O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




LIST IV.

Tananariwa, 13 kwietnia 1899 r.

...Obecnie zajmuję się mojem schroniskiem częściowo tylko, niezupełnie, jak tego pragnę, bo mieszkałem tam jakiś czas, a potem, z rozkazu X. Superiora, przeniosłem się na mieszkanie do sąsiedniego Ojca o jakie 8 czy 10 klm. drogi, żeby się prędzej nauczyć języka krajowego, a tymczasem moją chałupę niby zlepiają, żeby mogła być mieszkalną. Robota posuwa się naprzód ślimaczym galopem, co mnie nadzwyczaj niecierpliwi, ale tu wszystko tak idzie. Każdy kawałek drzewa, każdą cegłę lub kamień trzeba przynieść na plecach, bo wozów wcale tu niema. Europejczycy czasem pojawiają się na mułach, ale prędzej idzie się piechotą niż na mule. W samej Tananariwie zamiast fiakrów są tragarze, którzy noszą na noszach tych, co ich najmują, ale nosze trzeba mieć swoje, bo tragarze takowych nie mają. Tananariwa, choć stolica, ale daleko jej jeszcze choćby i do Przemyśla, albo jeszcze mniejszego miasta. Wszystko tu strasznie jeszcze prymitywne, oprócz brudu i nieochędóstwa, które już dobrze zastarzałe; w całem mieście ani jednego nie widziałem komina, wszystkie domy kurne.
Krajowcy niby to myją się ciągle, niby się brzydzą wszystkiego, ale to chyba po swojemu, bo o ochędóstwie i o obrzydliwości nawet pojęcia nie mają. Może Ojciec nie zrozumie dobrze, co mówię o obrzydliwości i o ochędóstwie, więc oto parę fakcików dla wyjaśnienia rzeczy: np. czarny elegant lub elegantka tłucze na głowie krokodyle (wszy) jeden drugiemu i tąż samą ręką, nie obtarłszy ją wcale, zaraz bierze owoce, mięso i t. p.; albo: pierze we wiadrze lub innem jakiem naczyniu koszulę i t. p., wyjmie tę bieliznę, zgarnie ręką mydliny z powierzchni i napije się tej wody tak, jakby to była najczystsza źródlana; albo nawóz ze stajni wynoszą nie widłami lub łopatą, ale gołą ręką, a myją się co chwila i chcą elegancko wyglądać. Jak utrzymywane są naczynia kuchenne, to już lepiej o tem nie wspominać. Gdyby mnie to kto opowiadał, tobym mu nie uwierzył, ale trudno nie wierzyć własnym oczom, a wszystko to co napisałem, widziałem mojemi własnemi oczyma. Mam do usługi Malgasza, który mi pożywienie gotuje, ale przed i po gotowaniu sam oglądam kociołek, czy i jak wymyty, a herbatę sam sobie zawsze robię, maszynkę i szklankę sam myję, żeby to było czyste.
Powiedziałem wyżej, że wszystkie domy kurne, to nie znaczy, żeby trzeba było w piecu palić, boć to przecie Afryka, ale, że w każdym domu znajduje się kuchnia, z której dym rozchodzi się po całym domu. Malgasze są z natury leniwi nie do opisania, trzeba ustawicznie naganiać, jeżeli się chce, żeby co zrobili. Malgasz, usiadłszy na ziemi, grzeje się na słońcu i jest w stanie przesiedzieć 3, 4 albo i 5 godzin zupełnie nieruchomie. Czy on wtedy myśli i o czem myśli, to Pan Bóg raczy wiedzieć; tak na wejrzenie zdaje się, że o niczem nie myślą.
Dotychczas jeszczem się nie oswoił z tutejszym klimatem; wciąż mi febra dokucza; co trochę ustanie, to znowu chwyta. Podczas febry trudno pracować, bo miewam często po 40° gorączki. Obecnie piszę ten list we febrze, która mnie już od tygodnia trzyma. Za krajem, a zwłaszcza za konwiktem, bardzo mnie wciąż tęskno, ciągle myślą jestem w infirmeryi między dzieciakami. Św. O. Ignacy z natury był bardzo porywczy, a przezwyciężając się, doszedł do tego, że go miano za flegmatyka. On to pewno wyprosił mi u Pana Boga, żeby mnie ćwiczył w cierpliwości. Wie Ojciec może, że ja z natury porządnie gorąco kąpany, a tymczasem wciąż każe mi Pan Bóg wyczekiwać. Był Ojciec sam świadkiem, ilem się naczekał na wyjazd w Krakowie. Teraz również muszę czekać. Proszę sobie wystawić, że jakem się zapakował w Krakowie, tak po dziś dzień jestem spakowany choć zaraz jechać. Rozpakować kufra nie mogę, bo jeszcze nie mam stałego kąta, gdzie mógłbym się choć cokolwiek rozłożyć i na seryo wziąść się do roboty. Do przyjemności to wszystko nie należy, to prawda, ale cieszy mnie, że mogę choć coś przynajmniej Matce Najśw. ofiarować, wypełniając praktycznie, co nam Św. O. Ignacy zaleca w rozmyślaniu de fundamento, t. j. zupełną obojętność na zdrowie, chorobę, powodzenie, niepowodzenie i t. p., bo samo rozmyślanie, t. j. sama teorya bez praktyki, nie na wiele się przyda. To wszystko zresztą drobnostki, o których i mówić nie warto, ot trzaseczki z Krzyża Pańskiego, które wskutek mego nieumartwienia, wydają mi się przykrością. Najbardziej mnie boli i dolega nędza moich biednych chorych. Ich mieszkanie opisałem już Ojcu w przeszłym liście, dlatego teraz nie opisuję. Biedacy mają zaledwie czem się wyżywić, t. j. zaledwie tyle ile potrzeba, żeby nie umrzeć z głodu; oprócz tego nie mają nic zgoła, ani lekarstwa, ani szmaty do owinięcia ran, słowem nic; ja jeden jestem tu wszystkiem, bo ani doktora, ani Siostry Miłosierdzia, nikogo przy nich nie ma. Przychodzę do nich co sobota (póki stale nie zamieszkam w schronisku), żeby im odprawić w niedzielę Mszę św. Nie uwierzy drogi Ojciec, jak mnie przykro tam się pokazać. Przyjdę tam, zaopatrzę Ostatnimi Sakramentami kto mocniej chory, pochowam, jeżeli jest nieboszczyk, potem idę trochę pomiędzy chorych, rozumie się z dobrem słowem tylko, bo nic innego nie mam. Ci biedacy użalają się mnie na swoje dolegliwości (oprócz trądu najrozmaitsze choroby) a ja poradzić nic nie mogę, bo nic nie mam. Jeden mnie się skarżył na silny ból żołądka — pytam przez tłumacza, czy czego niestrawnego nie zjadł za wiele (oni jedzą co pod rękę wpadnie), a ten biedak odpowiada, że od trzech dni nic zgoła w ustach nie miał! Oddałem mu swój chleb, innym powiedziałem, że będę się starał o lekarstwa. Powróciłem do mieszkania, zapłakałem, przedstawiłem rzecz całą Matce Najświętszej — i po sprawie, bo cóż więcej zrobić mogłem.
Tutaj z chorymi trzeba być bardzo ostrożnym, bo oprócz trądu, rozpowszechniony między nimi syfilis, parchy i wszy. Temu ja się nie dźiwię, bo jakże biedacy mają się myć lub czesać, nie mając palców u rąk. Tak dalej iść nie może żadną miarą. Moją ideą jest wybudować szpital na jakich 200 chorych i sprowadzić ze 3 lub 4 Siostry Miłosierdzia. Nie mam ani centa na to, dlatego nie przestanę naprzykrzać się Matce Najśw., żeby raczyła dać środki potrzebne na to. Tu o żebrach mowy niema, bo Malgasze bardzo ubodzy, a Europejczyków nie wielu i to po największej części sami urzędnicy i wojskowi. Rozesłałem więc, gdzie się tylko dało, listy z prośbą o jałmużnę. Do Ojca też pisałem o tem w ostatnim liście, prosząc o umieszczenie odpowiedniego artykułu w »Missyach.«

Zdaje się mnie, że Matka Najśw. wysłuchała moje niegodne prośby, a raczej nie moje, ale modlitwy Karmelitanek na Wesołej w Krakowie, bo już zaczynają powoli pojawiać się tego skutki. W sam dzień Św. Józefa byłem bardzo przygnębiony nędzą moich chorych, siedziałem i rozmyślałem, jakby złemu zaradzić; naturalnie, żem nic nie wymyślił, bo na wszystko trzeba de quibus, co mnie najbardziej brakuje, a ex nihilo nihil fit. Może sobie Ojciec wyobrazić, w jakim byłem humorze; bo, jak Ojciec zapewne wie, Tatar, kiedy mu co cięży na duszy, nie tyle zmartwiony, ile zły. Było to koło godziny 4 po południu. Posłałem mego czarnego kuchmistrza po świeżą wodę (nie ze studni, ale deszczówkę z bagna, bo tu innej wody nie mamy), żeby zgotować herbaty i, jak to mówią, zatopić robaka. Chłopak wraca z drogi i mówi mi przez okno, że kapitan chce się ze mną widzieć. Co za licho, myślę sobie, zkąd się tu jaki kapitan miał wziąść w tej pustyni (moje schronisko w górach zupełnie odosobnione jak kamedulska pustelnia); wychodzę i u fórtki zdybałem czekającego na mnie wojskowego. Przedstawił mi się, że jest wojskowym doktorem i zarządza szpitalem Malgaszów w Tananariwie. Zaprosiłem go do siebie na chwilkę, sądząc, że przyjechał na mule zwiedzić schronisko.
Może sobie drogi Ojciec wyobrazić moje zdziwienie i radość zarazem, kiedy Francuz, zapaliwszy papierosa, powiedział mi, że spieszy z powrotem do miasta, żeby ujść przed deszczem i niema czasu zwiedzać schroniska, wstąpił tylko, żeby mnie prosić o pozwolenie zajęcia się chorymi, t. j. żeby ich co tydzień raz mógł opatrzyć i każdemu dać odpowiednie lekarstwo. Zapewniał mnie, że miał wiele do czynienia z trędowatymi i wie jak im można ulżyć, bo wyleczyć tego zupełnie nie można. Dodał przytem, że nie przybywa oficyalnie od rządu przysłany, tylko sam z własnej ochoty, bo — mówi — nie można tak ludziom dawać się męczyć i cierpieć bez żadnej pomocy. Zkąd wiedział, że ci biedacy nie mają żadnej pomocy, tego nie wiem, pierwszy raz w życiu zobaczyłem go wtedy. Powiedziałem mu otwarcie, że mu bardzo wdzięczny jestem i dziękuję w imieniu chorych, ale prosić o to nie śmiałbym, bo nie mam ani grosza. On mi mówił, że wszystko chce robić bezpłatnie i lekarstwa i potrzebne opatrunki też dawać bezpłatnie, li-tylko dlatego, żeby ulżyć tym nieszczęśliwym. Lekarstw daćby nie mógł, gdyby mu rząd nie pozwolił brać ze szpitala, ale on pomówi o tem z generałem. Prosiłem go tylko, żeby o tem pomówił z przełożonymi missyi, ponieważ ja decydować w tej rzeczy bez nich nie mogę i jeszcze raz podziękowawszy mu w imieniu chorych i od siebie za jego dobre chęci, pożegnałem go. Po jego odjeździe nakazałem moim chorym, żeby się modlili o uskutecznienie zamiaru doktora, a sam gorąco podziękowałem Matce Najśw. za pomoc. Czem i jak się to skończy, jeszcze nie wiem, ale mam nadzieję, że pomyślnie, boć przecie nie kto inny, ale Matka Boska sama kieruje sprawą.

Widok na schronisko trędowatych O. Beyzyma i najbliższą okolicę Ambahiwuraku.

Nadeszły »Missye katol.« francuskie i tam znalazłem (wyciąg z »Missyi« polskich), że dla mnie nadesłano z Polski 235 fr. Dzięki Bogu, myślę sobie, sumka wprawdzie malutka, ale początek funduszu na szpital już jest, resztę doda Matka Boska. Jedno z drugiem, t. j. propozycya doktora i wiadomość o jałmużnie, wiele mnie ducha i nadziei dodało. Ciężko idzie, jak z kamienia, to prawda, ale pocieszam się słowami Św. O. Ignacego, który często mawiał, że im gdzie więcej trudności, tem obfitszego owocu spodziewać się trzeba.

Słońce tutaj bardzo dziwnie działa; nie jest za gorąco, bo jesteśmy w górach, nie jest nawet tak gorąco, jak u nas bywa latem; schnie wszystko bardzo prędko, tak np. po silnym deszczu, w godzinę potem już proch. Przestrzegają tu bardzo, żeby nie być na słońcu z odkrytą głową, bo łatwo dostać można w kilku minutach uderzenia słońca, od czego, jak mówią, łatwo się umiera albo warjuje. Stosunek czarnych i białych do słońca, zupełnie odwrotny. Czarny cały dzień na słońcu z odkrytą głową i nic mu to nie szkodzi, a Europejczyk i kilka minut nie może być bez kapelusza. Czarny ma febrę, grzeje się na słońcu i pomaga mu to; Europejczyk zdrów zupełnie, długo zostanie na słońcu, choćby i w kapeluszu, dostaje febry albo uderzenia słońca, póki dobrze nie zaaklimatyzuje się.
Pracy tutejszych missyonarzy nie opisuję, bo o niej zkądinąd ma Ojciec wiadomości, a powtóre, że szczegółów żadnych nie wiem, gdyż zajęty jestem ciągle moimi biedakami, a o inne rzeczy nie pytam wcale nikogo, bo nie mam czasu na to. Księży tu mało, dlatego pracy mają wiele, każdy ma jakie kilkanaście lub kilkadziesiąt wiosek, które musi obchodzić; to tylko wiem z tego com widział i słyszał, że to praca czysto parafialna i nie jest bardzo ciężka, ani umyła się do tej pracy np. jaką mają u nas prefekci w konwikcie. Wielki tydzień przepędziłem w Tananariwie w infirmaryi z powodu febry. W niedzielę Wielkanocną Mszę św. miałem w schronisku dla moich biedaków. Na szczęście tu i pojęcia nigdzie nie mają o święconem jak u nas, bo nie miałbym co dać moim chorym.
Co kraj to obyczaj — Francuzi tenebry odmawiają, kazanie wielkopiątkowe mają, ciemnicę ubierają, a grobu Pańskiego wcale niema, ani procesyi rezurekcyjnej. W niedzielę zaś Palmową mają procesyę z palmami; wszystko prawie zupełnie przeciwnie jak u nas. Malgaszów bardzo wielu przychodzi do kościoła, Europejczyków nie widać, ot czasem jeden lub dwóch; między Malgaszami jeszcze jest mnóstwo pogan, da Bóg, że to wszystko albo przynajmniej wielu z nich da się ochrzcić. W mojem schronisku 140 i coś chorych (kilku umarło), a w tej liczbie kilkudziesięciu jeszcze pogan nieochrzczonych. Mam nadzieję, że jak będę umiał nieco mówić ich językiem, to za łaską i pomocą Bożą będę mógł ich ochrzcić.
Dziś się dowiedziałem, że i rząd i krajowcy nie uważają trędowatych za ludzi, tylko za jakieś wyrzutki społeczeństwa ludzkiego. Wypędzają ich z miast i wsi, niech idą, gdzie chcą, byleby nie byli między zdrowymi — u nich trędowaty, to trędowaty, ale nie człowiek. Wielu z tych nieszczęśliwych włóczy się po bezludnych miejscach, póki mogą, aż wreszcie wycieńczeni padają i giną z głodu, przy drogach wielu żebrze, ale mało kto da jaką jałmużnę, wszyscy od nich uciekają. Krewni tych biedaków czasem z litości im co dadzą, albo przechowują ich w jakim kącie u siebie, ale to rzadkie wyjątki.
W następnym liście napiszę więcej, bo tu miejsca niema, a tymczasem proszę o jałmużnę na szpital dla moich chorych.

Tak brzmi język Malgaszów:
† Amy ny anaran’ny Ray sy ny Zanaka sy ny Fanahi-Musina. Amena. (Czyta się jak po polsku zupełnie, tylko a na końcu nie wymawia się, a y wymawia się jak i); to znaczy: W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.