, tego sobie wytłómaczyć nie mogła.
Dzień następny przyniósł jéj na to odpowiedź.
W czwartym bukiecie była już nie kartka, lecz list, na cieniuchnym różowym papierze pisany, w którym bezimienny dziękując jéj gorąco za ten dowód litości nad jego cierpieniami serdecznemi, odmalował w rzewny sposób swą rezygnacyją, z jaką niczego więcéj nad litość nie oczekuje, „gdyż — kończył — wiem, że serce i ręka pani należą już do kogo innego.”
Naturalnie, zadaniem panny Jadwigi po przeczytaniu téj tkliwéj epistoły, było dać do poznania nieśmiałemu wielbicielowi, że ręka jéj i serce jeszcze do niéj należą i kogo zechce, może niemi obdarzyć.
Stała się więc bardzo sztywną i oziębłą dla pana Bronisława, pan Bronisław zaś stał się bardzo natarczywym i czułym, jak to najczęściéj w podobnych razach bywa.
Ta naprężona sytuacyja trwała dni parę ku wielkiéj uciesze pana Gustawa i nie mniejszemu podziwowi jego przyjaciół, którzy nie znając jeszcze przyczyn oczywistości, skutków zaprzeczyć nie mogli.
Skończyło się na tém, że niefortunny konkurent straciwszy, jak to bywa, głowę w nieszczęściu, oświadczył się formalnie i dostał formalnego kosza.
Nie czekając już na pieniądze od Lilienmana, pan Bronisław natychmiast opuścił kąpiele, gdzie jeszcze tego dnia wszyscy dowiedzieli się o jego klęsce.
Opowiadano sobie nawet, w jakich słowach się oświadczył i co mu odrzekła panna Jadwiga.
Kto zna życie u wód, ten wié, jak skwapliwie chwyta się tam każda wiadomostka, jak lada drobny wypadek przechodząc z ust do ust olbrzymieje do niebywałych rozmiarów.
Największe jednak wrażenie wieść ta uczyniła na panu Teofilu. Ten był nią tak uradowany, że wydał kolacyjkę na cześć pana Gustawa i wtedyto dowiedziała się młodzież, jakich środków użył jubilat dla dopięcia celu. Zapał wzrósł jeszcze bardziéj; głównie to się podobało, iż intryga była tak nobliwa.
— Otóż-to po naszemu! — wołano. — Inny byłby anonim napisał! Byłby go oczernił! On nie — a swego dokonał! Niech żyje pogromca posagowiczów! Niech żyje nasz genialny Gutek!
Pan Gustaw przyjmował te owacyje jak człowiek, który czuje że oddał społeczeństwu ważną przysługę. O swojéj wielkości był już dostatecznie przekonany; nie wiedział tylko jeszcze czy jest znakomitszym protektorem ojczystéj literatury czy strategikiem.
Pozwólmy mu spoczywać czas jakiś na tych laurach.



II.
Wycieczka i Bal.

Après la pluie vient la beau temps — mówią francuzi, ale często dzieje się naodwrót i tak właśnie było z panem Gustawem. Po paru tygodniach niezamąconéj niczem pogody, na niebie jego powodzenia zaczęły gromadzić się chmury.
Przyjechało kilku młodych ludzi i ci, zamiast zaciągnąć się pod jego chorągiew, utworzyli osobne kółko, którego głównym celem zdawało się być wchodzenie w drogę panu Gustawowi i jego towarzyszom.
Na czele téj nowéj korporacyi stanął pan Wiktor S., obywatel ziemski, nie pierwszéj już młodości; zrujnowany podobno trochę, zarówno na zdrowiu jak na kieszeni, ale bywalec wielki, grający rolę znudzonego światem i jego marnościami, co mu nie przeszkadzało jedyne zadanie życia upatrywać w tych właśnie marnościach.
O kobietach między młodzieżą odzywał się zawsze z lekceważeniem, dowodząc, że każda ładna jest Fryną, a każda brzydka Ksantyppą (pan Wiktor lubił mitologiczne porównania), mimo to miał szczególną do téj płci słabość, a co dziwniejsza, wielkie u niéj łaski.
Takim był przeciwnik pana Gustawa. Stronnicy jego, przeważnie galicyjanie, popularniejsi widocznie od koroniarzy, tolerowali fatygantów i nie rzucali anathemy na posagowiczów, a nie łącząc się z nimi zbyt ściśle, mieli w nich jednak socyjuszów gotowych do poparcia sprawy w razie potrzeby.
Pan Gustaw zrazu spokojnie patrzył na powstawanie tego związku, do którego przyłączył się i ów galicyjanin, bezwiedne narzędzie jego intrygi z nieszczęsnym panem Bronisławem.
Ale gdy na jednym reunionie pan Wiktor nie mogąc odebrać w zupełności swemu rywalowi przysługującego mu dotąd bezspornie prawa prowadzenia mazura, wpadł na pomysł, żeby je z nim chociaż podzielić przez utworzenie drugiego koła i gdy do tego koła przyłączyła się większa połowa tańczących, wtedy nasz jeune premier sposępniał jak Ludwik XVI-ty na widok pierwszéj kokardy narodowéj i uczuł, że grunt pod jego nogami chwiać się zaczyna.
Reszta młodzieży była wysoce oburzona tą manifestacyją, ale się nią nie trwożyła.
— Słyszane rzeczy! — wykrzyknął pan Teofil — dwa kółka mazurowe w sali! Jak żyję nic podobnego nie widziałem.
— Wyraźnie chcą z nami zadrzéć! — zauważył ktoś drugi.
Grubo się mylą, jeżeli myślą, że im się damy zjeść w kaszy — zauważył pan Karol, który choć nie bardzo sprzyjał panu Gustawowi, w tym razie stanął gorąco po jego stronie, czując się osobiście dotkniętym wyrządzonym mu afrontem.
— Ba, ba, ba! — dorzucił pan Klemens takim tonem, że odrazu można było ocenić, jak zawziętego acz milczącego wroga zjednała w nim sobie partyja pana Wiktora.
Wkrótce oba stronnictwa wymieniły noty dyplomatyczne w formie wzajemnych docinków i przekąsów i wojna choć otwarcie nie wypowiedziana, zawrzała na dobre.
Czasy Gwelfów i Gibelinów zdawały się powracać, z tą wszelako różnicą, że zamiast krew rozlewać, psuto ją sobie nawzajem. Nie brakło nawet Danta w tym historycznym obrazie. Reprezentował go czarnowłosy poeta Anatol Wiesław, żarliwy stronnik gwelfów, ex-protektorów owéj konferencyi która poprawiwszy jego finanse, pozwoliła mu dłużéj odżywiać natchnione piersi goracą żentycą. Gibelini mścili się wyśmiewając go niemiłosiernie, za co pewno będą siedzieć w ostatnim kręgu piekła w nowéj Boskiéj Komedyi, jeżeli takowa wypłynie kiedy z pod pióra tego wieszcza. Ale i innym zgoła w téj walce nieinteresowanym osobom, dawała się ona we znaki. Niechże kto uścisnął się za rękę lub porozmawiał dłużéj z panem Wiktorem, mógł być pewien, że pan Gustaw odkłoni mu się potém z wyróżniającą sztywnością.
Przyjechał artysta muzyk, z którym pan Gustaw, poczuwając się do obowiązków mecenasa sztuk pięknych, zapoznał się natychmiast: żaden z adeptów pana Wiktora nie był na jego koncercie.
W jedném tylko te dwa wrogie obozy spotykały się z sobą: w kulcie dla płci nadobnéj, a ta znów nie oświadczając się wyraźnie ani za jednym, ani za drugim, hołdy obydwóch przyjmowała z równą łaskawością, bo jak to już słusznie zauważył Feuillet, kobiety nietylko we wszystkich językach rozumieją komplementa, ale ich chętnie we wszystkich i od wszystkich słuchają.
Taki stan rzeczy nie mógł przecież trwać ciągle i musiał się skończyć porażką téj lub owéj strony.
Jakoż nadszedł dzień, w którym gwelfy ujrzawszy się zagrożonymi, postanowili wydać stanowczy bój zuchwałym gibelinom. Pierwszy alarm rzucił zawsze energiczny pan Teofil, wpadając jak bomba do mieszkania pana Gustawa w chwili, gdy ten młodzieniec nie domyślając się niczego, spożywał najspokojniéj śniadanie, w czém dopomagali mu pan Karol i paru innych przyjaciół.
— Co się stało? — zapytali wszyscy razem ujrzawszy zaperzone oblicze nowego gościa.
— Nic się jeszcze nie stało, ale się stanie — odparł rzucając z impetem kapelusz na łóżko. — Jak Boga kocham, już mi te wody kością w gardle stanęły. Człowiek się tylko irytuje: więcéj nic.
— Ale mówże o co chodzi?
— O to, że ludzie są najgłupszemi i najnieznośniejszemi stworzeniami na całéj kuli ziemskiej! — wybuchnął pan Teofil i urwał wielki palec u rękawiczki, którą niecierpliwie zdejmował.
— Ach! — westchnął Anatol Wiesław zaglądając smętnie w próżną filiżankę — o tém już dawno wiemy.
— Jak uważam, niczego się już więcéj nie dowiemy — zauważył pan Gustaw. — Mój Teofilu, siadaj, proszę cię i uspokój się. Zawsześ taki zalterowany.
— Poczekaj, zalterujesz się i ty, gdy usłyszysz. Wystawcie sobie, moi kochani, co tym Wiktorczykom w głowach świta! Bal kawalerski wydają.... z różnemi historyjami. Dziś przyszła na pocztę paka przyborów kotylionowych — tam się właśnie dowiedziałem — bo uważacie, to wszystko cisza — w sekrecie, boją się pewno, żebyśmy im szyków nie popsuli.
— Bal kawalerski! — wykrzyknął pan Karol. — A do licha, żeśmy téż wcześniéj o tém nie pomyśleli.
— Otóżto! I teraz co za głupie położenie. Kobiety naturalnie pójdą wszystkie, bo to lgnie do blichtru — mówił pan Teofil z goryczą — a my będziemy chyba za oknami stali i gapili się na nich. Żeby jeszcze na pociechę można było sobie podrwić jak z tych tam fatygantów, ale ten stary błazen (pod uprzejmą przenośnią należało rozumieć pana Wiktora) zna się na rzeczy. Zamówili już kolacyję „Pod kasztanami.” Rozmawiałem ze Strzeczakiem. Pasztety, nie pasztety, zwierzyna, lody, kremy, szampana w bród. Zakasują nas z kretesem.
— Bodaj skiśli! — mruknął pan Karol.
— No i co tu robić? — kończył desperacko pan Teofil. — Radźże, Gutek; przecież tak z założonemi rękami patrzeć na to nie możemy.
— Kiedyż bo ty Teofilu jesteś „ogromnie” w gorącéj wodzie kąpany — odezwał się zwolna pan Gustaw, który wziąwszy sobie za punkt honoru nigdy krwi zimnéj nie tracić, udawał i teraz obojętnego, choć go aż coś na krześle podnosiło. — Bal wydają, mówisz, bardzo pięknie. Życzę im dobréj zabawy.
— Cóż ty? Żartujesz chyba?
— Zawsze mówiłem, że Gustaw nie ma energii — nadmienił pan Karol, rad z wykazania téj ujemnéj strony swego amfitryona.
— Tylko kwestya — kończył ze znaczącym naciskiem ten ostatni — tylko kwestya, czy się dobrze bawić będą.
— Co? co? Niby jakto?
— Kiedyż ma być ten sławny bal?
— Jutro.
— Jutro — powtórzył pan Gustaw i zamyślił się trochę — a chodzili już z zaproszeniami, nie wiesz?
— Nie, nie, dopiéro się wybierają po południu.
Pan Gustaw rozpromieniał, jak gdyby mu genialna myśl błysnęła.
— Cóż! — zawołał raptem do obecnych — zdacie się na mnie? a chyba nie jestem sobą, jeżeli im się na zawsze kawalerskich balów nie odechce.
Oświadczenie to przyjęto jednogłośnie.
— Panie Anatolu — ciągnął daléj z ożywieniem nasz bohater — biegnij pan do dyrektora i zamów muzykę na jutro na cały dzień. Jeżeliby już tamci zamówili, powiedz, że wieczorem będzie wolna. Nie targuj się pan, dawaj ile zechce, bo tu o ważniejsze rzeczy chodzi niż o kilka nędznych guldenów.
— Muzykę? — zawołał pan Karol — po cóż muzykę? Przecież balu w dzień nie urządzisz?
— Mieliście się zdać na mnie. Zaraz wam to wytłómaczę. Czasu na to marnować nie można. Czegóż pan stoisz jeszcze?
Tak zainterpelowany poeta wyleciał z pokoju jak z procy.
— Ale istotnie, Gutku — zaczął pan Teofil — ta muzyka... Co to z tego będzie?
— To będzie, że panowie galicyjanie pospuszczają nosy na kwintę. Oni bal — my wycieczkę. Zobaczymy co się lepiéj uda.
— Wycieczkę. bravissimo!
— Świetny pomysł!
— Ten Gutek, to chwat, niéma co mówić! — zawołano chórem.
— Tylko, uważacie, potrzeba nam się spieszyć! Już ja dawno o takiéj wycieczce myślałem i mam cały program w głowie. Tutejsze góry jeszcze nic podobnego nie widziały. Zarząd sprowadził fajerwerki na przyszłą loteryę, trzeba je odkupić... Ty, kochany Teofilu wyszukaj kapitana i zajmijcie się prowiantami na jakie pięćdziesiąt osób. On już w tém doświadczony, niech tylko pamięta o cukierkach i o szampanie. Weźmiemy ze czterdziestu górali... O koszt mniejsza.
— Naturalnie, naturalnie!
— Jabym ostatni grosz wydał, byle na swojém postawić! — zapewnił pan Teofil.
— Ja z Karolem i Klemensem pójdziemy zapraszać damy — mówił daléj przywódzca gwelfów. — W tém musimy ich ubiedz. Z wycieczki nie wrócimy jak o dziewiątéj wieczorem. Damy będą zmęczone, muzyka także: tańce im się udadzą! Ha! ha! ha!
Zaśmiano się chórem.
Pan Teofil ucałowawszy rzęsiście najdroższego Gutka, wybiegł spełnić jego polecenia, pozostałe trio poprawiwszy nieco ubiór, udało się z wizytami.
— Pójdźmy najprzód do prezesowéj — zaproponował pan Karol. (Prezesowa była stryjenką panny Martyny). — Oni pewno także przedewszystkiem o najładniejszéj pannie pomyślą.
— Masz racyę. Chodźmy do prezesowéj.
Przez drogę radzono w dalszym ciągu nad wycieczką. Wybrano miejscowość mającą być jéj celem, jednę z najpiękniejszych i najdalszych w okolicy, obmyślono parę niespodzianek i postanowiono przy zaprosinach napomykać zlekka damom o objętych programem przyjemnościach, by je skłonniejszemi uczynić do poświęcenia balu dla wycieczki.
Los bawi się czasem w płatanie ludziom mniéj lub więcéj pożądanych figielków. W sieni domu, w którym mieszkała prezesowa, nasi wycieczkowicze zetknęli się z trzema balowiczami: panem Wiktorem, owym bezwiednym wielbicielem panny Jadwigi i jakimś jeszcze galicyjaninem, razem z nimi weszli do pokoju, razem się przywitali i razem usiedli, dając im tém do zrozumienia, że się w niczem uprzedzić nie pozwolą.
Po wymienieniu kilku ogólnych uwag, rozmowa się urwała. Prezesowa i panna Martyna domyślały się, że obie sytuacyje mają na celu coś ważniejszego niż zapytanie o zdrowie lub pochwalenie pięknéj pogody.
— Przyszliśmy... — zaczął pan Wiktor.
— Przychodzimy... — ozwał się jednocześnie pan Gustaw.
Obaj umilkli rzucając na siebie pełnym niechęci wzrokiem, a towarzysze ich chrząknęli i poprawili się na krzesłach.
— O ile wiem, duet tylko w śpiewie ma racyję bytu — rzekł pan Wiktor spokojnie bawiąc się binoklami.
— Właśnie chciałem zrobić tę samą uwagę — odparł pan Gustaw z równą obojętnością gładząc kapelusz.
Sytuacyja stawała się drażliwą. Obie panie były nią trochę zakłopotane.
— Panowie widocznie mają nam coś ciekawego do powiedzenia — wymówiła z czarującym uśmiechem panna Martyna. — Chyba pociągniemy na supełki, czyją wprzód nowinę usłyszymy.
— My mamy tylko prośbę — rzekł przedstawiciel gibelinów.
— I my również — podchwycił reprezentant gwelfów, ale — kończył ze złośliwym uśmiechem — supełki byłyby zbyteczne. Nauczono mnie szanować prawa starszeństwa. Ustępuję panu głosu.
— Uprzejmość pana, jak każde fenomenalne zjawisko, pozostanie mi na długo w pamięci — odpowiedział pan Wiktor, który czując już pewien ciężar wieku, o przywileje jego nigdy się nie ubiegał i wielce był nie rad, gdy mu je przyznawano.
— Śmiem prosić tylko — dorzucił jego przeciwnik, nie zwracając uwagi na docinek — by panie dopiéro po wysłuchaniu nas obu, raczyły swoją decyzyję objawić.
To powiedziawszy usunął się z krzesłem w głąb pokoju i słuchał spokojnie, jak pan Wiktor dobranemi słowy prosił panią prezesową i pannę Martynę, by zechciały uświetnić swą obecnością skromny jutrzejszy wieczorek, pierwsza jako jego gospodyni, druga jako najpiękniejsza ozdoba zebrania.
Damy podziękowały wdzięcznie za tak miłe zaprosiny, ale uwzględniając zastrzeżenie pana Gustawa, zwróciły się przed ich przyjęciem do drugiego suplikanta.
Trzeba było widzieć jak pan Wiktor i jego towarzysze silili się na utrzymanie olimpijskiéj pogody oblicza, gdy przeciwnik ich, również wyszukanym stylem wyłuszczał cel swego przybycia, wspominając niby od niechcenia o fajerwerkach, tańcach góralskich i koniach wierzchowych dla pań, któreby ten sposób podróżowania nad jazdę wózkami przekładały. (Zdrajca! wiedział że panna Martyna jest zapaloną amazonką).
Prezesowa wysłuchawszy tego wszystkiego namyślała się czas jakiś a jéj synowica zrobiła zafrasowaną minkę.
— Panowie stawiacie nas w trudném położeniu — rzekła wreszcie stryjenka, mająca ustaloną sławę dyplomatki — oba zaproszenia są nam tak jednakowo miłe i zaszczytne, że wybór pomiędzy niemi byłby niemożliwy. Będziemy więc chyba zmuszone, choć z żalem, wyrzec się przyjemności tak balu jak wycieczki.
Pannie Martynie nie przypadło do gustu takie rozcięcie gordyjskiego węzła i znowu żartobliwie zaproponowała swoje supełki.
— Ja sądzę, że te rzeczy dałyby się pogodzić — zauważył pan Gustaw. — Wycieczka nasza skończy się w takiéj porze, iż panie będą miały jeszcze dosyć czasu na przebranie się i wzięcie udziału w drugiéj zabawie.
— Oh! to niepodobna! — zawołała prezesowa. — Ja po każdéj wycieczce czuję się tak zmęczoną, że przynajmniéj przez dwa dni jestem do niczego.
— Z tego względu nasz wieczorek, jako mniejszém znużeniem grożący, powinienby znaleźć łaskę w oczach pani dobrodziejki — wtrącił pan Wiktor.
— W takim razie pozwalam sobie przedstawić jedną kombinacyję — ciągnął niezrażony pan Gustaw. — Zamierzamy także zaprosić doktorową C. i mamy nadzieję, że nam nie odmówi. Mogłaby więc panna Martyna...
— Doktorowa C. już nam obiecała swoję bytność — przerwał pan Wiktor.
— Już? — powtórzył z pewném niedowierzaniem tamten. — Przypuszczam, że i do naszéj prośby raczy się przychylić, jak już zauważyłem: jedno drugiemu nie przeszkadza. Otóż mogłaby panna Martyna pod jéj opieką zaszczycić naszę wycieczkę, a potém towarzyszyć pani prezesowéj dobrodziejce na wieczór. Wszak dla pani nie byłoby to zbyt utrudzającém?
— O nie, nie, bynajmniéj! — zawołała panna Martyna z żywością. — Pomysł pana jest wyborny i sądzę, że stryjeneczka nic przeciwko niemu nie znajdzie?
Stryjeneczka wyraziła tylko obawę, aby to „drogiéj Tyni” nie zaszkodziło, ale nie widząc innego sposobu zadowolenia obudwu stron, przystała, poczém gwelfy i gibeliny skrzyżowawszy jeszcze ostre jak sztylety spojrzenia, pożegnali się i wyszli; pierwsi do panny Jadwigi, drudzy do doktorowéj C., która w istocie nic jeszcze o swéj wrzekoméj obietnicy nie wiedziała.
Tam pan Wiktor zdjęty nagłą troskliwością o zdrowie téj pani, odradzał jéj gorąco wzięcia udziału w wycieczce, przedstawiając w jaskrawych kolorach fatalne skutki, jakie podobne umęczenie za sobą pociąga.
Tymczasem pan Gustaw zacierał ręce, ucieszony tak pomyślnym obrotem rzeczy.
— Będą ją widzieli — mówił odnosząc te słowa do panny Martyny. — Cały dzień w górach, to nie żarty. Trzebaby szczególnego amatorstwa, ażeby się potém jeszcze tańczyć chciało.
— A uważałeś; imci pan S. zaprosił ją do pierwszego kontredansa.
— Dobrze, dobrze, niech się spodziewa!
Ojciec panny Jadwigi, poczciwy litewski szlachcic, przyjął wycieczkowe poselstwo z wielką serdecznością, całując każdego w oba policzki i powtarzając: „Pana mego kochanego witam, witam!
Panna Jadwiga zaś... ach! ta od czasu bukietów, a raczéj od czasu jak je odbierać przestała (bo pan Gustaw dopiąwszy swego, nie widział już potrzeby rujnowania się potajemnie na kwiaty), zrobiła się jeszcze bardziéj sentymentalną i marzącą. „Beznadziejny” ani myślał o zajęciu opróżnionéj przez pana Bronisława pozycyi, tyle tylko, że zaprezentował się na reunionie i odtąd co rano przechodził raz tam i napowrót promenadę przy boku panny Jadwigi, bawiąc ją rozmową, którą nawet sam Platon uznaćby musiał za niewystarczającą do zaspokojenia duchowych potrzeb miłości.
Skutkiem tego panna Jadwiga nauczyła się wznosić często oczy w niebo, jakby zapytując dlaczego Opatrzność zesłała jéj do rozwiązania tak trudną sercową łamigłówkę i teraz również wysłuchawszy przemowy pana Gustawa powiodła wzrokiem po bielonym suficie i odrzekła, że zastosuje się w tym zupełnie do życzenia tatki.
Tatko znów przyjął zaprosiny jak najochotniéj.
— Proszę ja panów moich — mówił wyściskawszy się z nimi po raz wtóry — co może być lepszego dla młodych, jak ot tak cały dzień na świeżém powietrzu, na swobodzie, w ruchu. I tu niby człowiek szwęda się ciągle, ale na co się to zdało, kiedy to tylko ubieraj się, przebieraj się, inaczéj na wody, inaczéj do obiadu, inaczéj po obiedzie. Ja powiadam, Jadwiniu, że taka kuracyja to zdrowie odbiera zamiast czego. Więc to jutro, jutro?
— Tak, panie dobrodzieju, jutro o dziewiątéj, punkt zborny na promenadzie. Będą wózki i konie wierzchowe, do wyboru.
— Otóż to bardzo ślicznie. Jadwinia lubi konno jeździć, a ja tam sobie do tarantasa wsiądę. Dawniéj, to choćby sto mil na siodle, a dosiedzę, ale teraz starość nie radość, panie mój kochany.
— O tak, kiedyś bardzo lubiłam konną jazdę — odezwała się panna Jadwiga, dając tém do zrozumienia, że obecnie już jéj nie nęcą przyjemności tego życia.
Ale wkrótce miała się przekonać, że ta zatrważająca apatyja nie zapuściła jeszcze zbyt głęboko korzeni w jéj ośmnastoletnią duszę. Nie minęło pięciu minut od wyjścia pierwszéj deputacyi, gdy zjawiła się druga, któréj członkiem, jak wiadomo, był „beznadziejny”. Dowiedziawszy się co ich sprowadziło, panna Jadwiga poznała nagle, że nienawidzi wycieczek, a natomiast lubi namiętnie kawalerskie bale i ze ściśnioném sercem słuchała, jak ojciec ucałowawszy pana Wiktora, przepraszał go tłómacząc swą odmowę daném już komu innemu przyrzeczeniem.
Pan Wiktor, wysławszy w duchu tego „kogoś innego” do wszystkich potępieńców, nie dał za wygranę i widocznie zmienił swoje hygieniczne poglądy na kwestyję wycieczek, mniéj téż dbał o zdrowie panny Jadwigi niż doktorowéj C., bo zaczął dowodzić, że chodzenie w dzień po górach nie przeszkadza bynajmniéj tańczeniu wieczorem i że jedno z drugiém doskonale pogodzić można.
Ale stary szlachcic stanowcze na to veto położył, powtarzając, że i tak cała kuracyja tutaj, z tém ciągłém ubieraniem się i przebieraniem na nic się nie zdała, że Jadwinia mizernieje i że takie nadużycie przyprawiłoby ją, jak Bóg w niebie, o chorobę.
Galicyjska trójca wyszła skonfundowana klnąc koroniarską przebiegłość i litewski upór, a panna Jadwiga rozpłakała się i oświadczyła ojcu, że niedługo umrze, przyczem powzięła głęboką niechęć do pana Gustawa i jego towarzyszy, którzy nie domyślając się niczego, byli w różowych humorach, bo zwycięztwo wyraźnie przechylało się na ich stronę. W trzech tylko czy czterech domach spotkali się z odmową, ale cóż to znaczyło wobec błogiego przeświadczenia, że tamci muszą się oddać na ich łaskę i niełaskę i czekać z rozpoczęciem balu aż oni z wycieczki powrócą.
Pan Wiktor czuł to i gniéw nim miotał stłumiony, ale dopiéro gdy się dowiedział od dyrektora orkiestry, że muzyka przed dziewiątą w sali być nie może, oburzenie jego przeszło wszelkie granice.
— To spisek wyraźny! — zawołał chwytając się, nie za włosy, bo tych, jako już mocno przerzedzonych, oszczędzał, ale za wąsy, które miał bardzo bujne i piękne. — Uwzięli się na nas! O, poczekajcież!
I nie namyślając się długo, pobiegł do lekarza zakładowego, doktora C. Ten syn Eskulapa, w licznym szeregu swych cnót miał tę jednę wadę, że każdy kto chciał, mógł go o słuszności swego zdania przekonać, nie wspominając już żony, w którą wierzył jak w Ewangeliję, a może i bardziéj. Słabość tę posuwał tak dalece, że nawet przy zapisywaniu lekarstw stosował się czasem do życzeń pacyjentów.
— Panie doktorze! — zawołał pan Wiktor jeszcze w progu — wszak muzyka musi grywać codzień po południu na promenadzie?
— Naturalnie: od czwartéj do szóstéj. Albo co?
— Więc jéj na całodniowe wycieczki zabierać nie można?
— No, nie jest to objęte przepisami, ale...
— Ale to się samo przez się rozumie — przerwał pan Wiktor. Na raz przecie w dwóch miejscach znajdować się nie może.
— A tak — potwierdził doktor C. — To się samo przez się rozumie.
— Otóż widzisz, szanowny doktorze! A jednak panowie (tu wymienił swoich przeciwników) jutro na cały dzień zabierają muzykę w góry. Dla fantazyi kilkunastu osób, reszta gości nie może być pozbawioną przyjemności, za którą płaci. Doktor nie powinieneś pozwolić na takie nadużycie!
— Zapewne, nie powinienem i nie pozwolę. O! ja im to powiem.
Pan Wiktor był tak zadowolony z wykopania tego dołka pod panem Gustawem, że spotkawszy się z nim, nie mógł przenieść na sobie, aby go nie zagadnąć:
— Pan podobno zamówiłeś muzykę na jutro?
— Zamówiłem, ale od dziewiątéj będzie do pana dyspozycyi.
— Ach! jeślibym chciał, to nawet od szóstéj. Słyszałem właśnie jak doktor C. strofował dyrektora za umowę z panem. To się sprzeciwia przepisom kąpielowym.
Pan Gustaw kiwnął tylko lekceważąco ręką, ale wkrótce potem dyrektor przyszedł mu oddać zadatek, tłómacząc się, że doktor C. zagroził mu zerwaniem kontraktu, gdyby go nie usłuchał. Bohater mój widząc, że to nie przelewki, pobiegł sprytny chłopiec nie do doktora, lecz do doktorowéj.
Doktorowa, wesoła, lubiąca się bawić kobietka, nie zrażona perswazyjami pana Wiktora, przyjęła bez wahania zaprosiny przeciwnego obozu, zapewniając jednakże, iż czyni to jedynie „dla kochanéj Martyni,” a teraz, gdy pan Gustaw przedstawiał jéj, jak wielką krzywdę brak muzyki wyrządzi wycieczce, obruszyła się na męża i kazała go poprosić.
— Mój Władeczku — rzekła słodko do wchodzącego — jakiż z ciebie rygorysta się robi. Panowie pragną nam jutrzejszą wycieczkę uprzyjemnić muzyką, a ty podobno sprzeciwiasz się temu.
— To nie ja, aniołku, tylko przepisy sprzeciwiają się temu — odparł małżonek z pewném zakłopotaniem witając pana Gustawa, który wyglądał jak prześladowana ofiara losu.
— Ach! cóż tam przepisy: nie ma reguły bez wyjątku.
— To prawda, ale...
— Ale pan doktor nie chce go na naszą korzyść zrobić — wtrącił nasz młodzieniec z goryczą.
— Panie łaskawy! Cóż znowu! Ja z największą przyjemnością, dlaczegóżby nie? tylko, że to niepodobna — tłomaczył się coraz bardziéj zmięszany lekarz.
— Dlaczego niepodobna, Władeczku — podchwyciła jeszcze słodziéj żona. — Jeśli ci chodzi o jutrzejszą promenadę, to któż na niéj będzie, proszę cię? Połowa gości jedzie na wycieczkę, zostanie trochę żydów, więc chyba więcéj dbasz o nich aniżeli o nasze towarzystwo.
— Widzisz, aniołku, kiedy to byle raz ustąpić, tak potém ani sobie dać rady. Każdy będzie żądał...
— Ach! panie doktorze dobrodzieju — przerwał pan Gustaw — sezon się kończy, nie będzie już sposobności do żądań, a do przyszłego roku to małe odstępstwo od przepisów pójdzie w zapomnienie.
— O! zapewne — rzekł już przekonany Władeczek — ktoby tam pamiętał. Zabierajcież więc panowie muzykę i bawcie się dobrze, ja tylko muszę powiedzieć dyrektorowi, że to poraz pierwszy i ostatni i jedynie dlatego, że już się sezon kończy.
Tak tedy stronnictwo gwelfów i z téj próby wyszło zwycięzko, a gibelinom nie pozostawało już nic, tylko wzywać tajemnie ostatniego, a najpotężniejszego sprzymierzeńca: dészczu. Jakoż przed wieczorem obie partye siedząc na werendzie „Pod kasztanami” w przyzwoitéj od siebie odległości, obserwowały zachód słońca z odmiennemi, jak się łatwo domyśleć, uczuciami.
— Pogoda pewna na jutro, jak dwa a dwa cztery — zawołał pan Teofil.
— Boski zachód słońca — rzekł Anatol Wiesław z poetycznym zachwytem, topiąc sucharek w kawie, którą wcale prozaicznie popijał. Te góry spłonione jak dziewice, ten wianek różowych chmurek nad niemi, to coś wspaniałego!
— Co prawda, wolałbym, żeby tych chmurek nie było — ozwał się pan Gustaw z pewnym niepokojem, śledząc niknięcie złotéj źrenicy dnia, za oblanemi purpurą szczytami.
Jednocześnie przy drugim stole krzyżowały się takie atmosferyczne spostrzeżenia:
— Jak słońce czerwono zachodzi — zauważył któryś. Wiatr będzie jutro.
— Prędzéj dészcz — odparł umyślnie podniesionym głosem pan Wiktor. — Takie chmury, to nieomylny znak słoty: tak utrzymują górale.
— O! a to znawcy.
— Nic nie szkodzi, jeżeli przepada — dorzucił niby obojętnie mniemany „beznadziejny.” Powietrze odświéży się trochę po tych szalonych upałach.
— Oczywiście!
Pan Gustaw i jego przyjaciele całą noc z niepokoju spać nie mogli i pozrywali się równo ze świtem. Pierwszą ich myślą było spojrzeć w niebo — naturalnie nie przez pobożność. Ranek zapowiadał się mglisto i niepewnie. Szczyty tonęły we mgłach, wiatr zrywał się chwilami i pędził chmury przed sobą. Około ósméj wypogodziło się trochę; słońce rozdarło zasępione obłoki i zerkało na ziemię jakiémś palącém, podejrzaném spojrzeniem.
Partyja pana Wiktora asystując damom na wodach, zwracała ich uwagę na tę okoliczność, nadmieniając od niechcenia, że powietrze jest dziwnie parne, że czuć w niém burzę, a wycieczkowicze drżeli z obawy i niecierpliwości i spoglądali na zegarki, nie mogąc się doczekać owéj dziewiątéj, która o ich losie rozstrzygnąć miała.
Znając kobiety, wiedzieli, że do ostatniéj chwili nie można za ich postanowienie ręczyć. Któż wié, może się zlękną niepogody, tak gorliwie zapowiadanéj przez niegodziwych współzawodników.
Zegar zakładowy, w stałéj niezgodzie z astronomicznym będący, oznajmił wreszcie pożądaną godzinę i wnet na placyku przed promenadą ruch zrobił się wielki. Zajechało kilkanaście wózków, przyprowadzono konie wierzchowe, czterdziestu górali z torbami na plecach mieszczącemi różne zapasy i niespodzianki, kręciło się po tym taborze, a Strzeczak, wielki krajczy i podczaszy wycieczki, biegał jak oparzony, wydając ostateczne dyspozycyje co do pakowania butelek, muzyka zaś uszykowana z boku, próbowała marsza, aby nim powitać zaproszonych, na których w umówioném miejscu oczekiwali nasi młodzieńcy. Wszyscy oni mieli siekierki w rękach i kapelusze z muszelkami na głowach; poeta zaś, który oczyma duszy sięgając daleko w przyszłość, fizycznie odznaczał się bardzo krótkim wzrokiem, zaopatrzył się prócz tego w olbrzymią lornetę, podobną do dwóch połączonych ze sobą armatek.
— Jakie te kobiety niepunktualne — zrobił uwagę pan Teofil, zapinając jelonkowe rękawiczki. — Już kwadrans na dziesiątą, a żadnéj dotąd niéma.
— Idzie, idzie panna Jadwiga z ojcem — zawołał pan Karol. Cóż taka skwaszona? Zawsze tak wygląda, jakby się rozpłakać miała, ale dziś tylko jéj dać palmę męczeńską do ręki.
Istotnie panna Jadwiga mogła w téj chwili zrobić wrażenie prowadzonéj na stos ofiary.
Mimo przełożeń ojca, dowodzącego jéj, że kolor czarny, jako łatwo kurz przyjmujący, jest najniepraktyczniejszym w góry, ubrała się prawie żałobnie; do kapelusza nawet przypięła czarny gazowy welon, a w ręce czarną rękawiczką obciśniętéj, trzymała skabiozę. Na jéj ładnych, różowych usteczkach, błąkał się wyraz cichéj rezygnacyi; odpowiadając na uprzejme powitania młodzieży, uśmiechała się niby, ale był to jeden z tych uśmiechów, o których mówią poeci, że są od łez gorsze.
Zupełną z nią sprzeczność stanowiła panna Martyna, która wkrótce z doktorową C. nadeszła.
Ta wyglądała jak uosobienie pogody, a w dużéj pasterce i krótkiéj z różowego perkaliku sukience, tak jéj było ładnie, że pan Gustaw zląkł się na seryo o spokój swego serca, a poeta zaczął w myśli sonet dwudziesty pierwszy z rzędu, jaki do niéj napisał.
Poschodziły się i inne damy, zdawało się, że już będzie można wyruszyć; wtém doktorowa C. przypomniała sobie, że ma coś niesłychanie ważnego powiedzieć Władeczkowi, pani X., jedna z największych elegantek, spostrzegła, że wzięła rękawiczki niedobrane do sukni i wróciła się do domu, aby je zmienić; pani Y. poczuła, że ją buciki cisną i uczyniła to samo, a panna Martyna zaczęła narzekać na swoję nieuwagę, przez którą binokle tak jéj zawsze potrzebne, zostały w mieszkaniu. Anatol Wiesław ofiarował jéj natychmiast swoje duże armaty, ale śliczna ukrainka podziękowała, utrzymując, że są za ciężkie i nie zastosowane do jéj wzroku; nie pozostało więc nic rozkochanemu poecie, jak natchnienie w nogach umieścić i pobiedz pędem po szkła Beatryczy.
Podczas zwłoki spowodowanéj temi epizodami, kilka pań objawiło niejakie wątpliwości co do pogody, nadmieniając, że może lepiéj zrobią, jeżeli nie pojadą, co nie dowodzi, aby tak istotnie myślały, tylko po prostu, że chciały dać przestraszonéj młodzieży sposobność do nowych prośb, zaklęć i protestacyi gorących.
Jakoż dały się ubłagać, pod warunkiem jednak, żeby wzięto jaknajwięcéj waterproofów. Posłano tedy po waterproofy. Wycieczkowiczów już ostatnia niecierpliwość porywała, choć ją starannie ukrywali, a tu jak na złość, raz po raz któryś z partyi pana Wiktora przechodził koło nich niby przypadkiem i patrząc na to wszystko, uśmiechał się złośliwie. Tego tylko było potrzeba, żeby tak dészcz raptem lunął, a o cóż łatwiéj w górach, jak o podobną niespodziankę!
Zegar zakładowy już zapomniał, że bił dziesiątą, gdy ułatwiwszy się ostatecznie ze wszystkiemi przeszkodami, grono turystów ruszyło wreszcie z miejsca.
Pan Gustaw jechał konno obok panny Martyny z miną tryumfatora; panna Jadwiga udrapowana welonem, który wkrótce z czarnego zrobił się popielatym, wodziła melancholijnie rączką po niezupełnie jedwabistéj grzywie swego wierzchowca i z roztargnieniem słuchała poetycznych wykrzykników usiłującego ją bawić wieszcza; pan Teofil towarzyszył owéj pannie, którą niepoczciwy pan Karol posądzał o watowaną łopatkę; reszta młodzieży powybierała sobie także odpowiadające sercowym popędom stanowiska, starsza generacya trzęsła się na wózkach, górale śpiewali, muzyka stroiła instrumenta: zrobiło się bardzo gwarno i wesoło.
Cóż dopiéro, gdy po paru krótkich przystankach i lekkich przekąskach, szczęśliwie dobito do portu, gdy się rozłożono obozem na ślicznéj obszernéj polance, wśród najcudowniejszego otoczenia, gdy z góralskich torb, jak z rogu obfitości zaczęły się sypać przeróżne specyjały, gdy błysnęły mosiężne główki szampanek... wtedy wszystkie humory przybrały najróżowszą barwę; nawet panna Jadwiga rozchmurzyła się trochę, a poeta wpadł w taką ekstazę, że choć go nikt o to nie prosił, wystosował poetyczną do gór odezwę i wniósł toast na cześć „szczytów”, które nazwał „posągami świata”, zapewne przez pamięć dla zmarłego kolegi Słowackiego i jego piramid. Naturalnie „zdrowia dam” były na pierwszym planie. Najprzód ogólne, potém każdą z osobna uczczono wiwatem; zapał rósł z każdą chwilą, po biesiadzie zaimprowizowano tańce, potém gry niewinne, żywe obrazy, młodzież wyścigała się w pomysłach, pan Gustaw zwłaszcza przeszedł sam siebie w tym dniu pamiętnym.
O piątéj dano hasło do odwrotu, ale nie był to jeszcze koniec przyjemnościom. Owszem, najefektowniejsze niespodzianki zachowane były na tę ostatnią część wycieczki. Droga, którą teraz przebywać mieli, wiodła koło uroczego jeziorka, wieńcem gór opasanego. Tam już czekały zamówione łodzie i towarzystwo miało odbyć na nich wodną przejażdżkę, urozmaiconą muzyką, a o zmierzchu ogniami bengalskiemi i racami.
Od jeziorka było już tylko pół godziny jazdy do domu, ale do jeziorka całe trzy — a przez trzy godziny, ileż to rzeczy stać się może!... Naszym wycieczkowiczom stała się tylko jedna... ach! ta jedna starczyła za tysiące.
Panna Jadwiga, swoim zwyczajem błądząca oczyma po niebie, odegrała w tym razie rolę Kassandry i jeszcze na polance obwieściła bawiącemu się towarzystwu, że będzie dészcz! Przyjęto tę wróżbę z niedowierzaniem, aliści ledwo spuszczono się kawałek z góry, wielka, ciężka kropla spadła na melancholijny nos poety, w ślad za tém kilkanaście osób doznało tego samego wrażenia i nim zdołały zakomunikować sobie wynikłe ztąd obawy, otwarły się upusty niebieskie i rzęsista ulewa pochwyciła całe grono w swe mokre objęcia.
Zrobił się zamęt, popłoch nie do opisania.
— Waterproofy, gdzie są waterproofy! — zaczęły wołać damy.
— Dawajcie waterproofy! żywo! — krzyknęła młodzież na górali.
Pokazało się, że waterproofy zostały na wózkach czekających gdzieś daléj pod górą i że zanim do nich się dojdzie, będzie można przemoknąć do nitki.
— Ach! co za nieprzezorność z naszéj strony! — zawołał uderzając się w czoło pan Gustaw.
— Co za roztrzepanie! — dorzucił pan Karol.
— Jaka nieuwaga! — zawtórował pan Teofil.
— Ba! ba! — wtrącił rozpaczliwie pan Klemens.
Rzadko kiedy przy konfesyonale można widzieć tak skruszonych, żałujących grzeszników! Panie niby się uśmiechały rozgrzeszająco, ale im bardziéj mokły, tém duch przebaczenia słabiéj się w nich odzywał.
— Ot! tobie raz! — mruczał ojciec panny Jadwigi — także mnie coś podkusiło! Jadwinia się przeziębi, zachoruje! Ot tobie kuracya w górach!
— Martyniu, aniołku! okryj się! — wołała doktorowa, zapomniawszy w swéj troskliwości, że panna Martyna choćby chciała, nie ma się czem okrywać, — Jeżeli się zakatarzysz, pani prezesowa nigdy mi tego nie daruje.
Nadomiar złego, koń któréjś z pań poślizgnął się na wilgotnéj ziemi i o mało co nie zrzucił amazonki, co tak przestraszyło inne, że pozsiadały i brnęły daléj po błocie wraz z resztą towarzystwa.
Dészcz padał coraz obficiéj. Zerwał się także wiatr i wypowiedział odrazu wojnę kapeluszom z muszelkami, a z welonem panny Jadwigi wyprawiał takie harce, że biédaczka zaczepiwszy się nim o gałęź, musiała go odpiąć, ażeby okrutnego losu Absalona nie zaznać.
Rzecz prosta, że o jeziorku i fajerwerkach mowy już być nie mogło; wszyscy myśleli tylko o tém, aby co najprędzéj dostać się na wózki i do domu.
Tymczasem w hotelu „Pod kasztanami” wrzało jak w kotle. Dwóch posługaczy jeździło na szczotkach po świeżo zawoskowanéj posadzce wielkiej sali, która z restauracyjnéj zamieniała się wedle potrzeby w koncertową, odczytową lub balową; dwaj inni zawieszali świerkowe girlandy na ścianach; pan Wiktor z paru towarzyszami urządzał buduar dla dam w sąsiednim gabinecie i właśnie stawiał pudełko z pudrem przed lustrem, gdy któryś z fatygantów wpadł do pokoju, donosząc, że dészcz zaczął padać.
Było już wtedy po siódméj, kiedy ta nowina rozradowała serca gibelinów; jakżeby się byli cieszyli, gdyby wiedzieli, że tam biédne gwelfy już od dwóch godzin mokną.
— To im się poszczęściło — zawołał pan Wiktor — a mówiłem, że tak będzie. Szkoda tylko, że się od rana nie rozpadało, nasze panie nie byłyby pojechały!
— Ha! same sobie winne. Ja odradzałem.
— I ja także. Toż to było widoczne, że pogoda nie wytrwa.
— I tak długo wytrwała. Tylko, cóż to będzie z owemi sławnemi fajerwerkami, o których tyleśmy słyszeli — zauważył złośliwie „beznadziejny.”
— Prawda! fajerwerki przepadną! Ha! ha! ha! ha!
Zaśmiano się chórem.
— Powinniby przez to wcześniéj powrócić! — rzekł pan Wiktor, patrząc na zegarek. — Wyjdźmy na werendę i czekajmy. Tędy przejeżdżać muszą.
— Byle nam nasze panie nie skrewiły, jeżeli dobrze zmokną.
— Otóż to. Trzeba ich będzie przypilnować!
Z górą półtoréj godziny siedzieli tak na czatach balowicze, daremnie wzrok i słuch wytężając.
Już ich niepokój ogarnął, wtem kilkanaście czerwonych świateł błysnęło w ciemnościach, turkot i wrzawa przerwały monotonny plusk deszczu i cała karawana zatrzymała się przed hotelem.
W mgnieniu oka panowie wiktorczycy znaleźli się przy wózkach i nie zwracając uwagi na swoich rywali, jęli troskliwie wypytywać damy, jak się czują, czy nie są bardzo zmęczone i przypominać pozamawiane tańce. Biédne turystki zdawały się skłonniejsze do oddania czci bożkowi snu, niż Terpsychorze. Światła pochodni niesionych przez górali ślizgały się po ich mokrych waterproofach, rzucając niepewny blask na zsiniałe od zimna noski, wyglądające z pod chustek i szali, jakiemi miały pookręcane głowy.
— Oh! — rzekła bolejącym głosem pani X. — ten dészcz! Jestem tak przemokła... Panowie, darujecie, ale wracam do domu i natychmiast się kładę.
— I ja tak samo — dodała pani Y. — Mąż mój jest tak niespokojny o moje zdrowie!
Pan Wiktor zaczął dowodzić, że taniec jest właśnie najlepszém lekarstwem na przeziębienie.
Po wielu prośbach i namowach, damy przyrzekły dotrzymać obietnicy, ale pod warunkiem: jedna, że wcale tańczyć nie będzie, druga, że tylko do kontredansa, trzecia, że wcześnie opuści zabawę i t. d.
Koroniarze, choć ani jednéj suchéj nitki na nich nie było, aż rośli z radości słuchając tych tak niepomyślnych dla balu zastrzeżeń, a galicyjanie przeklinali ich w duchu na czem świat stoi.
— Nasza górą! — zawołał zwycięzko pan Gustaw, gdy odwiózłszy damy, wracali do siebie. — Tośmy im wypłatali psikusa!
— Uważałeś, jakie mieli miny! W łyżce wody by nas utopili, gdyby mogli, jak Boga kocham! — zaśmiał się pan Teofil.
— Teraz tylko przebierajmy się żywo i daléj pod okna — wtrącił pan Karol. Będziemy mieli spektakl.
— Jeszcze dosyć czasu, zanim się kobiety postroją.
— Ba! ba! ba!
Te trzy wykrzykniki, jak łatwo zgadnąć, pochodziły z ust pana Klemensa i zdradzały głębokie przeświadczenie tego młodzieńca o tak zwaném pospolicie guzdralstwie płci pięknéj.
— To będzie prawdziwie kwadrans gry, a trzy dni stroju — zauważył ktoś drugi. Chyba, że im doktor C. w drodze wyjątkowéj łaski i po północy tańczyć pozwoli.
— Oho! — zawołał pan Gustaw i umilkł, ale -o[2] milczenie nie wróżyło nic dobrego balowiczom.
O dziesiątéj sala jeszcze świeciła pustkami. Wprawdzie panie, które nie należały do wycieczki, były już oddawna gotowe, ale wiadomo ogólnie, że o ile każda pragnie być pierwszą na balu w znaczeniu królowania, o tyle żadna nie chce wejść pierwsza na arenę przyszłych tryumfów.
Gwelfy zasiadłszy na werendzie, jedli niby kolacyję, w istocie zaś przypatrywali się ze złośliwém zadowoleniem chodzącym po sali wyfraczonym gibelinom, których niecierpliwość dosyć wyraźnie się objawiała. Teraz zmieniły się role: widzowie poszli na scenę, aktorowie zajęli ich miejsca.
Przybyły wreszcie gospodynie balu, a między niemi prezesowa z panną Martyną. „Piękność sezonu” niezupełnie zasługiwała na tę nazwę owego wieczora. Twarzyczka jéj trochę nabrzękła od wiatru, była bardzo bladą, a oczy zazwyczaj pełne blasku, wydawały się jakby senne. Przytem była jakaś smutna, czy niezadowolona, widocznie niegrzeczne lustro musiało jéj powiedziéć, że mniéj dobrze wygląda.
Poeta, powiódłszy za nią wejrzeniem dłuższém niż ogon jéj gazowéj sukni, zwierzył się panu Gustawowi, że panna Martyna robi na nim teraz wrażenie podciętéj lilii, na co tamten odpowiedział bez ogródki, że to porównanie jest ni w pięć ni w dziewięć.
Doktorowa C. przeciwnie, wyglądała tak ładnie jak nigdy, to téż „Władeczek”, gdy ją na salę wprowadził, promieniał takiém uszczęśliwieniem, jak gdyby wszyscy pacyjenci kolegi B. raptem do niego przeszli.
— Żona pańska królową wieczoru! — rzekł mu pan Gustaw, gdy poczciwy doktor nazbierawszy w sali wiązkę pochwał na cześć swojéj małżonki, zjawił się na werendzie, zapewne po też same plony.
— Szkoda tylko, że tak krótko królować dzisiaj będzie — mówił daléj jeune premier. Północ już niedaleko, a o północy wszystko skończyć się musi, nieprawdaż?
— No, tak... niby tego.... oczywiście...
— Przynajmniéj tak każą przepisy! a wiadomo, jaki to czujny stróż przepisów z szanownego doktora dobrodzieja — kończył pan Gustaw z lekkim odcieniem ironii, za lekkim dla dobrodusznego eskulapa. — Pamiętacie panowie, jakto na przeszłym reunionie tańce szły ochoczo? Północ bije, a tu mazur w najlepsze. Wtém muzyka urywa. Co to ? Doktor nie pozwala. My w prośby... choćby kwadransik! Gdzietam! ani rusz. Trzeba się było rozejść. Otóż to mi sprężystość!
— Ho! ho! z naszego doktora rygorzysta jakich mało! — dorzucił pan Teofil. Napoleonowi go dać było! byłby go chyba w złoto oprawił, jak Boga kocham!
Władeczek mięszał się, słuchając tych pochwał, bo właśnie żona mu zapowiedziała, żeby nie bronił muzyce grać, choćby do rana, ze względu, że zabawa tak późno się rozpoczęła, że była prywatną i że wreszcie był to dzień samych wyjątków.
Doktorowi naturalnie argumenta te trafiły do przekonania, a teraz zdradzieckie podszepty wycieczkowiczów przedstawiły mu rzecz w zupełnie inném świetle.
— No, widzicie panowie, niby mnie tak nie wypada powiedzieć „koniec” i basta! Zabawa prywatna, to nie reunion: rozumiecie? — tłómaczył się zakłopotany — ale to zrobię, że moim pacyjentkom dłużéj niż do dwunastéj tańczyć nie pozwolę, o nie!
— Dobrze szanowny doktor zrobi! Jeszczeby się pochorowały — rzekł pan Gustaw, rad, że bądź co bądź dopiął celu, bo prawie wszystkie damy na sali były pacyjentkami sprężystego doktora C.
Naszym koroniarzom znudziło się wprędce przypatrywać zabawie, która pomimo wszelkich usiłowań galicyjanów szła jakoś opieszale. Zmęczone panie wymawiały się od tańca, orkiestra grała fałszywie i nie do taktu, bo artyści na dętych instrumentach zachrypli w górach, a skrzypicielom ręka drżała ze zmęczenia; jedném słowem, wszystko tak było, jak przewidział pan Gustaw.
Nie dziw więc, że młodzieniec ten podrósł jeszcze wyżéj w pojęciu własném i swoich towarzyszy, a uznanie tych ostatnich było tak wielkie, że za poradą pana Teofila postanowili ofiarować mu album pamiątkowe z wierszowaną dedykacyą, ułożoną przez poetę, w któréj zasługi jego miały być należycie uczczone.
Nazajutrz wprawdzie zapał ochłódł trochę, dowiedzieli się bowiem od Strzeczaka, że bal inaczéj się skończył niż zaczął, że po kolacyi tańce się ogromnie ożywiły, że kotylion był wspaniały i przeciągnął się do czwartéj zrana.
— O, safanduło! safanduło! — zawołał pan Gustaw, darząc tą nazwą doktora, którego sprężystość tak niedawno wychwalał.
Przez cały dzień o niczém inném nie mówiono, tylko o wczorajszych zabawach. Obie partyje prześcigały się w wychwalaniu swoich powodzeń.
Gwelfy opowiadali w obec gibelinów, że jak góry górami, nie było tak przyjemnéj i urozmaiconéj wycieczki, a gibelini opowiadali w obec gwelfów, że jak bale balami, nigdy się tak ochoczo i wesoło nie bawiono.
Zwycięztwo więc nie przechyliło się stanowczo na żadną stronę, ale pozwalało każdéj z osobna uważać siebie za tryjumfującą, a drugą za pobitą.
Najgorzéj na tém współzawodnictwie wyszła neutralna płeć piękna. Panna Martyna dostała okropnego bólu głowy ze zmęczenia, panna Jadwiga niemniéj strasznego bólu gardła z przeziębienia, doktorowa sforsowała sobie nogi, inne panie ponabawiały się katarów, chrypek, kaszlów, a doktor C. odwiedzając swoje pacyjentki, uroczyście zapewniał, że dopóki on tu ordynować będzie, dopóty wycieczki i bale w jednym dniu ze sobą się nie spotkają. Znając jego nieugiętość, możemy być pewni, że słowa dotrzyma.



III.
Znakomitość u wód.

Do szczupłéj liczby osób przebywających w kąpielach, wyłącznie dla leczenia się, należał pan Ewaryst K., z pozoru taka sobie pospolita kopia pospolitego typu ludzi, co nikomu wody nie zamącą i nikomu jéj nie oczyszczą, w istocie zaś człowiek wielkiéj nauki, wielkiego serca i cichych zasług, o czém mało kto wiedział i co mało kto ocenić umiał.
Panu Ewarystowi nie wiodło się w życiu, jak zresztą trzem czwartym mieszkańcom tego świata, ale sposób, w jaki znosił swoje niepowodzenia, był zaiste wyjątkowym. Skrzywdzony, nie upominał się nigdy o swoje prawa, zapoznany, nie skarżył się; pełen pobłażania dla bliźnich, gotów był raczéj przyczynę złego, jakie go spotkało, upatrywać w samym sobie, niż w przewrotności ludzkiéj. Owdowiawszy bezdzietnie w młodych jeszcze latach, już na resztę życia pozostał samotnym, dzieląc swe serce pomiędzy paru przyjaciół, stare manuskrypta i małe dzieci, z któremi pieścić się i bawić było jego najmilszą rozrywką.
To téż z całéj kąpielowéj załogi, dzieci były z nim w najbliższych stosunkach; reszta gości znała go tylko z widzenia i to pod nazwą: Emeryta, chociaż pan Ewaryst żadnéj emerytury nie pobierał, ale nosił długi tabaczkowy surdut, czarną jedwabną chustkę na szyi, czapkę z daszkiem i fular w kieszeni, wiadomo zaś, że jest to tradycyjonalny strój, w jaki od czasów Korzeniowskiego powieściopisarze ubierają wszystkich emerytów.
Przytém, jedna więcéj emerycka cecha: pan Ewaryst był bardzo systematycznym. Zrana, jeden z najpierwszych zjawiał się przy źródle, miarowym krokiem podchodził do otaczającéj je baryjery, wycierał swój kubeczek kawałkiem irchy, jaką w tym celu w kieszeni nosił i nadstawiając go podawaczce, mówił:
— Moja panienko, proszę cię, pięć uncyi ciepłéj wody.
Otrzymawszy żądaną porcyję, podnosił kubek do oka, aby się przekonać, czy poziom wody nie przechodzi wyrżniętéj na szkle kréski, poczém odstępował od baryjery, wypijał ciepły, niesmaczny napój drobnemi łykami, jakby delektując się nim, zagryzał go piernikiem zwanym całuskiem, wycierał znowu starannie kubeczek i szedł na promenadę odbyć półgodzinną przechadzkę, po któréj powtarzała się ta sama operacyja aż do czwartego razu.
Jakże więc patrzący na to, nie mieli go nazwać Emerytem!
W dwa dni po wycieczce i balu, pan Ewaryst, który o walce kąpielowych gwelfów i gibelinów wiedział jeszcze mniéj, niż politycy prowincyjonalnych miasteczek, wiedzą o planach księcia Bismarka, pan Ewaryst, mówię, siedział przy śniadaniu i czytał półgłosem list następującéj treści:
„Dawno już nie pisałem do ciebie, stary mój druhu; ale ty znasz moje zatrudnienia, ja znam twoją wyrozumiałość; tłómaczyć się więc nie potrzebuję. Szkodaby na to czasu, témbardziéj, że mam ci coś donieść. Wiész, jakie na mnie zrobił wrażenie twój list ostatni, w którym mi twój pobyt w X. opisujesz? Oto najprzód ogarnął mnie wstyd, że zwiedziwszy taki kawał świata, przypatrzywszy mu się ze szczytów Alp i Himalajów, nie znam jeszcze naszych gór ojczystych, a potém tak mi zapachniały te, jak je nazywasz smereki, że postanowiłem przyjechać do was na parę tygodni.
„Siedem lat, jak nie byłem w kraju, należy mi się to święto. Zachwalasz mi skuteczność wód tamtejszych; cieszę się, że ci pomagają, co do mnie, próbować ich nie będę; zdrów jestem zupełnie: jeżeli na co choruję, to chyba na nostalgiję, a tę pierwszy dźwięk mowy polskiéj uleczy. Zresztą potrzeba mi wypoczynku, ciszy, czego przy tylu stosunkach nigdziebym u wód ziemskich nie znalazł. Wierzaj mi, kochany Ewaryście, nieraz zazdroszczę ci, coś jest stokroć więcéj wart ode mnie, że się na tobie ludzie nie poznali i dają ci pokój. Ach! popularność, że nie powiem sława, bo to za szumny wyraz; popularność, to jest wieniec różany, którego ciernie wtedy się dopiéro poznaje, kiedy się go na głowę włoży! Znasz moje usposobienie, rozumiesz więc, czém są dla mnie te obiady, mówki, toasty, jakiemi mnie już aż do niestrawności nakarmiono.
„Jak student na wakacyje, tak ja cieszę się na te dwa tygodnie, które spokojnie, cicho, z tobą tylko, stary mój druhu, przepędzę. Nie chcę robić żadnych znajomości, dość mi będzie wiedzieć, że jestem między swemi, ale niech ci swoi o mnie nie wiedzą. Możeby mnie także jakim obiadkiem uraczyć chcieli! Niech to zostawią niemcom, którzy inaczéj swego uznania objawić nie umieją.
„Wysyłam ten list w wigilię mego wyjazdu, powitasz mnie więc zapewne nazajutrz po jego odbiorze. Najmij mi, proszę cię, mieszkanie w najbliższém sąsiedztwie twojego i nie wspominaj nikomu o moim przyjeździe. Do zobaczenia.
Twój
.......
Podpisane tutaj nazwisko należało do tych, których nie znać, byłoby wstydem dla każdego polaka. Było to nazwisko męża szerzącego zagranicą sławę narodu, którego był synem, nazwisko wypisane niezatartemi zgłoskami w złotéj księdze nauki, tym herbarzu umysłowego szlachectwa w dziejach literatury naszéj.
Uczony ten pisarz był szkolnym kolegą pana Ewarysta, a jak z jego listu wnosić można i przyjacielem szczerym. Odmienne koleje życia i dzieląca ich odległość nie osłabiły téj nici serdecznéj, łączącéj znakomitego profesora jednego z najpierwszych uniwersytetów niemieckich i sławnego szermierza pióra z cichym pracownikiem na niwie początkowego wychowania, bo pan Ewaryst popróbowawszy tego i owego, osiadł wreszcie na wsi i tam z własnych szczupłych funduszów i według własnego systemu otworzył i prowadził zakład pedagogiczno-rzemieślniczy dla ubogich i pozbawionych opieki dzieci.
Kto inny na jego miejscu, byłby wyrósł na wielkiego filantropa, ale rozgłos nie trzymał się pana Ewarysta, on téż na niego reklamowéj wędki zarzucać nie umiał; nie dziw więc, że oprócz kilku możnych osób, które mu w podtrzymywaniu materyjalnego bytu zakładu pomagały i tych, co z niego korzystali, nikt o jego dobroczynnéj działalności nie wiedział. Ale nie potrzebujemy ubolewać nad panem Ewarystem, bo on z tego powodu bynajmniéj na losy nie narzekał; teraz zaś po przeczytaniu listu przyjaciela, czuł się tak uszczęśliwionym, żeby mu tego uszczęśliwienia sam król mógł pozazdrościć.
We dwadzieścia cztery godziny potém, przed jego mieszkanie zajechała budka góralska, wyszedł z niéj mężczyzna lat średnich, szlachetnéj i znaczącéj postawy i... obaj przyjaciele padli sobie w objęcia. Dzień zleciał im jak jedna chwila na wspólnych przypomnieniach i opowiadaniach. Nikt im nie przerwał pożądanego sam na sam, a oni łudzili się nadzieją, że to tak zawsze będzie.
Nazajutrz wprawdzie ukazanie się pana Ewarysta na wodach w towarzystwie nieznajoméj osobistości, wzbudziło pewną ciekawość; ten i ów rzucił pytanie: „Kto to? kto to?” — ale nikt odpowiedzieć na to nie umiał; zresztą nie przypuszczano, ażeby emeryt mógł miéć takie znajomości, o któreby się dopytywać warto.
Aliści już przy śniadaniu, znakomity uczony przeglądając świeżo nadeszły „Czas”, wydał lekki okrzyk niezadowolenia i wytłómaczył go panu Ewarystowi, wskazując mu w gazecie następujący ustęp:
„W dniu dzisiejszym przybył do Krakowa nasz znakomity rodak, profesor ....... który acz oddalony od nas, niestrudzoną swą pracą na niwie ojczystego piśmiennictwa, daje dowody, że atmosfera uczonego niemieckiego świata nie zaszkodziła nam w jego pamięci. Z prawdziwą więc przykrością powiadamiamy czytelników, że miasto nasze nie będzie mogło przyjąć jak należy tak drogiego i rzadkiego gościa, bo profesor ..... już jutro rano udaje się do X., gdzie zamierza parę tygodni przepędzić. Szczęśliwe X!”
— Kto ich o to prosił! — rzekł uczony ruszając ramionami. — Anim przypuszczał, spotkawszy się w Krakowie z ...skim, że on mi takiego figla wypłata i naiwnie wyspowiadałem mu się dokąd jadę. Zresztą, śmiesznémby było, gdybym jak jaki monarcha tak troskliwie zachowywał incognito. Ale po cóż to zaraz drukiem ogłaszać! Co kogo obchodzi, gdzie ja parę tygodni przepędzę?
— Cóż chcesz — odparł pan Ewaryst z uśmiechem — jest to jeden z kolców tego różanego wieńca, o którym mi pisałeś.
W tym samym czasie u doktorów C. zgromadzone było bardzo liczne towarzystwo. Znajdowali się tam wszyscy nasi dobrzy znajomi i oba wojownicze stronnictwa i poeta i prezesowa z panną Martyną jeszcze trochę na głowę cierpiącą i stary litwin z panną Jadwigą, która jeszcze miała obwiązane gardło i wiele innych osób; były to bowiem imieniny pani domu, sutém śniadaniem obchodzone. Śliczna doktorowa przyjmowała powinszowania wpółleżąc na kozetce, z przyczyny sforsowanéj nogi, co w danym razie nie bardzo ją martwiło, gdyż czuła, że w téj pozie, wyglądała interesująco i powabnie.
Doktor, zagorzały polityk, skorzystał z zajęcia się gości jedzeniem i rozmową, by przystąpiwszy do okna, rzucić okiem na przyniesione dopiéro co gazety.
— Nowina, państwo! — krzyknął nagle uderzając ręką o „Czas”, tak silnie, że aż się wszyscy wzdrygnęli.
— Co takiego? — zawołano chórem.
— Byle tylko nie co złego — szepnęły strwożone damy.
— Oh! Władeczku — wymówiła z wyrzutem żona. — Jak mogłeś mnie tak przestraszyć?
— Przepraszam cię, aniołku, ale doprawdy... tak to na mnie spadło niespodziéwanie. Wiecie państwo kto tu przyjechał? Anibyście się domyślili. Słuchajcie!
I przeczytał im cały ustęp z „Czasu”, który tak popsuł humor uczonemu profesorowi.
— Więc on tu już jest! — zawołano, gdy umilkły pierwsze wykrzykniki zdumienia i radości.
— Od wczoraj.
— I my nic o tém nie wiemy!
— Czy go kto zna! Jak on wygląda?
Pokazało się, że nikt z obecnych nie ma pojęcia o powierzchowności uczonego, a byli i tacy między niemi pan Teofil, którzy mniemali, że znakomity ten mąż już od paru lat nie żyje i teraz dopiéro przeświadczyli się o swojéj pomyłce. Pan Wiktor tylko przypomniał sobie, że kiedyś stał z nim w jednym hotelu w Wenecyi, ale go nigdzie, nawet na schodach nie miał szczęścia spotkać.
— Może to ten, który na wodach chodził z Emerytem — poddała panna Martyna.
— Zkądżeby znów Emeryt był z nim w takiéj przyjaźni!
— Ten to pewno taki sam Emeryt jak on. Zajechał prosto do niego i ciągle razem siedzą — rzekła dama zwana panią sędziną, która zawsze najdokładniéj wiedziała, co wszyscy goście w X. robią.
— Jednak oprócz niego nie widzieliśmy dziś żadnéj obcéj twarzy — zauważył pan Gustaw, rad, że może poprzéć pannę Martynę.
— Zaraz się dowiemy! — zawołała z tryumfem doktorowa — przypominam sobie, że portret jego był w tegorocznym kalendarzu. Władeczku, podajno kalendarz.
Jeden rzut oka na drzeworyt przekonał towarzystwo o trafności domysłu pięknéj ukrainki. Były to te same, spokojne, regularne rysy, to samo rozumne, przenikliwe spojrzenie, ta sama twarz już niemłoda, ale pełna życia, jaką dziś obok tabaczkowéj postaci Ewarysta widziano.
— Proszę, ktoby się spodziewał!
— Emeryt w przyjaźni z wielkiemi ludźmi, no, no.
— Teraz, moi państwo — zaczął doktor, gdy się nieco uciszyło — nie można przecież udawać, że nie wiemy, kogo u siebie mamy.
— Nuturalnie![3] naturalnie!
— Uważaliście państwo, co „Czas” pisze, jak Kraków żałuje, że go nie może należycie ugościć i tam daléj. To nauczka dla nas, żebyśmy wiedzieli co zrobić.
— Jakbyśmy sami domyślić się tego nie mogli — wtrącił z pewną urazą pan Gustaw.
— Ten „Czas” myśli, że wszystkie rozumy pojadł. Nie lubię tego pisma — dodał pan Teofil, który go nigdy nie czytał.
— Oczywiście — mówił daléj doktor. — Témbardziéj trzeba wystąpić co się nazywa. Zaraz oto ustanowimy komitecik; pan senator dobrodziéj, pan marszałek (zwrócił się do dwóch poważnych wiekiem i tytułem jegomościów), panowie także będą łaskawi (te słowa stosowały się do panów Wiktora i Gustawa). Dziś o trzeciéj odbędziemy posiedzenie — jeżeli wola w mojéj kancelaryi — bardzo proszę!
Nowo kreowani członkowie nowego kreowanego komitetu, kłaniali się z powagą na znak zgody, a panie zarzuciły ich w jédnéj chwili mnóstwem rad i pomysłów tyczących się zamierzonéj uroczystości.
Nim wybiła trzecia, wiadomość o przyjeździe sławnego człowieka, przebiegła całe X. od końca do końca. Ciekawi krążyli około mieszkania pana Ewarysta, w nadziei, że zobaczą, jak wygląda znakomitość — ale napróżno, bo uczony profesor wraz z przyjacielem wyszedł na cały dzień w góry, nie domyślając się, jaki na niego tymczasem knuto spisek.
— Szanowni panowie! — zagaił uroczyście doktor C., gdy komitetowe ciało obsiadło stół w kancelaryi z odpowiedniém skupieniem — zebraliśmy się tutaj, aby obradować nad sposobem, w jaki najlepiéj i najgodniéj uczcić możemy naszego znakomitego gościa. Pozwoliłem sobie zabrać głos pierwszy, jako poniekąd z urzędu mego, gospodarz téj miejscowości zaszczyconéj obecnością chluby naszego, że tak powiem kraju, ale zabrałem go po to jedynie, by prezydenturę naszego posiedzenia zdać w ręce najszanowniejszego pana senatora, którego wiek i zasługi dają mu, że tak powiem, niezaprzeczone prawo do tego pierwszeństwa.
— Brawo! — zawołali wszyscy, oprócz pana senatora.
Ten powstał i w długiéj przemowie oświadczył, że zaszczytu tego przyjąć nie może, ponieważ on słuszniéj daleko należy się czcigodnemu panu marszałkowi; pan marszałek zaś równie szeroko rozwiódłszy się nad własną maluczkością, stanowczo się od piastowania téj godności uchylił; na co pan Wiktor wniósł, aby dla zadowolenia stron obu, prezydenturę oddać szanownemu doktorowi i tak się wreszcie stało.
Doprawdy, widząc tych ludzi certujących się o taką drobnostkę, pomyśléć można było, że tu chodzi o przyjęcie jakiegoś ważnego posłannictwa zobowiązującego na całe życie.
— Mojém więc zdaniem — zaczął znów doktor — mojém więc zdaniem, należy przedewszystkiém powitać naszego, że tak powiem, znakomitego gościa, czegośmy dotychczas, nieświadomi będąc jego przybycia, nie uczynili.
— Tak, tak, przedewszystkiem należy go powitać
— Ale jak?
Nastała chwila milczenia.
— Wyprawić mu jutro rano kantatę pod oknami, ozwał się pan senator, lubownik muzyki.
— Doskonale!
— Albo, gdy się pokaże na wodach, otoczyć go kołem i niechby, który z nas palnął mówkę w imieniu wszystkich — rzekł pan marszałek, wielki zwolennik oracyi.
— Wybornie! Teraz pytanie co wybrać?
— Połączyć jedno z drugiém — wtrącił pan Gustaw — najprzód kantata, potém mówka.
— Przepysznie! — zawołał uradowany doktor. Lepiéj nie można. To więc rzecz ułożona. Pan senator rozpowié muzyce, co tam grać mają, a u pana marszałka mówki sypią się jak z rękawa. Idźmy daléj. W południe, my wszyscy jak tu jesteśmy, pójdziemy do jego mieszkania zaprosić go w imieniu całego X. na obiad. Boć chyba panowie nie macie nic przeciwko obiadowi. Obiad, że tak powiem, to najwłaściwsza forma, dla okazania... tego... niby...
— Tak, tak — potwierdził marszałek. — Obiad z mowami!
— I z muzyką! — dorzucił senator.
— A czy nie lepiéj będzie, zamiast obiadu urządzić rodzaj kolacyi i połączyć ją z zabawą tańcującą — zabrał głos pan Gustaw. — Panie chętniejby w tém wzięły udział.
— Słuszna uwaga — rzekł doktor.
— Pozwolę sobie nadmienić — wtrącił pan Wiktor — że według mego zdania, tańce ubliżałyby niejako poważnemu charakterowi téj uroczystości.
— I to słuszna uwaga — przyznał nieco zakłopotany eskulap.
— Niech więc będzie zabawa bez tańców — zaproponował rozjemczo marszałek. — Wieczorem istotnie wszystko świetniéj się przedstawia.
— A gdyby tak pan Anatol skomponował jaki wiersz na cześć naszego gościa i wypowiedział go przy stole? Cóż panowie na to? — zapytał doktor, widocznie rad ze swojego pomysłu.
— Ma się rozumiéć, koniecznie! Trzeba mu to zaraz powiedzieć.
— A może i panna Kamilla coś napisze? — zagadnął senator.
— To, to, to — wykrzyknął doktor. — Panie Wiktorze dobrodzieju, pan co znasz dobrze te panie, bądź łaskaw pójść do nich zaraz po sesyi i uprosić pannę Kamillę. Świetnie! świetnie! dwie mowy wierszowane, przynajmniéj ze cztery prozą... Teraz na gwałt zbierać podpisy... Składka tylko po sześć guldenów, żeby ściągnąć jaknajwięcéj osób.
— Damy połowę — przerwał zawsze pełen galanteryi dla płci pięknéj pan Gustaw.
— No, tak, damy połowę. Jutro zaraz po wodach, panowie, druga sesyjka, jeżeli łaska. Ułożymy menu stosownie do liczby podpisów, naznaczymy miejsca, gdzie kto ma siedzieć... porządek toastów... O! będziemy miéć dużo do roboty!
— Więc stanęło na kolacyi?
— Tak, tak, kolacya i to jutro. Dłużéj zwlekać nie można.
Ach! Boże jedyny, co się ten biedny komitet nie nabiegał dnia tego! Do późnego wieczora, gdzie się było ruszyć, tam się zjawiał któryś z członków z listą w ręku; zatrzymywał przechodnia czy to znajomego, czy nieznajomego i zaczynał mu coś wykładać. W rezultacie przechodzień dobywał sześć guldenów z portmonetki, członek zapisywał jego nazwisko i spieszył daléj.
Pan Gustaw jednak przedewszystkiem udał się do mieszkania poety i zastał go pochylonego nad arkuszem papieru, z włosami dziwnie najeżonemi; rzekłbyś, że je tak natłok myśli uwijających się po głowie wieszcza poburzył, lecz były to tylko jego palce, które co chwila w czarnych swych kędziorach zatapiał, a to by dopomódz natchnieniu, nie mogącemu się przez tę gęstwinę przedostać.
— Dajno pan pokój téj bazgraninie — ozwał się protektor ojczystéj literatury — i pisz co innego. Musisz jutro koniecznie wiersze jakieś przy kolacyi powiedziéć! Uważasz pan, wiersze na cześć naszego gościa. Tak uradzono na posiedzeniu i wszyscy się tego po panu spodziewają.
— Panie! — odparł uroczyście dumny syn Apollina — poezyja nie przychodzi na zawołanie. Byłbym więc zapewne zmuszony zawieść oczekiwania ogółu, gdyby nie to, że myśl ta pierwéj mi już błysnęła. Przybycie tego męża, którego poznać było mojém marzeniem, wzruszyło mnie i właśnie zastałeś mnie pan przelewającego uczucia moje na papier.
— Tém lepiéj.
— Mogę więc — kończył z godnością poeta — zrobić tylko to ustępstwo dla komitetu, a głównie dla pana, że zamiast prywatnie, jak miałem zamiar, publicznie wynurzę moje uznanie dla znakomitego brata po piórze.
Jednocześnie pan Wiktor pukał do drugich drzwi polskiego Parnasu (o! biedny Parnasie) i jak umiał najkwieciściéj prosił pannę Kamillę, by użyczyła iskry talentu dla opromienienia całéj uroczystości tą podniosłą aureolą, która... i t. d.
Panna Kamilla rumieniła się i niby wzdragała, ale panna Kamilla (zresztą bardzo milutkie i ładniutkie dziewczę), oprócz wielkiéj wady tworzenia wierszy, miała drugą jeszcze większą popisywania się niemi, pan Wiktor więc nadziei nie tracił.
— Niechże pani dobrodziejka słowem swojém poprze nasze prośby — mówił zwracając się do matki téj poetycznéj latorośli.
— No, Kamileczko, napisz wierszyk — rzekła mama, takim tonem, jakimby powiedziała: No, Kamileczko, nasmaruj bułkę masłem.
— Ależ, mamo, doprawdy! — ja... ja nie potrafię... w obec tylu osób... ach! nigdy!
— Ależ, panno Kamillo!
Wreszcie po długich naleganiach, lękliwa poetka obiecała, że spróbuje.
— Co to jest? — zapytał nazajutrz rano znakomity pisarz, rozbudzony dźwiękami muzyki, która pod jego oknami wygrywała uroczystego marsza.
— To zwyczaj tutejszéj orkiestry witania nowo przybyłych gości — objaśnił pan Ewaryst, który wypiwszy już dwa kubki, wstąpił właśnie do przyjaciela, aby go zabrać ze sobą na promenadę.
— Jakże smaczno spałem — mówił przeciągając się uczony. Posłużyła mi wczorajsza przechadzka. Gdyby nie ci muzykanci, nie byłbym się jeszcze obudził. Proszę cię, Ewaryście, wynieś im guldena i niech sobie idą.
Pan Ewaryst skierował się ku drzwiom, lecz nagle stanął zdziwiony.
Za oknami ozwał się chór kilku głosów męzkich, trochę ochrypniętych, lecz dość zgodnych, śpiewających jakąś pieśń, któréj słów trudno było rozróżnić!
— Oh! oh! — zawołał pan Ewaryst — to już nad zwykły program. Trzeba się dowiedzieć.
Wyszedł i wnet powrócił, oznajmiając, że muzyka pieniędzy wziąść nie chce, jako przysłana od całego X... dla powitania sławnego gościa.
— Zaczyna się! — zawołał uczony z przestrachem. — Oh! ten „Czas!”
W kwadrans potém obaj przyjaciele stali przy źródle, przy którém tłok był niezwykły i pan Ewaryst namawiał właśnie profesora, by chociaż na skosztowanie wypił kubek téj wybornéj wody, gdy obstąpiono ich ciasném kołem (każda z pań trzymała bukiet w ręku) i nim się opamiętali, już marszałek wypalił krótką, jędrną mówkę, już się sypały kwiaty, a okrzyki: „Niech żyje!” trzęsły ścianami zdrojowego namiotu.
Było w tém wszystkiém tyle prawdziwego zapału i serdeczności, że uczony, acz wróg wszelkich owacyj, tą wszakże przejęty został do głębi.
Widok tylu bratnich twarzy, dźwięki ojczystéj mowy, za którą tęsknił, wzruszyły jego zacną duszę. Ta trocha kwiatów na rodzinnéj ziemi wyrosłych i ręką rodaków rzuconych, milszą mu była, niż wszystkie ordery i dyplomy na niemieckich pargaminach pisane. Głos mu drżał, gdy ściskając rękę marszałka, dziękował otaczającym go za te dowody życzliwości; co zaś się tycze pana Ewarysta, ten dobywszy fular, obcierał nim oczy, rozrzewniony tryumfem przyjaciela.
— Dobrzy ludzie — rzekł uczony, gdy odbywszy pielgrzymkę po promenadzie, podczas któréj oczy wszystkich zwracały się na niego, znalazł się znów sam na sam ze swym starym druhem. Poczciwi ludzie! Ujęli mnie tém powitaniem od serca. Ale mam nadzieję, że na tém poprzestaną.
Atoli godzina dwunasta i zjawienie się pięciu komitetowców przekonało go nie po raz pierwszy zapewne, że między nadziejami a ich ziszczeniem głęboka leży przepaść.
— W istocie, szanowni panowie — rzekł biedny uczony, dowiedziawszy się z wymownych ust marszałka, że go czeka to, czego się najbardziéj lękał — musicie mnie miéć za bardzo niewiernego Tomasza, skoro po przyjęciu, jakiego dziś rano doznałem, chcecie mnie jeszcze przekonywać, że mi jesteście radzi. Po cóż ta uczta, ten wieczór..,
— Czcigodny panie — przerwał marszałek — to dla nas największe szczęście, że cię możemy po staropolsku ugościć.
— O, tak! to dla nas największe szczęście — powtórzyli inni.
— Chyba — pomyślał uczony — bo, że nie dla mnie, to pewno.
— Zechciéj tylko, czcigodny panie — ciągnął daléj marszałek — wyrozumiałém sercem podzielić z nami tę skromną biesiadkę i zapomnij przy niej o tych świetnych festynach, któremi cię gdzieindziéj podejmują. Rozumiemy dobrze, że liche objawy naszego uwielbienia nie są ciebie godne, ale...
Uczony nie dał mu dokończyć.
— Panie marszałku — rzekł żartobliwie — powinienbym się rumienić, a o to w moim wieku już trudno. Czujecie to zapewne, że każdy dowód życzliwości ziomków, choćby niezasłużony, musi być drogim; po cóż więc te słowa? O jedno was tylko proszę; chciejcie zaprosić także mego przyjaciela, pana Ewarysta K., bo najmilszemi dla mnie są te wrażenia, które z nim podzielić mogę.
— W téj chwili pójdziemy do niego — zapewnił senator.
Pan Ewaryst, który jako żywo nie był nigdy przedmiotem osobliwych względów, zmięszał się prawie, widząc wchodzące do siebie komitetowe ciało, a gdy mu marszałek cel przybycia przedstawiał, nie wiedział, po prostu, co ma ze sobą robić.
— Zkądże ja? zkądże ja? — mówił zakłopotany. — Że jestem przyjacielem wielkiego człowieka, to moje szczęście, a nie powód, żeby mnie za to honorowano. Nie, nie, panowie łaskawi, oceniam wasze dobre chęci, ale z nich korzystać nie mogę w żaden sposób. Na wieczorze będę, a jakże, gdzieżby mogło być inaczéj, lecz na takich warunkach jak wszyscy zgromadzeni. Panowie pozwolicie, że oto zaraz na wasze ręce cząstkę moją złożę.
Komitetowcy naturalnie oburzyli się bardzo, lecz pan Ewaryst, choć niby taki cichy i pokorny, był człowiekiem żelaznéj woli; co raz postanowił, od tego nie odstąpił i teraz téż uprosić się nie dał.
— Harda sztuka! — rzekł marszałek, gdy wyszli od niego z sześciu guldenami więcéj w kieszeni. — Nie chce być szczurem na ołtarzu.
— Podoba mi się! — dodał pan Gustaw. — Nigdybym się tego po takim emerycie nie spodziewał.
— Pozory często mylą — zauważył sentencyonalnie doktor.
Przez cały ten dzień czuć było coś niezwykłego w kąpielowéj atmosferze. Biegano, spieszono, potrącano się wzajemnie. Jeżeli rozmawiano, to tylko o wieczornéj uroczystości. W sklepach i u fryzyera było jak na jarmarku; w hotelu „Pod kasztanami” służba traciła głowę; wszędzie po domach szyto, prasowano, przymierzano suknie. Na poobiednich wodach promenada świeciła pustkami. Poety i panny Kamilli od rana żadne ludzkie oko nie widziało.
Za to wieczorem ruch wszędzie ustał, by się skupić w wielkiéj restauracyjnéj sali. Przedstawiała się ona wspaniale oczom niepowołanych, którzy w zbitych gromadach stali za oknami. Na jednéj ścianie, wśród poschniętych już trochę świerkowych festonów — świadków kawalerskiego balu — jaśniała świeżo uwita olbrzymia cyfra solenizanta.
Różnobarwny sznur biesiadników opasywał z obu stron ustawione w podkowę stoły, błyszczące jak mozajka od sreber, kwiatów, porcelany i kryształów.
Na wszystkich twarzach malowało się niecierpliwe oczekiwanie, wszystkie oczy zwracały się to ku drzwiom, to ku pustemu pośrodku miejscu. Poeta bledszy niż zwykle, poprawiał biały krawat i milczał jak grób. Panna Kamilla różowsza niż zwykle, wachlowała się gorączkowo.
Nareszcie, przy dźwiękach muzyki, uczony solenizant wszedł na salę, wprowadzony przez komitet i zajął honorowe miejsce pomiędzy dwoma najstarszemi matronami z całego towarzystwa.
W tejże chwili służba wniosła półmiski: rozpoczęła się uczta.
Po pierwszém daniu powstał marszałek z pełnym kielichem i ozwał się w następujące słowa:
— Czcigodny mężu! Powtarzać, żeś jest wielki, wyliczać twoje zasługi, byłoby tém samém, co dowodzić, że słońce świeci, że gwiazdy dopiéro wieczorem ukazują się na firmamencie. Wié o tém kraj cały; wié o tém cała Europa. Przeto nie w tym celu głos mój podnoszę; ja tylko pozwalam sobie być lichym tłómaczem uczuć, jakie nas wszystkich tu zebranych ożywiają. Szczęśliwy! kto do wspomnień swojego życia zaliczyć może tę chwilę, w której dotknął twej ręki, co tyle drogich pereł do skarbca naszego ducha dorzuciła, w któréj usłyszał twój głos, co zawsze w imieniu prawdy i dobra ogólnego przemawia. My wszyscy teraz temi szczęśliwemi nazwać się mamy prawo; przyjm więc, czcigodny mężu, nasze za to podziękowania i życzenia, aby jeszcze i ci co po nas przyjdą, szczęścia tego zaznać mogli. Żyj nam jak w najdłuższe lata!
— Wiwat! — zawołano przeciągle.
Posypały się brawa, zabrzękły kieliszki, światła kinkietów drżały w rozkołysaném gwarem powietrzu. Krótka, pełna prostoty, odpowiedź uczonego na mowę marszałka, dolała jeszcze oliwy do ognia — nie było granic powszechnemu entuzyazmowi.
Służba tymczasem zmieniała talerze, a po chwilowéj przerwie podniósł się pan senator.
Biesiadnicy spojrzeli po sobie z uśmiechem, wiedziano bowiem ogólnie, że krasomówstwo senatora wiele pozostawiało do życzenia.
— Przezacny gościu! — zaczął odchrząknąwszy — gościu przezacny — powtórzył macając się po kieszeni, w któréj szeleściał rękopism przemowy. — Jest to w istocie chwila uroczysta... chwila na zawsze pamiętna... chwila nigdy, nigdy nie zapomniana... Hm! hm! takich chwil niewiele jest w życiu, bo życie niebyłoby tém czém jest... to jest ciernistą pielgrzymką, gdyby się z takich chwil składało. Takie chwile są tém dla duszy człowieka, czém oazy na pustyniach dla strudzonego wędrowca. W takich chwilach...
Tu senator zająknął się, a któryś ze słuchaczów szepnął swemu sąsiadowi:
— Czy on nigdy z tych chwil nie wybrnie?
— W takich chwilach — ciągnął daléj mówca dobywając z kieszeni rękopism i trzymając go na pogotowiu — w takich chwilach poznajemy dopiéro, jak mowa nasza jest ubogą....
— Jak dla kogo — poszepnął ktoś z boku.
...jak napróżno szukalibyśmy w niéj wyrazów dla odmalowania, dla... dla opisania tego wszystkiego, co wtedy czujemy, doznajemy i myślimy. Wtedy słowa zamierają nam na ustach, plączą się i... — i senator jakby na poparcie téj prawdy tak się rzeczywiście zaplątał, że musiał zajrzeć do rękopismu, by w nim wątek swéj elokwencyi odnaleźć — i musielibyśmy wyrzec się nadziei, że zrozumianymi będziemy, gdyby nie to pocieszające przekonanie, że ten co nas słucha, odgadnie, pojmie i niedopowiedziane w duszy dośpiewa, jak to nasz wielki powiedział Adam. (Ten zwrot musiał się wydawać bardzo szczęśliwym i spojrzał po obecnych, jakby chciał powiedzieć: — a co?).
Długo jeszcze w ten sens prawił pan senator, jąkając się i zaglądając od czasu do czasu w rękopism, a biédny uczony stał jak na rozpalonych węglach i przykro mu było, że dla niego ktoś drugi narażał się na śmieszność.
Po senatorze zabrał głos doktor C., również nie bardzo z Demostenesem współzawodniczyć mogący; doktor C. skończył, zaczął adwokat B., po adwokacie jeszcze ktoś inny. Uczonemu już kolana drętwiały, a gdy po wysłuchaniu piątéj mowy siadał, posłał przez stół panu Ewarystowi spojrzenie zdjętego z tortur męczennika.
Nie był to jednak koniec.
Roznoszone w téj chwili lody i kremy, nie miały być jedynym deserem téj pamiętnéj uczty; wraz z niemi przyszła koléj na duchowe przysmaki wysmażone w poetycznych mózgach Anatola Wiesława i panny Kamilli.
Ta ostatnia, czując zbliżającą się stanowczą chwilę, jeszcze żywiéj zaczęła poruszać wachlarzem i dała znak spoglądającemu na nią wymownie panu Wiktorowi, że chce naostatku przemówić.
Wtedy podniosła się zwolna melancholijna postać wieszcza, wstał po raz szósty z rezygnacyją uczony i wśród powszechnego milczenia zabrzmiały następujące strofy:

Zawieszone w wszechświecie zagadki wszechbytu,
Szumem skrzydeł swych mrożą kolumny dziejowe,
Geniusz wieku powstaje i mieczem z błękitu
Rozcina topiel, w któréj — drzemią mary nowe.

Młot przeznaczeń uderza w narodów pierś hardą,
Akord splątany dzikiém odzywa się echem —
Jak wodospad spieniony wre bólem i wzgardą;
W łzach poczęty — piekielny zgrzyt spowija śmiechem.

Geniusz słucha, i z tego chaosu dobywa
Dźwięki prawd światowładnych — rzuca je w ofierze
Tłumom ciemnym — rozpala płomienne ogniwa
I złotą strzałą stare przeszywa przymierze.

Cześć tobie wielki mężu! Tyś jest tym geniuszem
Rozskrzydlony, strząsając rdzę ducha ciemnoty;
Świecisz nam jak meteor twoim pioropuszem
I piorun wiedzy ciskasz w bladą twarz ciemnoty.

Imię twe w urnę przyszłych rzucone stóleci,
Światłokręgiem obejmie potomności skronie,
Spopieli żary, targnie duchami — i wzleci
Jak orzeł śmiały, gwiazdą w wieczności zapłonie.

Wieszcz umilkł.
— Co to było? — szepnął z komiczném przerażeniem jeden z obecnych do swego sąsiada, mężczyzny w średnim wieku, o rozumnym, lekko ironicznym wyrazie twarzy.
— To była poezyja przyszłości — odpowiedział tamten z równie komiczną powagą, korzystając z powstałej znowu wrzawy oklasków i wiwatów. — Szumna, brzmiąca, ale sensu w niéj jak harmonii w muzyce Wagnera, nie szukaj!
— Pan Anatol, to jednak dzielna głowa! — rzekł półgłosem pan Gustaw do pana Teofila. Z jaką on to siłą powiedział! Ma talent, o, ma! — dodał mecenas literatury z uznaniem.
— Niech zginę, jeżeli choć słowo z tego wszystkiego zrozumiałem — wyznał szczerze pan Teofil i tym razem ta ciasnota pojęcia nie przynosiła mu żadnéj ujmy, bo całe audytoryum było w tém samém położeniu; uczony nawet, choć niby umysł wyższy, nie zdołał wspiąć się na te wyżyny, po których bujała niekłamana muza Anatola Wiesława.
Dowiedział się wprawdzie, że jest „meteorem”, posiada „pióropusz”, że „imię jego rzucone w urnę stuleci”, ma być naprzód „światłokręgiem”, potém ma się stać „orłem białym” i ostatecznie jako taki „płonąć gwiazdą w wieczności” — ale proroctwa te razem wzięte, były tak zawiłe, że nie był pewny, czy powinien cieszyć się tém czy smucić.
A mglisty bard stał z utkwionemi w niego oczyma, jakby się spodziewał, że „geniusz” poznawszy w nim bratniego ducha, otworzy mu ramiona, ale „geniusz” skłonił się tylko i usiadł, po to, by wnet znowu wstać po raz siódmy i ostatni.
I jakże wstać nie miał, kiedy ujrzał przed sobą stojącą tę, przed którą klęka kolano mężczyzny: kobietę! Kobieta była młodziutką i twarzyczką przypominała dziecko; miała grzywkę nad czołem, wachlarz w ręku i ubiorem przypominała lalkę, a gdy przemówiła, pokazało się, że chce także przypominać... poetkę. O ile to ostatnie udało się pannie Kamilli, niech na to jéj własne odpowiedzą rymy.

O wielki mężu! Twoje czyny
Słusznie jednają ci wawrzyny.
Pozwól więc, że ja w pokorze
Jeden do nich listek dołożę.
Jestem ja jeszcze słaba ptaszyna,
Co swoich skrzydeł próbować poczyna,
Jedną z mych pierwszych piosnek ci daję,
Weź ją ze sobą w dalekie kraje.
Wiem, że świergot swojskiego wróblika,
Milszym ci, niż śpiew obcego słowika!
Bo ty nas kochasz — twe życie całe
Daje nam tego dowody stałe;
Ty nam do szczęścia torujesz drogi
I los nam słodzisz częstokroć srogi:
My za to wdzięczność dla ciebie mamy
I hołdy tobie z serca składamy.
Przyjm je i zachowaj w twéj pamięci:
Nie patrz na czyny, tylko na chęci!

Tak téż i zrobił uczony, bo inaczéj byłby, doprawdy, w trudném położeniu. Ale panna Kamilla miała jak najlepsze „chęci,” o czem świadczył jéj drżący głosik i świecące wzruszeniem oczy; więc nie pozostawało mu nic innego, jak zachowując należne płci pięknéj względy, zbliżyć się do niéj i uścisnąć na podziękowanie rączkę zarumienionéj poetki, którą ta uprzejmość przejęła niewymowném szczęściem. Obecni, naturalnie, klaskali w ręce, bo to jest chroniczna choroba występująca po każdym popisie, zwłaszcza młodéj i ładnéj panny, a że już wstawano od stołu, więc ci i owi zbliżali się do „swojskiego wróblika” i prawili mu komplementa, których zarazki również chronicznie panują w salonowéj atmosferze.

— Ślicznie panno Kamillo, ślicznie! — zawołał pan senator. — Jabym tak nie potrafił.
Nie znaczyło to powiedzieć wiele, jeżeli weźmiemy pod uwagę mowę pana senatora. Nieprawdaż?
— Pani nas oczarowałaś! — zawołał pan Wiktor.
— Prawdziwie panieński wierszyk — dorzuciła prezesowa — śliczny... wiosenny, jak sama autorka.
Autorka spuszczała oczki, mama jéj kryła za wachlarzem rodzicielską dumę, co widząc jedna z pań starszych, nie należąca do pochwalnego chóru, rzekła swojéj sąsiadce, także zdaleka się trzymającéj:
— I moja córka napisała wierszyk z okazyi dzisiejszéj fety, ale jabym jéj nigdy nie pozwoliła występować publicznie. To nie jest wcale rola dla kobiety: wcale! Skromna panienka nie powinna tak zwracać na siebie uwagi. Za moich czasów inaczéj nas chowano.
— To prawda! — potwierdziła tamta. — Ja, proszę pani, pamiętam, miałam już ośmnaście lat, a jeszcze nie wiedziałam jak się pisze „mężczyzna” czy przez ż czy przez sz. Taka to była obyczajność w owych czasach. A dziś!
— Zresztą, kochana pani, niech się już sobie popisują kiedy chcą, ale żeby było z czém. Między nami mówiąc, wierszyk panny Kamilli ani się podał do tego co napisała moja córka. Kiedy, to go przeczytamy, tak, w najbliższém kółeczku. Anielciu, czyś ty przepisała na czysto ten wierszyk? — dokończyła szanowna matrona zwracając się do swojéj skromnéj córeczki.
— Przepisałam, proszę mamy.
— To jutro rano trzeba go posłać profesorowi. Niechże wié, że i tacy, co się nie popisują, także coś potrafią.
— Dobrze, proszę mamy.
— Zlituj się Ewaryście — mówił tymczasem uczony korzystając z chwilowego zamięszania i odchodząc z przyjacielem w głąb sali — czyby się tak nie można wymknąć niepostrzeżenie. Upadam ze znużenia i z nudów.
— Daj pokój: obrażą się.
— Najszanowniejszy profesor pozwoli przedstawić sobie pana konsyliarza R. — ozwał się doktor, dopędzając ich z jakimś drugim jegomością.
— Będzie mi bardzo przyjemnie — rzekł uczony podając dłoń nowemu znajomemu.
Ten pochwycił ją oburącz, wstrząsnął nią kilkakrotnie, wpatrując się przytém z natężeniem w twarz wielkiego męża, jak gdyby chciał w pamięci wyryć jego rysy, ukłonił się głęboko i odszedł nie powiedziawszy ani słowa.
— Czego ten człowiek chciał odemnie? — zapytał uczony z osłupieniem, widząc, że nikt go oprócz pana Ewarysta nie słyszy, bo i doktor ulotnił się także, zapewne, aby mu znowu kogoś przyprowadzić.
— Chciał doznać tego szczęścia, o którém mówił marszałek i rękę twoję uścisnąć — odparł seryo pan Ewaryst. — Musi być poczciwy człowiek, a że nie złotousty, to nie jego wina. Lepiéj, że milczał, niżby miał co niedorzecznego powiedziéć.
— Oh! masz słuszność! — przyświadczył uczony, otrząsając się na wspomnienie niektórych oracyj.
— Mam zaszczyt przedstawić czcigodnemu profesorowi pana P., obywatela z Królestwa.
— A... bardzo mi miło!
— Pan profesor dobrodziéj na długo do nas? — zagadnął obywatel po chwili milczenia, nie mogąc widać znaleźć bardziéj zajmującego pytania w swoim konwersacyjnym repertuarze.
— Nie wiem sam jeszcze.
— Cóż tam w Niemczech słychać, panie dobrodzieju? Od pana profesora dobrodzieja najlepiéj się dowiedzieć możemy. Ciekawa rzecz, co téż Bismark o nas myśli?
— To zgadnąć trudno — odparł uczony, ledwo mogąc powstrzymać się od śmiechu.
— Otóż to! Ale to mnie bardzo cieszy, że pan profesor dobrodziéj, taki genialny człowiek, taka europejska znakomitość, to powiada, bo i ja tak samo mówię. W naszéj okolicy...
— Profesor szanowny pozwoli — przerwał marszałek nadchodzący w téj chwili z jakąś nową osobistością.
Nastąpiło przedstawienie, przy którém towarzysz marszałka oświadczył, że zaszczyt ten przejmuje go niewymowną radością i wślad za tém spytał, czy pan profesor pracuje teraz nad jakiém nowém arcydziełem.
Odpowiedź na tego rodzaju zagadnienia bywa dosyć kłopotliwą, to téż pytający, jakby uwzględniając to, nie czekał na nią i postawił nową kwestyę, tym razem w formie podziwu nad niestrudzoną działalnością pana profesora.
— A ci czego chcieli? — rzekł prawie z rozpaczą uczony, gdy po niejakim czasie uwolnił się od obu natrętów.
— Ci chcieli porozmawiać ze znakomitością — odpowiedział z uśmiechem pan Ewaryst, aby się tém późniéj pochwalić mogli! Cóż chcesz? słabostki ludzkie!
— Hrabina X. prosiła mnie, aby ją z szanownym profesorem zapoznać — zawołał doktor nadbiegając z pośpiechem. — Siedzi ot tam, pod oknem. Szanowny profesor pozwoli, że go do niéj zaprowadzę. Bardzo dystyngowana dama!
Szanowny profesor westchnął tylko w duchu i powiedziawszy sobie: „Ha! róbcie już dziś ze mną, co wam się podoba,” pozwolił zaprowadzić się nietylko do hrabiny X., ale i do bankierowéj Y. i do pani sędziny i do pani radczyni i do pani prezesowéj; kłaniał się, podawał rękę, słuchał, odpowiadał i tym sposobem spłacał dług całemu zgromadzeniu, które wyprawiwszy mu owacyę, uważało, iż ma prawo eksploatować go za to na rzecz swéj ciekawości lub próżności.
I pan Ewaryst zaczął także poznawać, jak smakuje popularność. Ci wszyscy, którzy przez kilka tygodni mijali go obojętnie jako „Emeryta,” uczuli teraz gorącą chęć zawiązania stosunków z „przyjacielem wielkiego człowieka.” Rzecz prosta! mógł się na co przydać, bo wszakże przez świętych trafia się do Pana Boga.
— Nareszcie! — pomyślał uczony, gdy wypiwszy do dna kielich towarzyskich rozkoszy, ujrzał się odgrodzonym od reszty świata czterema ścianami swego pokoju. — Teraz już chyba po wszystkiem!
I w przekonaniu tém zasnął spokojnie.
Nazajutrz ledwo zdążył wstać, zapukano do drzwi. Nie był to, jak mniemał, pan Ewaryst, ale góral z listem, z którego, gdy profesor zdziwiony tą wczesną korespondencyą, rozerwał kopertę, wypadły wiersze skromnéj panny Anieli i bilecik jéj mamy, opiewający, jako rolą kobiety nie jest występować publicznie i t. d., a zakończony prośbą o przesłanie choć paru słów ręką znakomitości skreślonych, które jéj córka pragnie zachować jako najdroższą na całe życie pamiątkę.
— Oni kazali, cobym na odpowiedź poczekał — rzekł góral i nie ruszył się z miejsca, dopóki uczony nie odczytał wiązanéj w rymy, choć nie bardzo wiążącéj się w logiczną całość elukubracyi parnasowego fijołka, vel panny Anieli i nie wręczył mu żądanego w zamian za to autografu.
Pierwszy ten posłaniec rozminął się we drzwiach z lokajem bankierowéj Y., który przyniósł znakomitości wystylizowane francuzkie zaproszenie na podwieczorek w intimném kółeczku i odszedł zaraz, bo bankierowa nie kazała czekać na odpowiedź, widocznie była pewną, że ją odmowa nie spotka.
Mimo to, uczony rozumiejąc, że przyjęcie jednych zaprosin pociągnie za sobą cały szereg innych, brał właśnie pióro, by podziękować pani bankierowéj za zaszczyt, z którego korzystać nie może, gdy wszedł pan Ewaryst z twarzą dziwnie rozjaśnioną.
— Patrz! — zawołał jeszcze w progu — ta poczciwa bankierowa Y., któréj mnie wczoraj przedstawiono, przysłała mi sto guldenów na mój zakład i pisze, że chciałaby porozumieć się ze mną w téj kwestyi i...
— Prosi cię na podwieczorek! — przerwał przyjaciel.
— A tak, na podwieczorek, który dla ciebie wydaje. Kochane moje chłopcy! Może im się co dobrego ztąd zawiąże!
Uczony popatrzył chwilę na swego starego druha i nic nie mówiąc, położył pióro. Pokazuje się więc, że bankierowa Y. dobrze zrobiła, że nie kazała swemu lokajowi czekać na odpowiedź.
W niespełna godzinę potém jakiś głos minorowy ozwał się za drzwiami.
— Czy można wejść?
— Proszę — odpowiedział uczony, zamykając książkę, którą dopiéro co otworzył.
Właścicielem minorowego głosu był nie kto inny, jak Anatol Wiesław. Postawa jego zdradzała pewien uroczysty nastrój ducha, a w dłoniach obciągniętych blado liliowemi rękawiczkami trzymał dwa tomy swoich poezyi w blado różowych okładkach.
— Panie! — przemówił z właściwą sobie godnością — hołd, który ci wczoraj w obec świata złożyłem, nie zadawalnia mnie jeszcze. Pragnę zapisać się w twéj pamięci wyrazistszemi zgłoski i dlatego ośmielam się ofiarować ci to żniwo duchowéj siejby, jakiéj i ty, panie, byłeś oraczem w umyśle moim.
Tu złożył w ręce uczonego obie blado-różowe książeczki i mówił daléj:
— Odnajdziesz mnie pan całego pomiędzy temi stronnicami, bo ja, jak Adam, we wszystkiem co napiszę, cząstkę méj duszy zostawiam.
— Natchnienie jest zawsze emanacyą nas samych — rzekł uczony, czując, że przecież coś powiedzieć musi.
— Zaiste, tak! — potwierdził wieszcz. — Wracając do moich poezyi, sądziłem, iż zbiór ten byłby niedokładnym, mianowicie dla ciebie, panie, gdybym go nie uzupełnił utworem, jakiego wczoraj raczyłeś wysłuchać. Wpisałem go tu przeto zamiast dedykacyi.
— Bardzo panu jestem wdzięczny za tę pamiątkę.
Anatol Wiesław skłonił się z powagą.
— Nawzajem — kończył — o jednę śmiem prosić łaskę. Zechciéj pan, przeczytawszy to, objawić mi swój sąd o moim talencie i udzielić mi swych cennych rad i wskazówek, wedle których postaram się rozwijać go nadal ku pożytkowi literatury naszéj.
To rzekłszy skłonił się powtórnie i wyszedł, a uczony porwał za kapelusz i także opuścił pokój, bo widok blado-różowych książeczek działał mu na nerwy.
Upłynęło trzy dni.
Czwartego po południu, w mieszkaniu znakomitości panowała głęboka cisza. On sam leżał na kanapie z zamkniętemi oczyma, z zimnym okładem na czole i drzymał. Przy nim siedział pan Ewaryst, czytał książkę i zlekka poruszał zieloną gałązką nad głową przyjaciela, by go choć od natręctwa much uchronić, skoro nie mógł od natręctwa ludzi. Co kilka minut wyżymał chustkę w wodzie i zmieniał mu ostrożnie okłady.
Po niejakim czasie profesor otworzył oczy.
— Boli cię jeszcze głowa? — zapytał pan Ewaryst.
— Szalenie! dawno się tak znużonym nie czułem — odpowiedział z westchnieniem i zapatrzył się w stół przed kanapą stojący.
Leżało tam kilkadziesiąt biletów wizytowych, stos listów, kilkanaście fotografii, kilka imionników, blado różowe tomiki Anatola Wiesława i parę innych książek i rękopismów. Były to wszystko trofea popularności, owe ciernie różanego wieńca, bezpośrednie przyczyny bólu głowy i zimnych okładów.
A gdy tak patrzył, każdy z tych przedmiotów wywoływał inny obraz w jego pamięci. Bilety przypominały mu ile nowych nazwisk zapisało się na listę jego znajomych, ile nowych twarzy może z czasem rościć do niego pretensyje, jeżeli ich sobie w danym razie nie przypomni; listy przypominały mu, ile zaprosin otrzymał i ile musiał wyszukać powodów, aby się od nich uchylić; fotografije mówiły mu o tych, którzy pragnęli posiadać jego podobiznę opatrzoną podpisem, daléj imionniki o tych, którzy, a raczéj które (bo imionniki są rzeczą par excellence kobiecą) prosiły go o wpisanie jakiéj pięknéj myśli na pamiątkę; książki i rękopisma zdawały się mu wyrzucać, że ich dotychczas nie przeczytał, skoro autorowie ich, na wzór Anatola Wiesława, ofiarowali mu je z prośbą o światły sąd, wskazówki i rady.
I to wszystko spotkało go w ciągu niespełna tygodnia, w miejscu, do którego przyjechał szukać samotności, wypoczynku i ciszy!
Biédny uczony chwycił się za bolącą głowę, i nagle, jakby powziąwszy jakieś postanowienie, zwrócił się do przyjaciela:
— Kiedy kończysz twoją kuracyję, Ewaryście? — zagadnął.
— Już ją skończyłem. Od dwóch dni wód już nie piję. Albo co?
— Więc mógłbyś już wyjechać?
— Naturalnie. Wiész, że pobyt tu przedłużam tylko dlatego, żeby być z tobą razem.
— A! skoro tak — zawołał uczony, podnosząc się z żywością — to jedźmy, coprędzéj, dziś, natychmiast.
— Jakto? — rzekł nieco zdumiony przyjaciel — a góry, które tak poznać pragnąłeś. Wszak dopiero jednę odbyliśmy wycieczkę.
— I nie odbylibyśmy ich więcéj, choćbym tu rok cały siedział — odparł profesor gniewnie. — Przypomnij sobie, czy od czasu jak tu jestem, oprócz pierwszych dwudziestu czterech godzin, miałem aby jednę chwilę dla siebie? W domu, na wodach, w restauracyi, gdziekolwiek się zwrócę, jestem w istném oblężeniu! A, nie! nie! Nie chcę gór, nie chcę niczego. Rozchorowałbym się tu na piękne. Mam jeszcze dziesięć dni wolnych, jeżeli mnie przyjmiesz, spędzę je u ciebie na wsi. Cóż, dobrze?
Pan Ewaryst zamiast odpowiedzi, rzucił się na szyję przyjacielowi.
— Tylko — dodał uczony — tylko zapowiedz twoim chłopcom, by mi żadnéj nie urządzili niespodzianki.
Rozśmieli się obaj i pan Ewaryst poszedł zamówić konie.
— Cóżto, że naszéj znakomitości dziś nie widać? — zagadnął marszałek, chodząc nad wieczorem po promenadzie z kilkoma znajomymi.
— Podobno chory na głowę — odpowiedział doktor.
— O! o! a był kto u niego?
— Było kilku, ale tylko zostawili bilety, bo profesor spał wtedy.
— A! a! — rzekł senator. — Wiecie co panowie, chodźmy teraz wszyscy razem dowiedzieć się jak się ma. Będzie mu przyjemnie.
— Chodźmy! chodźmy!
Przez drogę grono troskliwych o zdrowie uczonego powiększyło się jeszcze, tak, że gdy weszli do sieni, ledwo się w niéj pómieścić mogli.
Onego nie ma w domu — odpowiedział usługujący mu góral wychodząc na spotkanie gości.
— Wyszedł?
— Wyjechał.
Nastąpiła chwila grobowego milczenia. Poglądano po sobie wzajemnie z osłupieniem.
— Wyjechał! — powtórzył marszałek pierwszy, odzyskując dar słowa. — Wyjechał, tak nagle!
— Bez pożegnania! — zawołał ze zgrozą senator.
— Nie pooddawawszy wizyt! — dorzucił niemniéj zgorszony doktor.
— Nie przeczytawszy moich poezyi! — pomyślał Anatol Wiesław wznosząc oczy w niebo, jakby je wzywał na świadka tak bezprzykładnego występku.
— Ładnie nam się wywdzięczył za nasze przyjęcie! — krzyknął pan Gustaw.
— Nie! tak się postąpić nie godziło! — zawtórował pan Wiktor po raz pierwszy i ostatni, jednocząc się w tém uczuciu powszechnego oburzenia ze swoim rywalem.
— Ja bo zawsze mówiłem, że uczeni, to najwięksi głupcy! — zakonkludował zawsze szekspirowskim stylem, wyrażający się pan Teofil. — Jak Boga kocham!
Wszystkie te wykrzykniki znalazły oddźwięk w sercach reszty kąpielowych gości, gdy ucieczka znakomitego męża stała się powszechnie wiadomą. Był to zresztą ostatni ważniejszy wypadek, który wstrząsnął sezonową atmosferą.
Wkrótce zaczęto się rozjeżdżać.
Pierwszy opuścił wody pan Gustaw, uwożąc z sobą oprócz wspomnień dziesięć poniszczonych garniturów, a nie uwożąc ani jednego z owych dziesięciu sturublowych papierków, któremi miał napełniony pugilares, gdy wstępował na widownię wielkich swoich czynów. Zwycięzki pan Karol dostał już na odjezdnem kosza od panny Martyny i ukrył go tak głęboko pod warstwą innych sercowych zdobyczy, że żaden z jego przyjaciół nigdy się o tém nie dowiedział. Panna Jadwiga wróciła na Litwę z takim samym katarem, z jakim z nim wyjechała, a w dodatku z rozczarowaniem do świata i obrazem „beznadziejnego” w duszy.
Na promenadzie z każdym dniem robiło się puściéj, aż wreszcie zrobiło się pusto zupełnie. Rozbawione i gwarne X. zamarło, jakby rószczką zagniewanej wróżki dotknięte. Milczenie przechadzało się po alejach, po domkach i hotelach i wystraszając nawet echa kipiącego tu niedawno życia; wiatr tylko szedł w zwykły jesienny taniec z pożółkłemi liśćmi, a obnażone drzewa patrzyły spokojnie na tę poniewierkę swych powiędłych wdzięków, wiedząc, że na przyszły rok zazielenią się znowu i znowu będą świadkami ludzkich śmiesznostek, bo te, jak wiecznie młoda natura, nie starzeją się nigdy.








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być się.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być to.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być Naturalnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Janina Pajzderska.