O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze |
Redaktor | Marcin Czermiński |
Wydawca | Redakcya »Missyj Katolickich« |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sam już nie wiem, kiedy ostatni raz miałem list od Ojca, takie to dawne czasy. Jak się Ojcu missya powiodła, czy podczas niej zdrowie dopisywało? Co obecnie słychać o jałmużnie dla mnie, przybywa, czy nie? Choć bardzo wiele mnie braknie, ale trochę grosza już się uzbierało, więc X. Superior ogląda się za miejscem pod nowe schronisko. Ej, żeby to Matka Najśw. pozwoliła już prędzej mieć to niezbędne schronisko, nie uwierzy Ojciec, jak mnie pilno i z jaką niecierpliwością oczekuję. Tymczasem, jakby naumyślnie, trudności coraz to większe zachodzą — drzewo ogromnie podrożało i dostać trudno. Robotnik też bardzo teraz drogi, bo rząd wiele buduje i drogo opłaca, więc się tam cisną, a do prywatnych robót nie spieszą się wcale. Wie Ojciec, że czarni już zaczynają sztrejkować, tak jak w Europie. W jednem miejscu, gdzie jest nasz posterunek missyjny, cały tydzień Malgasze sztrejkowali.
W maju przesiedziałem 12 dni w areszcie — raz 5 dni, a po krótkim czasie 7 dni; proszę nie posądzać, żebym miał gdzie coś komu zwędzić i za to mnie ofiarowano mieszkanie rządowe z kratami w oknach dla uchronienia od przeciągów. To nie, ale musiałem przesiedzieć w infirmeryi w Tananariwie, bo nie mogłem chodzić, tak mnie pchły afrykańskie poraniły. W kilku miejscach w nogach zagnieździły się mnie te utrapione pasożyty. Naostrzyłem scyzoryk i uwolniłem się od nich, jak mogłem. Sądziłem przytem, że już będę miał na jakiś czas przynajmniej spokój, bo jamki (każda jamka, gdzie te pchły zrobią gniazdo, jest tak wielka, że można do niej ziarnko grochu włożyć) pozostałe po gniazdach, obficie pozalewałem jodyną. W kilka dni po tej operacyi poszedłem na zwykłe zebranie do Tananariwy, po drodze bardzo jakoś dawały się mnie czuć te poranione miejsca i iść było coraz trudniej. Przyszedłszy do missyi, spostrzegłem, że nogi mam porządnie spuchnięte aż do kolan. Z trudnością rozzułem się, a o uzuciu się napowrót już i mowy nie było, bo nietylko trzewiki, ale ani skarpetki nie mogły wcale wejść na nogi. Obejrzał mnie doktor i powiedział, że to ukąszenia tych pcheł zakażają krew i wskutek tego puchlina. Potem wziął się do opatrywania tych miejsc, gdzie ja poprzednio powyrzucałem gniazda z krociami zniesionych jajek i znalazł, że w tychże samych otworach nowe gniazda znowu porobione; wziął się zaraz do lanceta, wskutek czego te jamki porobiły się dwa razy głębsze i większe. Wszystko zależy od gustu, więc może komu innemu wyda się inaczej, ale co do mnie, to powiem Ojcu otwarcie, że wcale nie uważam za przyjemność tego, co się czuje, kiedy doktor w ranie bruździ lancetem, zwłaszcza pod paznogciem. Uzuć się po skończonym opatrunku nie mogłem, więc zrobiłem sobie naprędce rodzaj sandałów, poowijałem nogi płótnem, przywiązałem te sandały i tak paradowałem po domu. Przez cały ten czas, co musiałem w Tananariwie przesiedzieć, byłem w takim złym humorze, jak pies na łańcuchu, bo pilno mnie było wrócić do moich biedaków, którzy ogromnie cierpią też od tych pcheł, a tu ani rusz chodzić. Kiedym się gdzie w domu pokazał, każdy co zobaczył, że nie mam obuwia, pyta co mnie jest. Tłumacz każdemu co ci jest, jakby to się na co przydało — więc jednemu mówię, że tańczyć nie mogę; innemu, że wdziałem balowe trzewiki, żeby nie posądzono, że ich nie mam i t. p., aż wreszcie dano mnie pokój. Kiedy się rany podgoiły i puchlina spadła, wróciłem do siebie i kończyłem kuracyę do reszty. Wrócić jednak musiałem burżanami, bo piechotą nie dało się wcale. Obecnie kiedy to piszę, jeszcze możnaby mnie wziąć za eleganta pierwszej klasy, tak jestem naperfumowany. Ciągle mam do czynienia z jodyną, jodoformem, karbolem, kamforą, siarką (bo i sam używam i moich chorych częstuję temi pachnidłami), więc te wszystkie zapachy czepiają się do odzienia i zmieszawszy się razem, tworzą jakiś jeden, strasznie nieokreślony, ale i niekoniecznie przyjemny, zapach. Tytoń tego zapachu nie zagłusza.
Żeby Ojciec wiedział, jaki kłopot mają moi biedni chorzy, zwłaszcza ci, co mocniej poranieni, kiedy w ranach zagnieżdżą się afrykańskie pchły, niema sposobu wydobyć, zabić też niczem się nie da, bo to, co zapuści się do rany, np. karbol albo co innego, zaraz miesza się z ropą, wydobywającą się z rany i nie może działać na pchły. Starzy cierpią, ale nie tak to słychać, bo tylko stękają kiedy bardzo boli; dziatwa zaś gorzkiemi łzami opłakuje codziennie operacye, którym poddać się muszą. Prawdziwa plaga te pchły; mało tego, że sprawiają ból dokuczliwy i jątrzące się rany, które goić trzeba, bo same nie zasychają, ale co jeszcze gorzej, czasu ogromnie wiele co dzień przez to się traci. Upora się człowiek z jednem gniazdem rano, w południe albo wieczorem, znajduje nowe jeżeli nie w tym samym, to w innem miejscu i znowu trzeba się porać najmniej jakie pół godziny, jak nie więcej. Wszędzie, gdzie się tylko ruszyć, napotyka się Malgaszów krwawiących sobie nogi, albo ręce, wyjmując te pchły. Zdaje się mnie, że to nigdy się tu nie skończy, bo Malgasze są tak nieochędożni, że trudno gorzej. Nie jeden, zwłaszcza mieszczanin, na zewnątrz niby to wyelegantowany, ale pod wierzchniem ubraniem ma inne już zbrukane, pod tem znowu jeszcze coś gorzej brudnego, a wreszcie to, co na samym ciele, czy koszula, czy co innego, zamiast niej, to już takie brudne, przepocone i cuchnące, że dotknąć się tego obrzydliwie. Teraz tutaj zimno, więc pakuje każdy na siebie, co kto ma, ale wyprać te rzeczy, według ich pojęcia, to wcale niepotrzebne; jak się to odzienie zniszczy tak, że będzie nie do użytku, to je Malgasz wyrzuca, a wkłada inne, które nosi tak samo, póki się da nosić; ani sposobu im to wytłumaczyć, gadać im o tem, to słuchają i przyznają słuszność, ale tyle tylko tego, bo przyznają słuszność, a robią zawsze po swojemu, jak przedtem. Na razie niepodobieństwo w tych warunkach w jakich obecnie jesteśmy, ale jak Matka Najśw. pozwoli mieć nowe schronisko, to moje pisklęta z początku będą się może i kwasić, bo tam będą musieli wszyscy bez wyjątku być czysto ubrani, umyci i w mieszkaniu porządek zachować; wezmę ich krótko, po żołniersku, najmniejszego nieporządku nie daruję nikomu. Jestem przekonany, że ich malgaszska natura będzie się na to oburzać, ale to nic nie pomoże. Najpierwszym warunkiem do podtrzymania siakotako zdrowia u trędowatych, jest jak największe ochędóstwo.
Szarańcza na dobre zakwaterowała się na wyspie. Młode pokolenie już się wylęgło i znacznie podrosło; mnóstwo tego wszędzie. W niektórych miejscach (sam nie widziałem, mówiono mnie) leży szarańcza warstwą grubości może na decimeter, Malgasze raczą się nią do upadłego, karmią nierogaciznę i ptactwo domowe, ale mimo to zdaje się mnie, że można się spodziewać porządnych szkód na wiosnę. Niepodobna przypuszczać, żeby taka masa szarańczy nie wyrządziła odpowiedniego zniszczenia.
Opowiem teraz Ojcu jedną rzecz, którą niedawno temu słyszałem, mianowicie: zapowiedział X. Biskup jednemu z naszych Ojców, że udzieli Bierzmowania w jednym z jego posterunków. Ten Ojciec przygotował swoich parafian jak mógł do Bierzmowania, i kiedy się zbliżał dzień naznaczony przez X. Biskupa, dostał gdzie co mógł, żeby X. Biskup miał lepszy obiad. Rano w dzień przybycia X. Biskupa, mówi ten Ojciec swemu czarnemu kuchmistrzowi, co ma zrobić na obiad i przytem dodaje: »Te dwie kury, które tu są, także zabijesz dziś« — poczem poszedł do kościoła. Koło południa, kiedy już się w kościele wszystko skończyło, wychodzi ten Ojciec, żeby zobaczyć, czy obiad gotów, bo X. Biskup miał wkrótce nadejść. Zbliżając się do mieszkania, widzi kucharza siedzącego na progu kuchennym.
— No co, jesteś już gotów z obiadem?« — zapytał Ojciec kucharza.
Na to kucharz:
— Wszystko przygotowałem do gotowania, ale nic nie gotowałem.
— A to czemu? — zapytał go Ojciec.
— Jakże mogłem gotować — odpowiada kucharz, kiedy nie mam drzewa ani kawałka.
Ojciec natychmiast posłał kilku ludzi, którzy dostali trochę gałęzi, trochę trawy do palenia i po jakimś czasie kucharz podaje wreszcie co sfabrykował. Wyobrażam sobie, w jakim zakłopotaniu i humorze musiał być wtenczas ten missyonarz. Ale nie koniec jeszcze. Przy obiedzie pyta się ten Ojciec swego kuchmistrza:
— A gdzież są kury, czemu nie podajesz?
Kucharz:
— Kury w spiżarni.
Zagląda missyonarz do spiżarni i widzi obydwie kury zabite, oskubane i przywieszone u sufitu. Wraca do refektarza i pyta, czemu nie zgotowane. Kucharz z najzimniejszą krwią odpowiada:
— Bo Ojciec kazał zabić, ale nic nie powiedział, czy mam je ugotować, czy nie.
Śmiałem się, kiedym to usłyszał, ale po dziś dzień nie mogę sobie wytłumaczyć, czemu to wszystko przypisać, czy głupocie kucharza, czy nieporadności, czy czemu. Że kur nie ugotował, to jeszcze mniejsza, trzymał się ściśle danego mu rozkazu. Ale rano przecie doskonale wiedział, że nie ma drzewa ani kawałka i ani pół słówka o tem nie pisnął, jakby to wcale do niego nie należało. Tego to już zrozumieć wcale nie mogę.
Nic więcej narazie donieść nie mogę, coby Ojca zajęło, a przytem tak się mnie dziś jakoś nie pisze, sam nie wiem dlaczego, rad nierad, muszę skończyć. Czekając z niecierpliwością na list od drogiego Ojca, polecam się bardzo Jego łaskawej pamięci w modlitwach.