O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze |
Redaktor | Marcin Czermiński |
Wydawca | Redakcya »Missyj Katolickich« |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
List Ojca odebrałem i bardzo zań dziękuję. Odpowiedź do chorych, którą mnie Ojciec przysłał, napisałem po malgaszsku i oddałem Michałowi, mówiąc mu, żeby to wszystkim chorym nazajutrz przeczytał (odpowiedź dałem mu już o zmroku). Byłem pewny, że on to zrobi kiedy wszyscy chorzy w południe będą zebrani i ani przez myśl mi nawet nie przeszło, żeby on to zrobił inaczej. Tymczasem nazajutrz, rozbierając się po Mszy św., usłyszałem zaraz po skończeniu pacierza (jaki chorzy codzień po Mszy św. odmawiają), Ojca nazwisko wymienione przez Michała. Zdziwiło mnie to bardzo, więc stanąłem nieruchomie i słuchałem co to będzie. Michałowi trudno czytać, bo oczy biedaka trądem już zajęte, więc powiedział tylko: »Mój Ojciec Czermiński przysyła list do nas« i zaraz potem inny chory głośno ten list odczytał. Nie przerywałem, bo myślałem sobie, stało się; ale ubawiło mnie, że ta odpowiedź Ojca była przeczytana w kościele i to tak zamaszyście, jakby to był co najmniej jaki list pasterski, albo jaka encyklika Ojca św.
Niedawno dowiedziałem się, że Malgasze lata rachują od główniejszych zdarzeń, dziwiło mnie tylko to, że ani sposób dowiedzieć się od którego, ile ma lat. Trzeba sądzić z tego, jak wygląda ten o czyj wiek chodzi, bo albo odpowie: nie wiem ile mogę mieć, albo taką poda liczbę, że zaledwie w przybliżeniu może mieć tyle co mówi. Często zaś, zapytany o wiek, palnie coś tak półtoraludzkiego, że kto wie, czy on sam rozumie co mówi. Rachuba zaś lat według główniejszych zdarzeń bywa często paradna; niech Ojciec sądzi o tym z tych kilku odpowiedzi, które tu Ojcu przytaczam. Pewien Malgasz przyprowadził swego syna do jednego z naszych Ojców, prosząc żeby go ochrzcił. Ten syn był pod wąsem i wyglądał na lat 30. Pyta się ten Ojciec Malgasza: »Ile twój syn ma lat?« Malgasz: »Już duży.« Ojciec: »Widzę że duży, ale ile ma lat, pytam.« Malgasz: »Ile? kiedy królowa Rasuherin[1] podróżowała u Betsileów na południu, to go moja żona odłączyła.«
Zapytano raz Malgasza: »Czy to twoje pole?« Malgasz: »Tak.« — »Od kiedy go masz?« Malgasz: »Już oddawna.« — »No przecież mniej więcej ile lat?« Malgasz: »Jak Francuzi tu przyszli, to ja zbierałem ryż z tego pola już trzeci raz.«
Albo znowu spytano Malgasza: »Ile masz lat?« Malgasz: »Na pamięć to ja tego nie wiem, ale to bardzo łatwo porachować. Kiedy król Radam I[2] odwrócił plecy (o królach nigdy nie mówią Malgasze że umarł, tylko odwrócił plecy, o wszystkich innych mówią, że umarł), ja jeszcze nie pasłem ani indyków, ani owiec.« Zwykle dzieci Malgaszów zaczynają od pasienia indyków i owiec, a gdy podrosną, to rodzice każą im paść woły. Prawda Ojcze, że można być mądrym z takich odpowiedzi? Zdaje się, że póki taki czarny rachmistrz nie tłumaczy, to się mało rozumie, a skoro wytłumaczy, to się kompletnie nic nie rozumie. No, czy może nie tak? Wiem z opisów, że na północy bardzo lubią tłustość; tak np. Eskimos zjada świecę łojową jako przysmak, powiadają, że zimny klimat wymaga tego, mnie się jednak zdaje, że to niekoniecznie zimno jest głównym powodem tego gustu do tłustości, sądzę z tego, co widzę, że extrema se tangunt. Madagaskar w zimnym klimacie nie jest przecie, a Malgasze przepadają za tłustością. Kawałek mięsa lub co innego, przyprawionego z tłustością, którą dobrze czuć łojem, tak, że od samego zapachu nudności się dostaje, i zdaje mi się, żebym nie wiem jak był głodnym, tobym tego zjeść nie mógł, Malgasz zjada ze smakiem i im więcej czuć łój, tem on się więcej delektuje. Rzecz jakaś powalana tłustością, u Malgasza nie uchodzi za brudną, miałem sposobność przekonać się o tem u siebie. Razu pewnego przynosi mi mój czarny kuchmistrz szklankę, którą wziął nibyto do wymycia, powalaną łojem ze świecy. Cóż u licha, pytam, czy to ma być czysta szklanka, chcesz żebym z niej pił? On wytrzeszczył oczy i pyta zdziwiony, czego ja chcę. No, czy nie widzisz, że ta szklanka teraz brudniejsza, niż była przedtem? A to co takiego? pytam, pokazując mu łój. On mówi: »Ależ niech mój Ojciec zobaczy, to nic przecie brudnego, to tłustość« — i bardzo go to zdziwiło, żem mu kazał drugi raz wymyć szklankę, ja zaś nie wiedziałem sam na razie, czy on udaje głupiego, czy w samej rzeczy jest tak głupim, aż dopiero potem dowiedziałem się, że wogóle u Malgaszów tłustość to taki specyał.
Kościół i mieszkania chorych poprawili nieco, dodając trochę dachówek; ślady po tej nawałnicy, o której Ojcu pisałem przedtem, zostały porządne, ale o naprawie, nie mówię już gruntownej, ale o większej przynajmniej niema co i myśleć. Sam prosiłem X. Superiora, żeby tego nie robił, chyba, żeby chciał za jakie inne pieniądze to zrobić a nie za te, które dla mnie przez Ojca z kraju przychodzą, bo to się nie opłaci, ta stara rudera pochłonęłaby niewiem wiele, a pożytku mało. Wolę zatem zbierać pieniądze, żeby prędzej módz wybudować schronisko, o którem marzę dniem i nocą. Mszę św. odprawiam już w kościele, nie w swojem mieszkaniu, ale Pan Bóg raczy wiedzieć, jak to długo potrwa. Ej, żebym to ja tak mógł, jak nie mogę, cobym ja dał za to; opisać Ojcu tego nie potrafię co się we mnie dzieje na widok tego, czego codziennym jestem świadkiem. Ciągle przychodzą do mnie trędowaci i nie proszą, ale błagają o przyjęcie ich do tej obrzydliwej jamy, czy jak to nazwać nie wiem, którą tytułują schroniskiem trędowatych, a mnie dyrektorem tego schroniska. Muszę odmawiać, bo utrzymać nie mam za co. Trędowatych zewsząd wypędzają, oni żebrzą przy drogach (przy ścieżkach właściwie, bo przejechać temi ścieżkami nawet taczką nie można; no, ale nazywają to drogami, mniejsza o to, niech i tak będzie), boć przecież żyć trzeba, podwójci chodzą i napędzają ich ztamtąd kijami: »Idź gdzie chcesz, ale tu nie siedź, bo żebry zakazane, a jak cię tu znajdę, to kij na tobie połamię.« Niejeden trędowaty był obity przez tych nielitościwych podwójcich. Proszę się teraz postawić w położeniu takiego trędowatego i powiedzieć co on ma ze sobą zrobić? Zewsząd go pędzą, wychodzi zatem na to, że po ziemi chodzić mu nie wolno, w wodzie przecież siedzieć, ani w powietrzu latać nie może, więc gdzie ma się podziać? Niedawno przyszedł do mnie chłopczyna, mogący mieć najwięcej jakie 10 lub 12 lat, sierota, ani ojca, ani matki niema. Dotychczas żył tem, że pasł woły u jakiegoś Malgasza, dostał trądu i przepędził go od siebie ten właściciel wołów, żeby się trądem nie zarazić. Aż mnie nie wiem co się robiło, gdy tego dzieciaka z kwitkiem odprawiałem, ale cóż mam robić, kiedy inaczej nie można. Takie przytem to biedactwo było wątłe, takie wychudzone, że pojąć doprawdy nie mogę, jak ten okrutnik, u którego dzieciak pasł woły, miał serce i odwagę wyrzucić go z domu. Dotychczas zapomnieć tego dzieciaka nie mogę i gdybym mógł, to zdaje mi się, że z prawdziwą przyjemnością wygarbowałbym skórę na grzbiecie temu właścicielowi wołów za jego nieludzkie obejście się z dzieciakiem. Kiedy rozmyślam nad położeniem tych nieszczęśliwych i nad sposobami, jakby im ulżyć, to zdaje mi się, że dopiero wtedy swobodniej odetchnę, gdy będę miał schronisko z zapewnionym utrzymaniem przynajmniej na 200 chorych. O większej liczbie na razie nie marzę, bo i utrzymać byłoby niemożliwem i nie byłbym w stanie obsłużyć wszystkich sam jeden. Z 200 chorymi przy pomocy Najświętszej Matki jeszcze dam sobie radę i sam, ale więcej trudno. Et głupstwo zresztą to wszystko, byleby prędzej mieć schronisko, a jak takowe już stanie, to wtedy ex re consilium.
Może Ojciec będzie niekontent, że znowu w moim liście żale i utyskiwania, nie moja w tem wina; chciał Ojciec, żebym Mu przysłał ztąd więcej wiadomości, więc przysyłam, a że tem chata rada czem bogata, zatem i żale się tu wplątały. Nie ręczę, czy przyszły list do Ojca, jeżeli Pan Bóg da doczekać, obejdzie się bez opisania jakiego kłopotu, narazie jednak już dość tego.
W tej chwili przypomniałem sobie rozmowę jednego z naszych missyonarzy z jakimś Malgaszem, która może Ojca nieco rozerwie. Trzeba Ojcu wiedzieć, że Malgasze patrzą na roślinność okiem zupełnie bydlęcem. Wszystko, co może się jeść, to ich obchodzi i chętnie takie rośliny sadzą. Taka zaś roślina, którą jeść nie można, choćby to był niewiedzieć jaki cudny kwiat, w oczach Malgasza żadnej nie ma wartości. Otóż razu pewnego, jeden z naszych missyonarzy polewał grządkę kwiatów, którą miał przy swojem mieszkaniu. Nadchodzi na to jakiś Malgasz i po zwykłem przywitaniu, w ciągu rozmowy mówi z pewnem zdziwieniem i pogardą zarazem: »Nie szkodaż to sił i pracy sadzić takie kwiaty i do tego codzień polewać, wszak tego jeść nie można, któżby dbał o to. Trzeba być Europejczykiem (wazaha) żeby takiemi rzeczami się zajmować.« Na to tak mu missyonarz odpowiedział: »Masz zupełną słuszność, trzeba na to być Europejczykiem, ale czy wiesz dlaczego? Oto tak się rzeczy mają: każdy Europejczyk ma pięć zmysłów, wzrok, węch, słuch i t. d. i dlatego zajmują go i przyjemność mu sprawiają takie rzeczy, jak np. hodowanie kwiatów, z przyjemnością patrzy na ładny kwiat, miły mu zapach tego kwiatu; przypatrując się kwiatom, myślą podnosi się do Boga i uwielbia jego wszechmocność i t. d. i t. d. Malgasz zaś niema, zdaje się, ani oczu, ani nosa, ani uszu, ma on tylko brzuch, o którym ustawicznie myśli i dlatego kwiaty, choćby najcudowniejsze, u niego żadnej wartości nie mają, jeżeli ich jeść nie można. No, powiedz przyjacielu otwarcie, co ty o tem myślisz.« Przekonało to widocznie Malgasza, bo się zawstydził, powiedział tylko: »Prawda przy moim Ojcu« (ma Ojciec rację) i zaraz dał drapaka co prędzej.
Mówiąc o roślinach, poproszę Ojca o jedną małą przysługę, mianowicie: proszę z łaski swej dostać dla mnie trochę nasienia brzozy, czy płaczącej, czy zwykłej, to już mniejsza o to, byle brzoza i nasienia grabiny. Nasiona kwiatowe z łaski p. Grzegorzewskiego już mam, jak Ojcu wiadomo, chciałbym jeszcze koniecznie dostać nasienia brzozy, żeby teraz zasiać małą szkółkę, a jak Matka Najśw. pozwoli wystawić schronisko, zalesić to schronisko brzozą i eukaliptusem, to powietrze będzie świeższe u chorych, a z grabiny porobię żywe płoty. Jak brzoza, tak i grab, o ile sądzę, zaaklimatyzuje się tutaj. Eukaliptusu tu nie brak, jest go tu dość, nawet kilka gatunków, ale brzozy ani grabu wcale niema, przynajmniej ja nigdzie nie widziałem ani jednej. Choć może Ojciec śmiać się ze mnie będzie, ale powiem Ojcu otwarcie, że pisząc ten list, i na płacz i na śmiech mi się zbierało. Na płacz — bo widzę ciągle nędzę tych nieszczęśliwych trędowatych, a nie mogę jeszcze moich pragnień do skutku przyprowadzić i przez to im ulżyć. Na śmiech — że na starość tak zdziecinniałem. Schroniska niema, o nasienie brzozy dopiero Ojca proszę, a mnie w myśli już się przedstawiło schronisko zalesione brzozą, kościół obsadzony naokoło brzozą i kwiatami, a na ołtarzu obraz Najśw. Matki Częstochowskiej umajony gałązkami naszej polskiej brzozy. Mimowoli przyszło mi na myśl przysłowie naszych wołyńskich chłopów: »Dureń dumkoju bohatije« (dureń marzeniem wzbogaca się). Tak zupełnie ze mną było w tej chwili, jeszcze nic a nic zgoła nie mam, a ja już cieszyłem się przez chwilę tem co może kiedyś będzie, a może i nie.
Na dziś chyba będzie dość; jak Pan Bóg da dożyć, a Ojciec zechce, to z następną pocztą znowu Ojcu trochę czasu zabiorę na czytanie mojej bazgraniny. Oczekując niecierpliwie kilka słów odpowiedzi, bardzo Ojca proszę o modlitwy jak za moich biedaków, tak i za mnie.