O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze |
Redaktor | Marcin Czermiński |
Wydawca | Redakcya »Missyj Katolickich« |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie przestaję prosić Matkę Boską, żeby nakłoniła serca miłosiernych ludzi do pospieszenia z pomocą moim nieszczęśliwym trędowatym, których bez przesady śmiało można nazwać najnieszczęśliwszymi ze wszystkich najnieszczęśliwszych ludzi na świecie. Wcale bym się nie pogniewał, gdyby się znalazł w Ameryce, jak to już się nie jednemu zdarzyło, jakiś bogaty wujaszek czy ciocia, mniejsza o to, słowem, jak to mówią, jakiś dwudziesty kół w płocie, któryby bezdzietnie poszedł na tamten świat, a mnie zrobił swoim spadkobiercą. Cały kłopot tylko w tem, że na razie jakoś na to się nie zanosi. Pisałem już dawno do jednego Amerykanina, prosząc o wsparcie, ale dotychczas odpowiedzi nie mam. Czy mego listu nie dostał, czy może go dostał, ale uznał za stosowne całą tę sprawę zostawić czasowi t. j. pokryć ją milczeniem, tego już nie wiem, dość na tem, że dotychczas z Ameryki ani hu hu. U mnie nędza ta sama co przedtem, tylko nie taka sama, ale większa. Dlatego udaję się do Ojca drogiego z następującą prośbą: proszę z łaski swej umieścić jaki artykuł w »Missyach«, prosząc wszystkich, kto tylko może i łaskaw, żeby byli tacy dobrzy i przyspieszyli nieco z jałmużną na moje schronisko. Wiem, że i Ojcu i wszystkim, czytającym »Missye«, dzikiemby się to wydawało, bo piękna to prośba, piękna żebranina tak żądać od kogoś, jak niby z własnej kieszeni: dawaj i to prędko. Waryat chybaby mógł się tak odezwać a nie żebrak, mający przytomność umysłu, boć przecie jałmużna, to łaska, o którą prosić trzeba i to pokornie, a nie rozkazywać, żeby ją dawali i to w dodatku prędko. Jeżeli jednak Ojciec zwróci uwagę na powód, dla którego proszę o przyspieszenie jałmużny, to zdaje się mnie, że ta prośba wcale tak dziko wyglądać nie będzie. Otóż proszę o pośpiech, jedynie dla tego, że nagroda z pewnością nie minie nikogo, kto się przyczyni choćby najmniejszym datkiem lub innym sposobem do polepszenia losu nieszczęśliwych trędowatych, i to niebyle jaka, ale stokrotna nagroda, bo cała ta rzecz w ręku Matki Boskiej, która nie pozwoli przewyższyć się w hojności; każdy zaś co daje, daje samemu Boskiemu Jej Synowi, który powiedział: »coście jednemu z tych uczynili, Mnieście uczynili«. Ja żebrzę, gdzie tylko się da, i za łaską Matki Najśw., choć wprawdzie powoli, ale jakoś to idzie. Dlaczegoby jednak Polacy nie mieli się pospieszyć, żeby za ich pieniądze, jeżeli nie zupełnie, to przeważnie przynajmniej, mogło być wystawione schronisko trędowatych i przez to uprzedzić np. Francuzów i innych w otrzymaniu za to nagrody od Matki Najśw., jak w tem, tak w przyszłem życiu? Nie piszę to wcale bez namysłu. Wiem, że po całym Bożym świecie pełno nędzy; zewsząd przychodzą ustawiczne prośby o wsparcie, na wszystkie strony słychać ustawiczne narzekania: »ciężkie czasy, pieniędzy brak, a tu na wszystkie strony nic nie słychać tylko daj i daj, tak, że człowiek sam nie wie jak poradzić, choć z duszy serca chciałby pomódz biednemu» i t. d. i t. d. Dlatego namyślałem się, czy prosić Ojca o umieszczenie takiego artykułu w »Missyach« czy nie. Kiedym się nad tem zastanowił, przyszło mi na myśl: gdyby chodziło o jakąś wystawę, o jaki pomnik, o urządzenie jakiejś narodowej uroczystości, lub o coś podobnego, to, choć czasy ciężkie, choć pieniędzy brak, jednak zaraz zawiązałby się komitet i znalazłyby się pieniądze, nietylko na podobny cel niezbędne, ale i na opłacenie niejednego może dziesiątka członków takiego komitetu. Mało tego, że pieniądze by się znalazły, ale w dodatku prędkoby się znalazły i to może nawet więcej, niżby potrzeba było. Czyby się nie dało coś w tym rodzaju zrobić z wybudowaniem schroniska trędowatych, na które ja żebrzę! Różnica zachodzi wielka między i między, bo wszystkie wystawy, pomniki, uroczystości narodowe i t. p. rzeczy, dobre to jest, ale czy będzie za to nagroda w przyszłem życiu, to pytanie, na które odpowiedzi jeszcze niema, boć to wszystko rzeczy czysto ziemskie, doczesne, z których korzyści niekoniecznie wiele jak dla tych, którzy urządzają, tak dla tych, którym urządzają. Poratować zaś bliźnich w takiej nędzy będących jak trędowaci, to czysty zysk, jak w tem tak w przyszłem życiu. To wszystko rozważywszy, zdecydowałem się prosić drogiego Ojca o umieszczenie takiego artykułu w »Missyach«, a może przez to przyśpieszyć pomoc moim nieszczęśliwym chorym i ściągnąć błogosławieństwo Boskie na nasz biedny kraj. Zresztą ja tylko proszę, a Ojciec niech zrobi, jak będzie uważał w Panu za lepsze. Mnie się zdaje, że mam dostateczny powód do proszenia o przyspieszenie jałmużny, ale nemo judex in causa sua, więc decyzyę i przychylenie się do mojej prośby lub nie, zostawiam zupełnie drogiemu Ojcu.
Nie pamiętam, czy już o tem pisałem czy nie, ale coś mnie się zdaje, że chyba jeszcze nie. Sprawdza się zupełnie na Malgaszach łacińskie przysłowie: de gustibus non disputandum. Spostrzegłem, że jeżeli nie ogół, to przynajmniej bardzo wielu pomiędzy nimi ma zanadto wygórowane pojęcie o swojej piękności, którą wcale nie grzeszą. Widziałem niejednego przed kawałkiem lustra, przypatrującego się swojej facyacie, sam nie wiem, jak długo. O stracie czasu mowy tu niema, bo u Malgaszów czas taką ma wartość, jak u nas przeszłoroczny śnieg. Ale co śmieszne to śmieszne. Nieraz brzydki człowieczysko jak kuzynek belzebuba, a napatrzyć się na siebie nie może. Zdaje się, że napróżno siliłby się ten, ktoby chciał takiemu facetowi wytłumaczyć, że on brzydki i że nie ma na co tak długo patrzeć. To jednak tylko śmieszne i nic więcej, ale gdy eleganci i elegantki chcą uchodzić za cywilizowanych i zaczynają się już ubierać z europejska, to prawdziwe utrapienie. Wysztuceruje się to wszystko już nie według mody, ale chyba według wszystkich możliwych mód naraz; a że czarni wogóle z natury nie pachną, więc każdy i każda stara się dostać jakie tylko może perfumy i pomadę. Gdzie zaś co znajdzie, wszystko na siebie pakuje i ztąd taka mieszanina zapachów, że nie wiem, czy najlepszy chemik potrafiłby sfabrykować coś podobnego. Gdy się eskadron takich elegantów i elegantek wsypie do kościoła, to, kto wie, czyby się świece mogły palić, gdyby nie było przeciągu w kościele. Rozdając kiedyś Komunią św. w Tananariwie, byłem w kłopocie, co z nosem zrobić. Smród trędowatych zdaje się znośniejszy od tych pachnideł, bo choć to wprawdzie porządny smród, ale jeden tylko, a nie taka mieszanina zapachów, z których co jeden to nudniejszy od drugiego. Proszę jednak tych modnisiów nie posądzać o ochędóstwo, bo o to, zdaje się, wcale nie dbają, niby się wymyją i wysztucerują, a w tych napomadowanych włosach i naperfumowanych odzieniach tyle nieraz zwierzyny (na którą się poluje nie strzelbą, ale gęstym grzebieniem), że gdyby to mogło być sprzedawanem choćby jak najtaniej, to właściciele byliby z pewnością milionerami. Trafiają się co prawda i wyjątki w tej mierze, t. j. tacy, co nie posiadają wcale zwierzyny na sobie, ale to wyjątki tylko i, o ile wiem, wcale nieliczne.
Niadawno temu, jeden z moich chorych, czując się bardzo źle, prosił o Chrzest św. Udzieliłem mu go natychmiast, a nazajutrz rano już nie żył. Przyszli do mnie krewni zmarłego i mówią, że chcą go wziąść, żeby pochować u siebie. Bierzcie kiedy chcecie, odpowiedziałem, ale ja niechcę odpowiadać za nic. Oni mnie proszą o pozwolenie na piśmie, żeby się mieli czem przed rządem wykazać, gdyby ich haczono, że trędowatego zanieśli między zdrowych — to im odmówiłem, bo nie mam prawa dawać takiego pozwolenia. Oni, bojąc się odpowiedzialności, zostawili nieboszczyka, który w ten sposób pochowany został po katolicku. Malgasze cmentarzy nie mają po wsiach, ale chowają swoich zmarłych albo gdzie w polu, albo we własnem podwórzu, jeśli mają grób familijny. Ze Chrztem trzeba być tutaj bardzo ostrożnym i nie bardzo łatwo go udzielać.
Najpierw trzeba, proszącego o Chrzest, dobrze przygotować, zapewnić się, o ile to możliwe, że on prawdziwie chce być katolikiem (mówię o dorosłych) i dopiero ochrzcić, bo łatwo i często się zdarza, że który z Malgaszów da się ochrzcić a potem nie praktykuje Wiary, ale skacze jak mu wygodnie i lepiej na rękę z wiary do wiary, przejdzie na protestantyzm, po jakimś czasie wraca do pogaństwa i t. d. Protestanci dają każdemu, co się u nich ochrzci (czy go do chrztu przygotowują czy nie, tego niewiem) lamba, t. j. kawał płótna jak prześcieradło, który krajowcy zawsze noszą na sobie, tak jak Europejczycy szale. Otóż razu pewnego znalazł się artysta, co się chwalił, że w przeciągu 16 dni dostał bezpłatnie 12 takich lamba. Pytają go, jakim sposobem to zrobił, on mówi, że bardzo prostym, a mianowicie: szedłem z Tananariwy do Tamatawy, podróż ta trwa 8 dni, idąc tam, zaszedłem do sześciu rozmaitych zborów protestanckich i dałem się w każdym ochrzcić, ot już jest 6 lamba. Żeby mnie nie poznano, nie szedłem po 2 razy do jednego zboru, ale wracając do Tananariwy, zaszedłem po drodze do 6 innych zborów i w każdym dałem się znowu ochrzcić, ot i jest znów 6 lamba, i tym sposobem w ciągu 16 dni dostałem 12 lamba, nie zapłaciwszy nic. Opowiadano mnie to jako fakt prawdziwy, czy zaś to fakt prawdziwy, czy anegdotka tylko, zkąd ja mogę wiedzieć, relata refero. W każdym razie, choćby to była tylko anegdotka, jest to rzecz bardzo prawdopodobna, bo Malgasze nadzwyczaj są chciwi na wszystko. Niech tylko który z nich zobaczy cokolwiek u kogo, to zdaje się, że nie byłby Malgaszem, gdyby o to nie poprosił. Czy mu ta rzecz potrzebna, czy nie, on na to nie zważa wcale, tylko prosi. Chcieliby wszystko mieć, jak u nas Rusini mówią »chytro, mudro, a ne welykim kosztom«, t. j. mieć jak najwięcej, a przytem pracować jak najmniej.
Kiedyś rozmawiając z chorymi, pokazałem im »Missye« ze sierpnia r. 1899, gdzie ich 3-ch jest na fotografii, zaczęli się dopytywać, kto to pisze te wielkie papiery i w jakim języku, że ani przeczytać, ani zrozumieć nie można. Powiedziałem im, że to pisane po polsku i że to jeden ksiądz pisze i rozsyła te wielkie papiery, żeby dla nich uzbierać trochę jałmużny. Oni znowu pytają mnie, gdzie ten ksiądz mieszka, czy w tym dalekim kraju za morzem, zkąd ja do nich przyjechałem, odpowiedziałem, że tak i że, jeżeli chcą, to sami mogą do Ojca napisać. Jest tu między chorymi w mojem schronisku dwóch katechistów, którzy katechizują chorych, prosili mnie, żebym, napisawszy ten list po polsku, przesłał go Ojcu. Posyłam więc tłumaczenie zupełnie dosłowne tego listu, nawet z adresem, tylko potem podałem parę uwag dla wyjaśnienia miejsc może niezrozumiałych dla nieznającego zupełnie języka Malgaszów.
Oto adres i list:
»Ksiądz Czermiński w Polsce.
Księże, którzy jesteście ojcem i matką nieszczęśliwych, 1 oto co my Wam mówimy: jeżeli Wam możliwe to zrobić, my Was prosimy, żebyście poprosili Chrześcijan w waszym kraju trochę pieniędzy dla nas biednych chorych z Ambahiwurak, bo nasze tutaj pożywienie wcale niewystarczające, nasze domy stare i brudne, mamy tylko jedno lamba2 do przykrycia się i cierpimy od zimna. Tym listem my Was odwiedzamy i żegnamy zarazem.
Tak mówią Michał i Rafał3 katechiści i wszyscy biedni chorzy z Ambahiwurak«4.
Gdyby Ojciec był łaskaw przysłać kilka słów odpowiedzi, to sprawiłby wielką radość tym nieszczęśliwym. Proszę napisać w swoim liście po polsku, a ja im to oddam przetłumaczone na malgaszski język, niech się ucieszą.
Napisałem Ojcu na początku listu, że szopki nie potrzebowałem stawiać i w samej rzeczy nie myślałem wcale o tem, bo, jak powiedziałem, cały kościół wygląda bodaj czy nie gorzej od Betleemskiej stajenki, to raz, a powtóre, że nie miałem nic zgoła do ubrania szopki. Tymczasem stało się inaczej. W sobotę 23/12 przysłano mi zupełnie niespodzianie z Tananariwy figurki malowane i wycięte z blachy Dzieciątka Jezus, Matki Najśw. i św. Józefa, otrzymałem te rzeczy wieczorem, więc już nie mogłem nic zrobić. Nazajutrz t. j. w niedzielę 24-go, związaliśmy naprędce z moim czarnym kuchmistrzem szopkę z kawałków bambusa, pokryliśmy suchą trzciną i wyglądało to w samej rzeczy jak szopka; wewnątrz wyścieliłem świeżą trawą, zaniosłem do kościoła, postawiłem na małym stoliku i zacząłem umocowywać figurki Najświętszej Rodziny. Któryś z chorych zobaczył to i zaraz powiedział innym, że ja coś robię w kościele. Za chwilę już wszyscy chorzy zeszli się do kościoła, żeby się mojej robocie przypatrywać, bo wszystko ich bawi i zaciekawia jak małych dzieci. Kiedy otoczyli stolik, na którym była szopka, słychać było okrzyk: »ojej, Maluśki Jezus« potem przez jakiś czas przypatrywali się w zupełnem milczeniu. Przypatrzywszy się nieco, powiedzieli mi: szopka ujdzie, ale cały nasz kościół strasznie brzydki, czy możemy go ozdobić? Naturalnie, że najchętniej przystałem na to, tylko ciekaw byłem, co też oni wymyślą. Kilku chorych, będących jeszcze w pierwszem stadium, poszło zaraz, nacięli gałęzi z drzew (jest kilka drzew przy ich barakach), narwali trawy i polnych kwiatów i umaili nietylko kościół, ale i drogę od baraków do kościoła. Skończywszy robotę, wołają mnie, żebym powiedział, dobrze czy nie, a przytem proszą, żeby nazajutrz Msza św. mogła być o północy. »Katoliki na całym świecie mają tak, a my czemu nie tak, kiedy my także katoliki«. Na to jednak nie przystałem, bo w nocy deszcz, więc to dla nich byłoby szkodliwem (przejścia krytego od baraków do kościoła niema). Żeby jednak zadośćuczynić ich żądaniu, powiedziałem, że odprawimy nabożeństwo raniutko. Co do umajenia powiedziałem, że doskonale zrobili, ale jeszcze niewszystko, bo będziecie iść pociemku do kościoła. Dałem im z kościoła dwie latarki, które używamy przy udzielaniu Sakramentów św. konającym i przy pogrzebach, zawiesili je na gałęziach i zadowoleni rozeszli się, żeby czekać rana. Czy spali tej nocy czy nie, tego już nie wiem, dość na tem, że ledwo deszcz ustał około 3·ciej godziny, już droga była iluminowana i zaczęli schodzić się do kościoła. Około 4·tej zacząłem odprawiać Mszę św. Musieli się porządnie pomęczyć moi chorzy, bo przez wszystkie trzy Msze św. bezustanku śpiewali i odmawiali różańce. W ciągu dnia ustawicznie ktoś z nich był w kościele przy szopce. Każdy, co mógł tylko, to coś przyniósł, to gałązkę, to kwiatek polny lub trawę, żeby przyozdobić kościół. Prawdziwa to pociecha patrzeć, jak ci nieszczęśliwi garną się do Boga. Możnaby bardzo wiele dobrego między nimi zrobić, doskonale ich przygotować do śmierci, bo chętnie garną się do Boga, chętnie słuchają i wykonują co się im mówi, ale niesłychanie wielką przeszkodę stanowi brak środków do utrzymania. Taki każdy chory ustawicznie zajęty tylko potrzebami doczesnemi, rano musi myśleć, coby w południe zjadł, w południe nie wie, czy nie przyjdzie mu pójść spać bez kolacyi, idąc spać przemyśla, coby jutro zkąd dostać i t. d. Ta nędza sprowadza też i występki, tak np. zdarzyła się między chorymi kradzież. Kazałem winowajcy natychmiast oddać pieniądze właścicielowi i zagroziłem wypędzeniem, jeżeli coś podobnego powtórzy się jeszcze. Ten winowajca (była to poganka) oddaje ½ tylko pieniędzy, bo drugą ½ przejadła i zapewniła, że głód ją zmusił do kradzieży. Ot i woda na mój młyn, ma Ojciec dowód, że dobrzeby było, gdyby Ojciec zdecydował się napisać w »Missyach« artykuł z prośbą o przyspieszenie jałmużny na wybudowanie i utrzymanie schroniska.
Tyle narazie, jak Bóg pozwoli doczekać, to z następną pocztą znowu do Ojca napiszę. Bardzo prosząc drogiego Ojca o łaskawą pamięć w modlitwach, kończę moją bazgraninę, sługa w Chrystusie najniższy.