O skwarnej śmierci (Tuwim, 1918)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Julian Tuwim
Tytuł O skwarnej śmierci
Pochodzenie Pro Arte et Studio R. 4, z. 15
Redaktor Władysław Zawistowski
Wydawca Edward Bóye
Data wyd. 1918
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O skwarnej śmierci.
1.

Utarło się wśród ludzi mniemanie, że wygląda ona, jak szkielet czyli kościotrup. Zbielałe piszczele i czaszka z wyszczerzonym pyskiem: oto jej zjawa pono. (Długie ręce, przyciskające kosę do ziejącej pustką klatki torsu, układają się wtedy z humorem w pozę wstydliwej Venus Medycejskiej.)
W tej postaci widziałem ją raz jeden tylko: pod okrągłym stolikiem kawiarnianych śpiochów. Ci niedołężni astmatyczni złośliwcy, scherlali ślepcy, pogrążeni w zadymioną, rozstękaną atmosferę, której kolor graniczył już z bólem głowy, te śpiochy i szczochy, schylone nad mętną wystygłą herbatą, cała ta załzawiona i kaszląca brać z godną zastanowienia nonszalancją szurgała pod stołem staremi nogami, każdy nieostrożny ruch mógł przecież tę rozchichotaną kostuchę zmienić w kupę kości; rozsypałyby się z chrzęstem, żałośnie.
Raz jeden tylko, powtarzam, widziałem ją w tej postaci. A chcę właśnie powiedzieć, że ma ona najrozmaitsze maski, z których jedna najbardziej mnie zastanowiła.
W duszne rozpalone dnie wlecze się ona ulicą i sapie. Jest to wtedy tłusta rozlazła baba — skwarna Śmierć Miejska, z czerwoną, jak piwonja, błyszczącą twarzą. Poznaję ją natychmiast po rybich oczach i ociężałych ruchach nóg w rudych pończochach.
Więcej nic o niej nie wiem, gdyż nie odważyłbym się jej śledzić. Przechodzę zwykle szybko z udaną obojętnością, nie oglądam się. Wiem jednak, że ona przystaje wtedy, odwraca się powoli i długo patrzy za mną bezmyślnie-kobiecym wzrokiem.
Ulice zaś są prawie puste, wymiecione skwarem.

2.

O wielki mocny Boże, zmiłuj się nad nami. Żółta skwarna niedziela dyszała ospale, duszna i pusta, i trupi zaduch mdlił w upale. Fuksje, jak krople skrzepłej krwi, za oślepłemi zwisały oknami.
Blady majster w błyszczącym surducie, łzawooki śmiertelnik Ignacy, zapatrzył się, nastroszył krzaczaste brwi, zapinając niciane białe rękawiczki.
W rzemieślniczej resursie grają już strażacy. Ksiądz-proboszcz jeszcze śpi.
Fuksje, jak krople skrzepłej krwi, za oślepłemi zwisają oknami.
O wielki mocny Boże, zmiłuj się nad nami! O Jezu przenajsłodszy, zmiłuj się nad nami!
W szarym skwarze usycha miasteczko, georginje pochyliły głowy, zwiędło sprażone kwiecie. Blady majster w błyszczącym surducie, łzawooki śmiertelnik Ignacy, dziobaty, płowy, będzie dzisiaj przemawiał: jest obchód narodowy.
Jednocześnie związek fryzjerów katolików świętuje dzisiaj pięciolecie.
W lokalu cechowym wisi uśmiechnięta „Fornarina“.
O, jaka wrzawa w mózgu, jaka wrzawa! O, jak strasznie cicho upał płonie.
Będzie także zabawa: śpiew, tańce, monologi, kosze szczęścia z fantami.
O wielki mocny Boże, zmiłuj się nad nami!
Ksiądz-proboszcz wstał z bólem głowy. Wypukłe słońce wisi nisko, jak kula rtęci. W kościele pełno. Trupi zapach mdli w upale. Na ścianach kolorowi święci. Pachnie fiksatuarem. Czerwony spocony tłum dyszy żarem.
Pax vobiscum! Pax vobiscum.

(A już się wije w ścisku. Już jest!!!)

Ukrzyżowany Chrystus ma zamknięte oczy. Z pięciu ran krew broczy.

Juljan Tuwim.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Tuwim.