O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze |
Redaktor | Marcin Czermiński |
Wydawca | Redakcya »Missyj Katolickich« |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
U was zima, wszyscy myślicie o piecach, a tu przeciwnie, kończy się wiosna, a grudzień rozpocznie właśnie tutejsze lato. Jeszcze się nie rozpoczęła na seryo deszczowa pora, ale już się powoli na to zanosi. W dzień WW. Świętych spadł tu pierwszy deszcz. Sam deszcz jeszcze był niewielki, ulewnym nazwać go nie można, ale padał pod dobrą przygrywką; grały pioruny porządnie, aż miło było słuchać. Przedtem przez kilka tygodni były nieznośne upały, chmurzyło się ciągle, ale nic zawsze z tego wszystkiego, ani kropelki deszczu, tylko czasem dał się słyszeć bardzo oddalony, głuchy huk grzmotów, tak jakby gdzieś aż z morza niby ten odgłos do nas dochodził. Teraz jak się zachmurzy, to pioruny sypią się jak z worka, a walą co się zowie, tak zupełnie, jakby się chciały popisywać który lepiej urżnie. Proszę Ojca, ja nie mogę sobie jednej rzeczy wytłumaczyć, w jaki się to sposób dzieje, mianowicie: zacznie się tu czasem burza pod noc, pioruny walą siarczyście, lubię to wprawdzie słuchać, ale szkoda mi nocy, więc poleciwszy grzeszną mą duszę i wszystkich moich chorych opiece Matki Najświętszej, kładę się spać. W nocy nic a nic nie słyszę i tuż nade mną trzaskające pioruny nie budzą mnie wcale, chyba, że który urżnie już w samą prawie chatę. Niechże w nocy zastuka do furty który z chorych, to zaraz się budzę i idę do wołającego. Furtka jest o jakie 20 kroków od mojej chaty, no i przecież stukanie człowieka nie jest tak silne jak huk pioruna, a mimo to ja go słyszę.
Przypatrując się burzy wieczorem dnia 1 listopada, widziałem jak kilkanaście piorunów spadło odrazu w jednym punkcie w górach, niezbyt daleko od mieszkań moich chorych. Naturalnie, że nie mogę Ojcu powiedzieć wiele spadło tam piorunów, bo któżby to mógł porachować, ale posypały się wszystkie razem. Dwie wstęgi ogniste pobiegły po niebie, a z tych wstęg posypały się pioruny na góry. Trwało to może ze 3 albo 4 sekundy, a po chwili dał się słyszeć odpowiedni grzmot. Te pioruny nie padały jeden po drugim, ale urżnęły naraz wszystkie i dlatego utkwiło mi to w pamięci, bo pierwszy raz w życiu widziałem coś podobnego. Wszędzie naokoło waliły pioruny swoją drogą i dość obficie, ale tak jak zwyczajnie spadają. Co to za prześliczny był widok! a jaki przytem pouczający zarazem. Patrząc na to, doskonale człowiek widzi, jak wielki, jak potężny jest Bóg, oraz namacalnie przekonywuje się, jakim on jest nic nie znaczącym prochem wobec tego Boga, którego ośmiela się obrażać. Kiedy gruchnie taka salwa piorunów, to w jednej chwili to tak bardzo kochane i nadymające się »ja« gdzieś znika zupełnie, jakby go nigdy nie było, tak, że mimowolnie przychodzi na myśl: »co to, krucho z tobą? teraz nadmij się głupi prochu i pokaż co znaczysz i co możesz!« Szkoda, że nie można było tego odfotografować, miałby Ojciec piękną ilustracyę do swoich Missyj kat.
Dzięki Bogu, wiosna minęła szczęśliwie. W dzień Wszystkich Świętych pochowałem jedną staruszkę, to prawda. Ależ trudno znowu wymagać, żeby trędowaci nie umierali, jednak cieszy mnie nadzwyczaj, że nie z głodu umierają. Chociaż stosunkowo bardzo niewielu straciłem, ale trochę rozmaitości mieliśmy tej wiosny. Wkradła się między moje czarne pisklęta febra i na dobre zaczęła bruździć. Ustawicznie wołali mnie w dzień i często w nocy: »Chodź Ojcze, zobacz chorą kobietę, bo z nią już bardzo źle.« — »Spiesz się Ojcze, bo ten człowiek ciągle omdlewa, może wkrótce umrze«. — »Daj mi co Ojcze, i rany opatrz, bo mnie bardzo bolą« i t. p. wołania powtarzały się bez końca prawie codziennie przez cały październik. Naturalnie, że pomóc nie mogłem, bo doktorem nie jestem, a choćbym nim i był, to leków żadnych nie mam, więcbym również nic nie zrobił; ale dzięki Bogu, nie umarli, bo Marka Najśw. widocznie Sama leczyła. Wołają, że ktoś bardzo chory — idę, pytam: co ci jest? »Ojcze, boli mnie wewnątrz wszystko.« Rzecz jasna, że z tej odpowiedzi, taki zwłaszcza medyk, jakim ja jestem, mądrym być nie może, no ale przecież coś trzeba zrobić, żeby chory widział przynajmniej, że chcę mu pomóc. Więc, rozpytawszy o więcej nieco szczegółów, mówię mu: czekaj, bracie, zaraz coś ci dam. Mam trochę czerwonego wina, wlewam łyżkę albo dwie do szklanki, wpuszczę do tego wina kilka kropel święconej wody, zmówię »Zdrowaś Maryo« prosząc Najświętszą Matkę o uzdrowienie biedaka, jeżeli Jej wola i łaska, i daję to wino wypić choremu — ot i po całej kuracji. Jedynie więc tylko Matce Najśw. zawdzięczam, że moje czarne pisklęta nie giną jak muchy. Niejeden zaś ciężko chory, nieraz nawet jakby zazierający już do grobu, przyszedł do zdrowia przez pobożne przyjęcie Ostatniego Namaszczenia, bo lekarstw żadnych nie dostawał. Koniec końcem, że febrze kampania nie udała się tej wiosny wcale, daj Boże, żeby tak dalej było. Widzę wyraźnie, że po ludzku sądząc, dla trędowatego lepiej jak umrze, mimo to, bardzo mi przykro, gdy którego z nich tracę, a przeciwnie bardzo mnie cieszy, gdy którym mocno rozchorowany, znowu wyzdrowieje i jest już tylko trędowatym bez żadnej innej biedy.
Co słychać u Ojca z jałmużną, przybywa, czy nie?[1] Wprawdzie uważają mnie moi czarni pacyenci, jeżeli niezupełnie, to przynajmniej pół na pół za wyznawcę Eskulapa, jednak nie przeszkadza to, że przytem jak byłem, tak jestem kapcanorum kapcanissimus kapcan, to jest nie ja jako Beyzym, ale jako zawiadowca tego niby schroniska trędowatych. U moich biedaków taka nędza, że choć jestem już z tem dobrze otrzaskany, boć ustawicznie na to patrzę, babą też przecież nie jestem, a otwarcie Ojcu drogiemu się przyznam, że nieraz i niejedną łzę sobie obetrę. Miną nadrabiam wobec moich chorych, to swoją drogą, zachęcam ich do cierpliwości i modlitwy, ale mimo to, nie potrafi sobie Ojciec wyobrazić, jak mi pilno, żeby już mieć schronisko z zapewnionem utrzymaniem.[2] Zbliża się święto Niepokalanego Poczęcia, potem Boże Narodzenie, a ja nie mam co i myśleć nawet, żeby móc ołtarz ozdobić tak jakbym chciał, a kto wie, może do tego dobrego deszcze nie dadzą Mszy św. odprawiać w kościele, wcale o to nie trudno.
Przekonałem się sam o tem, com Ojcu poprzednio pisał, że Malgasze strasznie po bydlęcemu zapatrują się na roślinność, to tyko co się da zjeść, ma wartość w ich oczach, a choćby nie wiem jak cudna była roślina, nie mogąca być zjedzoną, u nich uchodzi za niepotrzebny chwast. Oto przykład: zakwitła u mnie biała lilja i parę krzaków róż. Śliczne kwiaty i pachną bardzo, zwłaszcza przyjemnym wydaje się mi ten zapach, kiedy wrócę od chorych, których rany, jak Ojcu wiadomo, wcale nie pachną. Pewnego razu zaszedł do mnie jakiś Malgasz i patrzy na kwitnące krzaki. Prawda, że to ładne? pytam go. Ani słowa nie odpowiedział, spojrzał tylko na mnie ze zdziwieniem. Po chwili spostrzegł o kilka kroków dalej wyrastającą cebulę, którą ja wcale nie sadziłem i nie wiem skąd się tam wzięła, z rozpromienioną twarzą krzyknął: »Ojcze, cebula!« ale tak radośnie krzyknął, jakby ta cebula była kimś bardzo mu drogim, z którym od wieków już się nie widział. Zaraz się mi przypomniała ta historyjka, o której kiedyś Ojcu napisałem, rozmowę jednego z missyonarzy z Malgaszem, który się dziwił, że ten ksiądz kwiaty, nie dające się jeść, hodował.
Kiedy myślę o budowaniu schroniska, to mi się przypomina przysłowie: »Nie odrazu Kraków zbudowany«, ale zastosować go tutaj żadną miarą się nie da w praktyce. Niejeden z czytających Missye, może powie, albo już nieraz powiedział o mnie: »jakiż ten ksiądz nieporadny, wszak musiał z pewnością zebrać już trochę grosza, poco trzymać tych biednych chorych w takiej nędznej dziurze? Tymczasem wybudować tyle, na ile zebrany pieniądz pozwala i mieścić tam chorych, a potem w miarę przybywania jałmużn, dobudować coraz dalej — lepsza, zdaje się, ciasnota, którąby musieli chorzy znosić nim całe schronisko stanie, niż taka nędza, jak obecnie«. Prawda to jest, i zrobiłbym tak z pewnością, ale ani myśleć o tem, bo na przeszkodzie stoi jedna tylko wprawdzie, ale nieprzezwyciężona trudność, mianowicie: że tam, gdzie mieszkają trędowaci, żaden robotnik za żadną płacę robić nie chce, bo się boją sami zarazić. Więc zbudowawszy przypuśćmy jeden pawilon, jakże potem dalej budować bez robotników? Nie ma na to rady, muszę czekać aż się zbierze tyle, ile mi trzeba na wystawienie całego schroniska; jak wszystko będzie zupełnie ukończone i urządzone jak zewnątrz tak wewnątrz, wtedy dopiero będę mógł wprowadzić i ulokować moich biednych pensyonerów. Nie raz już i nie dziesięć suszyłem sobie głowę nad tem, jakby to choć częściowo przyspieszyć, ale, jak Ojciec sam widzi, niema sposobu, trzeba cierpliwie czekać i znosić nędzę, póki się nie da wszystko za jednym zachodem zrobić. Ot zaraz mogę Ojcu przytoczyć jeden fakt, z którego Ojciec pozna, jak bardzo ludzie boją się trądem zarazić. Trzeba było na barakach, w których obecnie mieszkają moi chorzy, poprawić dachy przez burzę popsute z niektórych miejscach, bo woda zalewała wnętrze, jak już to, zdaje się mi, kiedyś Ojcu opisałem. Po skończonej robocie, przychodzi do mnie robotnik, który nic innego nie robił, tylko wszedł zewnątrz po drabinie na dach, pozsuwał dachówki i zeszedł na dół, i prosi żebym go wydezinfekcyonował: »Niech Ojciec da mi tej wody, którą się myją, żeby choroba nie chwyciła«. Kpisz, czy żartujesz? — pytam go, — wszak po dachu chorzy nie chodzą, nie miałeś do czynienia z nimi, czego się boisz? Ten bohater z pod kwaśnej gruszki mówi mi, że był na dachu, pod którym mieszkają trędowaci, więc czego dobrego mógłby się zarazić i na seryo boi się tego. Dla uspokojenia go, dałem mu tej wody, żeby sobie ręce umył, a dla wyleczenia z imaginacji, schlustałem go przy tej sposobności całego tą wodą od stóp do głów, tak, że aż sam prosił, żeby już dać pokój, bo tyle znowu nie trzeba. Będąc pewnym, że się nie zarazi, kto wie, czy był kontent z kąpieli, którą mu sprawiłem, bo ta woda śmierdzi gorzej od karbolu. Jego lamba i koszula śmierdziały porządnie, to prawda, ale niech wie, żem dbał o jego bezpieczeństwo.
Wszystkim Wam winszuję Świąt i życzę jak najpomyślniejszego Nowego Roku, niech Matka Najśw. błogosławi i dopomaga wszystkim we wszystkiem. Proszę o łaskawą pamięć w modlitwach.
- ↑ Z początkiem stycznia wysłałem O. Beyzymowi ofiarę przeszło 21.000 franków zebraną w ciągu r. 1900. (Przyp. Redaktora).
- ↑ A tu jak na toż, wszystko robi się coraz droższe prawie z dnia na dzień; skąd taka drożyzna, nie wiem, ale wszystko obecnie prawie trzy razy tyle kosztuje, niż trochę przedtem, choćby nie tak dawno temu.