O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze/List XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | O. Jan Beyzym T. J. i Trędowaci na Madagaskarze |
Redaktor | Marcin Czermiński |
Wydawca | Redakcya »Missyj Katolickich« |
Data wyd. | 1904 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Napisałem Ojcu w przeszłym liście, że opuściłem Tananariwę, a właściwie Ambahiwurak; tymczasem człowiek strzela a Pan Bóg kule nosi — tak jechałem, że zamiast do Fianarantsoa zajechałem napowrót do Ambahiwuraku. Zaraz drogiemu Ojcu to wyjaśnię, tylko proszę przedtem o trochę cierpliwości, bo w dwóch słowach opowiedzieć się to nie da. Otóż taka sprawa: W prowincyi Imerina szukano miejsca pod schronisko w pobliżu Tananariwy, ale nigdzie znaleźć go nie mogli; proponowano mnie kilka posiadłości do nabycia, ale żadnej nie przyjąłem, bo wszędzie wody mało, albo wcale nie było, a oprócz tego drogo trzebaby zapłacić. Ja ciągle nagliłem do pośpiechu, więc Przełożeni kazali mnie zakładać schronisko w prowincyi Betsileo w pobliżu jej stolicy Fianarantsoa. Zabrałem się zaraz i przeniosłem się do Tananariwy, żeby stamtąd udać się do Fianarantsoa. W Tananariwie musiałem przebyć kilka dni dla przejrzenia i przepakowania rzeczy przysłanych przez Sodalicyę św. Piotra Klawera dla moich chorych. Było tego sporo, więc miałem roboty dość. Mimowolnie przypomniały się mnie dawne czasy, jak z Braćmi zakonnymi pakowałem i wyprawiałem rzeczy konwiktorów jadących na wakacye. Skończywszy to pakowanie, myślałem że już będę mógł wyruszyć do Fianarantsoa, tymczasem rozchorowałem się, jakem to Ojcu poprzednio pisał. Markotno mnie było, to prawda, ale trudna rada ultra posse nemo tenetur. Wreszcie wyzdrowiałem za łaską Bożą i namyślam się wynosić z Tananariwy. Tymczasem X. Biskup opiera się temu stanowczo, mówiąc, że dla wielu przyczyn nie może zgodzić się na to, żebym założył schronisko u Betsileów, a najbardziej dlatego, że w Imerynie okropnie szerzy się trąd, to raz, a powtóre, że niepodobna opuścić moich chorych w Ambahiwuraku, kiedy już od tak dawna misya ich utrzymuje. »Szukajmy jeszcze — mówi X. Biskup — może Bóg da, że przecie coś się znajdzie.« I zatelegrafował do Ojca Bardon (gen. przeł. naszej misyi), że mnie puścić nie może. Przesiedziałem przeszło miesiąc jeszcze w Tananariwie, robiąc w różne strony wycieczki dla znalezienia miejsca dogodnego, ale wszystko napróżno. W pobliżu Tananariwy, jak chciał X. Biskup, nic znaleźć nie mogłem. Otwarcie Ojcu mówię, że nie mam wcale na sumieniu, żebym się był przez ten czas choć na chwilę nie zgadzał jak najzupełniej i najpokorniej z wolą Bożą, ale mimo to, łatwo sobie Ojciec wyobrazi, co się we mnie działo. Razem wziąwszy wszystko, przeszło dwa miesiące jak nie widziałem moich drogich chorych. Byłem w Tananariwie, a dusza w Ambahiwuraku. Co poniedziałek idą tragarze z ryżem dla moich chorych. Wracają i przynoszą mnie list od moich biedaków prawie zawsze takiej mniej więcej treści: »modlimy się ustawicznie za ciebie, nie opuściłeś Tananariwy, a widzieć się z tobą nie możemy, tęskno nam za tobą; codzień zbieramy się w naszym kościele i prosimy Boga, żeby się tobą opiekował; niech cię Matka Najświętsza wspiera, nie zapominaj o swoich pisklętach, wracaj do nas prędzej« i t. p. Cieszyły mnie te listy i odpisywałem na nie, ale zarazem mocno odczuwałem nasze rozłączenie. Naprzykrzałem się ustawicznie Matce Najśw. i na duchu nie upadałem, bo choć moje modlitwy niewiele warte, ale poleciłem tę sprawę modlitwom drogich MM. Karmelitanek i dlatego byłem pewny, że one mnie wyproszą i miejsce odpowiednie i wodę dobrą i obfitą. Otóż tak się stało. W uroczystość św. Stanisława Kostki wzywa mnie O. Bardon, który bawił w jednym z posterunków misyjnych Arivonimamo (czytaj: Arivunimamu), odległej o 8 godzin drogi pieszo od Tananariwy, żebym obejrzał, czy się nie przyda miejsce w pobliżu Arivonimamo (to Arivonimamo — małe powiatowe miasteczko w powiecie tegoż nazwiska). Obejrzałem wskazaną miejscowość razem z O. Bardonem i jest, dzięki Bogu, wszystko co mnie potrzeba, a co najgłówniejsza, że wyżej od tej miejscowości bierze początek jedna z tutejszych rzek, a z tej rzeki woda idzie kanałem, przeprowadzonym przez sam środek miejsca, na którem mam zamiar budować. Ta ziemia należy do rządu; O. Bardon był u administratora i prosił go o darowanie tej ziemi (500 hektarów) dla chorych. Administrator odpowiedział, że 500 hektarów to bagatela i radził O. Bardonowi, żeby wziął całą płaszczyznę, a oprócz tego obiecał dać budulec potrzeby i wapno, wszystko naturalnie bezpłatnie. Kiedym tu usłyszał, tak się poczułem uszczęśliwiony, że tylko wyrwało się mnie z ust Mateczko Przenajświętsza, dziękuję Ci — więcej modlić się nie mogłem; Matka Najśw. czytała w mojej duszy wdzięczność, której wyrazić nie umiałem. I X. Biskup i O. Bardon mówili mnie, że tę ziemię mogę już na pewno uważać za własną, bo administrator z Arivonimamo poda przychylny raport do Tananariwy, a główny administrator w Tananariwie tak samo usposobiony i sam proponował X. Biskupowi, żeby wybrać gdzie miejsce, a on to da bezpłatnie.
I tak widzi Ojciec drogi, że za łaską Matki Najśw. jakoś wreszcie uda się mnie mieć schronisko, tylko nie u Betsileosów, jak miało być, ale w tejże samej prowincyi Imerina w pobliżu Arivonimamo. Teraz pora deszczowa, więc dopiero w końcu marca, albo w kwietniu zacznie się robota. Do tego zaś czasu kazał mnie O. Bardon czekać w Ambahivoraku, żeby moi chorzy nie byli zupełnie opuszczeni. Pp. administratorowie popierają moje dzieło i zdaje się, że trudno było inaczej. Ma Ojciec wiedzieć, że rząd wystawił w różnych miejscach kilka schronisk, gdzie mieszczą się trędowaci po 600, 700, albo ile się da w każdym — protestanci i norwegianie też mają w swoich misyach schroniska dla trędowatych; mimo to, ta plaga tak się szerzy, że n. p. administrator powiatu Arivonimamo niedawno odesłał 100 trędowatych do rządowego schroniska ze swego powiatu, a obecnie ma ich jeszcze w swoim powiecie 400, z którymi nie wie co począć, bo w schroniskach pełno — tłoczą się tam chorzy, jak śledzie w beczce. Kiedy opatrywałem miejsce i powiedziałem, że zupełnie odpowiednie, O. Bardon zaśmiał się i powiedział: »Wstawili się za tobą, Ojcze, twoi święci rodacy od Matki Najświętszej i wyprosili ci to miejsce i wodę« (św. Jozafata obchodziliśmy zaraz na drugi dzień po św. Stanisławie Kostce). Może być i tak, odpowiedziałem na pewno nie wiem, ale, że mnie to wyprosiły drogie MM. z Karmelu, to jestem jak najzupełniej przekonany.
Co do schroniska, na razie tyle — jak się zacznie robota, zaraz Ojcu zacznę szczegóły nadsyłać. Rozmaitych trudności miałem i mam mnóstwo, jestem pewien, że będę ich miał daleko więcej, to mnie jednak bynajmniej nie zraża, per crucem ad lucem, inaczej trudno na tym świecie. Jedna jest rzecz, której się bardzo obawiam, mianowicie to, żeby broń Boże, jałmużna nie przestała nadchodzić, bo w takim razie stanęłaby moja robota. Nie przestaję prosić Matkę Najśw., żeby zagrzewała serca miłosiernych ludzi do popierania datkiem mojej sprawy i moim chorym ustawicznie toż samo zalecam. Tutaj teraz, jak robotnik, tak wszystko inne okropnie drożeje, mimo to jednak nadziei nie tracę, bo Matka Najśw. potrafi zapobiec temu.
Teraz opowiem Ojcu mały jeden szczegół z naszego domowego życia, który może Ojca nieco ubawi. W pakach, przysłanych mnie przez Sodalicyę św. Piotra Klawera, było trochę pierników i cukierków, które, jeśli się nie mylę, przysłała dla chorych najmłodsza dywizya z pensyonatu PP. Urszulanek z Krakowa. Po ukończeniu przepakowywania poszedłem do Ambahiworaku pożegnać moich chorych i zaniosłem im te słodycze. Moje czarne pisklęta pierwszy raz w życiu zobaczyły te rzeczy. Kiedy pokazałem wielki lukrowany piernik, ubrany cukrowymi kwiatami, krzyknęli natychmiast »adre«, wymawia się adré. Jest to wykrzyknik ustawicznie używany przez Malgaszów i oznaczający radość, smutek, podziw i t. p., znaczy oj, aj, lub coś w tym rodzaju. Potem powiedziałem im, że to się je, bo to słodki chleb (innej nazwy dla ciastek Malgasze nie mają), oraz wręczyłem im te pierniki i cukierki, dodając przytem, że to też się je. Jednemu z chorych, który mnie pomaga we wszystkiem (Rafał, bardzo poczciwy człowiek, ten co na fotografii »podział ryżu« trzyma kubek w ręku), poleciłem zając się podziałem. Dzięki Bogu, podział szczęśliwie się odbył, z czego byłem bardzo kontent. Nie ubliżając bowiem moim pacyentom, powiem otwarcie, że nieraz w podobnych razach musiałem ich zburczeć, bo nie zawsze uda się im zachować zimną krew. Póki spokój, to się nie mięszam, ale jak się tylko zaczną nieco gorączkować i Rafał nie może sobie dać rady, wtedy spieszę zaraz na pomoc, żeby czasem który z nich nie wyraził namacalnie swego niezadowolenia, fotografując swoją rękę na twarzy tego, z którym się posprzeczał, jak się to już raz rok temu zdarzyło. Otwarcie piszę, że raz w rok, bo spodziewam się, że Ojciec nie będzie miał przez to złego wyobrażenia o moich poczciwych pisklętach. W Europie między cywilizowanymi białymi takie wypadki wcale nie rzadkie, cóż więc dziwnego, że czarny, na pół dziki jeszcze Malgasz da w papę drugiemu kiedy się rozgniewa. Po skończonym podziale można było doskonale ubawić się patrząc, jak stare dzieci cieszyły się i delektowały słodyczami, które dla nich przysłano z »tego dalekiego kraju, co leży za tem wielkiem morzem.« Ile tam było podziwiania umiejętności wazaha, którzy potrafią takie dobre rzeczy robić, ile obwąchiwania, lizania, klaskania językiem, opatrywania na wszystkie strony i t. p., to i opisać trudno. O malcach to już i mówić niema co. Szkoda tylko, że to tak daleko i że te dzieci, co przysłały słodycze, nie mogły same patrzeć na delektujących się czarnych gastronomów, bo miałyby niezłą rozrywkę. Małym dzieciom rozdałem sukienki i kapelusze przysłane. Łatwo mogłaby się była wkraść zazdrość, bo te sukienki były rozmaitych kolorów, a niektóre pozszywane z różnych jaskrawych kolorów, co najbardziej przypadło do gustu moim czarnym elegantom, jak starym, tak dzieciom, kazałem im zatem wyciągać numera, jak w loteryi, co który wyciągnął, to dostał. Było na co patrzeć, jak się to bractwo wystroiło. Czy sukienka była za wielka, czy za mała, czy ją właściciel włożył jak trzeba, czy zupełnie odwrotnie, na to nikt nie zwracał wcale uwagi. Każdy chodził i pysznił się strojem, jak paw ogonem. Już oddawna nie śmiałem się tak jak wtedy, kiedym patrzał na uciechę tych wyelegantowanych dzieciaków. Niektórzy tak komicznie wyglądali, że chyba trudno więcej. Podziękowałem najpierw Matce Najśw., potem hrabinie Ledóchowskiej, a teraz w imieniu moich czarnych piskląt pokornie dziękuję wszystkim dobroczyńcom, którzy przez Sodalicyę św. Piotra Klawera przysłali nam te dary.[1] W codziennych modlitwach prosimy Matkę Najśw., żeby im to po swojemu wynagrodziła.
Wie Ojciec, że przy tej sposobności przekonałem się, że dzięki Bogu ze mną nie jest tak źle, jak myślałem. Ciągle mnie się zdawało, że niedość kocham moich biednych chorych, t. j. że nie kocham ich tak, jak Bóg przykazał kochać bliźniego, a zwłaszcza tak nieszczęśliwego. Kiedy rozdałem wszystko com przyniósł i poszedłem pożegnać się z nimi, nie wiedząc naturalnie, że do nich wrócę, bo miałem rozkaz udania się do Fianarantsoa, tak mnie zrobiło się smutno i przykro, że nie prędko mogłem przyjść do siebie. Wiedziałem przecie dobrze, że ich opuszczam dla nichże samych, boć przecie budować trzeba, że wieki razem nie będziemy i t. d. i t. d., a mimo to, tak mnie jakoś ciężko było na duszy, tak tęskno za tymi biedakami, że nie wiedziałem co z sobą robić. Zacząłem myśleć o przyszłem schronisku, żeby się rozerwać, ale nic z tego, przeniosłem się myślą do kraju, ale i to nie pomogło, chodziłem jak struty.
W liście do mnie przysłał Ojciec niedawno dopisek do moich chorych, oni na to odpisali; posyłam Ojcu dosłowne tłumaczenie ich odpowiedzi:
Do Ciebie Ojcze Czermiński.1)
Nasz drogi Ojcze, my Tobie dziękujemy i dziękujemy jeszcze2) za odebranie Twojego listu.3) Modlimy się ciągle za Ciebie i za wszystkich naszych dobroczyńców, jesteśmy kontenci z Twoich słów.4) Tym listem my Ciebie odwiedzamy i żegnamy, 5) tak mówią6) pisklęta X. Beyzyma.7)
1) tak zwykle zaczynają się listy Malgaszów,
2) = bardzo dziękujemy,
3) = za twój list,
4) = cieszy nas to coś napisał,
5) = serdecznie pozdrawiamy,
6) = zwykłe zakończenie listu Malgaszów,
7) powiedziałem kiedyś moim chorym, że pisząc do kraju, nazywałem ich »mojemi czarnemi pisklętami«, podobało się to im i teraz sami o sobie tak się wyrażają.
Nabazgrałem co niemiara, ale przestanę już zanudzać drogiego Ojca, reszta na potem; nim jednak skończę, jeszcze poproszę Ojca o jedną rzecz, mianowicie: jeżeli Ojciec ogłosił w »Misyach« mój adres do Fianarantsoa, proszę teraz z łaski swej odwołać, to jest że po dawnemu, kto chce i łaskaw do mnie napisać ma adresować do Tananariwy. Nie przepraszam Ojca za tę subjekcyę, bo widzi Ojciec sam z tego com napisał, że nie moja w tem wina — tak się okoliczności złożyły. Chce widocznie Matka Najśw. mieć swoje schronisko w powiecie Imerina, nie we Fianarantsoa prowincyi Betsileo. Nie na tem jeszcze koniec; jeżeli Ojciec może bez trudności, to proszę mnie przysłać trochę nasienia brzozy i grabiny, potrzeba mnie tego do zalesienia naokoło schroniska. Kończąc wreszcie, bardzo a bardzo proszę, żeby Ojciec był łaskaw polecać mnie jak najczęściej Matce Najśw., a przy danej sposobności i miłosierdziu dobrych ludzi, bo się obawiam, żeby się nie przerwało zaczęte dzieło, gdyby grosza zabrakło.[2]
Winszuję Wam wszystkim Świąt i Nowego Roku, szczęść Boże wszystkim we wszystkim.
Mój adres:
Via Suez Tananarive Madagascar.
- ↑ Wszystkie przedmioty, jak płótna, ornaty, bieliznę kościelną etc., przeznaczone dla misyi O. Beyzyma, posyłamy za pośrednictwem łaskawie nam ofiarowanem przez Sodalicyę św. Piotra Klawera, Kraków, Starowiślna 3.(Przyp. Redaktora Misyi katol.).
- ↑ W styczniu 1902 wysłaliśmy O. Beyzymowi 22.150 franków, zebranych dlań w ciągu roku 1901.
(Przyp. Redakcyi).