Ocalenie (Conrad)/Część VI/IX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ocalenie |
Pochodzenie | Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | The Rescue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część VI |
Indeks stron |
W obszernej kabinie, umeblowanej z surowym komfortem, pan Travers spoczywał wygodnie na niskiem łożu pod śnieżno-białem prześcieradłem i lekką, jedwabną kołdrą; głowa jego leżała na poduszce nieskazitelnej czystości. Lekki zapach lawendy zalatywał od świeżej bielizny. Pan Travers leżał wprawdzie nawznak, jak człowiek ciężko chory — ale nie dolegało mu nic poza wielkiem znużeniem. Wypoczynek pana Traversa miał w sobie odcień tryumfu. Powrót na jacht ugłaskał jego próżność i obudził w nim na nowo poczucie własnego znaczenia. Pan Travers, znalazłszy się nareszcie wśród odpowiednich warunków, przyglądał się sobie z lubością z dalekiej perspektywy i nie czuł się bynajmniej wytrąconym z równowagi przez przygodę, która była zbyt nadzwyczajną aby zamącić spokój wyższego umysłu, lub nawet pozostać na dłużej w pamięci. Nie odpowiadał za to co się stało. Jak wielu ludzi ambitnych, pragnących wpływać na losy narodu, pan Travers poczucia odpowiedzialności nie lubił. W razie czego był gotów się od niej wykręcić, a w głębi ducha pogardzał nią z wyniosłą perfidją. Z tego właśnie powodu mógł leżeć spokojnie i rozkoszować się powracającemi siłami. Lecz nie miał jeszcze ochoty rozmawiać i właśnie dlatego milczenie w kajucie ciągnęło się przez całe godziny. Lampę przybitą do grodzi osłaniał zielony jedwabny abażur. Nic nie nasuwało myśli, że istnieje na świecie bezczelność lub grubijaństwo. Rozległo się lekkie stukanie do drzwi, pełne szacunku.
Pani Travers wstała aby przekonać się o co chodzi, i powróciła bez słowa na składany fotel obok łóżka, trzymając kopertę, którą rozdarła w zielonawem świetle. Pan Travers nie objawił zainteresowania, mimo to żona podała mu otwarty arkusz papieru, który raczył podnieść do oczu. Arkusz zawierał tylko jeden wiersz pisma. Pan Travers upuścił papier na kołdrę i leżał dalej nieruchomo, jak chory człowiek potrzebujący wypoczynku. Pani Travers siedziała z rękami na oparciach fotela w postawie pełnej godności.
— Mam zamiar pojechać — oświadczyła po chwili.
— Masz zamiar pojechać — powtórzył pan Travers słabym, rozważnym głosem. — W gruncie rzeczy wszystko jedno co postanowisz. To nie ma żadnego znaczenia. Ale sądzę, że to byłoby bezcelowe.
— Może i tak — przyznała. — Ale czy nie uważasz, że za wszystko trzeba zawsze zapłacić do ostatniego szeląga?
Głowa pana Traversa obróciła się nieco na poduszce; spojrzał ukradkiem lękliwie na tę otwartą kobietę. Lecz powrócił natychmiast do poprzedniej pozycji; leżał w dalszym ciągu bez ruchu — istne wcielenie wyczerpania i bezsilności. Pani Travers zauważyła to i doznała niespodzianego wrażenia, że jej mąż nie jest tak bardzo chory jak na to wygląda. „Wyzyskuje sytuację“ — pomyślała. „To manewr dyplomatyczny“. Pomyślała to bez ironji, goryczy lub wstrętu. Tylko serce jej ścisnęło się jeszcze bardziej, i poczuła, że nie może pozostać z tym człowiekiem na resztę wieczoru. Na całe życie — tak! Ale nie na ten wieczór.
— To jest poprostu potworne — mruknął osłabionym głosem mężczyzna — może wyczerpany, a może dyplomatycznie nastrojony. — W tobie jest coś nienormalnego.
Pani Travers podniosła się szybko.
— Spotyka się różne potworności. Ale zapewniam cię, że ze wszystkich potworów, które czyhają na nas w tak zwanem normalnem życiu, za najgroźniejszego uważam nudę. To nielitościwy potwór bez kłów ani szponów. Bezsilny. Ohydny!
Opuściła kabinę cichym, stanowczym krokiem. Żadna siła nie byłaby jej mogła zatrzymać choćby przez minutę. Na pokładzie zastała bezksiężycową noc, powietrze ciepłe i aksamitne, a na niebie mętną masę gwiazd, wyglądających jak przyćmiony szych wytartego, bardzo starego, bardzo nudnego firmamentu. Życie na jachcie wróciło już do zwykłej normy; rozpięto na rufie płócienny dach i zawieszono jak zawsze samotną, okrągłą lampę pod głównym prętem. Z głębokiego mroku za lampą wynurzył się d’Alcacer — długa postać o niedbałych ruchach — i włóczył się leniwie w przyćmionym świetle od burty do burty. D’Alcacer nawiązał szybko kontakt z zapasem papierosów, który zawdzięczał hojności generalnego gubernatora. Duża, drgająca iskra żarzyła się, oświetlając czerwono zarys jego warg pod pięknym, czarnym wąsem, koniec nosa, chudy podbródek. D’Alcacer wyrzucał sobie niezwykłą lekkomyślność, która jakoś nim owładnęła. Już od lat nie doświadczał podobnego uczucia. Choć zasługiwało na naganę, nie życzył sobie aby ktoś je zamącił. Ale ponieważ nie mógł uciec otwarcie od pani Travers, ruszył na jej spotkanie.
— Mam nadzieję, że pani nic mi nie chce powiedzieć — rzekł z żartobliwą powagą.
— Ja? Nie! A pan?
Zapewnił ją że i on także, poczem zwrócił się do niej z prośbą:
— Proszę pani, nic sobie nawzajem nie mówmy! Nie myślmy o niczem. To będzie chyba najlepszy sposób spędzenia tego wieczoru.
W jego żartobliwym tonie brzmiał prawdziwy niepokój.
— Doskonale — przystała z powagą. — Ale wobec tego rozejdźmy się lepiej. — I poprosiła d’Alcacera, aby zszedł na dół i posiedział z panem Traversem, który nie lubi samotności. — Chociaż i on nie wygląda na spragnionego rozmowy — dodała nawiasem i mówiła dalej: — Ale muszę pana jeszcze o coś innego poprosić. Mam zamiar siąść na tym fotelu i zasnąć — jeśli mi to się uda. Czy pan może mi obiecać, że pan mię obudzi — około piątej? Wolałabym z nikim na pokładzie nie mówić, a poza tem — panu mogę zaufać.
Skłonił się w milczeniu i odszedł wolnym krokiem. Pani Travers odwróciła głowę i spostrzegła spokojne światło wiszące u rei na brygu, bardzo jasne wśród przyćmionych gwiazd. Poszła na rufę i spojrzała za poręcz. Wszystko było zupełnie jak owej nocy. Spodziewała się prawie, że usłyszy niebawem szmer zbliżającej się łodzi. Ale wszechświat trwał w ciszy. Gdy się wreszcie osunęła na leżak, czuła że jest u kresu wszelkiej władzy myślenia.
— Wyobrażam sobie, że skazańcy taksamo starają się zasnąć w noc przed egzekucją — rzekła do siebie, nim się jej powieki zamknęły jak pod dotknięciem ołowianej dłoni.
Obudziła się z twarzą mokrą od łez; śniło jej się bardzo wyraźnie, że Lingard ubrany w kolczugę, z gołą głową — przypominający jakby krzyżowca — odchodził od niej wgłąb fantastycznego krajobrazu. Śpieszyła się aby go doścignąć, lecz tłum barbarzyńców w olbrzymich turbanach rozdzielił ich w ostatniej chwili; straciła go z oczu nazawsze w zamęcie okropnej burzy, miotającej kłębami piasku. Przestraszyło ją najbardziej to, że absolutnie nie mogła dojrzeć jego twarzy. Wtedy właśnie zaczęła płakać nad ciężkim swym losem. Gdy się obudziła, łzy spływały wciąż jeszcze po jej policzkach; dostrzegła w świetle lampy d’Alcacera, który stał niedaleko.
— Czy pan do mnie co mówił? — zapytała.
— Nie — odrzekł — nie miałem czasu. Kiedy przyszedłem tutaj, wydało mi się, że pani szlocha. To pewnie złudzenie.
— O nie. Mam jeszcze mokrą twarz. To był sen. Już chyba jest piąta. Dziękuję panu za punktualność. Muszę coś załatwić przed wschodem słońca.
D’Alcacer podszedł bliżej.
— Wiem. Postanowiła pani spotkać się z kimś na ławicy. Mąż pani nie wymówił i dwudziestu słów przez te wszystkie godziny, ale zdołał udzielić mi tej informacji.
— Nie byłabym myślała — szepnęła niepewnie.
— Chciał mi wytłumaczyć, że to nie ma żadnego znaczenia — stwierdził d’Alcacer bardzo poważnym tonem.
— Tak. On wie dobrze co mówi — rzekła pani Travers tak gorzko, że przez chwilę d’Alcacer poczuł się zbitym z tropu. — Nie widzę żywej duszy na pokładzie — mówiła dalej prawie jednym ciągiem.
— Nawet wartownicy śpią — rzekł d’Alcacer.
— W mojej wycieczce niema nic tajnego, ale wolałabym nikogo nie wzywać. Czyby pan nie zechciał zawieźć mnie w naszej małej łódeczce?
Miała wrażenie, że d’Alcacer trochę się waha. Dodała: — Widzi pan, to nie jest nic ważnego.
Skłonił się na znak zgody i po chwili schodził przed nią w milczeniu po trapie. Gdy weszła do łodzi, miał już wiosła przygotowane; siadła na ławeczce, a d’Alcacer odbił natychmiast od statku. Było jeszcze tak ciemno, że gdyby nie światło wiszące u rei na brygu, nie byłby mógł utrzymać kierunku. Wiosłował bardzo rozważnie, spoglądając często przez ramię. Pani Travers dojrzała pierwsza słabo jaśniejącą, nagą ławicę piasku na czarnej, spokojnej wodzie.
— Trochę bardziej na lewo — rzekła. — Nie, w stronę przeciwną... — D’Alcacer słuchał jej wskazówek, lecz uderzenia jego wioseł stały się jeszcze powolniejsze. Odezwała się znowu.
— Panie d’Alcacer, czy pan nie uważa, że powinno się zawsze spłacić wszystko aż do ostatniego szeląga?
D’Alcacer spojrzał przez ramię i rzekł:
— Właściwie jest to jedyny uczciwy sposób postępowania. Ale to może być trudne. Zbyt trudne dla naszych przeciętnych, lękliwych serc.
— Jestem przygotowana na wszystko.
Przestał na chwilę wiosłować.
— Wszystko, co można znaleźć na piaszczystej rewie — ciągnęła pani Travers — na jałowej, bezludnej rewie bez żadnego znaczenia.
D’Alcacer poruszył dwa razy wiosłami i znów się zatrzymał.
— Taka piaszczysta rewa może pomieścić cały ogrom cierpień. Wszystką gorycz, wszystek żal, które zwaliły się na ludzką duszę.
— Tak, zdaje mi się, że pan to rozumie — szepnęła, a d’Alcacer poruszył jeszcze parę razy wiosłami, wciąż się oglądając.
— Gorycz, żal — powtórzyła cichutko pani Travers i poczuła po chwili, że kil łódki zarył się w piasek. Ale się nie poruszyła, a d’Alcacer pozostał także na ławce, trzymając wiosła wzniesione piórami do góry, jakby był gotów opuścić je za danym znakiem i pchnąć jolę z powrotem na głęboką wodę.
Pani Travers, siedząc wciąż bez ruchu, spytała znienacka:
— Panie d’Alcacer, czy pan myśli, że ja stąd wrócę?
Wydało mu się, że jej głos nie jest szczerym. Ale któżby mógł powiedzieć, co się kryje za tą obcesowością — szczery lęk czy zwyczajna próżność? Zapytał się siebie, czy ona udaje przed nim czy tylko przed sobą.
— Zdaje mi się, że pani niezupełnie rozumie sytuację. Nie wiem czy pani ma dokładne pojęcie o prostocie i dumie tego wizjonera.
Pomyślała lekceważąco, że są jeszcze inne rzeczy, o których d’Alcacer nie wie i uległa nagłej pokusie aby go trochę oświecić.
— Pan zapomina, że on jest zdolny do wielkich namiętności i że w swojej prostocie nie zdaje sobie sprawy z własnej siły.
Szczerość tego szeptu nie ulegała wątpliwości.
— Poczuła na sobie tę siłę — pomyślał d’Alcacer z niezłomnem przeświadczeniem. Był ciekaw kiedy, gdzie, jak, w jakich okolicznościach. Pani Travers podniosła się nagle z tylnej ławeczki, a d’Alcacer wyskoczył na piasek aby pomóc jej przy wysiadaniu.
— Czy nie lepiej abym został tu gdzie w pobliżu i zabrał potem panią na statek? — poddał, puszczając jej rękę.
— Broń Boże! — wykrzyknęła niespokojnie. — Pan musi wrócić na jacht. Za jaką godzinę rozjaśni się już zupełnie. Przyjdę na to miejsce i będę powiewać chustką, gdy zechcę aby po mnie przyjechali.
U ich stóp płytka woda spała głęboko; widzialna jasność piasków zwodziła wzrok swym niepewnym zarysem. W oddali gąszcz zarośli w środku rewy rysował się ku południowi ciężką, czarną masą na tle gwiazd. Pani Trawers pozostała jeszcze chwilę przy łodzi, jakby lękając się niezwykłej samotności tej odludnej mielizny i tego odludnego morza, które zdawało się wypełniać cały otaczający ją wszechświat, złożony z dalekich gwiazd i niezmierzonego cienia.
— Tu niema nikogo — szepnęła do siebie.
— On tu jest gdzieś blisko i czeka na panią, albo wcale go nie znam — rzekł półgłosem d’Alcacer. Odepchnął się silnie od brzegu i łódeczka znalazła się na wodzie.
D’Alcacer miał zupełną rację. Lingard wyszedł na pokład długo zanim pani Travers się obudziła z twarzą mokrą od łez. Majtkowie, którzy brali udział w pogrzebie, wrócili przed kilku godzinami i załoga brygu spoczywała we śnie — oprócz dwóch wartowników, którzy na widok Lingarda wycofali się bezgłośnie z tylnego pomostu. Lingard oparł się o poręcz i pogrążył w posępnem rozpamiętywaniu przeszłości. Otoczył go tłum mar spoglądających z wyrzutem, głośnych i ożywionych; nie mówiły zwyczajną mową śmiertelnych, lecz napastowały go wśród cichych łkań, głębokich westchnień i gestów pełnych grozy. Gdy przyszedł do siebie i odwrócił się, mary zniknęły — prócz jednej ciemnej postaci, niemej i nieruchomej. Lingard patrzył na nią z ukrytem przerażeniem.
— Kto to? — spytał niespokojnym głosem.
Cień się przybliżył.
— To tylko ja, panie kapitanie — rzekł Carter, który wydał rozkaz, aby go zawołano natychmiast po ukazaniu się kapitana na pokładzie.
— Ach tak, powinienem był się domyśleć — mruknął Lingard z pewnem zmięszaniem. Poprosił Cartera aby kazał przyszykować łódź z wioślarzami, a gdy po pewnym czasie młody człowiek oświadczył że wszystko gotowe, rzekł: „Doskonale!“ i stał w dalszym ciągu wsparty na łokciu.
— Przepraszam, panie kapitanie — rzekł Carter po dość długiem milczeniu — ale czy pan wyrusza w dalszą drogę?
— Nie, chcę tylko żeby mnie odwieźli na rewę.
Carter wysłuchał tego z ulgą lecz także i ze zdziwieniem.
— Tam niema żywego ducha, panie kapitanie — rzekł.
— Ciekaw jestem — mruknął Lingard.
— Ależ z pewnością — nalegał Carter. — Resztę kobiet i dzieci tych zbójów zabrano stamtąd w sampanach, które przywiozły pana i tych państwa z jachtu.
Poszedł za Lingardem aż do przejścia i wysłuchał jego rozkazów.
— Z chwilą gdy będzie dość jasno by rozróżnić flagi, da pan sygnał szkunerowi aby podniósł kotwicę i zwolnił żagle. Gdyby się ociągali, niech pan każe założyć do armaty pusty nabój i wystrzelić. Nie zniosę żadnego niezdecydowania. Jeśli nie usłuchają, to jakem żyw, wypędzę ich stąd. Jestem tu jeszcze panem — na jeden dzień.
∗
∗ ∗ |
— Pan żądał abym przyszła. Jestem. Ufam, że pan nie będzie miał powodu żałować mego posłuszeństwa.
Podszedł bardzo blisko i schylił się aby zajrzeć jej w twarz. Pierwszy brzask podzwrotnikowej jutrzenki ukazał się nad Wybrzeżem Zbiegów, rzucając na niebo charakterystyczną, zimną jasność.
Pani Travers nie odwróciła głowy.
— Pan szuka we mnie zmiany? Nie — pan jej nie zobaczy. Teraz już wiem, że nie mogłabym się zmienić nawet gdybym chciała. Jestem zrobiona ze zbyt twardej gliny.
— Patrzę na panią po raz pierwszy — rzekł Lingard. — Nigdy jeszcze nie mogłem pani się przyjrzeć. Za wiele było rzeczy, za wiele myśli, za wielu ludzi. Nie, wcale pani jeszcze nie widziałem. Ale teraz świat już umarł.
Wziął ją za ramiona, zbliżając twarz do jej twarzy. Nie odsunęła się wcale.
— Tak, świat umarł — powiedziała. — Niech pan się napatrzy. Niedużo ma pan czasu.
Puścił ją tak nagle, jakby go uderzyła. Zimne, białe światło podzwrotnikowej jutrzenki przekroczyło już zenit, i przestrzeń płytkich wód, nieruchomych i gładkich, wyglądała zimno w olbrzymiej ramie widnokręgu, gdzie ku zachodowi ociągał się jeszcze cień.
— Niech pani mnie weźmie pod ramię — powiedział.
Uczyniła to natychmiast; odwróciwszy się od dwóch statków, ruszyli wzdłuż piaszczystego brzegu, ale nie uszli i kilkunastu kroków, gdy pani Travers spostrzegła podłużny kopiec z deską zatkniętą w nim prostopadle u końca. Pani Travers znała tę część mielizny. Tutaj właśnie spacerowała co wieczór po obiedzie z mężem i d’Alcacerem, gdy jacht osiadł na piaskach a łódki zostały wysłane na poszukiwanie pomocy — którą znalazły, którą zaiste znalazły! Nigdy tego kopca przedtem nie widziała. Nagle Lingard przystanął i wpatrzył się weń posępnie. Przycisnęła jego ramię aby zbudzić go z zamyślenia i zapytała:
— Co to takiego?
— To grób — rzekł Lingard cichym głosem, patrząc wciąż na kupę piasku. — Wczoraj wieczorem kazałem go zabrać z brygu. Dziwna rzecz — mówił w zadumie — jak wiele może pomieścić grób obliczony tylko na jednego człowieka. Słowa, które mi goniec ten przyniósł, mówiły aby o wszystkiem zapomnieć.
— Nigdy, nigdy — szepnęła pani Travers. — Czemuż nie było mnie wówczas na pokładzie Emmy... Pan tam zostawił szaleńca! — krzyknęła nagle. Szli dalej, a Lingard patrzył na panią Travers wspartą na jego ramieniu.
— Ciekawym, który z nas dwóch był szalony — powiedział.
— Dziwię się, że pan może na mnie patrzeć — szepnęła. A Lingard rzekł:
— Musiałem panią zobaczyć raz jeszcze.
— Ten ohydny Jörgenson — wyszeptała do siebie.
— Nie, nie, on dał mi sposobność do czynu — zanim machnął na mnie ręką.
Pani Travers cofnęła ramię a Lingard też się zatrzymał, patrząc na nią długo w milczeniu.
— Nie mogłam odmówić panu tego spotkania — rzekła nareszcie pani Travers. — Nie mogłabym panu niczego odmówić. Cała słuszność jest po pana stronie, i wszystko mi jedno co pan zrobi lub powie. Ale dziwię się swej własnej odwadze gdy pomyślę o wyznaniu, które mam panu uczynić. — Przysunęła się bliżej, położyła dłoń na ramieniu Lingarda i rzekła z powagą: — Wzdrygałam się na samą myśl o spotkaniu z panem. A teraz musi pan wysłuchać mojej spowiedzi.
— Niech pani nie mówi ani słowa — rzekł Lingard spokojnym głosem, nie odwracając oczu od jej twarzy. — Ja już wiem.
— To niemożliwe! — krzyknęła. Ręka jej zsunęła się z jego ramienia. — Więc dlaczego pan mnie nie wrzuci do morza? — zapytała porywczo. — Czy mam żyć z nienawiścią do siebie?
— Nie wolno pani! — rzekł z lękiem. — Czyż pani tego już dawno nie zrozumiała, że gdyby mi pani wręczyła wówczas ten pierścień, byłoby wszystko taksamo?
— Czy mam temu wierzyć? Nie, nie! Pan postępuje zbyt szlachetnie z taką jak ja pozerką. Pan jest najszlachetniejszym z ludzi; ale pan marnuje swoją wspaniałomyślność. Myśli pan, że czuję wyrzuty sumienia? Nie. Jeżeli coś czuję, to tylko rozpacz. Lecz pan chyba to wiedział — a jednak pragnął pan znów na mnie spojrzeć.
— Mówię pani, że nigdy przedtem nie miałem do tego okazji — rzekł Lingard równym głosem. — Dopiero gdy usłyszałem że powierzyli pani pierścień, poczułem jaką pani nademną ma władzę. Skąd mogłem przed tem wiedzieć? Co miłość lub nienawiść może mieć wspólnego z panią lub ze mną? Nienawiść. Miłość. I cóż panią może dosięgnąć? Dla mnie pani stoi nawet ponad śmiercią; bo widzę teraz, że nie umrze pani póki ja żyję.
Stali naprzeciw siebie na południowym skraju piasków, jakby na powierzchni otwartego morza. Środkowy grzbiet mielizny, nawiany wichrami, zasłaniał zupełnie maszty obu okrętów, a wzrastająca jasność dnia zwiększała jeszcze w tych dwojgu poczucie niezmiernego osamotnienia wśród straszliwej pogody świata. Pani Travers zasłoniła nagle oczy ramieniem i odwróciła twarz.
— Oto wszystko — dodał Lingard.
Ramię pani Travers opadło; zaczęła iść z powrotem nie podtrzymywana, samotna. Lingard szedł za nią aż do krańca piasków odsłoniętych przez odpływ. Pas pomarańczowego światła ukazał się na zimnem niebie nad czarnym lasem Wybrzeża Zbiegów; zbladł szybko i zmienił się w złoto, które się wnet przetopiło w oślepiający, bezbarwny blask. Dopiero minąwszy grób Dżaffira, pani Travers obejrzała się ukradkiem i zobaczyła, że niema z nią Lingarda. Zostawił ją samą. Ujrzała go siedzącego przy piaszczystym kopcu — ze zgiętym grzbietem, z rękoma obejmującemi kolana, jak gdyby uległ nieodpartemu wezwaniu wielkich wizyj, nawiedzających grób wiernego wysłańca. Ocieniwszy ręką oczy, pani Travers śledziła nieruchomą postać tego człowieka o nieskończonych złudzeniach. Nie drgnął — nie podniósł nawet głowy. Było po wszystkiem. Skończył z nią raz na zawsze. Czekała jeszcze chwilę i ruszyła zwolna w swoją drogę.
Shaw, pełniący teraz obowiązki drugiego oficera na jachcie, przyjechał z majtkiem, aby zabrać panią Travers na pokład. Wytrzeszczył na nią oczy jak obrażona sowa. Jakim sposobem żona właściciela mogła ukazać się nagle o wschodzie słońca na ławicy, powiewając chustką, tego nie mógł zrozumieć. Bo gdyby nawet potrafiła się wymknąć w ciemności, nie byłaby mogła odesłać z powrotem pustego czółna. Było to dla Shawa czemś w rodzaju niestosownego cudu.
D’Alcacer pośpieszył do szczytu drabiny, a gdy się spotkali na pokładzie, zdumiał się, słysząc, że pani Travers mówi tonem dziwnie wyzywającym:
— Miał pan słuszność — wróciłam. — Kiwnęła głową, dodając z lekkim śmiechem, który uczynił przykre wrażenie na d’Alcacerze: — I Marcin także miał rację. To było zupełnie bez znaczenia.
Podeszła odrazu do tylnej poręczy, a d’Alcacer pośpieszył za nią, zaniepokojony jej bladą twarzą, gorączkowemi ruchami i zdenerwowaniem z którem szukała czegoś u szyi. Czekał dyskretnie; wreszcie odwróciła się, wyciągając ku niemu otwartą dłoń, na której zobaczył ciężki, złoty pierścień z dużym, zielonym kamieniem.
— Niech pan na to spojrzy, panie d’Alcacer. To jest właśnie rzecz o której myślałam, pytając pana czy mam to oddać czy schować — ten symbol ostatniej chwili — to ostateczne wezwanie. A on mówi, że toby nic nie zmieniło! On jest najwspaniałomyślniejszym z ludzi — i wszystko już zapłacone — do ostatniego szeląga. Skończył ze mną. To najwspaniałomyślniejszy... ale tam w piasku jest grób, gdzie zostawiłam go siedzącego — nawet za mną nie spojrzał. Po raz ostatni na ziemi! Zostawił mnie z tą rzeczą. To nie ma żadnego znaczenia. To martwy talizman.
Rzuciła pierścień w wodę nerwowym ruchem, poczem rzekła gorączkowo do d’Alcacera: „Niech pan tu chwilę postoi. Niech pan nie pozwoli nikomu tu podejść“ — i wybuchnęła płaczem, odwracając się od niego.
Lingard powrócił na pokład brygu i zaraz popołudniu Błyskawica ruszyła w drogę, przepływając obok szkunera aby go wyprowadzić z labiryntu mielizn. Lingard był na pokładzie, lecz nie spojrzał ani razu na płynący za nimi statek. Z chwilą gdy oba okręty znalazły się na wolnem morzu, zszedł na dół, mówiąc do Cartera:
— Pan wie co pan ma robić?
— Tak, panie kapitanie — rzekł Carter.
Wkrótce po zniknięciu kapitana z pokładu Carter spuścił główny marsel. Błyskawica zwolniła biegu, a szkuner z rozwiniętemi wszystkiemi żaglami przejechał tuż pod jej rufą, kierując się w swoją stronę. Pani Travers, stojąca sztywno u tylnej poręczy, trzymała się jej oburącz. Rondo białego jej kapelusza odgięte było z jednej strony przez wiatr, który powiewał spódniczką jachtowego kostjumu. U jej boku d’Alcacer skinął uprzejmie ręką. Carter zdjął czapkę w ukłonie.
W ciągu całego popołudnia chodził po rufie miarowemi krokami z lornetką w ręku. Wreszcie opuścił szkła, spojrzał na różę kompasu i podszedł do otwartej luki świetlnej kajuty.
— W tej chwili straciłem go z oczu, panie kapitanie — rzekł.
Tam w dole panowała zupełna cisza. Carter podniósł nieco głos.
— Kazał mi pan natychmiast się zawiadomić, gdy stracę jacht z oczu.
Odgłos zduszonego jęku dosięgnął uszu Cartera nadsłuchującego uważnie; zmęczony głos powiedział:
— Dobrze, zaraz idę.
Gdy Lingard wstępował na tylny pomost Błyskawicy, otwarte morze obróciło się już w purpurę pod wieczornem światłem, a na wschodzie płytka woda mieniła się stalowemi błyskami wzdłuż ciemnej linji wybrzeża. Lingard patrzył na morze, skrzyżowawszy ramiona. Carter zbliżył się do niego i rzekł spokojnie:
— Prąd się odwrócił; nadchodzi noc. Czy nie lepiej odjechać od tych mielizn, panie kapitanie?
Lingard nie poruszył się wcale.
— Tak, zbliża się noc. Może pan podnieść główny marsel, panie Carter — powiedział i zamilkł znowu z oczyma utkwionemi w południowe wybrzeże, skąd pełzły ukradkiem cienie w stronę zachodzącego słońca. Niebawem Carter zjawił się znów u boku Lingarda.
— Bryg zaczyna posuwać się naprzód, panie kapitanie — rzekł ostrzegawczym tonem.
Lingard ocknął się z głębokiej zadumy, a potężny tors jego zadrżał jak wyrwane z ziemi drzewo.
— W którą stronę żeglował jacht, gdy pan go stracił z oczu? — zapytał.
— Jaknajściślej na południe — odrzekł Carter. — Jaki kierunek mam wziąć w ciągu nocy, panie kapitanie?
Wargi Lingarda drgnęły, zanim przemówił, ale głos jego był spokojny.
— Na północ — odrzekł.
Motto tej powieści brzmi w przekładzie:
„Biada mi“, rzekła, „biada! Jakżeż to być może!
Wszak to nad rozum ludzki i nad zmysł wszelaki By taki istniał potwór — czyli też cud taki!“
|