Od północy do świtu
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Od północy do świtu |
Pochodzenie | Czasopismo literackie „Reflektor” Nr 2 |
Data wyd. | marzec 1925 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Józefowi Wittlinowi.
Październik.
Ostatni owoc dojrzewa — i spada.
Za liściem liść krąży
Za liściem liść pada
czerwieni.
Iść — iść — iść ulicami
zadumanemi nocami mądrej jesieni.
Iść ulicami: Karola — Pańską — Radwańską —
hen na Karolew.
Zadymionemi płucami pić wino z lodem
pić to powietrze jesieni
pachnące wiatrem i szronem
i ciałem młodem
mej żony.
Iść Pańską — sam — zadumanemi nocami
koło zamkniętych bram
koło parku — wyspy umarłych Boecklina —
i słuchać rytmu swych kroków
tak jeszcze młodych.
Patrzeć jak północ podnosi na srebrnym bloku
lampę gazową księżyca.
Patrzeć jak północ z cienkiego jedwabiu mroków
wycina profile cieni
i skleja
w stylu Beardsleya
blanc et noir.
Skwer pusty. Ławka. Samotna dziewczyna
pensjonarka czy panna z kawiarni
rękawiczką oczy przesłania od blasku latarni
i szlocha.
A może nie szlocha?
A może
to jeno fantom księżyca?
Park szumi — wyspa umarłych Boecklina —
mandoliny jesieni.
Zielony księżyc — somnambuliczny rysownik —
pochylony nad geometrią wykreślną
tkalni — apretur — przędzalni —
buduje linijką cienie.
Somnambuliczny rysownik w dziwaczny system je wiąże
i wyże zamkniętych bram
cyrklem promieni wydrąża.
Iść — iść — iść ulicami
sam
na Karolew — i dalej.
Tam gdzie się kończy Karolew
za drewnianemi domkami —
pole.
Na prawo — łukowych lamp żyrandole
dworzec Kaliski.
Na lewo — noc.
Staw pusty, martwy i śliski.
A dalej kolejowe tory
Dwa semafory na czele.
A na papierze welinowym nieba — telegraficzny drut.
Pięć linijek pociętych słupami na takty.
Kilometry rozśpiewanych nut, kilometry nut!
Izolatory stawiają białe da capo
nigdy al fine.
Szyny
stalowe cello
grają pod nocy tłumikiem.
Wiatr
trąca
telegraficzny drut
picicatto.
Kilometry rozśpiewanych nut, kilometry nut!
Noc. Dzikie pole.
Wiolonczela szyn
i okaryna księżyca.
Jesienna cisza — ciężki czarny kruk.
Śpi Łódź. Śpi Karolew.
Zamknięte podwoje bram.
Nikt nie słyszy.
Ja sam.
I dzikie pole.
I noc.
Wtem — gwizd
przeciągły świst
rozpruwa aksamit nocy.
Jęk — szczęk — chorągiew iskier
złotemi znakami łopoce,
Żelazny wąż
oczyma błyska, migoce,
szyn kilometry połyka
iskrami żyga
wciąż
a na skręcie
kadłub wygina
sapie zawzięcie
i znika.
Kurjer w kierunku Berlina.
Iść — iść — przez dzikie pole —
z powrotem.
Iść przez Karolew
do miasta
gdzie geometrja wykreślna tkalni — apretur — przędzalni
z waty przedświtu wyrasta
i przypomina:
Nie jesteś, człowieku, sam, nie jesteś sam!
Minarety — zamorusane kominy —
budzą się zwolna i kadzą dymu obłoki.
Meczety — czerwone bloki —
tkalni — apretur — przędzalni
rozwarły podwoje bram.
Organy maszyn, ukryte w gorącej parze
grają hymn pracy.
Migają koła ruchomych ołtarzy!
Wracaj!
Za pół godziny
zanucą pieśni muezziny
syreny fabryk
i wierni — robotnicy i robotnice —
z Karolewa — Pańskiej — Radwańskiej
wyjdą na ciche ulice
niewyspani, lecz mądrzy i prości.
Za pół godziny
zagrają hejnał radości
trąby kominów
a wierni
poważni niemcy — nerwowi żydzi — polacy —
codzienną modlitwę pracy
rozpoczną.
Październik.
Ostatni owoc dojrzewa
i spada.
Za liściem liść krąży
za liściem liść pada
omdlewa.
Łódź dymi.
Sadze na twarzy — jak krosty.
Syrena śpiewa.
Wierni do świątyni dążą.
Idę — radosny i prosty —
za nimi.