O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze
Redaktor Marcin Czermiński
Wydawca Redakcya »Missyj Katolickich«
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




LIST IX.

Tananariwa, 28 lutego 1900.

List Ojca datowany 5/1 1900 otrzymałem 13/2 1900 i bardzo zań dziękuję. Bardzo pomyślne wiadomości przesyła mnie Ojciec o jałmużnie. Ucieszyłem się tem; daj Boże, żeby tak dalej szło, to będę mógł myśleć o kupieniu gruntu pod schronisko. Tutaj teraz pora deszczowa, trochę mamy kłopotu z wilgocią, wszystko kwitnie i butwieje. Chleb trudno utrzymać cały tydzień, spleśnieje i jeść go nie można; sól i cukier topnieje; obraz Matki Boskiej z kościoła wziąłem do siebie dopóki nie ustaną deszcze, bo w kościele deszcz by go zniszczył. W moim schronisku nic jeszcze nowego niema, wszystko podawnemu, taż sama nędza co przedtem. Mam jednak nadzieję, że może niezadługo będę mógł drogiemu Ojcu pomyślniejsze nieco wiadomości przesłać, bo Najśw. Matka myśli nawet i o ogrodzie dla trędowatych, czego dowód miałem w tych dniach, mianowicie: Panowie Grzegorzewski i Legrand przysłali mnie z Wilna 13 pakiecików rozmaitych nasion kwiatowych dla zasiania w ogrodzie trędowatych. Posyłam ci Ojcze nasiona — pisze p. Grzegorzewski, o które prosiłeś w »Missyach.« Prosiłem Ojca o nasiona, Ojciec wydrukował mój list w »Missyach«, ci Panowie wyczytali to i przysłali nasion. Doskonale doszły, nawet ziarnka nie potłuczone stampilami na pocztach, chociaż przysłano bez żadnej paczki, tylko w rekomendowanym liście. Kiedy o ogrodzie myśli Najśw. Matka i przez dobrych ludzi daje nasiona, to i o schronisku też nie zapomni. Podziękowałem ustnie za ten dar Matce Najśw., a potem listownie tym Panom i teraz będę się starał rozmnożyć kwiaty, żeby módz w nowem schronisku zrobić uczciwy kwiatowy ogródek i mieć przytem czem ołtarz zdobić.
Kiedyś w styczniu jeszcze b. r., wołam rano mego czarnego kuchmistrza, żeby szedł do Mszy mnie posłużyć i pytam, co się stało, że jeszcze nie wstał, on mi mówi, że czuje się bardzo niedobrze i prosi, żeby mógł jeszcze trochę poleżeć. Na to nie zgodziłem się, ale kazałem mu nie wstawać zupełnie, a sam poszedłem do kościoła, przygotowałem wszystko i Mszę św. sam odprawiłem bez służącego. Uśmiałby się Ojciec, gdyby mógł był widzieć z jakiem zdziwieniem pytali mnie chorzy co się stało, że bez służącego odprawiałem Mszę św. i czy to tak można, żeby ksiądz sam odprawiał i służył zarazem.
Jest na cmentarzu trędowatych, jak już Ojcu, zdaje mi się, kiedyś pisałem, kilka grobów familijnych. Niedawno chowałem zmarłego do jednego z takich grobów. Nie potrafię Ojcu opisać tego widoku, po dziś dzień zapomnieć nie mogę, żywo stoi mi przed oczyma. Napatrzałem się już nie mało na szkaradne i obrzydliwe rany, widziałem już niejednego bardzo zepsutego trupa, ale coś tak straszliwie brzydkiego, jak tych kilku trupów wtłoczonych do wspólnego grobu, rozumie się bez trumien, bo tu zmarłych chowają owinąwszy ich tylko w płótno, jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Odkąd jestem w Zakonie, jeszcze w żadnych rekollekcyach, w żadnym rozmyślaniu, w żadnej exhorcie nigdy się nie tak jasno, jakby namacalnie nie przedstawiło co to za lichota, co to za nikczemny proch cały ten człowiek i jaki przytem człowiek głupi, że całe życie pyszni się, uważając się zawsze za coś wielkiego, jak wtedy, kiedym patrzył w ten grób. Mimowoli wyrwało mi się z ust: Matko Najświętsza, daj prędzej opuścić to cielsko i dostać się do Ciebie. Co mnie tylko ogromnie dziwiło i dziwi to, że nic a nic zgoła nie było czuć z tego grobu. Zakatarzony nie byłem wcale, wiatru podczas pogrzebu nie było, tuż przy grobie stałem i nic zgoła nie czułem. Węch przecież mam dobry i nie wiem, czy to tylko u mnie, czy i u wszystkich tak, że oko daleko łatwiej i prędzej oswoi się ze szkaradnym, obrzydliwym jakim widokiem, niż nos z zapachem. Czy mój nos taki delikatny, czy udaje chyba takiego delikatnego, sam już nie wiem, dość, że zawsze ma swoje ale, przy byle jakim, choćby niemocnym smrodzie. Pytałem, będąc na zebraniu w Tananariwie, coby to miało znaczyć, że z tego grobu nic nie było czuć, ale Ojcowie nie potrafili mi wytłumaczyć. Co za widok w tym grobie! Nie wiem, czyby Skarga, gdyby mógł zmartwychwstać, tyle zrobił swoim najognistrzym kazaniem, co zrobiłoby jedno spojrzenie w ten grób. Mimo to jednak, przywiązanie do życia jest w każdym człowieku. Oto np. moi chorzy w nędzy są ostatniej, bo, jak Ojcu wiadomo, ani pożywienia, ani mieszkania, ani posłania, ani odzienia uczciwego nie mają, jedzą co pod rękę wpadnie, cierpią od ran i oprócz tego inne choroby często im dokuczają, pomimo to jednak każdy z nich chciałby żyć. Kiedy którego dobrze przyciśnie choroba i czuje, że już z nim krucho, wtedy z największym spokojem oczekuje śmierci; nie skarży się, nie jęczy, nie narzeka, ale czeka końca, tak jakby był zupełnie obojętny na wszystko. Kiedy się jednak zdarzy, że choroba przełamie się i chory powraca do zdrowia (t. j. rozumiejąc nie po waszemu, ale po naszemu, po trędowatemu, do zdrowia), znaczy, że żyje i chory tylko na sam trąd, lub z jakim dodatkiem innej choroby, ale żyje, wtedy się cieszy. Już się nieraz zdarzyło, że chory dziś zaopatrzony Ostatniemi Sakramentami, nazajutrz był o tyle lepiej, że wywlókł się ze swej chaty, żeby się grzać na słońcu i z ukontentowaniem chwalił się, że nie umarł. Cieszy mnie jednak bardzo, że oni boją się umierać bez duchowej pomocy. Jeżeli który ciężej zachoruje, zaraz po mnie posyła, a gdy przyjdę, to prosi o Ostatnie Pomazanie, albo o Chrzest św., jeżeli jest poganinem albo protestantem. Natychmiast zadość czynię każdemu takiemu żądaniu, choć nieraz zdaje mi się, że choremu nie jest tak źle, jak mu się wydaje, bo Ostatnie Pomazanie nie jest ustanowione tylko dla mających już umrzeć na pewno, a powtóre nieraz się zdarzyło, że chory wieczorem poczuł się trochę gorzej, a w nocy już nie żył. Wiele dobrego w tym względzie robi ten Michał, co do Ojca list w imieniu chorych napisał. Na fotografii jest ten, któremu ja rękę opatruję (zob. rycinę na str. 77). Choć sam biedny mocno cierpi od trądu, ustawicznie jednak chodzi od izby do izby, wizytuje chorych i jeżeli znajdzie, że ktoś ma się gorzej, zaraz mu proponuje Ostatnie Sakramenta i mnie uwiadamia. Ma przytem dość wielki wpływ i mir między chorymi. Dzielenie ryżu bez niego się nie obejdzie (wie już Ojciec, że z missyi co tydzień przysyłają trochę ryżu dla chorych), zajdzie jaka kłótnia albo spór o cokolwiek, Michała muszą spytać o zdanie; dzieci się czasem rozbrykają, Michał wykrzyczy albo i ucha niejednemu nakręci i spokój. Ktoś mocniej chory, odkłada na później Ostatnie Sakramenta, mówiąc, że jeszcze się bardzo źle nie czuje. Michał mu na to odpowiada: »Człowieku, najpierw zacznij od Pana Boga, to wszystko dobrze będzie.« — I to wystarczy, chory prosi o Ostatnie Sakramenta, albo o Chrzest św., jeżeli poganin, a potem dopiero o posiłek, albo, jeżeli jest, o jakie lekarstwo i t. d. Nazywają go chorzy tatusiem i słuchają go, jakby był ich przełożonym. Bardzo jestem kontent, że go mam, i proszę Matkę Najświętszą, żeby go jak najdłużej utrzymywała przy życiu i zdrowiu, bo dużo robi ten człowiek dobrego. Ten Michał nazywa się Rabary. Jego żona też taka poczciwa jak i on, i wyręcza go wszędzie, gdzie tylko trzeba, bo jeszcze nie jest w tem stadium choroby co jej mąż.
Miałem niedawno mały wypadek, właśnie w ciągu pisania tego listu, a mianowicie: przy rzeźbieniu tabernaculum pękło mi na dwoje wąziutkie półokrągłe dłutko, część z ostrzem spadła na stół, a część pozostała w rączce wpakowała mi się w lewą dłoń z brzegu tuż koło wskazującego palca. Coś chrustnęło przytem, ale ja sobie z tego nic nie robiłem, myśląc, że to chrustnięcie było skutkiem nacisku tępej stali na skórę. Wyjąłem dłuto z ręki, które wcale niegłęboko zastrzęgło, bo może na ½ ct. nie więcej, zatamowałem krew i dalej robiłem. Ale pod wieczór, było to jakoś we środę, łapa mi spuchła, zacząłem dobrze czuć, że ją mam i przytem dostałem dreszczy jak we febrze, zrobiłem okład z wody i koniec na tem. Później przypomniałem sobie, co kiedyś powiedział mi jeden doktor jeszcze w kraju, że kiedy się kto skaleczy w stawie, to można łatwo mieć do czynienia z nożem doktorskim albo i pożegnać się zupełnie z palcem. Jak jedno tak i drugie, wcale mi się nie wydało pociągającem i na to wspomnienie stchórzyłem na seryo. Ukląkłszy zatem przed obrazem Matki Najśw., poprosiłem, żeby jeżeli Jej wola i łaska, pozwoliła inaczej jakoś pocierpieć, a rękę żeby wykurowała, boć przecie tabernaculum skończyć muszę. We czwartek było mi bardzo trudno przy Mszy św., a w piątek nie mogłem wcale Mszy odprawić z powodu tej spuchniętej łapy. Nie przestawałem zatem prosić Matkę Najświętszą o uzdrowienie i przytem przyrzekłem Jej, że jeżeli wysłucha mojej niegodnej prośby, to podam to Ojcu do »Missyj« jako podziękowanie Matce Najśw. za wysłuchane prośby, żeby ci co czytają »Missye« mieli jeden dowód więcej nieskończonej dobroci Matki Boskiej i wychwalali Ją za to. Otóż w samej rzeczy Matka Najświętsza raczyła mnie niegodnego wysłuchać, w sobotę z trudnością wprawdzie, ale odprawiłem Mszę św., w niedzielę już było znacznie lepiej i mam w Bogu nadzieję, że nim ten list do Ojca dojdzie, to może już tabernaculum będzie skończone. Jest to wprawdzie drobna rzecz, o którejbym może Ojcu i nie wspominał, ale że obiecałem Matce Najśw., więc muszę.
Rozbazgrałem się i możebym jeszcze nieprędko przestał drogiego Ojca nudzić moją gadaniną, bo kiedy się ma sposobność pogadać ze swoimi choćby listownie, to nie wiem czy możnaby z tej sposobności nie skorzystać, ale mnóstwo innych listów muszę jeszcze napisać, zatem rad nierad kończę, polecając się bardzo łaskawym modlitwom drogiego Ojca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Marcin Czermiński, Jan Beyzym.