Ojciec Goriot (Balzac, 1881)
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ojciec Goriot |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1881 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Amelia Bortnowska |
Tytuł orygin. | Le Père Goriot |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Pani Vauquer, z domu de Conflans, jest-to kobiéta w podeszłym wieku, posiadająca od lat czterdziestu mieszczańską gospodę, położoną przy ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, między dzielnicą łacińską a przedmieściem Saint-Marceau. Gospoda ta, znana pod nazwą Domu Vauquer, daje schronienie tak mężczyznom jak i kobietom, tak młodzieży, jak starcom; pomimo to obmowa nie tknęła nigdy obyczajów tego szanownego zakładu. Trzeba wszakże i to dodać, że od trzydziestu lat nie widziano w nim prawie wcale młodych osób; zabłąkał się tam chyba taki nieborak, któremu rodzina przysyłała utrzymanie bardzo szczupłe. Jednakże w roku 1819, to jest w chwili rozpoczęcia się naszego dramatu, mieszkała tam jedna uboga dziewczyna.
Musimy posługiwać się tu wyrazem dramat, jakkolwiek w tych czasach opłakanéj literatury stracił on wiele ze swéj wziętości, z powodu że go nadużywano i naciągano wedle potrzeby; posługujemy się nim nie dlatego, by powieść ta miała być dramatyczną, w całém znaczeniu tego słowa, ale dlatego, że fakt spełniony wyciśnie może kilka łez intra muros i extra. Czy go ktokolwiek pojmie po za obrębem Paryża? pozwalamy sobie wątpić. Szczegóły téj sceny tak są pełne spostrzeżeń i barw miejscowych, że można je dobrze zrozumiéć tylko pomiędzy wzgórzami Montmartre, a wyniosłością Montrouge, w téj sławnéj dolinie wiecznie osypujących się tynków i rynsztoków czarnych od błota; w dolinie cierpień prawdziwych i radości często zwodniczych; w dolinie, gdzie się wszystko tak straszliwie kotłuje, że chyba nadzwyczajny wypadek może wywrzéć nieco silniejsze wrażenie. Wszakże i tutaj zdarzają się od czasu do czasu boleści wielkie i uroczyste, bo się na nie składa ogrom występku i cnoty; na ich widok egoizm nawet zatrzymuje się wzruszony; ale to chwilowe wrażenie przypomina smaczny owoc pochłonięty z chciwością. Rydwan cywilizacyi, nakształt wozu bożyszcza Jaggernaty, opóźnia się wprawdzie, spotkawszy na swéj drodze serce oporne, co się nie daje zgnieść tak łatwo jak inne; ale zmiażdżywszy je po chwili, posuwa się daléj w swym tryumfalnym pochodzie. Tak samo postąpicie wy, co wziąwszy w białe ręce książkę, pogrążycie się w miękkim fotelu, mówiąc sobie: może téż mię zabawi. Przeczytawszy o tajemnych nieszczęściach ojca Goriot, zjecie obiad z apetytem, składając swą nieczułość na karb autora, zarzucając mu przesadę, obwiniając o zbytek poezyi. Ach! wierzcie mi, ten dramat nie jest ani wymysłem, ani romansem. All is true, jest on tak prawdziwy, że każden znajdzie w sobie, może nawet w swém sercu, te same czynniki, z których on się składa.
Dom, w którym się mieści gospoda mieszczańska, należy do pani Vauquer i znajduje się przy końcu ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, w tém miejscu właśnie, gdzie grunt zniżający się ku ulicy Arbalète tworzy tak raptowną pochyłość, że konie rzadko wjeżdżają na nią. Okoliczność ta przyczynia się do ciszy panującéj wśród ulic ściśniętych pomiędzy murami Val-de-Grace i Panteonu. Oba te gmachy nadają odrębny charakter atmosferze, powlekając ją żółtawym kolorytem, na którym jakoś posępnie ich cień się zarysowuje. Bruk tam suchy, rynsztoki bez błota i wody, trawa porasta wzdłuż murów. Najswobodniejszy człowiek musi tam uledz smutkowi ogarniającemu wszystkich przechodniów; turkot powozu — to rzadki wypadek, domy ponure, ściany przypominają więzienie. Zbłąkany Paryżanin ujrzałby tam same gospody mieszczańskie lub zakłady; ujrzałby nędzę lub zniechęcenie, dogorywającą starość, lub wesołą młodzież zmuszoną do pracy. Żadna z dzielnic Paryża nie jest okropniejsza, ani mniéj znana. Mianowicie ulica Neuve-Sainte-Geneviève to niby rama bronzowa, jedynie stosowna do naszego opowiadania, przed zaczęciem którego trzeba, o ile możności, nastroić umysł do barw ciemnych, do myśli poważnych; tak wędrowiec zstępujący do katakumb, za każdym stopniem prowadzącym w głąb’, coraz mniéj widzi światła dziennego, coraz niewyraźniéj słyszy śpiew przewodnika. Prawdziwe porównanie! Któż bowiem powie, co przedstawia straszliwszy obraz: czy serca wyschłe, czy czaszki próżne?
Front gospody zwrócony jest na ogródek; w skutek czego dom przytyka pod kątem prostym do ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, w miejscu najbardziéj zagłębioném, gdzie ją przerzyna inna ulica. Wzdłuż całego frontu, pomiędzy domem a ogrodem, znajduje się na sążeń szeroka przestrzeń wybrukowana okrągłemi kamieniami, a daléj aleja wysypana piaskiem i otoczona wazonami z białego i niebieskiego fajansu, w których rosną krzewy gieranium, oleandry i granaty. Furtka, prowadząca w głąb’ téj alei, ma nad sobą deskę z nadpisem: Dom Vauquer, a poniżéj: Gospoda dla płci obojéj i innych. Przez kratę znajdującą się we drzwiach opatrzonych donośnym dzwonkiem, widać niszę wymalowaną na przeciwległym murze, wznoszącym się przy końcu wyżéj wzmiankowanego bruku. Artysta téj dzielnicy nadał niszy kolor zielonego marmuru, udając zagłębienie, pod którém umieszczono statuę przedstawiającą Kupidyna. Patrząc na obłupany lakier, co go pokrywa, amatorowie symbolów ujrzeliby w nim może mit miłości paryzkiéj, która się leczy o kilka kroków daléj. Na podstawie, napis wpół zatarty przypomina epokę, do któréj się ta ozdoba odnosi, świadcząc o zapale dla Woltera, który powrócił do Paryża roku 1777:
- Ktokolwiek jesteś, oto obraz tego,
- Kto jest twym mistrzem, był nim, albo będzie.
Gdy noc nadchodzi, drzwi z kratą ustępują miejsca innym całym drzwiom. Ogródek tak szeroki jak front domu, otoczony od strony ulicy murem, przytyka drugim bokiem do ściany sąsiedniego domu, na którym zwiesza się okrywająca go szczelnie zasłona bluszczu. Widok ten sprawia w Paryżu malownicze wrażenie i przyciąga oczy przechodniów. Mur okalający ogródek osłonięty jest szpalerem i winną latoroślą, któréj owoce nędzne i zapylone bywają przedmiotem corocznéj troski pani Vauquer i rozmów jéj z mieszkańcami domu. Po obu stronach, wzdłuż muru, ciągnie się wązka dróżka prowadząca pod cień lip, które pani Vauquer, chociaż z domu de Conflans, nazywa uporczywie tieuilles, pomimo gramatycznych uwag swych stołowników. Pomiędzy dwiema równoległemi alejami znajduje się przestrzeń kwadratowa zasadzona karczochami, otoczona drzewami owocowemi karłowatego gatunku i objęta wkoło szczawiem, sałatą i pietruszką. Pod lipami umieszczono okrągły stół zielony, otoczony ławeczkami. W dni świąteczne przychodzą tu bogatsi goście, którym środki pozwalają zapłacić za filiżankę kawy i popijają ją zwolna, przy upale dochodzącym do tak wysokiego stopnia, że kurczęta mogłyby się wykluć z jaj, gdyby je umieszczono w podobnéj temperaturze.
Trzypiętrowa facyata domu, nad którą wznoszą się jeszcze poddasza, zbudowana jest z piaskowca i pomalowana na kolor żółty, który wszystkim prawie domom paryzkim nadaje jakiś nieszlachetny charakter. Na każdém piętrze znajduje się po pięć okien o małych szybkach; żaluzye w oknach podniesione tak nierówno, że przecznice ich zdają się kłócić między sobą. Boczna ściana domu mieści dwa okna w rząd; na parterze mają one zamiast ozdób żelaznych sztaby wyrabiane w kratkę. Po za domem znajduje się podwórze, szerokie blizko na dwadzieścia stóp, gdzie trzoda chlewna żyje w najlepszéj zgodzie z kurami i królikami; w głębi widać drwalnię. Między tą drwalnią a oknem kuchenném przytwierdzono szafę śpiżarnianą, pod którą znajduje się ściek brudnéj wody. Z podwórza na ulicę prowadzą wązkie drzwiczki, przez które kucharka wyrzuca wszystkie nieczystości, polewając następnie kałużę czystą wodą dla uniknienia zarazy.
Parter, przeznaczony na mieszczańską gospodę, składa się z pokoju o szklanych drzwiach i dwóch oknach wychodzących na ulicę. Ten salon łączy się z jadalnym pokojem oddzielonym od kuchni sionką, w któréj znajdują się schody drewniane malowane i woskowane. Trudno znaléźć coś bardziéj smutnego jak ten salon, którego całe umeblowanie stanowią fotele i krzesła, obite włosianą materyą w pasy błyszczące i matowe. Pośrodku stoi stół okrągły z marmuru Sainte-Anne, na którym postawiono dla ozdoby bardzo dzisiaj rozpowszechniony serwis biały porcelanowy, o złotych paskach w połowie już pozacieranych. Podłoga w tym pokoju dosyć nędzna, ściany obwiedzione u dołu szeroką lamperyą, wyżéj zaś wyklejone lakierowanym papierem, przedstawiającym główne sceny z Telemaka, w których klasyczne osoby dla odróżnienia odmalowano żywszemi barwami. Przestrzeń między dwoma oknami o żelaznych sztabach, przedstawia mieszkańcom gospody obraz uczty, którą Kalipso wydała na cześć syna Ulisesowego. Lat czterdzieści minęło od dnia, w którym powyższe malowidło ukazało się w salonie pani Vauquer, a jeszcze do téj pory nie przestaje ono pobudzać do żartów młodszych stołowników, którym się zdaje, że się wzniosą ponad swoje smutne położenie, drwiąc ze skromnego obiadu, na jaki nędza ich skazuje. Kominek ozdobiony po środku szkaradnym zegarem z sinawego marmuru, a po bokach dwoma wazonami sztucznych kwiatów, co dawne czasy zdają się pamiętać. Ognisko kominka, zawsze czysto umiecione, zdaje się mówić, że ogień bywa tu rzadkim gościem. Pierwszy ten pokój przejęty jest wonią, nie mającą w mowie ludzkiéj odpowiedniego określenia; najwłaściwiéj byłoby nazwać ją wonią gospody. Czuć w niéj zaduch, stęchliznę, pleśń; wieje z niéj chłód, wilgoć utrudniająca oddech i przejmująca odzienie; unosi się zmieszany zapach różnych potraw, a wszystko razem przypomina izbę czeladną, kredens, szpital. Możeby się to dało jaśniéj wyrazić, gdyby był sposób zanalizować pierwiastki ulatniające się z atmosfery sui generis, otaczającéj każdego mieszkańca tego domu. A jednak, pomimo tych wszystkich obrzydliwości, salon opisany, w porównaniu z sąsiednim pokojem, wydaje się woniejący i wykwintny jak buduar. Ściany drugiego pokoju, od góry do dołu wykładane drzewem, były niegdyś kolorowe, ale dziś widać tylko jakieś tło nieokreślone, na którém pokład brudu zarysował się w dziwaczne wzory. Do ścian poprzybijano półki pokryte jakąś lgnącą warstwą, a na nich stoją zapylone i powyszczerbiane karafki, wraz z podstawkami metalowemi, wyrabianemi w deseń naśladujący morę, obok zaś piętrzą się stosy talerzy porcelanowych z niebieską obwódką, z turnejskiéj fabryki. W kącie stoi pudełko z numerowanemi przegródkami, służące za ogólny skład serwet poplamionych i zalanych winem. Spotkasz tutaj ten rodzaj sprzętów, co najlepiéj opiera się niszczącéj sile czasu, i, zewsząd już wygnany, sprawia takie wrażenie, jak szczątki społeczeństwa w szpitalu chorób nieuleczonych. Zobaczysz tu barometr z kapucynem zapowiadającym deszcz, wstrętne malowidła odbierające apetyt, w ramach lakierowanych ze złotemi brzeżkami, zegar ścienny z szyldkretu wykładanego miedzią, zielony piec, kinkiety Arganda, w których oliwa zgęstniała od kurzu, długi stół pokryty ceratą, dosyć zatłuszczoną, by krotochwilny stołownik mógł wypisać na niéj swe imię, posługując się palcem w braku rylca; daléj krzesła kulawe, nędzne słomianki, przenośne piecyki zużyte, popsute, z połamanemi zawiasami i przepaloném drzewem. Chcąc wyrazić jak dalece wszystkie te meble są stare, popękane, struchlałe, drżące, stoczone, połamane, wykrzywione, roztrzęsione, dogorywające, potrzebaby długiego opisu, przez co opóźniłby się wątek powieści, a tego nigdyby mi nie darowali niecierpliwi czytelnicy. Czerwona podłoga pełna jest zagłębień, powstałych w skutek niejednokrotnego malowania i szorowania. Jedném słowem, panuje tu nędza pozbawiona strony poetycznéj, nędza ukrywana, oszczędzająca się, wyszarzana, nie zwalana wprawdzie błotem, ale już mocno poplamiona, nie mająca jeszcze dziur i łachmanów, ale za chwilę gotowa uledz zgniliźnie.
Około siódméj z rana, do znajomego nam pokoju wbiega kot pani Vauquer, poprzedzając swą właścicielkę, wskakuje na półki i wącha garnuszki z mlekiem pokryte talerzami, pomrukując przytém głośno. Po chwili zjawia się wdowa, przystrojona w tiulowy czepek, z pod którego zwiesza się fałszywy warkocz źle przytwierdzony, i posuwa się, wlokąc za sobą powykrzywiane pantofle. Twarz jéj stara, jakby obrzękła, z nosem zakrzywionym nakształt papuziego dziobu; ręce pulchne, cała osoba utuczona jak szczur kościelny, o nadzwyczaj pełnych kształtach; wszystko harmonizuje jak najlepiéj z tym salonem, do którego wszystkiemi szparami, zdaje się wciskać nieszczęście, gdzie z kątów wygląda zaczajona spekulacya, gdzie powietrze duszne i odrażające nie sprawia jednak wstrętu pani Vauquer. Oblicze jéj, świeże jak pierwszy przymrozek jesienny, oczy otoczone siecią zmarszczek, których wyraz słodki jak uśmiech tancerki, może w jednéj chwili zmienić się w pochmurne spojrzenie rachmistrza; cała wreszcie jéj osoba wyjaśnia lepiéj gospodę, która, ze swéj strony, stanowi niby jednolitą całość z jéj osobą. Gdzie jest więzienie, tam musi być i dozorca, jednego nie można sobie przedstawić bez drugiego. Chorobliwa otyłość téj małéj kobiety jest skutkiem życia, jakie prowadzi, tak jak tyfus jest wynikiem szpitalnych wyziewów. Z pod staréj, przerabianéj sukni wymyka się podołek wełnianéj spódnicy, świecący kłakami wypadającéj waty. Ten widok przypomina nam salon, pokój jadalny i ogródek, przeczuwamy kuchnię, odgadujemy, jacy mogą być mieszkańcy domu. Widząc razem osobę i otoczenie, mamy dopiéro obraz zupełny. Pani Vauquer ma lat około pięćdziesięciu i wygląda jak wszystkie kobiety, które doznały nieszczęść w swém życiu. Wzrok jéj szklisty, a wyraz twarzy przypomina faktorkę, udającą gniew dla wyłudzenia większéj zapłaty, a po chwili gotową na wszystko, by tylko polepszyć swój los, gotową wydać Grzegorza lub Pichegru, gdyby to było rzeczą jeszcze możliwą. To nie przeszkadza jéj być w gruncie dobrą kobietą, przynajmniéj takie jest zdanie jéj lokatorów, którzy uważają ją za biedną istotę, stękającą i kaszlącą wraz z niemi. Kto był pan Vauquer? Wdowa nie lubi rozpowiadać o nieboszczyku. Jakim sposobem utracił mienie? W skutek nieszczęść, odpowiada kobieta. Wyznaje jednak, że się z nią niedobrze obchodził, a zostawił jéj tylko dwoje oczu potrzebnych do płaczu, dom, w którym mieszka, i przekonanie, że żadne nieszczęście nie zasługuje na jéj współczucie, bo sama przecierpiała wszystko, co tylko przecierpiéć można. Słysząc panią drepczącą po pokoju, kucharka, znana pod nazwą grubéj Sylwii, pośpiesza podać śniadanie dla stałych mieszkańców gospody. Wszyscy przychodzący stołownicy dostają tylko obiad, za co miesięcznie płacą trzydzieści franków.
W chwili, gdy się ta powieść zaczyna, stałych mieszkańców było tylko siedmiu. Na pierwszém piętrze były dwa najlepsze apartamenta; pani Vauquer zajmowała mniejszy, a drugi należał do pani Couture, wdowy po wojennym komisarzu rzeczypospolitéj francuzkiéj. Pani Couture utrzymywała przy sobie młodą osobę, niejaką Wiktorynę Taillefer, któréj starała się zastąpić matkę. Dochód obu tych pań wynosił tysiąc osiemset franków. Na drugiém piętrze, jedno mieszkanie zajmował człowiek w podeszłym wieku, nazwiskiem Poiret, drugie zaś pewien jegomość mogący miéć lat ze czterdzieści; nosił on ciemną perukę, czernił faworyty, uchodził za byłego kupca; znano go powszechnie pod imieniem Vautrin’a. Trzecie piętro składało się z czterech pokoi; jeden z nich wynajmowała stara panna, nazwiskiem Michonneau, drugi zajmował były fabrykant włoskiego makaronu, włoskich ciastek i krochmalu, nazywany pospolicie ojcem Goriot. Dwa pozostałe pokoje dawały schronienie różnym przelotnym ptakom a najczęściéj nieszczęśliwym studentom, którzy na stół i kwaterę mogli wydać najwięcéj czterdzieści pięć franków miesięcznie, to jest właśnie tyle, ile płacili ojciec Goriot i panna Michonneau; ale pani Vauquer nie rada była takim mieszkańcom, przyjmowała ich tylko w takim razie, gdy się nic lepszego nie nastręczało: uważała, że studenci zjadają najwięcéj chleba. Obecnie jeden z tych pokoi należał do młodego człowieka z pod Angoulême, który przyjechał do Paryża studyować prawo. Liczne rodzeństwo studenta odmawiało sobie wielu wygód, byle zaoszczędzić sto dwadzieścia franków, które stanowiły jego całoroczne utrzymanie.
Eugieniusz de Rastignac, tak się bowiem ów student nazywał, był z rzędu tych młodych ludzi, których nieszczęście urabia do pracy, którzy pojmują od najmłodszych lat, jak wielkie nadzieje rodzice w nich pokładają, marzą o świetnéj przyszłości i, rachując na potęgę nauki, starają się zastosować ją zawczasu do przyszłych potrzeb społeczeństwa, z którego zamierzają wyciągnąć dla siebie jak najwięcéj korzyści. Gdyby nie jego ciekawe spostrzeżenia, gdyby nie ta zręczność, z jaką potrafił zająć pewne stanowisko w salonach Paryża, powieść niniejsza byłaby pozbawiona tych barw prawdziwych, które zawdzięcza przenikliwości jego umysłu i usilności, z jaką badał tajniki tego straszliwego położenia, które najstaranniéj osłaniali ci, co je wytworzyli i ci, co je znosili.
Ponad trzeciém piętrem był strych do suszenia bielizny i dwa poddasza, gdzie sypiał posługacz zwany Krzysztofem i gruba Sylwia, kucharka. Oprócz siedmiu stałych mieszkańców, pani Vauquer miewała rok rocznie ośmiu studentów z wydziału prawnego lub medycznego i dwóch stołowników mieszkających w téj saméj dzielnicy; ci wszyscy przychodzili tylko na obiad. Do obiadu siadało osiemnaście osób, a w razie potrzeby i dwadzieścia mogłoby się pomieścić w sali jadalnéj; ale z rana tylko siedmiu stałych mieszkańców schodziło się na śniadanie i wtedy możnaby pomyśléć, że to kółko rodzinne zasiada przy stole. Wszyscy przychodzili w pantoflach i udzielali sobie wzajemnie różnych spostrzeżeń poufnych: zastanawiano się nad ubraniem i wyrazem twarzy obiadowych gości, roztrząsano wypadki ubiegłego wieczoru, a każdy wyraz tchnął szczerością i zaufaniem. Wszyscy stali mieszkańcy byli pieszczochami pani Vauquer, która z dokładnością astronoma obdzielała ich staraniem i względami, stosownie do większéj lub mniejszéj zapłaty. W każdym razie otaczano wyjątkowym szacunkiem te siedem istot, które tutaj wypadek zgromadził. Obaj mieszkańcy drugiego piętra płacili tylko po siedemdziesiąt dwa franki na miesiąc. Taka taniość, która zresztą istnieje tylko na przedmieściu Saint-Marcel, między la Bourbe i la Salpêtrière, dowodziła, że wszyscy ci ludzie, z wyjątkiem pani Couture, uginali się pod ciężarem nieszczęścia mniéj lub więcéj widocznego. To téż odzienie ich wytarte i zniszczone przedstawiało widok nie mniéj opłakany, jak wnętrze ich mieszkania. Surduty mężczyzn były koloru zagadkowego, obuwie takie, jakiego nie ścierpianoby w obrębie eleganckiéj dzielnicy, bielizna zniszczona, reszta odzieży tylko że się trzymała. Kobiety nosiły suknie wypełzłe, farbowane i znów wypłowiałe; stare, cerowane koronki, rękawiczki wyglansowane od długiego użycia i chusteczki wyrudziałe, aż do dziur przetarte. Takiego to rodzaju odzież okrywała postaci po większéj części dobrze zbudowane, o silnym organizmie, co się oparł wszystkim burzom życia, o twarzach zimnych, twardych, zatartych jak dukaty wyszłe z obiegu. Z po za warg wywiędłych ukazywały się chciwe zęby. Widok tych ludzi kazał się domyślać dramatów spełnionych lub rozwijających się w chwili obecnéj; nie tych dramatów, co to się odegrywają przy sztuczném oświetleniu, pomiędzy malowanemi kulisami, ale dramatów żywych i niemych, zastygłych, a tak silnie poruszających serce, dramatów nieprzerwanych, długotrwałych.
Stara panna Michonneau osłaniała swe oczy zmęczone daszkiem, który mógłby rozdrażnić samego anioła litości, składał się on z zatłuszczonego kawałka zielonéj kitajki rozpiętéj na drucie. Chustka otoczona nędzną, powyskubywaną frendzlą, okrywała kształty tak śpiczaste, iż rzekłbyś, że pod nią kościotrup się ukrywa. Co pozbawiło tę istotę kształtów niewieścich? Musiała być kiedyś ładną i zgrabną; cóż ją doprowadziło do stanu obecnego: występek, zgryzota, czy chciwość? Czy kochała zbyt wiele, czy była ostatnią z kobiet, czy tylko kurtyzaną? Może starość odrażająca była karą za tryumfy młodości ambitnéj spędzonéj wśród uciech różnorodnych. Wzrok jéj wygasły przejmował chłodem, w pomarszczonéj twarzy czytałeś groźbę jakąś niepojętą. Gdy się odezwała, dźwięk jéj głosu przywodził na myśl konika polnego, co za zbliżeniem się zimy odzywa się ciągle w głębi zarośli. Opowiadała o sobie, że dozorowała pewnego starca cierpiącego na katar pęcherza, którego dzieci opuściły, sądząc, że się po nim niczego spodziewać nie można.
Ten-to starzec zapisał pannie Michonneau tysiąc franków dożywotniego dochodu, co dało powód do niejednokrotnych zatargów z sukcesorami, którzy nie przestawali prześladować jéj potwarzą. Chociaż gra namiętności wyryła się na jéj twarzy, można było jednak dopatrzéć jeszcze pewnych śladów płci białéj i delikatnéj, co pozwalało przypuszczać, że ciało jéj zachowało dotąd pewne szczątki piękności.
Pan Poiret był rodzajem automatu. Trzeba było widziéć go w chwili, gdy nakształt cienia szarego przesuwał się po alei ogrodu botanicznego: zmięta czapka okrywała mu głowę, laska o zżółkłéj gałce z kości słoniowéj gotowa była lada chwila wypaść z ręki niedołężnéj, wygniecione poły surduta rozwiewały się z wiatrem ukazując spodnie obwisłe, a nogi okryte sinemi pończochami plątały się jak u pijaka. Reszta stroju składała z białéj zbrukanéj kamizelki i z żabotu z grubego, powyciąganego muślinu, który nie przystawał dobrze do chustki okręconéj wkoło indyczéj szyi. To téż niejeden przechodzień pytał siebie, czy ten cień chiński należy rzeczywiście do śmiałéj rasy synów Jafeta, fruwających po bulwarze włoskim? Jakiego-to rodzaju praca mogła go tak powyłamywać? jaka namiętność nadała ciemno-brunatny kolor jego szyszkowatéj twarzy, która na rysunku wydałaby się przesadną karykaturą. Czém był ten człowiek? Może urzędnikiem w ministerstwie sprawiedliwości, w biurze, do którego kaci przedstawiają rachunek za dostawę czarnych welonów dla ojcobójców, za otręby do napełniania koszów, za sznurki i noże. A może do niego należało oczyszczanie szlachtuza, lub inna jaka czynność nakazana przez komisyą sanitarną. Jedném słowem, człowiek ten wyglądał na jedno z pracowitych bydląt naszego młyna społecznego, na jednego z tych paryzkich Raton’ów, którzy nie znają nawet swych Bertrandów, wyglądał na jakąś sprężynę, która poruszała niedolę lub szumowiny społeczne; wreszcie był-to jeden z tych ludzi, o których powiadamy: A jednak i tacy są potrzebni. Piękny Paryż nic nie wie o tych twarzach zbladłych wśród cierpień moralnych i fizycznych. Ale Paryż to istny ocean. Napróżno sondę zapuszczać będziecie, nigdy nie zbadacie jego głębokości. Możecie go zwiedzać i opisywać; ale na cóż się zdadzą wasze starania? Tylu jest badaczy sumiennych, co się tém morzem zajmują, a jednak pozostanie tam wiecznie jakaś ustroń nietknięta, jakaś nieznana pieczara, znajdą się zawsze kwiaty, perły, potwory, coś niesłychanego, o czém zapomnieli nurkowie-literaci. Dom Vauquer to właśnie jedna z takich ciekawych potworności.
Dwie twarze stanowiły tam uderzającą sprzeczność z ogółem mieszkańców i stołowników. Chociaż cera panny Wiktoryny Taillefer pociągnięta była bladością chorobliwą, jaka cechuje zwykle dziewczęta cierpiące na bladaczkę; chociaż właściwy jéj wyraz smutku i przygnębienia zlewał się harmonijnie z cierpieniem ogólném stanowiącém tło tego obrazu; choć wydawała się zawsze zbiedzona i niepewna siebie: z tém wszystkiém jednak twarz jéj była młoda, głos wdzięczny i poruszenia żywe. Ta niedola młoda przypominała krzew o zżołkłych listkach, przesadzony na grunt niewłaściwy. Jéj włosy jasne wpadające w odcień miedziany, twarz delikatna, figura nadzwyczaj szczupła, jedném słowem postać cała tchnęła tym wdziękiem, który nowożytni poeci upatrują w statuetkach średniowiecznych. Oczy szare z czarnym odcieniem wyrażały chrześcijańską łagodność i poddanie się. Ubranie skromne i niedrogie wdzięcznie się układało na młodéj i kształtnéj figurze. W szczęściu dziewczę to byłoby zachwycające: szczęście jest poezyą kobiety, tak jak strój jest jéj dekoracyą. Niechby uciecha balu rozlała na téj bladéj twarzy swoję barwę różaną, a wygody wykwintnego życia wypełniły i zarumieniły te policzki trochę już wpadłe; niechby miłość rozjaśniła smutne te oczy: a Wiktoryna mogłaby walczyć o lepsze z najpiękniejszemi pannami. Nie znała tego, co daje kobiecie jakby drugie życie: brakło jéj gałganków i liścików miłosnych. Historya jéj życia mogłaby dostarczyć wątku do powieści. Ojciec Wiktoryny sądził się w prawie nie uznawać córki, nie chciał jéj miéć przy sobie, przeznaczał jéj tylko sześćset franków rocznie, wreszcie sprzedał swoje dobra, chcąc wszystko przekazać synowi. Matka Wiktoryny umarła z rozpaczy u dalekiéj swéj krewnéj pani Couture, która odtąd z macierzyńską troskliwością zaopiekowała się sierotą. Na nieszczęście wdowa po wojennym komisarzu wojsk rzeczypospolitéj nic w świecie nie posiadała prócz swéj wdowiéj pensyi; mogła więc kiedyś zostawić na łaskę i niełaskę świata biedne dziewczę bez doświadczenia i środków do życia. Dobra kobieta chciała na wszelki wypadek zaszczepić pobożność w sercu Wiktoryny; w tym celu co niedziela bywała z nią na mszy, a co dwa tygodnie wodziła ją do spowiedzi. I miała słuszność; tylko uczucia religijne mogły wesprzéć w przyszłości to dziecko odrzucone, które nie przestało kochać ojca i corocznie udawało się do niego, niosąc przebaczenie swéj matki; ale szło tylko po to, by wyczekiwać nadaremnie u drzwi ojcowskiego domu, które przed nią nielitościwie zamykano. Brat, jedyny pośrednik, na którego mogła rachować, ani razu nie odwiedził jéj przez cztery lata, nigdy nie pośpieszył jéj z pomocą. Wiktoryna błagała Boga, by ojca jéj wyprowadził z błędu i zmiękczył serce brata; modliła się za obydwóch, nie obwiniając ich wcale. Natomiast pani Couture i pani Vauquer wyczerpały cały słownik obelg, nie znajdując wyrazu, któryby dobrze określał barbarzyńskie postępowanie tych ludzi. Podczas gdy obie przeklinały niecnego milionera, Wiktoryna odzywała się łagodnie i wyrazy jéj przypominały głos zranionego gołębia, który nawet krzykiem boleści wyraża miłość.
Eugieniusz de Rastignac przedstawiał typ południowy; miał płeć białą przy czarnych włosach i oczach niebieskich. Cała jego powierzchowność i wszystkie ruchy zdradzały potomka szlachetnéj rodziny, gdzie początkowe wychowanie bywa zwykle przesiąknięte tradycyą wytwornego gustu. Oszczędny z potrzeby, musiał zadawalniać się na codzień przeszłorocznemi sukniami; jednak wychodząc na miasto mógł się niekiedy ubrać nie gorzéj od wytwornych strojnisiów. W dni powszednie nosił surdut stary, kamizelkę zużytą, czarny krawat zmięty i niedbale, po studencku zawiązany, spodnie odpowiednie do całego stroju i buty podzelowane.
Czterdziestoletni Vautrin z poczernionemi foworytami stanowił niby przejście od téj młodéj pary do reszty mieszkańców. Był-to jeden z tych ludzi, o których lud prosty powiada: „To tęgi chłop!“ Szeroki w ramionach, biust miał potężny, muszkuły wydatne i ogromne, czworogranne ręce porośnięte na palcach kępami gęstych, ognisto-rudych włosów. Twarz poorana przedwczesnemi zmarszczkami, miała w sobie jakiś wyraz okrucieństwa i nieludzkości, ale łatwość i zgodność w obcowaniu z ludźmi zadawały kłam temu wyrazowi. Głos basowy, harmonizujący z rubaszną wesołością sprawiał miłe wrażenie. Nadskakujący był, a jednak lubił kpić ze wszystkiego. Gdy w domu zepsuł się jaki zamek, on go wnet rozebrał na cząstki, naprowadził oliwą, naprawił i złożył, dodając zawsze: Znamy się na tém. Zresztą znał on wszystko: okręty, morze, Francyą, zagranicę, interesa, ludzi, wypadki, prawa, hotele i więzienia. Gotów był pośpieszyć z pomocą każdemu, kto tylko bardzo się uskarżał. Kilka razy już pożyczał pieniędzy pani Vauquer i niektórym mieszkańcom gospody, ale kredytorowie woleliby umrzéć niż zapóźnić się z wypłatą, bo Vautrin, pomimo swéj miny dobrodusznéj, umiał spojrzéć niekiedy wzrokiem tak stanowczym i głębokim, że aż mrowie przechodziło. Miał szczególny sposób spluwania, który zdradzał człowieka obdarzonego wielkim zasobem krwi zimnéj i niezdolnego cofnąć się przed żadnym występkiem, gdyby takowy miał go wybawić z dwuznacznego położenia. Niby sędzia surowy, zdawał się badać każdą rzecz do głębi; każde sumienie, uczucie każde zdawał się wzrokiem przenikać. Według przyjętego raz na zawsze zwyczaju, wychodził po śniadaniu i wracał na obiad, poczém znikał na cały wieczór i dopiéro koło północy dostawał się znów do mieszkania za pomocą wytrycha, który mu pani Vauquer powierzyła. On tylko jeden dostąpił takiéj łaski. To téż był w jaknajlepszych stosunkach z wdową, którą nazywał maman i obejmował czule za kibić (zapomniana-to pieszczota!) Poczciwa niewiasta nie widziała w tém nic nadzwyczajnego, gdy w rzeczy saméj jeden chyba Vautrin miał ramiona dość długie, by uścisnąć tę ciężką bryłę. Było-to cechą jego charakteru, że płacił wspaniale po piętnaście franków na miesiąc za gloryą (t. j. kawę z wódką), którą pijał po obiedzie. Ludzie mniéj lekkomyślni niż ta młodzież porwana wirem życia paryzkiego, lub ci starcy obojętni na wszystko, co nie dotykało ich bezpośrednio, potrafiliby wyjaśnić sobie wątpliwe wrażenie, jakie Vautrin sprawiał na otaczających. Człowiek ten znał i odgadywał zawsze sprawy innych, lecz nikt nie mógł zbadać nawzajem jego myśli i zajęć. Dobroduszność pozorna i ciągła uprzejmość służyły mu za przegrodę, którą się oddzielił od innych; pomimo to zdradzał niekiedy przerażającą głąb’ swego charakteru. Często wpadał w zapał godny Juwenala, natrząsał się z prawa i tak zawzięcie chłostał wyższe towarzystwo, zarzucając mu sprzeczność z sobą samém, iż można było przypuścić, że bardzo był niezadowolniony z ustroju społecznego i miał w swém życiu tajemnicę starannie ukrywaną.
Oczarowana, bezwiednie może, siłą czterdziestoletniego atlety i pięknością młodego studenta, panna Taillefer dzieliła pomiędzy nich swe spojrzenia przelotne i myśli tajemne; lecz obaj zdawali się nie myśléć o niéj wcale, lubo z dnia na dzień ślepy traf mógł zmienić jéj położenie i pomieścić ją w rzędzie bogatych panien. Zresztą żaden z mieszkańców gospody nie zadawał sobie trudu, by zbadać, czy nieszczęścia innych były rzeczywiste, czy zmyślone. Każden spoglądał na otaczających obojętnie, prawie podejrzliwie, a wynikało to z położenia, jakie względem siebie zajmowali. Widzieli, że nic nie mogą poradzić na swą niedolę, a dzieląc się troską nieustanną, wyczerpali cały zasób współczucia. Podobni do pary starych małżonków, nie mieli już sobie nic do powiedzenia. Stosunki istniejące pomiędzy niemi były téż czysto mechaniczne i przypominały ruch kół niesmarowanych. Wszyscy zdolni byli przejść obok ślepego nie spojrzawszy nań wcale, lub wysłuchać obojętnie opowiadania o czyjémś nieszczęściu, wszyscy jednozgodnie patrzyli na śmierć, jako na rozwiązanie zadania nędzy, wobec któréj bladł obraz najstraszliwszego zgonu. Najszczęśliwszą z tych dusz stroskanych była pani Vauquer królująca wszechwładnie w tym domu przytułku. Mały ogródek, który pod wpływem zimna, suszy i wilgoci stał się pustym i głuchym stepem, dla niéj był zawsze rozkosznym gajem. Dla niéj jednéj ponętnym był ów dom żółty i ponury, w którym powietrze, przejęte wonią zaśniedziałéj miedzi, przypominało kantor wekslu. Do niéj należały wszystkie te celki ciemne. Ona żywiła wszystkich tych galerników skazanych na karę dożywotnią, ona posiadała nad niemi władzę niezaprzeczoną. Czyż biedne te istoty znalazłyby w całym Paryżu, za taką cenę jak u niéj, pożywienie zdrowe i dostatnie, mieszkanie, które nie odznaczało się co prawda wdziękiem i wygodą, lecz mogło być porządném i ochędożném, boć to przecie od samych mieszkańców zależało. Wiedziała téż, że gdyby dopuściła się jakiéj krzyczącéj niesprawiedliwości względem jednego ze swych lokatorów, to ofiara zniosłaby ją bez szemrania.
Zgromadzenie podobne musiało przedstawiać i rzeczywiście przedstawiało na małą skalę wszystkie składowe części społeczeństwa. W gronie osiemnastu stołowników znalazło się to, co się znajduje i w szkole i w świecie, znalazła się owa istota wzgardzona, ów kozioł ofiarny, służący wszystkim za cel do żartów. Na początku drugiego roku osobistość ta stała się dla Eugieniusza de Rastignac najwybitniejszą ze wszystkich, pomiędzy któremi skazany był przeżyć jeszcze dwa lata. Owym Patiras’em był stary fabrykant makaronu, ojciec Goriot, na którego głowie malarz skupiłby światło całego obrazu. Jakim sposobem on, najdawniejszy mieszkaniec, zasłużył na tę pogardę graniczącą prawie z nienawiścią, na to prześladowanie miarkowane niekiedy litością, na to lekceważenie, z jakiém spoglądano na jego nieszczęście? Czy wywołał je dziwactwem lub jaką śmiesznością, która zwykle surowiéj od występku bywa sądzoną?
Pytania te odnoszą się bezpośrednio do wielu objawów niesprawiedliwości społecznéj. Może to leży w naturze ludzkiéj, że najmniéj litości mamy dla tych, którzy przez pokorę, słabość lub obojętność najwięcéj znieść gotowi. Czyż nie lubimy wszyscy próbować sił naszych kosztem kogoś lub czegoś? Czyliż ulicznik, ta bezsilna istota, nie dzwoni u wszystkich drzwi w dzień mroźny, czy się nie wspina z wysiłkiem, by wypisać swe imię na świeżym, nietkniętym pomniku?
Ojciec Goriot, starzec prawie sześćdziesięcio-dziewięcio-letni, przeprowadził się do pani Vauquer w 1813 roku, wycofawszy się poprzednio z interesów. Zajął zrazu mieszkanie należące obecnie do pani Couture i płacił tysiąc dwieście franków komornego, z miną człowieka, który mało dba o to, czy wyda pięć luidorów mniéj lub więcéj. Pani Vauquer odświeżyła wszystkie trzy pokoje (wzięła jednak z góry pieniądze, wystarczające aż nadto na pokrycie kosztów nędznego umeblowania), sprawiła firanki z żółtéj bawełnianéj tkaniny, fotele lakierowane wybite pluszem, kilka nędznych malowideł i tapety, któremi pogardziłby każdy szynk miejski.
Ojciec Goriot, którego wówczas nazywano z szacunkiem panem Goriot, pozwalał się okpiwać z jakąś niedbałą wspaniałością, co sprawiło może, iż zaczęto go uważać za głupca nie znającego się na niczém. Goriot posiadał piękną garderobę, przybył bowiem ze wspaniałą wyprawą kupca, który porzucając interesa niczego sobie nie odmawia. Pani Vauquer podziwiała osiemnaście koszul z płótna holenderskiego, których cienkość tém bardziéj wpadała w oko, że fabrykant makaronu wpinał do żabotu dwie duże szpilki brylantowe, połączone z sobą złotym łańcuszkiem. Nosił zwykle garnitur szafirowy koloru bławatka, ale codzień brał świeżą kamizelkę z piki, pod którą wznosił się i opadał wydatny żołądek kształtu gruszkowatego, ozdobiony ciężkim łańcuchem z brelokami. Tabakierkę złotą zdobił medalion napełniony włosami, co naprowadzało na myśl, że właściciel musiał być szczęśliwym w miłości. Gospodyni nazywała go bałamutem, a on się uśmiechał wesołym uśmiechem mieszczanina, którego zręcznie po sercu pogłaskano. Wszystkie szafy (a nazywał je ormoires na wzór prostego ludu) zostały zapełnione rozlicznym sprzętem srebrnym. Iskrzyły się oczy wdowy, gdy z wielką usłużnością pomagała mu rozkładać na półkach łyżki wazowe i stołowe, nakrycie srebrne, nalewki do oliwy i sosów, kilka półmisków, złocony serwis do śniadania i wiele innych przedmiotów, z któremi Goriot nie chciał się rozstać, a wszystko to było mniéj lub więcéj piękne, każda sztuka ważyła pewną liczbę grzywien. Były to podarunki, które mu przypominały różne uroczyste chwile życia domowego. „Patrz pani — mówił chowając półmisek i filiżankę z pokrywką, na któréj znajdowała się para gołąbków złączonych z sobą dzióbkami — oto jest pierwszy podarunek, który-m dostał od żony w rocznicę naszego ślubu. Poczciwe biedactwo! poświęciła na to wszystkie pieniądze zaoszczędzone z czasów panieńskich. Wiesz pani co? Wolałbym kopać ziemię paznogciami, niżeli z tém oto się rozstać. Z łaski Boga mogę do końca życia pić co rano kawę z téj filiżanki. Nie jestem biedakiem godnym litości, jeszcze mi nadługo chleba wystarczy.“ Oprócz tego bystre oko pani Vauquer dostrzegło w głównéj księdze handlowéj kilka cyfr, które dodane razem mogły dać nieocenionemu Goriot’owi od ośmiu do dziesięciu tysięcy franków dochodu.
Od owego dnia pewien plan zrodził się w głowie pani Vauquer, z domu de Conflans, która miała wówczas lat czterdzieści osiem, a przyznawała się tylko do trzydziestu dziewięciu. Znajdowała, że Goriot odznaczał się powierzchownością przyjemną i przyzwoitą, chociaż, co prawda, gruczołki łzowe jego oczu były nabrzękłe i wydatne, w skutek czego musiał dość często ocierać sączącą się łzę. Zresztą łydki mięsiste i wydatne wraz z długim, prawie kwadratowym nosem i okrągłą, naiwnie głupowatą twarzą poczciwca, znamionowały przymioty moralne, które jak się zdaje, wdowa ceniła wysoko. Wyglądał na bydlę dobrze zbudowane, u którego uczuciowość przeważa nad rozsądkiem. Fryzyer Szkoły Politechnicznéj przychodził co rano pudrować mu włosy, które zaczesane w ailes de pigeon, przyozdabiały jego oblicze, tworząc pięć pukli nad nizkiém czołem. Zakrawał trochę na nieokrzesanego prostaka, ale ubierał się nadzwyczaj starannie i niezmiernie obficie zażywał tabakę, wciągając ją do nosa z miną człowieka pewnego, że w tabakierce jego nigdy nie zabraknie makuby. Pani Vauquer zważyła to wszystko wnet po przeprowadzeniu się Goriot’a do jéj domu, a wieczorem płonęła już żądzą zrzucenia całunu Vauquer’a i zmartwychwstania jako pani Goriot. Marzyła, jak-to cudownie byłoby wyjść za mąż, sprzedać gospodę, podać rękę temu kwiatowi mieszczaństwa, stać się damą znaną w dzielnicy, zbierać ofiary dla biednych, urządzać niedzielne wycieczki do Choisy, Soissy, Gentilly; bywać kiedy się zechce w teatrze, w loży, nie czekając gratysowych biletów, które stołownicy przynosili jéj niekiedy w miesiącu czerwcu; widziała w marzeniu całe Eldorado życia paryskiego. Nie wyznała dotąd nikomu, że składając grosz do grosza, zebrała czterdzieści tysięcy franków. Otóż, ze stanowiska majątkowego uważała siebie za partyą stosowną. „Pod każdym innym względem nie jestem przecie mniéj warta od niego,“ powtarzała przewracając się w łóżku, jak gdyby pragnęła zapewnić się, że nie zbywało jéj na wdziękach, których odcisk głęboki gruba Sylwia znajdowała codzień w pościeli. Począwszy od tego dnia, wdowa korzystała prawie przez trzy miesiące z fryzyera pana Goriot i porobiła niektóre sprawunki z zakresu tualety, tłómacząc się potrzebą utrzymania domu na pewnéj stopie, harmonizującéj z szanownemi osobami, które w nim bywały. Zaczęła się bardzo starać o to, żeby zmienić cały personal mieszkańców, powtarzając, że odtąd będzie przyjmowała tylko ludzi wyborowych pod każdym względem. Każdy nowy przybysz musiał się dowiedziéć, że pan Goriot, jeden z najszanowniejszych i najznaczniejszych kupców paryskich, oddał jéj domowi pierwszeństwo przed wszystkiemi innemi. Zaczęła rozdawać ogłoszenia opiewające zalety domu Vauquer. „Była-to, według słów prospektu, jedna z najdawniejszych i najszanowniejszych gospód dzielnicy łacińskiéj, odznaczająca się przyjemnym widokiem na dolinę, wśród któréj wznosi się fabryka gobelinów (można ją było dostrzedz z trzeciego piętra), przytykająca do pięknego ogrodu, wzdłuż którego ciągnie się ulica Lipowa“. Daléj wspomniano coś o świeżém powietrzu i położeniu ustronném. Ogłoszenie to zwabiło hrabinę de l’Ambermesnil, trzydziesto-sześcio-letnią kobietę, która żyła nadzieją likwidacyi i emerytury, należnéj jéj jako wdowie po jenerale poległym na polach bitwy. Pani Vauquer zaprowadziła u siebie stół wykwintny, kazała opalać salony blizko przez sześć miesięcy i tak sumiennie wypełniała obietnice prospektu, że musiała swego dołożyć. Ale zato hrabina nazywała panią Vauquer chère amie i obiecywała zwabić do niéj baronową de Vaumerland i wdowę po pułkowniku hrabi Picquoiseau, które musiały jeszcze domieszkać do końca kontraktu w hotelu droższym niż dom Vauquer. Zresztą interesa finansowe tych pań powrócą do stanu kwitnącego, skoro tylko biura wojenne ukończą swą czynność. „Ale — dodawała hrabina — biura wojenne nigdy nic nie kończą.“ Po obiedzie obie wdowy udawały się do pokoju pani Vauquer, gdzie zajmowały się gawędką popijając przytém nalewkę porzeczkową i zajadając przysmaczki przeznaczone dla podniebienia saméj gospodyni. Pani d'Ambermesnil pochwalała bardzo plan wdowy względem Goriot’a; odgadła była jéj myśl odrazu i utrzymywała, że Goriot’owi nic zarzucić nie podobna.
— Ach, pani moja droga! — mówiła wdowa — ten człowiek zdrów jak ryba; zakonserwowany jest wybornie i może jeszcze bardzo uprzyjemnić życie kobiecie.
Hrabina udzieliła wspaniałomyślnie niektórych uwag dotyczących stroju pani Vauquer, który nie był wcale odpowiedni do jéj pretensyj. „Trzeba się trzymać na stopie wojennéj“, mówiła. Po długich naradach obie wdowy udały się do Palais-Royal i kupiły w Galeries de Bois kapelusz z piórami i czepeczek. Hrabina pociągnęła przyjaciółkę do magazynu Małéj Żanety, gdzie wybrano suknię i przepaskę. Dzięki wszystkim tym sprawunkom, wdowa stanęła pod bronią i przypominała żywo szyld du Boeuf à la mode. Znalazła siebie tak zmienioną na korzyść, że uczuła żywą wdzięczność dla hrabiny i ofiarowała jéj dwudziesto-frankowy kapelusz, chociaż była-to osoba nie przynosząca wielkiego zysku. Miała wprawdzie zamiar prosić przyjaciółkę, by wybadała Goriot’a i zwróciła jego uwagę na wszystkie przymioty wdowy Vauquer. Pani de l’Ambermesnil podjęła się téj sprawy skwapliwie i trzymała starego fabrykanta w oblężeniu tak długo, aż jéj udzielił posłuchania. Miała ona niekłamaną chętkę zbałamucić go na swój własny rachunek; ale stary okazał się tak nieśmiałym a pomimo to opornym, że wszystkie usiłowania spełzły na niczém i hrabina wyszła obrażona jego gburowatością.
— Mój aniele — powiedziała do swéj najdroższéj przyjaciółki — nie dasz rady z tym człowiekiem! Niedowierzający jest aż do śmieszności, przytém taki to dusigrosz, takie głupie bydlę, że na nieprzyjemności tylko mógłby cię narazić.
Między panem Goriot i panią de l’Ambermesnil rzeczy tak stanęły, że hrabina nawet widziéć go już nie chciała. Nazajutrz opuściła dom wdowy, zapominając zapłacić komornego za sześć miesięcy; pozostawiła trochę starych rzeczy wartujących może pięć franków. Pani Vauquer poszukiwała zapalczywie zbiegłéj przyjaciółki, ale w całym Paryżu nie umiano jéj nic powiedziéć o hrabinie de l’Ambermesnil. Odtąd powracała często do téj sprawy opłakanéj, utyskując na swą łatwowierność, lubo w rzeczy saméj żadna kotka nie mogła być bardziéj nieufną od niej; ale podobną była do téj licznéj klasy ludzi, co to blizkim nie dowierzają, a obcym ufają bez granic. Jest-to fakt moralny, dziwaczny lecz prawdziwy, którego zarodek łatwo znaléźć w sercu ludzkiém. Są ludzie, co nie spodziewają się już nic pozyskać u osób, z któremi żyją; może czują, że zdradziwszy przed otaczającemi próżnię swéj duszy, zasłużyli na ich sąd surowy; ale nie umieją się obejść bez pochlebstwa, trawi ich żądza błyszczenia pozorem cnót, których nie posiadają, i pragną zdobyć szacunek lub serce obcych ludzi, choćby wkrótce mieli utracić oboje. Wreszcie bywają ludzie z natury już przedajni; ci nie zrobią nic dobrego przyjaciołom lub blizkim, dlatego tylko, że to jest ich obowiązkiem; ale obcym gotowi ofiarować usługi, bo to pochlebia ich miłości własnéj; im ciaśniejsze jest koło, w którém się ich uczucie obraca, tém mniéj zdolni są kochać; im więcéj się ono rozszerza, tém czulszemi się stają. Pani Vauquer łączyła w sobie obiedwie te natury małoduszne, fałszywe i nędzne.
— Gdybym ja był tutaj — mówił jéj Vautrin — nie spotkałoby pani podobne nieszczęście. Potrafiłbym zedrzéć maskę z téj komedyantki. O, bo ja się znam na takich sztuczkach.
Obyczajem wszystkich ludzi ciasnéj głowy, pani Vauquer nie wykraczała nigdy po-za sferę faktów i nie zagłębiała się w badanie przyczyn. Chętnie zwalała na innych własne swe błędy. To téż poniósłszy owę stratę patrzyła na uczciwego fabrykanta makaronu, jako na źródło swych nieszczęść i od owego dnia, jak mówiła, zaczęła się rozczarowywać. Teraz odgadła, dlaczego na nic się nie zdały wszystkie zaczepki z jéj strony, również jak i kosztowna wystawność, jaką się otaczała. Teraz dopiéro spostrzegła, że lokator jéj miał, jak mówiła, swoje narowy. Musiała wreszcie zgodzić się na to, że nadzieja jéj tak czule wykołysana spoczywała na podstawie chimerycznéj; musiała przyznać słuszność hrabinie, która dała dowód wielkiéj przenikliwości, przepowiadając stanowczo, że wdowa nie da sobie rady z tym człowiekiem. Rzecz naturalna, że niechęć, z jaką obecnie spoglądała na niego, przewyższała o wiele przyjaźń dawniejszą; nienawiść przerosła miłość i przybrała rozmiary zawiedzionych nadziei. Serce ludzkie spoczywa niekiedy wspinając się na szczyt przywiązania, lecz prawie nigdy się nie wstrzymuje na stroméj pochyłości uczuć nienawistnych. Ale pan Goriot był jednym z mieszkańców domu i wdowa musiała powstrzymywać wybuchy obrażonéj miłości własnéj, musiała tłumić westchnienia wyrywające się na myśl o zawodzie i przemagać pragnienie zemsty, jak mnich, którego rozdrażnił przełożony. Ludziom płytkiego umysłu nędzne środki wystarczają do zadowolnienia i złych i dobrych skłonności. Wdowa wyczerpała całą złośliwość kobiecą, gotując swéj ofierze szereg prześladowań tajemnych. Zaczęła od tego, że odrzuciła wszelkie dodatkowe ulepszenia zaprowadzone ostatniemi czasy w gospodzie. „Nie potrzeba nadal ani korniszonów, ani sardeli: po co te głupstwa?“ powiedziała pewnego dnia do grubéj Sylwii i od téj chwili wróciła do dawnego programu. Pan Goriot należał do rzędu tych ludzi wstrzemięźliwych, co to dobijając się majątku przywykają tak dalece do oszczędności, że ta staje się w końcu ich drugą naturą.
Obiad składający się z zupy, sztuki mięsa i jarzyn wystarczał mu aż nadto. Trudno było pani Vauquer udręczyć swego stołownika, bo w niczém nie mogła sprzeciwić się jego upodobaniom. Wpadała w rozpacz, nie mogąc znaléźć słabéj strony w tym człowieku; zaczęła go lekceważyć i tak wpłynęła na innych mieszkańców swego domu, że wszyscy zwolna przejęli się jéj niechęcią dla Goriot’a i przez lekkomyślność stali się narzędziem jéj zemsty. Ku końcowi pierwszego roku, nieufność wdowy rozrosła do tego stopnia, że zaczęła się zastanawiać, dlaczego ten kupiec posiadający siedem lub osiem tysięcy liwrów dochodu, pyszne srebra i brylanty, których mogłaby mu pozazdrościć niejedna kobieta lekkich obyczajów, mieszka u niéj, płacąc komorne tak małe w stosunku do znacznéj fortuny. W tym pierwszym roku Goriot jadał obiad na mieście raz, lub dwa razy na tydzień; późniéj nieznacznie doszło do tego, że tylko dwa razy na miesiąc jadał po-za domem. Pani Vauquer bardzo rada była wyprawom jegomości Goriot’a, to téż gniewało ją okrutnie, że stołownik co raz punktualniéj zaczął się zjawiać u jéj stołu. Przypisywano tę zmianę zarówno powolnemu zmniejszaniu się majątku, jak i chęci sprzeciwienia się gospodyni. Nieznośna-to właściwość umysłów poziomych, że wszystkich mierzyć chcą swoją miarą. Ku końcowi drugiego roku, Goriot usprawiedliwił, niestety, plotki krążące o nim, gdyż zapragnął przeprowadzić się na drugie piętro i zmniejszyć komorne do dziewięciuset franków. Musiał się tak dalece ograniczyć, że przez całą zimę nie opalał swego mieszkania. Wdowa Vauquer zażądała pieniędzy z góry i zaczęła odtąd nazywać swego lokatora ojcem Goriot. Niezmiernie trudno było zbadać przyczynę takiego upadku, bo już i pseudo-hrabina powiedziała, że Goriot był ponury i milczący. Ludzie o pustych głowach, zajęci zwykle rzeczami małéj wagi, nie lubią trzymać języka na wodzy; to téż według ich rozumowania, każden kto nie rozpowiada o swoich czynach, musi zajmować się złemi sprawami. I oto kupiec ów poważny został naraz okrzyczany za oszusta, ów bałamut wydał się teraz starym nicponiem. Według zdania Vautrin’a, który w tym czasie zamieszkał u wdowy Vauquer, ojciec Goriot grał na giełdzie i należał do ludzi, którzy straciwszy całe mienie, probują szczęścia na małą skalę. Innym razem pomieszczano go w rzędzie tuzinkowych szulerów, którzy ryzykują i wygrywają co wieczór dziesięć franków. Czasami znów robiono z niego szpiega policyjnego, lubo Vautrin twierdził, że stary zamało miał sprytu do tego rzemiosła. Utrzymywano jeszcze, że Goriot był sknerą żyjącym z lichwy, że kupował ogromną masę biletów loteryjnych; słowem robiono z niego istotę tajemniczą, obarczoną wszystkiém, co tylko może się wyrodzić z występku, bezsilności i sromoty. Oburzano się na jego życie nikczemne, na jego występki, jednak pomimo całego wstrętu nie wygnano go z domu, a nie wygnano dlatego, że regularnie płacił komorne. Przytém był nawet potrzebny i wszyscy spędzali na nim zły lub dobry humor, obsypując go żartami i przycinkami. Przystawano ogólnie na sąd pani Vauquer, który wydawał się najtrafniejszym. Wdowa utrzymywała, że człowiek ten doskonale zakonserwowany, zdrów jak ryba i bardzo jeszcze przyjemny, prowadził życie rozwiązłe i dziwne miał upodobania. Oto fakty, któremi wdowa popierała swą potwarz. W kilka miesięcy po odjeździe niefortunnéj hrabiny, która pół roku przeżyła kosztem pani Vauquer, ta ostatnia, leżąc pewnego poranku w łóżku, posłyszała na schodach szelest sukni jedwabnéj i chód leciuchny młodéj kobiety przemykającéj się do Goriot’a, którego drzwi w samę porę się otworzyły. Gruba Sylwia nie omieszkała téż donieść swéj pani, że jakaś panna, zbyt piękna, żeby miała być uczciwą, wśliznęła się jak węgórz do kuchni i zapytała o mieszkanie Goriot’a; ubrana była jak bóstwo, a buciki prunelowe świadczyły, że nie przyszła po błocie. Pani Vauquer i kucharka stanęły na czatach i dosłyszały kilku słów zamienionych czule podczas dość długich odwiedzin. Pan Goriot odprowadzał swą damę. Gruba Sylwia zaczęła się niby wybierać na rynek, a w rzeczy saméj wyszła z koszykiem po to tylko, by śledzić czułą parę.
— Pani — rzekła powróciwszy z wyprawy — pan Goriot musi być jednak dyable bogaty, skoro może utrzymać je na takiéj stopie. Niech pani sobie wyobrazi, że na rogu ulicy de l’Estrapade czekał powóz wspaniały, do którego ona wsiadła.
Podczas obiadu pani Vauquer zaciągnęła firankę, żeby zasłonić Goriot’a przed blaskiem słońca, który raził mu oczy.
— Masz pan łaskę u pięknych dam, panie Goriot, to téż i słońce pana szuka — rzekła pani Vauquer, chcąc go widocznie ukłóć przypomnieniem odwiedzin porannych. Tam do licha! masz pan dobry gust, bo to wcale ładna osóbka.
— To moja córka — odrzekł Goriot z pewną dumą, którą mieszkańcy gospody wzięli za hipokryzyą starca dobijającego się o pozory.
W miesiąc po tych odwiedzinach nastąpiły drugie. Ta sama córka, która pierwszą razą przyjeżdżała w stroju porannym, przybyła teraz po obiedzie w wykwintnéj tualecie. Stołownicy zebrani w salonie na gawędkę poobiednią, ujrzeli piękną wysmukłą blondynkę, pełną wdzięku i zbyt dystyngowaną, ażeby mogła być córką takiego ojca Goriot.
— Oto mamy już drugą! — zawołała gruba Sylwia, nie poznając téj saméj osoby.
W kilka dni potém, wysoka i kształtna brunetka, o włosach czarnych i oczach żywych, spytała o pana Goriot.
— Oto jest i trzecia! — rzekła Sylwia.
Brunetka, która pierwszą razą odwiedzała ojca przed południem, przyjechała po niejakim czasie w stroju balowym.
— Oto i czwarta! — rzekły razem pani Vauquer i gruba Sylwia, nie znajdując ani śladu podobieństwa między tą wielką panią, a skromnie ubraném dziewczęciem, które onegdaj odwiedzało starego.
Goriot płacił jeszcze tysiąc dwieście franków komornego. Pani Vauquer nie widziała w tém nic nadzwyczajnego, że człowiek majętny ma cztery lub pięć kochanek; przyznawała nawet, że dał dowód wielkiego taktu nazywając je swemi córkami. Nie obrażała się bynajmniéj, że sprowadzał te osoby do jéj domu; odwiedziny podobne drażniły ją tylko dlatego, że przekonywały o obojętności Goriot’a względem niéj saméj, to téż na początku drugiego roku pozwoliła już sobie nazywać go starym mrukiem. Goriot zeszedł wreszcie na dziewięćset franków; wtedy wdowa czekała tylko pierwszych odwiedzin, a spostrzegłszy jednę z tych pań na schodach, zapytała bez ceremonii starego, co téż myśli zrobić z jéj domu. Goriot odrzekł, że ta pani to jego starsza córka.
— Wieleż pan masz tych córek? chyba trzydzieści sześć — rzekła pani Vauquer cierpkim tonem.
— Tylko dwie — odrzekł stary z łagodnością człowieka, którego nędza uczy znosić wszystko cierpliwie.
Ku końcowi trzeciego roku, ojciec Goriot ograniczył jeszcze swoje wydatki, przeprowadzając się na trzecie piętro i zmniejszając komorne do czterdziestu pięciu franków na miesiąc. Zaczął się obchodzić bez tabaki, odprawił fryzyera i odtąd się nie pudrował. Gdy ukazał się pierwszy raz bez pudru, gospodyni wydała okrzyk podziwu na widok jego włosów; były one brudnego szaro-zielonkawego koloru. Twarz, którą zgryzoty tajemne powlekały co raz to głębszym smutkiem, wydała się teraz dziwnie strapioną obok twarzy wszystkich tych, co się zgromadzili do koła stołu. O, wówczas nikt już nie wątpił. Ojciec Goriot był starym rozpustnikiem, którego oczy tylko zręczność lekarza uchroniła od szkodliwego wpływu lekarstw, jakie musiano mu przepisywać. Wstrętny kolor włosów świadczył o nadużyciach i mnóstwie przyjętych leków.
Fizyczny i moralny stan nieboraka usprawiedliwiał poniekąd te brednie. Na miejscu pięknéj bielizny ukazała się wkrótce inna z perkalu grubego, co się płaci po czternaście soldów za łokieć. Z czasem poznikały brylanty, tabakierka złota, łańcuch i wszystkie drogie kamienie. Stary porzucił dawny strój bogaty, wyrzekł się surduta koloru bławatkowego a wdział natomiast inny z prostego sukna bronzowego, do tego nosił zimą i latem tę samę kamizelkę z koziéj wełny i szare spodnie z grubego sukna angielskiego. Zeszczuplał niezmiernie, nogi mu zcieniały, twarz jaśniejąca niegdyś pełnią szczęścia mieszczańskiego, osunęła się i pomarszczyła, czoło się sfałdowało, a szczęki zarysowały się wyraźnie. Zanim upłynął czwarty rok od przeprowadzki na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève, poczciwy fabrykant makaronu niepodobny był do siebie. Ów mieszczanin sześćdziesięcioletni, pulchny i okrągły, o twarzy bezmyślnéj i świeżéj, który wyglądał najwięcéj na lat czterdzieści i zachwycał przechodniów swą postawą pełną życia i uśmiechem młodzieńczym, dziś wydawał się siedemdziesięcioletnim starcem osłupiałym, drżącym i wybladłym. Żywe oczy niebieskie zblakły, przeszły w odcień prawie żółto-szary i zaschły, tylko z pod czerwonéj powieki krwawe łzy zdawały się sączyć. Na widok starca jednych przejmowała zgroza, inni uczuwali litość. Młodzi studenci medycyny nadaremnie drażnili go przez czas długi, wreszcie zauważywszy osunięcie się jego dolnéj wargi i wymierzywszy kąt twarzy, zawyrokowali, że wpadł już w kretynizm. Pewnego wieczora, po skończonym obiedzie, pani Vauquer rzekła niby żartem:
— No cóż, zdaje się, że te córki już pana nie odwiedzają?
Chciała mu dać uczuć, że nie wierzy w rzeczywistość tych związków rodzinnych; ale ojciec Goriot drgnął na te słowa, jak gdyby ostrze żelaza go ukłóło.
— Przychodzą niekiedy — rzekł głosem wzruszonym.
— Ach! ach! więc je pan widujesz jeszcze! — zawołali studenci medycyny. — Brawo, ojcze Goriot!
Ale stary nie słyszał już żartów wywołanych jego odpowiedzią, pogrążył się bowiem w zamyślenie, które patrzącym zdaleka wydawało się bezwładném odrętwieniem starości. Gdyby go znali bliżéj, byliby się może głęboko zastanowili nad przyczyną wywołującą taki stan moralny i fizyczny, lecz trudne-to było zadanie do rozwiązania. Można było wprawdzie przekonać się, czy Goriot był rzeczywiście fabrykantem makaronu i sprawdzić, czy kapitały jego wynosiły wiadomą cyfrę, lecz nad to nic nie wiedziano. Starzy ludzie, co go otaczali, zajmowali się żywo jego osobą, lecz żyli w swéj gospodzie, jak ostrygi przyczepione do skały i nie wychylali się nigdy po za obręb dzielnicy, a młodzi lubili stroić żarty z biednego starca i pamiętali o nim, gdy byli na ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, ale po chwili wpadali w wir życia paryskiego i stary przestawał zupełnie istniéć dla nich. Zresztą starzy mieli już umysł zbyt przytępiony, młodzi zaś byli zbyt lekkomyślni, żeby przypuścić, iż osowiały Goriot, cierpiący prozaiczną nędzę, mógł posiadać niegdyś majątek lub zdolności jakiekolwiek.
Co się tyczy kobiét, które nazywał córkami, wszyscy zgadzali się z panią Vauquer; ta zaś obyczajem starych plotkarek przyzwyczajona była robić najśmielsze przypuszczenia i mówiła z logiką surową:
— Gdyby ojciec Goriot miał córki tak bogate jak wszystkie owe damy, które go odwiedzają, to z pewnością nie mieszkałby u mnie na trzeciém piętrze za czterdzieści pięć franków na miesiąc i nie ubierałby się jak żebrak.
Nic nie mogło obalić tego dowodzenia. To téż pod koniec listopada 1819 r. to jest w chwili rozpoczęcia się tego dramatu, wszyscy w gospodzie wiedzieli, co myśléć o biednym staruszku. Według ich przekonania, człowiek ten nie miał nigdy ani żony, ani córki; przez nadużycie przyjemności stał się mięczakiem, którego należało pomieścić w oddziale Casquettiferów, jak powiadał pewien urzędnik z Muzeum, który za biletami jadał obiady w gospodzie. Nawet taki Poiret to orzeł, to gentleman w porównaniu z Goriotem; Poiret rozprawiał, rozumował, odpowiadał, a lubo rozprawiając, odpowiadając i rozumując nic właściwie nie mówił, bo miał zwyczaj powtarzać innemi słowami to, co drudzy powiedzieli; zawsze jednak podtrzymywał rozmowę, okazywał, że żyje i czuje, a ojciec Goriot, jak powiadał urzędnik z Muzeum, nie podnosił się nigdy po-nad zero Réaumur’a.
Eugieniusz de Rastignac znajdował się w szczególném usposobieniu umysłu. Usposobienie podobne cechuje młodzieńców wyższych zdolności, lub takich, w których okoliczności zawiłe wyrabiają chwilowo przymioty ludzi wybranych. Uczęszczając rok pierwszy na uniwersytet miał tak niewiele pracy, że mógł swobodnie nasycić się rozkoszami zmysłowemi Paryża. Student będzie miał aż nadto zajęcia, skoro zechce poznać repertuar wszystkich teatrów, studyować wszystkie wyjścia labiryntu paryzkiego, badać zwyczaje, nauczyć się języka stolicy, przyzwyczaić się do przyjemności jéj tylko właściwych, obejrzéć wszystkie jéj złe i dobre strony, wreszcie zajrzéć do bogatych muzeów i uczęszczać na kursa, które zajmują z początku. W takiéj epoce student unosi się nad każdém głupstwem, biorąc je za coś wspaniałego. Stwarza sobie wielkiego człowieka podnosząc na piedestał jednego z profesorów Kolegium francuzkiego, któremu się płaci za to, by się utrzymywał na odpowiedniéj wysokości. Poprawia krawat i przybiera poważną minę, żeby zwrócić uwagę kobiety, którą zobaczył w Operze komicznéj. Odgadując wszystko, co dotychczas było dla niego tajemnicą, rozszerza horyzont swego życia i zaczyna wreszcie pojmować, w jakim porządku następują po sobie pokłady ludzkie, z których powstał gmach społeczny. Znalazłszy się na Polach Elizejskich, student zrazu podziwia tylko powozy krążące dokoła w blasku słonecznym, ale po pewnym czasie zaczyna już ich zazdrościć. Eugieniusz przeszedł bezwiednie całą tę szkołę, a jadąc do domu na wakacye jako bakałarz wydziału literackiego i prawnego, wolny już był zupełnie od złudzeń dziecinnych i pojęć prowincyonalnych. Teraz dopiéro rozpatrzył się dobrze w domu rodzicielskim i w gronie rodzinném, do którego przybył z pojęciem zmienioném i ambicyą wybujałą. Na małym kawałku ziemi, należącym do Rastignac’ów, mieszkała cała rodzina składająca się z ojca, matki, dwóch braci, dwóch sióstr i ciotki, która żyła ze swéj pensyi. Majętność ta przynosiła mniéj więcéj około trzech tysięcy, a lubo dochód z winnicy był jak zwykle niepewny, wszelako trzeba było zaoszczędzić corocznie tysiąc dwieście franków na utrzymanie dla Eugieniusza. Teraz dopiéro pojął w zupełności niedostatek, który dotychczas tak wspaniałomyślnie przed nim ukrywano. Gdy był dzieckiem, zdawało mu się, że siostry są bardzo piękne, a teraz inaczéj mu się przedstawiły, gdy je porównał z kobietami paryskiemi, które stały się dlań wcieleniem dawno marzonego ideału piękności. Dopiéro teraz zastanowił się, że na nim się opierała przyszłość niepewna całéj rodziny; przypatrzył się, z jak drobiazgową oszczędnością chowano wszystko, co miało wartość najmniejszą; spostrzegł, że jego rodzina zadawalniała się napojem, który przyrządzano z wycisków winnych, zauważył wiele innych okoliczności, o których już tu nie wspominamy i goręcéj niż przedtem zapragnął dobić się znacznego stanowiska i wywyższyć się ponad innych. Wzorem dusz wzniosłych postanowił zawdzięczać wszystko własnéj zasłudze.
Lecz umysł jego był czysto południowy; gdy przyszło do wykonania postanowień, zaczynał się chwiać jak wszyscy młodzi ludzie, którzy wypływają na pełne morze, nie wiedząc, w którą stronę skierować swe siły i pod jakim kątem rozpiąć żagle. Na razie postanowił oddać się pracy namiętnie, lecz wkrótce spostrzegł, jak wielką rolę kobiety grają w życiu towarzyskiém i zapragnął wyrobić sobie potrzebne stosunki. Postanowił nagle rzucić się w świat i bądź-co-bądź zdobyć sobie protektorki, któreby go wzięły w opiekę; czyż miałby się na nich zawieść, on, co posiadał umysł żywy i zapał niekłamany, a przytém odznaczał się ułożeniem pełném wdzięku i nerwową pięknością, która w oczach kobiet najwięcéj ma uroku? Wszystkie te myśli zrodziły się w jego głowie, gdy błądził swobodny wśród pól razem z siostrami, które znalazły go wielce zmienionym. Ciotka Eugieniusza, pani de Marcillac, bywała niegdyś u dworu i znała sam kwiat arystokracyi. Ambitny chłopak przypomniał sobie, że ciotka kołysała go nieraz opowiadaniem o czasach minionych i pomyślał, że dawne jéj związki mogły mu ułatwić dokonanie kilku ważnych zwycięztw w świecie, na które rachował nie mniéj jak na studya prawne. Pośpieszył więc wybadać ją, czy nie wiedziała o jakich związkach pokrewieństwa, któreby się dały zadzierzgnąć nanowo. Poważna jéjmość potrzęsła konary drzewa gienealogicznego i zawyrokowała, że wice-hrabina de Beauséant będzie najprzystępniejszą z całego grona bogatych krewnych, którzy bywają zwykle nieużyci. Napisała więc do téj młodéj osoby list w stylu staroświeckim i wręczyła go Eugieniuszowi, dodając, że w razie powodzenia wice-hrabina pomoże mu odnaléźć innych krewnych. W kilka dni po powrocie, Rastignac posłał list swéj ciotki do pani de Beauséant. Wice-hrabina odpowiedziała mu zaproszeniem na bal, który miał się odbyć nazajutrz.
W takich-to okolicznościach znajdowali się mieszkańcy gospody pod koniec listopada 1819 r. W kilka dni potem, Eugieniusz był na balu u pani de Beauséant i powrócił do domu około drugiéj po północy. W wirze tańca odważny student dał sobie słowo, że pracować będzie aż do dnia, żeby odzyskać czas stracony. Wspaniałość wielkiego świata wzbudziła w nim fałszywą energią, pod wpływem któréj postanowił przepędzić pierwszą noc bezsenną w cichéj swéj dzielnicy.
Eugieniusz nie jadł obiadu u pani Vauquer i mieszkańcy gospody sądzili, że powróci z balu dopiéro nad ranem, tak jak zwykł był powracać z uroczystości w Prado lub Odeonie, nie mogąc ustrzedz się od zabłocenia swych pończoch jedwabnych i wykręcając lekkie trzewiki balowe. Wieczorem przed zaryglowaniem drzwi, Krzysztof wyjrzał jeszcze na ulicę. W téj chwili Eugieniusz pokazał się we drzwiach i wszedł cichutko do swego pokoju; Krzysztof udał się za nim stąpając głośno. Młody człowiek rozebrał się, włożył pantofle, naciągnął wytarty surducik, rozpalił torf w kominie i wziął się raźno do pracy. Krzysztof stukał tak głośno swemi grubemi trzewikami, że zagłuszył zupełnie szmer wywołany przygotowaniami młodego człowieka. Przed zagłębieniem się w księgi prawne, Eugieniusz wpadł w chwilową zadumę. Poznał w wice-hrabinie de Beauséant jednę ze świetnych gwiazd Paryża, któréj dom uchodził za najprzyjemniejszy na przedmieściu Saint-Germain. Prócz tego imię i majątek stawiały ją w pierwszym rzędzie arystokracyi. Dzięki pani de Marcillac, biedny student został mile przyjęty w domu wice-hrabiny, nie pojmując nawet całéj doniosłości podobnéj łaski. Być przyjętym w owych salonach złocistych znaczy to tyle, co otrzymać dyplom szlachecki; kto pokazał się wśród towarzystwa wyborowego, ten zdobył sobie prawo bywać wszędzie, gdzie tylko zapragnie. Eugieniusza olśnił blask świetnego zgromadzenia. Zamieniwszy zaledwie kilka słów z wice-hrabiną, zaczął się przyglądać bożyszczom paryskim, które się tutaj zebrały na raut, i wkrótce wyróżnił w tłumie kobietę taką, jaka zazwyczaj bywa pierwszym ideałem młodzieńca.
Hrabina Anastazya de Restaud, wysoka i okazała, słynna była z nadzwyczaj kształtnéj kibici. Wyobraźcie sobie duże czarne oczy, rękę prześliczną, nogę kształtną, ruchy pełne ognia, słowem wyobraźcie kobietę, którą margrabia de Ronquerolles nazywał koniem czystéj krwi. Usposobienie nerwowe nie ujmowało jéj bynajmniéj wdzięku; figurę miała pełną, ale nie można jéj było zarzucić zbytniéj otyłości. Wyrażenia takie, jak: koń czystéj krwi, kobieta rasowa, zaczynały zastępować przenośnie ossyaniczne, owe porównania z aniołami i całą mitologią miłosną, którą odrzuca dzisiejszy dandyzm. Dla Rastignac’a pani Anastazya de Restaud była kobietą upragnioną. Otrzymał to, że dwa razy zapisała jego nazwisko na wachlarzu, pomiędzy nazwiskami innych tancerzy, i zaraz w pierwszym kontredansie rozpoczął z nią rozmowę:
— Gdzie będę mógł widywać panią nadal? — zapytał nagle z tą siłą namiętną, która się tak podoba kobietom.
— Ależ wszędzie — odpowiedziała — na przechadzkach, w teatrze, w moim domu wreszcie.
I lekkomyślny południowiec przywiązał się do rozkosznéj hrabiny o tyle, o ile młodzieniec może się przywiązać do kobiety przez ciąg jednego kontredansa i walca. Hrabina, która mu się wydała wielką panią, zaprosiła go do siebie, dowiedziawszy się, że jest kuzynem pani de Beauséant. Po ostatnim uśmiechu, który mu rzuciła, Eugieniusz postanowił być u niéj koniecznie. Szczęście mu sprzyjało, bo tegoż wieczora spotkał człowieka, który nie wyśmiewał się wcale z jego nieświadomości, a trzeba wiedziéć, że nieświadomość podobna byłaby grzechem śmiertelnym w oczach sławnych impertynentów owego czasu, ludzi takich jak Maulincourt, Ronquerolles, Maksym de Trailles, de Marsay, Adjuda-Pinto, Vandenesse. Próżna ta młodzież otaczała grono najwykwintniejszych kobiet, z których wymieniamy: lady Brandon, księżnę de Langeais, hrabinę de Kergarouët, panią de Sérizy, księżnę de Carigliano, hrabinę Ferraud, panią de Lanty, margrabinę d’Aiglemont, panią Firmiani, margrabinę de Listomère i margrabinę d’Espard, księżnę de Maufrigneuse i panie Grandlieu. Szczęściem więc naiwny student natrafił na margrabiego Montriveau, kochanka księżnéj de Langeais. Jenerał ten prostoduszny jak dziecię, objaśnił mu, że hrabina de Restaud mieszka przy ulicy du Helder. Młody, spragniony świata, tęskniący do kobiety, ujrzał na raz dwa domy otwierające się przed sobą, mógł bywać na przedmieściu Saint-Germain u wicehrabiny de Beauséant, a na Chaussée-d’Antin uklęknąć przed hrabiną de Restaud; mógł jedném spojrzeniem ogarnąć cały szereg salonów paryskich, wiedząc, że jest młodzieńcem dość pięknym, by znaléźć w sercu kobiety współczucie i opiekę; czuł w sobie dość ambicyi, by wskoczyć na linę, po któréj trzeba iść ze śmiałością skoczka pewnego siebie, a przytém najśliczniejsza z kobiet miała mu służyć za balans!
Któż na miejscu Eugieniusza nie zagłębiłby się myślą w przyszłość, któż nie marzyłby o powodzeniach, mając głowę pełną myśli podobnych i widząc oczyma wyobraźni obraz wspaniałéj kobiety wznoszący się na tle rozżarzonego torfu, pomiędzy kodeksem z jednéj, a nędzą z drugiéj strony? Bujna wyobraźnia malowała mu tak żywo przyszłe rozkosze, że zaczynał prawie wierzyć, iż pani de Restaud znajduje się tuż przy nim, gdy nagle głośne westchnienie rozległo się w ciszy nocnéj i ozwało się w sercu młodzieńca jak chrapliwy oddech konającego. Otworzywszy ostrożnie drzwi, wyszedł na korytarz i spostrzegł smugę światła wymykającą się z pod drzwi ojca Goriot. Przyszło mu na myśl, że sąsiad mógł zachorować nagle; zbliżył się więc do drzwi, przyłożył oko do dziurki od klucza i zajrzawszy w głąb’ pokoju, spostrzegł starca zajętego dziwną pracą. Zajęcie jego wydało się Eugieniuszowi tak występném, że postanowił wyświadczyć społeczeństwu przysługę, śledząc nocne sprawki mniemanego fabrykanta makaronu. Ojciec Goriot przytwierdził do listwy przewróconego stołu półmisek srebrny wyzłacany i takąż wazę, następnie wziął sznur i okręciwszy nim oba naczynia wspaniale rzeźbione, zaczął je ściskać z nadzwyczajną siłą, jak gdyby chciał zrobić z nich jednolitą bryłę metalu.
— Cóż to za człowiek, u licha! — szepnął Rastignac, spoglądając na żylaste ramiona starca, który, otoczywszy sznurem kawał srebra, gniótł je jak ciasto, nie sprawiając najmniejszego szmeru. — Może to złodziéj lub spólnik złodziejski, który żyje jak żebrak, udając głupotę i niedołęstwo, aby tém bezpieczniéj oddać się swemu rzemiosłu. — Student wyprostował się przy tych słowach, lecz po chwili przyłożył znów oko do dziurki od klucza. Ojciec Goriot odwinął szpagat, rozesłał na stole kołdrę i zaczął taczać bryłę srebrną robiąc z niéj walec podłużny; czynność tę wykonywał z niepojętą łatwością. — Chyba ten człowiek posiada siłę Augusta, króla polskiego — szepnął Eugeniusz, widząc, że walec coraz bardziéj się wydłuża. Ojciec Goriot popatrzył ze smutkiem na swe dzieło, łzy zabłysły mu w oczach i zdmuchnął stoczek, który przyświecał jego pracy, poczém nowe westchnienie obiło się o uszy Eugieniusza.
— To waryat — pomyślał student.
— Biedne dziecię! — zawołał głośno ojciec Goriot.
Na te słowa Rastignac postanowił zamilczéć o nocnéj przygodzie i nie sądzić zbyt srogo swego sąsiada. Chciał już powracać do siebie, gdy posłyszał nagle szmer dziwny: zdawało się, że ktoś w skarpetkach wełnianych stąpa po schodach. Eugieniusz nadstawił ucha i rozpoznał rzeczywiście oddech miarowy dwóch ludzi. Nie słyszał ani skrzypnięcia drzwi, ani wyraźnego stąpania, tylko światełko słabe nagle zabłysło na drugiém piętrze u pana Vautrin.
— Ile tu tajemnic w téj gospodzie mieszczańskiéj! — powiedział student, schodząc o kilka stopni niżéj. Zaczął się przysłuchiwać i po chwili dźwięk złota obił się o jego uszy. Światło zagasło wkrótce i znowu dał się słyszéć podwójny oddech, przyczém nie można było rozróżnić ani otwierania, ani zamykania drzwi. Szmer stawał się coraz słabszy, w miarę jak się dwaj mężczyźni oddalali.
— Kto idzie? — zawołała pani Vauquer, otwierając okno.
— To ja powracam, mamo Vauquer — ozwał się gruby głos Vautrin’a.
— Jednak to coś dziwnego! Krzysztof pozasuwał przecie rygle — mówił Eugieniusz, wracając do swego pokoju. — W Paryżu trzeba czuwać, żeby wiedziéć wszystko, co się dzieje dokoła.
To, co słyszał, przerwało wątek miłosnych i ambitnych rozmyślań. Postanowił zająć się pracą, lecz nie mógł odegnać podejrzeń obudzonych postępkiem ojca Goriot, nie mógł zapomniéć twarzy pani de Restaud, która stawała przed nim co chwila niby wróżka świetnéj przyszłości i skończył na tém, że upadłszy na łóżko zasnął snem kamiennym. Na dziesięć nocy, które młodzież obiecuje poświęcić pracy, siedem odpadnie z pewnością na sen. Trzeba miéć więcéj niż dwadzieścia lat, żeby módz czuwać.
Nazajutrz rano gęsta mgła pokryła Paryż. W taką pogodę ludzie najbardziéj punktualni mylą się co do czasu, spóźniają się na spotkania, które naznaczyli we własnym interesie, a o południu myślą, że to dopiéro ósma rano. Było już wpół do dziesiątéj a pani Vauquer nie myślała jeszcze ruszyć się z łóżka. Krzysztof i gruba Sylwia wstali téż późniéj niż zwykle i zapijali najspokojniéj kawę zabieloną wierzchnią warstwą mleka przeznaczonego dla stołowników. Zdjąwszy najgęstszą śmietankę, Sylwia gotowała mleko bardzo długo, żeby pani Vauquer nie mogła się domyśléć owéj dziesięciny nieprawnie pobieranéj.
— Sylwio — rzekł Krzysztof, biorąc pierwszą grzankę — pan Vautrin, który, trzeba wam wiedziéć, jest bardzo dobry, dzisiejszéj nocy przyjmował znów dwie osoby. Jeżeli się pani niepokoi, to nic mówić nie trzeba.
— Czy dostaliście co od niego?
— Dał mi sto sous na miesiąc, to znaczy tyle, jakby powiedział: Trzymaj język za zębami.
— Tylko on i pani Couture nie drżą nad każdym groszem — rzekła Sylwia — zresztą wszyscy radziby wyciągnąć nam z lewéj ręki to, co w dzień nowego roku wkładają do prawéj.
— Jeszcze żeby choć co dobrego dawali! — dorzucił Krzysztof — wielkie mi dziwy, jakieś nędzne sto sous. Goriot naprzykład już od dwóch dni sam czyści swoje obuwie. Ten obdartus Poiret obchodzi się wcale bez szuwaksu, a gdyby go miał, to wypiłby go pewnie, nie oczyściwszy swoich pantofli. Albo ten smyk student. Cóż on mi daje? czterdzieści sous, to mnie i szczotki więcéj kosztują, a stare odzienie sprzedaje i nie wie sam, co za nie wypraszać.
— Ba — odpowiedziała Sylwia, pijąc zwolna kawę — z tém wszystkiém lepiéj jest służyć w tym domu niż gdzie-indziéj w naszéj dzielnicy: tu przynajmniéj dobrze się żyje. Ale czekajcie-no, Krzysztofie, czy nie mówił z wami ktokolwiek o grubym jegomości Vautrin?
— I owszem. Przed kilku dniami spotkał mię na ulicy jakiś pan i zapytał: Czy to nie u was mieszka gruby jegomość, który czerni sobie faworyty? A jam odpowiedział: Nie, proszę pana, on nie czerni faworytów. Gdzie-by téż taki wesoły człowiek miał czas potemu? Otóż powtórzyłem wszystko co do joty panu Vautrin’owi, a ten mi na to: Dobrześ zrobił, mój chłopcze! Odpowiadaj zawsze tak samo. Bardzo to nieprzyjemnie, gdy ludzie poznają nasze słabości. To może przeszkodzić zawarciu małżeństwa.
— Otóż-to! i mnie na rynku chciano wyciągnąć na słówko, żeby się dowiedziéć, czy nie widziałam kiedy, jak Vautrin odmieniał koszulę. Oto komedya! Masz tobie — zawołała nagle — na Val-de-Grâce bije trzy kwadranse na dziewiątą, a nikt nie myśli ruszyć się z łóżka.
— Zachcieliście! przecie wszyscy powychodzili. Pani Couture poszła o ósméj ze swą panną spożyć Pana Boga w Saint-Etienne. Ojciec Goriot wyszedł z jakimś pakietem. Student powróci z lekcyj dopiero o dziesiątéj. Zamiatałem właśnie schody, gdy wszyscy wychodzili. Ojciec Goriot trącił mię tém, co niósł w ręku, a było-to coś twardego jak żelazo. Jednak to ciekawość, czém się ten nieborak zajmuje? Musi zawsze tańczyć, jak mu inni każą, pomimo-to najpoczciwszy jest ze wszystkich i więcéj wart od innych. Niewiele się u niego pożywić można, ale za to owe panie, do których mię czasami posyła, postrojone są jak lalki i nie żałują dać człowiekowi na piwo.
— Jakież to? Te, które nazywa córkami? Jest ich, zdaje się, cały tuzin.
— Ja ci tam nie byłem u innych, tylko u tych dwóch, które tutaj przychodzą.
— Słyszę, że już pani zaczyna się ruszać; to dopiéro zacznie sodomę wyprawiać; trzeba iść co prędzéj. Pilnujcie mleka, Krzysztofie, żeby się tu kot nie zawinął.
Sylwia poszła do pokoju swéj pani.
— Co to ma znaczyć, Sylwio, biło już trzy kwadranse na dziewiątą a ja z waszéj łaski spałam jak bobak. Nic podobnego jeszcze nie bywało.
— To, proszę pani, z powodu mgły dzisiejszéj, którą choć nożem krajać, tak jest gęsta.
— Ale cóż będzie ze śniadaniem?
— Ba, wszyscy nasi lokatorowie mieli, chyba dyabła za skórą, bo wszyscy zemknęli równo z brzaskiem. Śniadanie więc może być dziś o dziesiątéj. Michonnette i Poireau ani myśleli jeszcze wstawać. Tylko oni oboje są w domu i śpią jak prawdziwe bałwany.
— Ależ, Sylwio, mówisz o obojgu razem, jak gdyby...
— Jak gdyby co? — zapytała Sylwia, wybuchając głupim śmiechem. — Przecie oboje jakby dobrani do pary.
— Jednak to coś dziwnego, Sylwio, jakim sposobem pan Vautrin wrócił dziś w nocy do domu, kiedy Krzysztof pozasuwał przedtém rygle?
— Wcale nie, proszę pani, Krzysztof posłyszał, że pan Vautrin wraca i zszedł na dół, żeby mu otworzyć drzwi. A pani się zdało, że...
— Podaj mi kaftanik i ruszaj śpiesznie zająć się śniadaniem. Przybierz kartoflami pozostałą baraninę i podaj gruszki gotowane, tylko te, co kosztują po dwa liardy sztuka.
Niebawem pani Vauquer zeszła na dół i spostrzegła na wstępie kota, który rzucił łapką talerz pokrywający garnuszek z mlekiem i raczył się z największym pośpiechem.
— Mistigris! — krzyknęła wdowa. Kot zemknął, lecz po chwili powrócił, łaszcząc się do pani.
— Tak, tak, przymilaj się, stary łotrze. Sylwio, Sylwio!
— Co pani każe?
— Zobacz-no, co kot zrobił!
— To wina tego bydlaka Krzysztofa, któremu poleciłam nakryć do stołu. Gdzie on się podział? Niech się pani tylko nie troszczy, to będzie porcya ojca Goriot. Doleję trochę wody, a on się na tém nie pozna, bo nie zważa na nic, nawet na to, co je.
— A ten Chińczyk gdzie poszedł? — zapytała pani Vauquer, rozstawiając talerze.
— Kto to może wiedziéć? Ten człowiek zajmuje się dyablemi sprawkami.
— Zanadto-m się przespała — mówiła daléj pani Vauquer.
— Ale zato świeża pani jak róża...
Długo błądziłem po szerokim świecie
I teraz jeszcze aż wspomniéć miło...
— Ach, ach, dzień dobry, mamo Vauquer — zawołał, zbliżając się ku gospodyni i ujmując ją czule w ramiona.
— No, no, przestań pan!
— Przestań zuchwalcze, powiedz pani. Proszę, powiedz pani: zuchwalcze. Zechciéj pani powiedziéć... Proszę pozwolić, pomogę pani nakryć do stołu. Cóż, grzeczny jestem, wszak prawda?
Jak-em się kochał w blondynce, brunecie
Zalecał, wzdychał...
— Widziałem przed chwilą rzecz dziwną.
..... jak się zdarzyło.
— Cóż takiego? — zapytała wdowa.
— Ojciec Goriot był o wpół do dziewiątéj na ulicy Dauphine u złotnika, który kupuje stare srebra i galony. Sprzedał mu jakiś sprzęt stołowy ze srebra wyzłacanego, ale tak nielitościwie zmiażdżony, że trudno uwierzyć, aby tego mógł dokonać człowiek nie fachowy.
— Czy być może?
— Nie inaczéj. Wracałem do domu, odprowadziwszy jednego z mych przyjaciół, który odjechał dyliżansem królewskiego pocztowego zarządu. Spostrzegłszy ojca Goriot przystanąłem, żeby zobaczyć, co to będzie, i byłem świadkiem zabawnéj historyi. Powróciwszy do naszéj dzielnicy, szedł ulicą des Grès aż wstąpił do domu lichwiarza Gobsecka. Trzeba wiedziéć, że ten Gobseck, to porządny łotr, który bez żadnego wahania robiłby tabliczki do domina z kości swego ojca, jakiś Żyd, Arab, Grek czy Cygan, którego niełatwo byłoby okraść, bo umieszcza swoje dukaty w banku.
— To jednak dziwna, co téż ten Goriot robi?
— Nic nie robi a przeciwnie przerabia to, co ma. To głupi niedołęga, co wszystko stracił przez miłość dla kobiet, które...
— Oto i on — rzekła Sylwia.
— Krzysztofie — zawołał ojciec Goriot — pójdź ze mną na górę.
Krzysztof poszedł i powrócił za chwilę.
— Dokąd idziesz? — zapytała go pani Vauquer.
— Posyła mię ojciec Goriot.
— A to co? — zawołał Vautrin, wyrywając Krzysztofowi list zaadresowany do hrabiny Anastazyi de Restaud. — Dokąd-że idziesz? — zapytał, oddając list Krzysztofowi.
— Na ulicę du Helder. Mam rozkaz oddać to do własnych rąk pani hrabiny.
— Cóż tam być może wewnątrz? — rzekł Vautrin, przeglądając list przed światłem — czy nie bilet bankowy? Ale nie — mówił daléj, rozwierając z lekka róg koperty. — To kwit! — zawołał. — Daj go katu! ten stary frant umie się zalecać. Idź, stary marudo — dodał, kładąc swą dłoń szeroką na głowie Krzysztofa i okręcając go w kółko jak pionek — nie pożałują dać ci na piwo.
Stół był już nakryty, Sylwia gotowała mleko. Pani Vauquer roznieciła ogień z pomocą Vautrin’a, który nie przestawał nucić:
Długo błądziłem po szerokim świecie
I teraz jeszcze aż wspomniéć miło...
Wszystko już było gotowe, gdy pani Couture weszła w towarzystwie panny Taillefer.
— Zkądżeście to tak rano, moje piękne panie? — spytała pani Vauquer, zwracając się do wchodzących.
— Byłyśmy w Saint-Etienne-du-Mont u spowiedzi; przecie mamy dziś być u pana Taillefer. Biedna moja mała drży jak listek, — mówiła pani Couture, siadając koło pieca i wygrzewając przed ogniem trzewiki, które zaczęły parować pod wpływem ciepła.
— Ogrzéj się, Wiktoryno, rzekła pani Vauquer.
— Bardzo to pięknie, że się pani modli do Boga, by raczył zmiękczyć serce jéj ojca — rzekł Vautrin, podając krzesło sierocie — ale sama modlitwa tu nie wystarcza. Potrzeba pani przyjaciela, któryby potrafił przemówić stosownie do tego starego bydlaka. Powiadają przecie, że dziki ten człowiek ma trzy miliony kapitału, a pani nie daje żadnego posagu. W naszych czasach najpiękniejsza panna potrzebuje posagu.
— Biedne dziecię! — rzekła pani Vauquer. — Wiesz co, moja rybko, ten potwór, którego nazywasz ojcem, ściąga dobrowolne nieszczęście na swą głowę.
Na te słowa oczy Wiktoryny zaszły łzami, a pani Couture dała znak wdowie, by nie mówiła daléj.
— Gdybyśmy tylko mogły zobaczyć go i wręczyć mu ostatni list jego żony — rzekła wdowa po wojskowym komisarzu. — Nigdy nie odważyłam się przesłać go pocztą. Taillefer zna moje pismo...
— O kobiety niewinne, nieszczęśliwe i prześladowane! — zawołał Vautrin — więc tak to rzeczy stoją? Za kilka dni ja się wmieszam w wasze sprawy i wszystko pójdzie jak z płatka.
— O, panie — zawołała Wiktoryna, a oczy jéj zamglone i palące zarazem spoczęły na Vautrin’ie, którego spojrzenie dziewczęcia nie wzruszyło wcale — jeżeli pan znajdziesz sposób zbliżenia się do mego ojca, to powiedz mu, że jego przywiązanie i dobra sława méj matki droższe mi są nad wszystkie skarby świata. Będę się modliła za pana, jeżeli pan potrafisz złagodzić jego surowość. Możesz pan być pewien wdzięczności.
— „Długo błądziłem po szerokim świecie“ — zaśpiewał Vautrin głosem pełnym ironii.
W téj chwili Goriot, panna Michonneau i Poiret weszli do pokoju, zwabieni prawdopodobnie zapachem masła, na którym Sylwia podsmażała kawałki baraniny. Wszyscy obecni zajęli swoje miejsca, życząc sobie dnia dobrego; w téj chwili właśnie wybiła dziesiąta a na ulicy dały się słyszéć kroki studenta.
— Ot i dobrze, panie Eugieniuszu — rzekła Sylwia — dziś pan zje śniadanie razem ze wszystkiemi.
Student ukłonił się zgromadzonym i zajął miejsce obok ojca Goriot.
— Miałem dziś szczególną przygodę — wyrzekł, biorąc ogromną porcyą baraniny i spory kawał chleba, który pani Vauquer zmierzyła kilkakrotnie okiem.
— Przygodę! — zawołał Poiret.
— Cóż ztąd? czy cię to zadziwia, stara szlafmyco? — rzekł Vautrin do Poiret’a. — Takim ludziom jak pan Eugieniusz nie trudno o przygodę.
Panna Taillefer rzuciła nieśmiałe spojrzenie na młodego studenta.
— Opowiedz nam pan, co to była za przygoda — prosiła pani Vauquer.
— Wczoraj byłem na balu u mojéj kuzynki, wice-hrabiny de Beauséant, która posiada dom wspaniały i przepyszne salony obite materyą jedwabną. Bal był świetny i bawiłem się jak król...
— Ik — wtrącił Vautrin, przerywając studentowi.
— Co to ma znaczyć, panie? — zawołał Eugieniusz z żywością.
— Powiedziałem ik, bo królik bawi się lepiéj niż król.
— Wielka prawda; wolałbym być tą ptaszyną swobodną niż królem, ponieważ... potwierdził zgadzający się na wszystko Poiret.
— Jedném słowem — przerwał student, nie dając mu dokończyć — tańczyłem z najśliczniejszą kobietą, z pewną zachwycającą hrabiną, nad którą nic piękniejszego w życiu nie widziałem. Miała we włosach kwiaty brzoskwiniowe, u boku prześliczny bukiet żywych kwiatów, które rozlewały dokoła woń cudowną; ale ba! trzeba było ją widziéć, bo któż zdoła opisać kobietę ożywioną wirem tańca. Otóż wystawcie sobie państwo, że dziś o dziewiątéj rano spotkałem tę boską hrabinę, gdy szła ulicą des Grès. Ach, jak mi serce biło! zdawało mi się...
— Że ona tu zmierza — rzekł Vautrin, rzucając na studenta głębokie wejrzenie. — A ona szła pewnie do papy Gobsecka, znanego lichwiarza. Jeżeli będziesz pan kiedy badał serca kobiet paryzkich, to bądź pewien, że lichwiarza znajdziesz zawsze przed kochankiem. Pańska hrabina nazywa się Anastazya de Restaud i mieszka przy ulicy du Helder.
Na to imię student wpatrzył się w Vautrin’a. Ojciec Goriot podniósł nagle głowę i ku ogólnemu zdziwieniu zmierzył obu mówiących wzrokiem jasnym i pełnym niepokoju.
— Pewnie Krzysztof się spóźni i ona sama tam poszła! — zawołał Goriot z boleścią.
— Cóż, czy nie zgadłem? — zapytał Vautrin, pochylając się do ucha pani Vauquer.
— Panie Vautrin — zawołał Eugieniusz — kto u licha mógł powiedziéć panu jéj imię?
— Ach, ach! otóż to — odparł Vautrin. — Przecie i ojciec Goriot wiedział je dobrze, dlaczegóż-bym ja nie miał wiedziéć?
— Panie Goriot! — zawołał student.
— Co? — spytał biedny stary. — Więc ona była wczoraj bardzo piękna?
— Kto taki?
— Pani de Restaud.
— Patrz pan, jak staremu nieborakowi oczy się zapalają — rzekła pani Vauquer do Vautrin’a.
— Czyżby on ją utrzymywał? — szepnęła panna Michonneau do studenta.
— O, tak, była wściekle piękna! — odparł Eugieniusz, w którego ojciec Goriot chciwie się wpatrywał. Gdyby nie było pani de Beauséant, moja boska hrabina byłaby królową balu. Młodzież ją tylko jednę widziała; byłem dwunasty na liście tancerzy, gdyż nie opuściła ani jednego kontredansa. Inne panie wściekały się, patrząc na to. Jeżeli kto był szczęśliwy wczoraj, to pewnie ona. Słusznie powiadają, że nic piękniejszego, jak statek z rozwiniętemi żaglami, koń w galopie i kobieta w tańcu.
— Wczoraj na najwyższym szczeblu, u księżnéj — rzekł Vautrin — dziś na dole drabiny, u lichwiarza; takie-to Paryżanki. Gotowe się sprzedać, gdy mężowie nie mogą wystarczyć na ich szalone zbytki. Gdy nie umieją się sprzedać, to radeby rozedrzéć łono własnéj matki, byle znaléźć to, co pozwala im błyszczéć. Na wszystko są gotowe. Znane to, znane!
Gdy student mówił, twarz ojca Goriot jaśniała, jak słońce w dzień pogodny, lecz okrutna uwaga Vautrin’a powlekła ją znowu chmurą smutku.
— Ależ, panie — rzekła pani Vauquer — gdzież pańska przygoda? czyś pan mówił z hrabiną? Możeś pan ją zapytał, czy nie chciałaby uczyć się prawa?
— Ona mnie nie widziała — odparł Eugieniusz. — Ale czyż to nie dosyć spotkać na ulicy des Grès, o dziewiątéj rano, najpiękniejszą z kobiet paryzkich, która wróciła z balu przynajmniéj o drugiéj po północy? Tylko w Paryżu mogą dziać się podobne rzeczy.
— Ale, ba! dzieje się wiele dziwniejszych rzeczy — zawołał Vautrin.
Panna Taillefer przez pół tylko słyszała, o czém mówiono, gdyż cała zajęta była próbą, którą dziś miała przedsięwziąć. Pani Couture dała jéj znak, że czas już iść się ubierać. W ślad za obiema paniami wyszedł i ojciec Goriot.
— A co, czyście państwo widzieli? — zapytała pani Vauquer, zwracając się do Vautrin’a i innych stołowników. — Rzecz oczywista, że on się dla tych kobiet zrujnował.
— Nikt mi nigdy nie wmówi — zawołał student — że piękna hrabina de Restaud może należéć do ojca Goriot.
— Ależ my nie staramy się bynajmniéj przekonać pana — przerwał Vautrin. — Jesteś pan zamłody, żeby dobrze znać Paryż, późniéj się pan dowiesz, że są tu pewne osobistości, które my nazywamy: hommes à passions...
Przy tych słowach panna Michonneau spojrzała na Vautrin’a wzrokiem pojętnym jak rumak wojskowy, który usłyszy dźwięk trąbki.
— Ach, ach? — zawołał Vautrin, zatrzymując się i mierząc ją głębokiém wejrzeniem — alboż to i my nie mieliśmy drobnych namiętności...
Stara panna spuściła oczy, jak zakonnica na widok posągów.
— Otóż tacy ludzie jak się czego uczepią, to nic nie zdoła ich odwiéść od powziętéj myśli. Pragną tylko pewnéj wody czerpanéj z pewnego źródła, jakkolwiek często woda ta bywa zepsuta a pragną się napić za jakąbądź cenę, choćby przyszło sprzedać żonę i dzieci lub zapisać czartu duszę. Dla jednych owém źródłem upragnioném bywa gra, giełda, muzyka, zbiór obrazów lub owadów; dla innych może to być kobieta, która umie przyrządzać ulubione ich przysmaki. Ci ostatni nie dbają o żadną inną kobietę na świecie, cenią tylko tę, która umie pochlebiać ich słabostkom. Bywa często, że owa kobieta nie kocha ich wcale, obchodzi się z niemi bez ceremonii i drogo każe płacić za drobne okruchy przyjemności; a jednak dziwacy nie zrażają się wcale i radziby zastawić ostatnią kołdrę w lombardzie, byle dukat ostatni oddać wybranéj kobiecie. Ojciec Goriot należy właśnie do takich ludzi. Hrabina eksploatuje go, korzystając z jego dyskrecyi. Taki-to świat wyższy! Nieszczęśliwy nieborak o niéj tylko myśli. Po-za sferą swéj namiętności staje się, jak widzicie, dzikiém zwierzęciem, ale dość najlżejszéj wzmianki o tém, co go obchodzi, by twarz jego zajaśniała jak brylant. Nie trudno wyjaśnić tę ostatnią tajemnicę. Dziś rano odniósł sam swe srebro złocone do przetopienia, a późniéj widziałem go, jak wchodził do papy Gobseck na ulicy des Grès. Proszę tylko uważać. Po powrocie posłał do hrabiny tego głupca Krzysztofa, co pokazał nam adres listu, w którym znajdował się kwit. Musiała być pilna potrzeba, skoro sama hrabina szła do starego lichwiarza. Ojciec Goriot zapłacił za nią uprzejmie. Nie trzeba być zbyt mądrym, żeby rzecz całą pojąć dokładnie. Otóż możesz się pan przekonać, młody mój studencie, że pańska hrabina śmiała się wczoraj, tańczyła, przymilała się, powiewała brzoskwiniowemi kwiatami i unosiła z wdziękiem suknię, a pomimo to była, jak to mówią, między młotem i kowadłem, myśląc o swoich zaprotestowanych wekslach lub o wekslach swego kochanka.
— Obudzasz pan we mnie wściekłą chęć zbadania prawdy. Idę jutro do pani de Restaud! — zawołał Eugieniusz.
— Tak jest — potwierdził Poiret — trzeba być jutro u pani de Restaud.
— Bardzo być może, że znajdziesz tam pan poczciwego Goriota, który pójdzie upomniéć się o zapłatę za swą uprzejmość.
— Ależ — powiedział Eugieniusz z wyrazem wstrętu — w takim razie wasz Paryż jest kałużą.
— I to dziwną kałużą — odparł Vautrin. — Ci, których powozy grzęzną w błocie, nazywają się uczciwemi ludźmi; ci, którzy brną przez nie piechotą, noszą miano łotrów. Komuś przyszła nieszczęściem pokusa skraść jakąś bagatelę, i oto wszyscy zatrzymują się przed Trybunałem Sprawiedliwości, by patrzéć nań jak na dziwowisko. Inny ukradł milion i uchodzi w salonach za wzór cnoty. A żandarmerya i sprawiedliwość pobierają trzydzieści milionów za utrzymanie moralności. Doskonale!
— Jakto — zawołała pani Vauquer — czyżby Goriot dał przetopić swój serwis pozłacany?
— Czy nie było tam między innemi pokrywki z dwiema synogarlicami? — zapytał Eugieniusz.
— A tak właśnie.
— Stary musiał cenić bardzo ten serwis, gdyż zapłakał, zgniótłszy kubek i półmisek. Widziałem to przypadkiem — rzekł Eugieniusz.
— Cenił go jak własne życie — odrzekła wdowa.
— Patrzcie-no państwo, jak ten nieborak namiętny — wykrzyknął Vautrin. — Widocznie kobieta owa umie pogłaskać go po sercu.
Student udał się do swego pokoju a Vautrin wyszedł na miasto. W kilka chwil późniéj pani Couture i Wiktoryna wsiadły do dorożki, którą im Sylwia sprowadziła. Poiret podał ramię pannie Michonneau i oboje udali się do Ogrodu Botanicznego, by przepędzić na przechadzce dwie swobodne godziny.
— A co? toć wyglądają bez mała jak para małżonków — rzekła Sylwia. — Dotychczas nigdy jeszcze nie wychodzili razem. Oboje są tak zasuszeni, że potrąciwszy się wzajemnie mogą skrzesać ognia jak krzesiwo.
— A panna Michonneau winna strzedz swego szala, by się nie zajął jak hubka — dodała pani Vauquer ze śmiechem.
O czwartéj wieczorem Goriot wszedł do pokoju i spostrzegł przy świetle dwóch lamp kopcących, że oczy Wiktoryny były zaczerwienione od płaczu. Pani Vauquer słuchała opowiadania o niefortunnéj wyprawie do pana Taillefer. Znudzony odwiedzinami córki i pani Couture, ojciec Wiktoryny postanowił rozmówić się z niemi i kazał dopuścić je do siebie.
— Moja droga pani — ciągnęła daléj pani Couture, zwracając się do pani Vauquer — proszę sobie wyobrazić, że Wiktoryna stała cały czas, a on nie zachęcił jéj ani jedném słowem, by usiadła. Mnie zaś powiedział z zimną krwią, bez najmniejszego gniewu, że przychodzimy nadaremnie i powinnyśmy oszczędzić sobie nadal tego trudu, gdyż panna może pogorszyć tylko swą sprawę, gdy będzie zbyt natręna (a toć bywamy tylko raz do roku u tego potwora, który nie nazwał nawet Wiktoryny swą córką!) Powiedział daléj, że Wiktorynie nic się nie należy, gdyż matka jéj nie miała wcale posagu i dodał jeszcze tyle słów okrutnych, aż moja biedaczka we łzy się rozlała; ale późniéj upadła mu do nóg i powiedziała z odwagą, że chodzi jéj tylko o matkę, że sama bez szemrania ulegnie jego woli, byle tylko zechciał przeczytać testament nieszczęśliwéj nieboszczki. Podała mu list, mówiąc przytém rzeczy dziwnie piękne i rzewne. Nie wiem, zkąd się jéj zebrało na podobne wyrazy, chyba Bóg je zesłał; dziewczę bowiem było tak natchnione, że nawet ja, ja sama płakałam jak głupia, słuchając jéj mowy. A wiesz pani, co robił ten przerażający człowiek? Obcinał sobie paznogcie, poczém wziął list zroszony łzami biednéj pani Taillefer i rzucił go w ogień, mówiąc: O tak, to dobrze! Chciał podnieść córkę, lecz cofnął wnet ręce, gdy spostrzegł, że biedaczka chce je ucałować. Czyż-to nie łotrostwo? A synalo, bałwan, nie przywitał się nawet z siostrą, wchodząc do pokoju.
— Cóż-to za potwory! — zawołał ojciec Goriot.
— A potém — ciągnęła daléj pani Couture, nie zważając na wykrzyk poczciwca — ojciec i syn pożegnali mię i odeszli, wymawiając się ważnemi sprawami. Oto i całe nasze odwiedziny. Ale widział przynajmniéj swą córkę. Nie wiem, jak można się jéj wypierać, gdyż podobna do niego, jak dwie krople wody.
Wszyscy stołownicy i mieszkańcy gospody zgromadzili się zwolna, życząc sobie dnia dobrego i zamieniając nic nieznaczące wyrazy, które w pewnych kółkach paryzkich uchodzą za dowcip błyskotliwy, choć same przez się bywają bezmyślne, a całe znaczenie nadaje im giest i sposób, w jaki się wymawiają. Ten rodzaj żargonu zmienia się nieustannie, odnawiając się przynajmniéj co miesiąc kosztem jakiegoś nowego żartu. Byle co nadaje się do podtrzymania takiéj gry dowcipu, zarówno wypadek polityczny, jak i proces sądowy, piosenka uliczna lub farsa jakiego aktora; gdyż gra cała zależy na tém, by chwytać myśli i wyrazy i, niby wolanta, napowrót je odrzucać. W nowszych czasach wynaleziono świeżo dyoramę, wywołującą silniejsze złudzenie optyczne niż panorama; w skutek tego w niektórych malarniach przyjął się zabawny zwyczaj dodawania końcówki rama do wielu wyrazów. Pewien młody malarz uczęszczający do gospody Vauquer, zaprowadził między mieszkańcami zwyczaj dodawania téj końcówki do wyrazów.
— Pannnie Poiret, jakże tam pańskie zdrowieczkorama? — zapytał urzędnik z Muzeum, i nie czekając odpowiedzi zwrócił się do pani Couture i Wiktoryny. — Zdaje się — rzekł — że panie mają jakieś zmartwienie.
— Czy będziemy dziś ob-jadowali? — zawołał jeden ze studentów medycyny, przyjaciel Rastignac’a, imieniem Horacy Bianchon — moje żołądeczko opadło usque ad talones.
— Dziś wściekle zimnowrama — rzekł Vautrin. — Proszę się pofatygować, ojcze Goriot. Cóż u licha, pańska noga zakrywa cały otwór pieca.
— Znakomity panie Vautrin — rzekł Bianchon — dlaczego mówisz pan zimnowrama? To omyłka, należy mówić zimnorama.
— Nie — zawołał urzędnik z Muzeum — mówi się zimnowrama na zasadzie, że mówi się: zimno w nogi.
— Ach! ach!
— Oto i jego excelencya markiz de Rastignac, doktor prawa — lewego - zawołał Bianchon, schwyciwszy Eugieniusza za szyję i dusząc go w uścisku. — Oho, są już i inni, oho!
Panna Michonneau weszła zwolna, pozdrawiając obecnych milczącym ukłonem i usiadła obok trzech kobiet.
— Ta stara sowa nabawia mię zawsze dreszczów — szepnął Bianchon do Vautrin’a, wskazując na pannę Michonneau. — Trzeba wiedziéć, że ja studyuję system Galla i widzę na jéj głowie Judaszowe wypukłości.
— Czyś pan ją znał przedtém? — zapytał Vautrin.
— Któż jéj nie spotykał! — odparł Bianchon. — Słowo daję, ta wybladła stara panna przypomina mi owe długie robaki, co zdolne są stoczyć najgrubszą belkę.
— Tak-to bywa, młodzieńcze — rzekł czterdziestoletni mężczyzna, głaszcząc faworyty:
Więc róża, żyła tyle, ile żyją róże,
Poranek jeden tylko.
— Ach, ach! oto i wyborna zuporama — zawołał Poiret, na widok Krzysztofa wnoszącego rosół z wielką powagą.
Młodzież wybuchnęła śmiechem.
— Przepraszam — zawołała pani Vauquer — bo to kapuśniak.
— Poiret pobity!
— Poirrrrette pobity!
— Proszę zapisać dwa punkty wygrane mamie Vauquer — rzekł Vautrin.
— Czy kto zauważył, jaką mgłę mieliśmy dzisiaj rano? — zapytał urzędnik.
— Była-to — rzekł Bianchon — mgła wściekła i bezprzykładna, mgła ponura, melancholijna, zielona, dusząca, mgła Goriotowska.
— Goriorama — rzekł malarz — gdyż zupełnie zasłaniała światło.
— Hej, milordzie Gâôriotte, jesteśmy mówiący o was.
Ojciec Goriot siedział na końcu stołu przy drzwiach, przez które wnoszono jedzenie; zawołany, podniósł głowę, nie przestając wąchać kawałka chleba wyjętego z pod serwety; było-to stare przyzwyczajenie z czasów kupieckich, którego się jeszcze nie pozbył.
— Cóż-to takiego? — zabrzmiał cierpko głos pani Vauquer, zagłuszając głośną rozmowę oraz brzęk łyżek i talerzy — czy się panu chleb nie podoba?
— Przeciwnie, pani — odparł — to chleb z najprzedniejszéj etampskiéj mąki.
— Po czém to pan poznaje? — zagadnął Eugieniusz.
— Po białości, po smaku.
— Chybaś pan nosem smakował, bo widziałam, jak-eś wąchał kawałek chleba — rzekła pani Vauquer. — Stajesz się pan coraz oszczędniejszym i z czasem dojdziesz chyba do tego, że wdychanie wyziewów kuchennych będzie dla pana dostateczném pożywieniem.
— Wtedy zastrzeż pan sobie własność wynalazku, a dorobisz się pięknego majątku — zawołał urzędnik z Muzeum.
— Dajcież państwo pokój! — rzekł malarz — ojciec Goriot chciał tylko dowieść swym postępkiem, że był w rzeczy saméj fabrykantem makaronu.
— Jak widać, z pańskiego nosa mogłaby być retorta — rzekł znów urzędnik z Muzeum.
— Co? — podchwycił Bianchon — re...
— Re-zeda.
— Re-flektor.
— Re-zerwa.
— Re-duta.
— Re-netka.
— Re-zydent.
— Re-nifer.
— Re-torama.
Osiem odpowiedzi posypało się niby grad kul ze wszystkich stron sali. Wrażenie było tém śmieszniejsze, że ojciec Goriot spoglądał po zgromadzonych z głupowatą miną człowieka, który usiłuje zrozumiéć cudzoziemską mowę.
— Re? — powtórzył pytająco, zwracając się do siedzącego obok Vautrin’a.
— Re-umatyzm, mój starowino! — zawołał Vautrin, uderzając Goriot’a po głowie i wtłaczając mu kapelusz aż na oczy.
Biedny staruszek tak osłupiał po tym napadzie niespodziewanym, że przez kilka minut siedział nieruchomy. Krzysztof sądził, że pan Goriot nie jé już zupy i zabrał mu talérz; lecz nieborak nie spostrzegł tego i poprawiwszy kapelusz, opuścił łyżkę na stół w mniemaniu, że talérz znajduje się na swojém miejscu.
Wszyscy obecni parsknęli śmiechem.
— Mój panie — zawołał starzec — jesteś pan kiepskim trefnisiem! Nadal radzę mu powstrzymywać się od podobnych sztuczek, bo...
— Bo co, tatusiu? — przerwał Vautrin.
— Bo kiedyś zapłacisz mi pan za to sowicie...
— W piekle, nieprawdaż? — rzekł malarz — w tym ciemnym kąciku, gdzie się stawia niegrzeczne dzieci.
— Pani nic nie jé — rzekł Vautrin do Wiktoryny. — Zapewne ojczulek okazał się nieprzystępnym?
— To okropny człowiek — zawołała pani Couture.
— Wartoby nauczyć go rozumu — rzekł Vautrin.
— Pani mogłaby wytoczyć proces o artykuły żywności, gdyż wcale nie jé — odezwał się Eugieniusz, który siedział niedaleko od Bianchon’a. — Ach, proszę-no spojrzéć, jak ojciec Goriot wpatruje się w pannę Wiktorynę.
Stary zapomniał o jedzeniu i nie spuszczał oczu z twarzy dziewczęcia, napiętnowanéj boleścią prawdziwą, boleścią dziecka odtrąconego, które pomimo to nie przestało kochać swego ojca.
— Mój drogi — szepnął Eugieniusz — źleśmy osądzili ojca Goriot. To nie jest ani głupiec, ani człowiek bez czucia. Spróbuj-no zastosować do niego system Galla i wtedy powiédz mi swe zdanie. Dzisiejszéj nocy sam byłem świadkiem, jak starzec ten gniótł półmisek srebrny i to z największą łatwością: rzekłbyś, że miał w ręku wosk a nie metal; w obecnéj zaś chwili twarz jego zdradza uczucie niezwykłe. Mnie się zdaje, iż życie Goriot’a zbyt jest tajemnicze, by nie zasługiwało na głębsze zbadanie. Tak, Bianchon, nie śmiéj się, bo ja nie żartuję wcale.
— Nie przeczę — rzekł Bianchon — że dla medyka człowiek ten jest ciekawym okazem. Jeżeli się zgodzi, gotow-em sam dokonać na nim sekcyi.
— Lepiéj pomacaj mu głowę.
— A, dziękuję! kto wié, czy jego głupota nie jest zaraźliwa?
Nazajutrz, około trzeciéj po południu, Rastignac ubrany bardzo wykwintnie poszedł do pani de Restaud. W drodze oddał się cały owéj nadziei lekkomyślnéj, która tysiącem wzruszeń barwi młode życie. Młodzież nie rachuje przeszkód i niebezpieczeństw; gra bujnéj wyobraźni idealizuje życie w ich oczach i widzą przed sobą same powodzenia; zburzenie planów, które utworzyła żądza wybujała pogrąża ich w smutku, niekiedy nawet czyni nieszczęśliwemi; gdyby byli odważniejsi i mniéj nieświadomi, to budowa społeczna nie mogłaby się przy nich ostać. Eugieniusz wystrzegał się jak mógł, żeby się nie zabłocić, a obok tego układał w myśli, co powié pani de Restaud, przysposabiał zapas dowcipu, wymyślał odpowiedzi stosowne do przypuszczalnéj rozmowy, przygotowywał słówka dowcipne, zdania à la Talleyrand i przypuszczał tysiączne okoliczności mogące mu ułatwić wynurzenie uczuć, na którém opierał całą swą przyszłość. I biedny student zabłocił się tak okrutnie, że w Palais Royal musiał kazać oczyścić sobie buty i spodnie. „Gdybym był bogaty, rzekł do siebie rozmieniając stu-soldową monetę, w którą się zaopatrzył na wszelki wypadek, byłbym pojechał powozem i mógłbym rozmyślać swobodnie“. Dostawszy się wreszcie na ulicę du Helder, zapytał o hrabinę de Restaud i spotkał pogardliwe wejrzenie służących, którzy domyślili się, że młody człowiek przyszedł piechotą, gdyż nie słyszeli turkotu przed bramą. Eugieniusz zniósł to wejrzenie z chłodną wściekłością człowieka, pewnego, że kiedyś zwycięży los przeciwny; niemniéj jednak zabolało go ono dotkliwie, gdyż wchodząc na podwórze sam przekonał się o swéj niższości, na widok pięknego rumaka, który się tam niecierpliwił w bogatym zaprzęgu. Kabryolet, nie mniéj piękny od rumaka, świadczył o zbytkowném i swobodném życiu właściciela, który mógł prawdopodobnie kosztować wszystkich rozkoszy paryskich. Dosyć było téj jednéj okoliczności, by zupełnie zepsuć studentowi humor. Wszystkie skrytki jego mózgu, które naładował dowcipem, zamknęły się naraz i Eugieniusz stał się zupełnie głupim. Stanął na jednéj nodze przed oknem przedpokojowém, oparł łokieć o zasuwkę i patrzył machinalnie na dziedziniec, czekając odpowiedzi hrabiny, któréj lokaj poszedł zameldować odwiedzających. Czas wydawał mu się nieznośnie długim, i byłby wyszedł niezawodnie, gdyby nie posiadał téj uporczywości właściwéj południowcom, która może działać cuda, jeżeli jest skierowana na drogę właściwą.
— Pani jest bardzo zajęta w swoim buduarze — rzekł kamerdyner — nie odpowiedziała mi wcale; ale może pan zechce przejść do salonu, tam czeka już ktoś inny.
Zastanawiając się nad władzą potężną tych ludzi, którzy jedném słowem obwiniają i sądzą swych panów, Eugieniusz zbliżył się do drzwi, przez które wychodził kamerdyner. Otworzył je niedbale, chcąc zapewne pokazać nadętym lokajom, że zna dobrze wewnętrzny rozkład mieszkania; ale wpadł nierozważnie do jakiegoś pokoju, w którym znajdowało się pełno lamp, bufetów i przyrząd służący do nagrzewania serwet po kąpieli; daléj widać było kurytarz ciemny i schodki ukryte. Stłumiony śmiech, który posłyszał w przedpokoju, zbił go do reszty z tropu.
— Proszę pana, tędy się idzie do salonu — rzekł kamerdyner z ową fałszywą uniżonością, która zdaje się być tylko nową obelgą.
Eugieniusz zawrócił się z takim pośpiechem, że zawadził o wannę; szczęściem jednak zdążył zatrzymać wymykający się z rąk kapelusz. W téj saméj chwili drzwi jakieś otworzyły się w głębi kurytarza oświeconego małą lampką i Eugieniusz posłyszał głos hrabiny i ojca Goriot, poczém rozległ się odgłos pocałunku. Kamerdyner przeprowadził Eugieniusza przez pokój jadalny do pierwszego salonu, gdzie student nasz przystanął przed oknem wychodzącém na podwórze. Pragnął przekonać się, czy spotkany tu ojciec Goriot był rzeczywiście owym znanym mu Goriot’em. Serce biło mu jakoś dziwnie, gdy przywodził sobie na pamięć przerażające uwagi Vautrin’a. Kamerdyner zatrzymał się przy drzwiach salonu, z którego wyszedł nagle elegancki młodzieniec.
— Już ja idę, Maurycy — rzekł niecierpliwie. — Proszę powiedziéć hrabinie, że przeszło pół godziny czekałem na nią.
Po tych słowach, młodzieniec, który widocznie miał prawo być niegrzecznym, zanucił jakąś śpiewkę włoską i zbliżył się do okna, przy którém stał Eugieniusz Udał, że wygląda na dziedziniec, a tymczasem rzucił na twarz studenta przelotne spojrzenie.
— Lepiéj byłoby, gdyby pan hrabia zechciał zaczekać chwileczkę, bo jaśnie pani już nie jest zajęta — rzekł Maurycy zmierzając do przedpokoju.
W téj chwili ojciec Goriot zszedł z małych schodków i zatrzymał się przy bramie rozpinając parasol. Nieborak nie widział, że w otwartéj bramie pokazało się właśnie tilbury, w którém siedział młody mężczyzna z orderem na piersi. Ojciec Goriot w sam czas rzucił się w tył, żeby nie być stratowanym. Koń przestraszył się rozpiętego parasola i, rzuciwszy się w bok, popędził gwałtownie ku podjazdowi. Młody człowiek obrócił się z gniewem, popatrzył na Goriot’a i ukłonił mu się wreszcie z przymusowém uszanowaniem, z jakiém traktujemy potrzebnego nam lichwiarza, lub człowieka spodlonego, dla którego musimy udawać szacunek, lubo wewnętrznie rumienimy się zato sami przed sobą. Ojciec Goriot odpowiedział przyjacielskim ukłonem pełnym dobroduszności. Wszystko to stało się z szybkością błyskawicy i pochłonęło całą uwagę Eugieniusza. Nie przypuszczał nawet, że oprócz niego ktoś inny jeszcze może się znajdować w salonie, gdy wtém głos hrabiny uderzył jego ucho.
— Ach, Maksymie, jużeś chciał odchodzić! — zawołała tonem wyrzutu, w którym przebijało się lekkie rozdrażnienie.
Hrabina nie uważała, że tilbury zajechało przed dom. Rastignac odwrócił się nagle i ujrzał hrabinę przystrojoną zalotnie w penioar biały kaszmirowy z różowemi kokardami, i uczesaną niedbale, tak jak wszystkie Paryżanki w godzinach porannych. Musiała wyjść świeżo z kąpieli, bo przejęta była cała jakimś balsamicznym zapachem, spojrzenie miała jakby zamglone, a piękność jéj zmiękczona, jeżeli tak rzec można, zdawała się rozkoszniejsza niż zwykle. Oko młodych ludzi umie wszystkiego dopatrzeć: dusza ich zlewa się z promiennym obrazem kobiety, tak jak roślina napawa się powietrzem, z którego przyswaja sobie część potrzebną; to téż i Eugieniusz nie dotknął się rąk hrabiny, a jednak przeczuł świeżość ich niezrównaną, odgadł przez kaszmir różową białość jéj gorsu, którą zdradzał niekiedy przed jego wzrokiem penioar trochę rozwarty. Hrabina nie potrzebowała gorsetu; przepaska tylko odznaczała gibką jéj kibić, szyję miała nęcącą, a nogi jakże ślicznie wyglądały w pantofelkach! Maksym złożył na jéj ręce pocałunek i wtedy dopiéro Eugieniusz spostrzegł Maksyma, a hrabina Eugieniusza.
— Ach, to pan de Rastignac! Jakże mi przyjemnie widziéć pana — rzekła hrabina takim tonem, że człowiek dobrze wychowany pojąłby odrazu właściwe słów tych znaczenie.
Maksym spoglądał kolejno na Eugieniusza i na hrabinę tak wyraziście, jak gdyby chciał przekonać intruza, że jest najzupełniéj niepotrzebny. — Ach, moja droga, spodziewam się, że wypchniesz mi tego malca za drzwi! — Słowa te malowały się w wyzywająco dumnym wzroku młodzieńca, którego hrabina Anastazya nazwała Maksymem, patrząc mu w twarz z tym wyrazem podległości, którym kobiéta zdradza bezwiednie wszystkie swe tajemnice. Rastignac uczuł ku niemu nienawiść gwałtowną. Najpierw piękne włosy Maksyma, jasne i starannie ufryzowane, dały mu poznać, że jego głowa wyglądała szkaradnie. Daléj obuwie hrabiego było delikatne i czyste, a buty studenta, pomimo największéj ostrożności, pokryły się w drodze cieniuchną warstwą błota. Wreszcie tamten miał surdut, który wpadał mu do stanu tak wdzięcznie, że czynił go podobnym do pięknéj kobiety, a Eugieniusz o wpół do trzeciéj miał na sobie czarne odzienie. Przenikliwy syn Charenty pojął od razu, jak wielką przewagę miał nad nim ten wykwintniś starannie ubrany, szczupły i wysoki, o jasném oku i cerze bladéj. Nie czekając odpowiedzi Eugieniusza, hrabina wybiegła szybko do drugiego salonu, a penioar rozwiany fruwał dokoła czyniąc ją podobną do motyla; Maksym poszedł za nią. Eugieniusz, zły szalenie, poszedł za Maksymem i hrabiną. Wszyscy troje znaleźli się razem na środku wielkiego salonu przed kominkiem. Student wiedział dobrze, że będzie krępować swą obecnością tego wstrętnego Maksyma, a pragnął bądź-co-bądź dokuczyć elegantowi, choćby nawet przyszło się narazić w oczach hrabiny. Nagle przypomniał sobie, że widział tegoż Maksyma na balu u pani de Beauséant, i odgadł, czém on był dla pani de Restaud; ale zdobył się na odwagę młodzieńczą, która bywa źródłem głupstw wielkich lub wielkich powodzeń, i rzekł do siebie: — Oto mój rywal, muszę go pokonać. — Niebaczny! nie wiedział, że hrabia Maksym de Trailles pozwalał się znieważać, poczém strzelał pierwszy i zabijał przeciwnika. Eugieniusz słynął jako dobry strzelec, ale, na dwadzieścia dwa strzały, nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się trafić dwadzieścia razy. Młody hrabia rzucił się na fotel w rogu kominka, wziął szczypce i zaczął rozrzucać węgle tak gwałtownie i niecierpliwie, że piękna twarz Anastazyi zasępiła się odrazu. Młoda kobieta rzuciła na Eugieniusza spojrzenie zimne i pytające, które mówi tak wyraźnie: czemu sobie nie idziesz? że ludzie dobrze wychowani od razu pojmują znaczenie takiego zapytania, które możnaby nazwać zapytaniem pożegnalném.
Eugieniusz rzekł, jak mógł najmiléj:
— Pani, śpieszno mi było odwiedzić panią, żeby...
I urwał.
Drzwi się otworzyły, a na progu pokazał się niespodzianie jegomość, który przyjechał w tilbury. Nie miał kapelusza i nie powitał hrabiny, tylko spojrzawszy badawczo na Eugieniusza, wyciągnął rękę do Maksyma: — Dzień dobry — rzekł do niego z braterską poufałością, która zdziwiła wielce Eugieniusza. Młodzieńcy z prowincyi nie rozumieją słodyczy życia we troje.
— Pan de Restaud — rzekła hrabina, wskazując studentowi swego męża.
Eugieniusz złożył ukłon głęboki.
— To jest pan de Rastignac — mówiła daléj, przedstawiając Eugieniusza hrabiemu de Restaud — spokrewniony przez Marcillac’ow z wice-hrabiną de Beauséant. Miałam przyjemność poznać pana na ostatnim balu u wice-hrabiny.
Spokrewniony przez Marcillac’ów z wice-hrabiną de Beauséant! Hrabina wymówiła te słowa prawie przesadnie, z pewnym rodzajem dumy, któréj doznaje pani domu mogąca dowieść, że przyjmuje u siebie tylko ludzi dystyngowanych.
Pod czarodziejskim wpływem słów powyższych hrabia ożywił się i porzucił swój sposób obejścia się oziębły i ceremonialny.
— Jakże-m rad poznać pana — rzekł kłaniając się studentowi.
Nawet hrabia Maksym de Trailles porzucił naraz ton wyzywająco-zuchwały i zmierzył studenta wzrokiem niespokojnym. Jedno nazwisko, potężne jak skinienie laski czarodziejskiéj, otworzyło naraz owe trzydzieści skrytek w mózgu południowca i powróciło mu cały zapas przygotowanego dowcipu. Niespodziewane światło rozjaśniło przed nim ciemną dotychczas atmosferę wyższego towarzystwa paryskiego. Gospoda Vauquer z ojcem Goriot była w téj chwili daleko od jego myśli.
— A ja sądziłem, że ród Marcillac’ów wygasł — rzekł hrabia de Restaud do Eugieniusza.
— Tak jest, panie hrabio — odparł student. — Mój dziad stryjeczny, kawaler de Rastignac, ożenił się z dziedziczką rodziny Marcillac’ów i miał jednę tylko córkę, która wyszła za marszałka de Clarimbault, rodzonego dziada pani de Beauséant. My stanowimy linią młodszą, tém biedniejszą, że dziad mój stryjeczny, wice-admirał, postradał całe mienie służąc królowi. Rząd rewolucyjny nie chciał uwzględnić naszych wierzytelności przy likwidacyi kompanii indyjskiéj.
— Czy czasami pański dziad stryjeczny nie dowodził „Vengeur’em“ przed rokiem 1789?
— Tak jest właśnie.
— W takim razie musiał znać mego dziada, który dowodził „Warwick’iem“.
Maksym wzruszył ramionami i spojrzał na panią de Restaud, jak gdyby chciał powiedziéć: „Zginęliśmy, bo oni myślą rozprawiać o marynarce. Anastazya pojęła spojrzenie pana de Trailles i uśmiechnąwszy się z niepojętą potęgą, właściwą kobietom, zawołała:
— Panie Maksymie, proszę ze mną, mam pana o coś poprosić. — Wam zaś, panowie, pozwalamy płynąć w jednę drogę na Warwick’u i Vengeur’ze. — Poczém wstała i skinąwszy niby zdradziecko na Maksyma, skierowała się ku buduarowi. Zaledwie ta para morganatyczna (piękny wyraz niemiecki, który nie ma odpowiedniego we francuzkim języku) zbliżyła się do drzwi, gdy hrabia przerwał rozmowę z Eugieniuszem.
— Anastazyo, zostań, proszę cię, moja droga — zawołał z niechęcią — wiész przecie, że...
— Natychmiast, natychmiast powracam — przerwała hrabina — mam tylko poprosić o coś Maksyma.
I w istocie powróciła zaraz. Wszystkie kobiety, które stosują się do charakteru męża, żeby tém bezpieczniéj dogadzać swym zachciankom, wiedzą, jak daleko zajść można, nie narażając się na utratę nieocenionego zaufania, i starają się ustępować zawsze, gdy chodzi o jaką drobnostkę. Hrabina poznała téż po głosie hrabiego, że niebezpiecznie byłoby zatrzymywać się długo w buduarze. Główną przyczyną nieprzyjemności był student, to téż pani ukazała nań pogardliwym ruchem Maksymowi, który zwracając się do wszystkich trojga, rzekł bardzo epigramatycznie:
— Wiecie co, państwo? widzę, żeście bardzo zajęci, nie będę więc przeszkadzał. Do zobaczenia. — I wyszedł.
— Zostań, panie Maksymie! — zawołał książę.
— Przyjdź pan na obiad — rzekła hrabina, idąc znów za Maksymem do pierwszego salonu, gdzie zatrzymali się oboje sądząc, że pan de Restaud pożegna tymczasem Eugieniusza.
Rastignac słyszał, jak raz-wraz śmieli się, rozmawiali i znów naczekiwali w milczeniu; ale student złośliwy wyczerpywał cały dowcip, pochlebiał hrabiemu i wciągał go w dysputy, byle tylko doczekać powrotu hrabiny i zbadać, jakiego rodzaju były jéj stosunki z Goriot’em. Ta kobieta, zakochana w Maksymie, przewodząca nad mężem i złączona tajemnie ze starym fabrykantem makaronu, była dlań zagadką wielką. Chciał koniecznie przeniknąć tajemnicę, za pomocą któréj spodziewał się zapanować nad tą prawdziwą Paryżanką.
— Anastazyo! — zawołał znów hrabia na żonę.
— Cóż robić, biedny mój Maksymie, trzeba się zrezygnować — rzekła hrabina do młodego człowieka. — Do wieczora...
— Spodziewam się, Naściu — szepnął jéj Maksym do ucha — że nadal nie będziesz przyjmować tego młodzieńca, którego oczy rozżarzały się jak węgle, gdy się twój penioar cokolwiek rozchylał. On nie zaniedbałby oświadczyć się tobie, przez co mógłby cię narazić, a ja byłbym zmuszony go zabić.
— Czyś ty rozum stracił, Maksymie? — odparła. — Ci mali studenci są przeciwnie doskonałemi konduktorami, które strzegą nas od piorunów. Już ja nie zaniedbam podburzyć Restaud’a przeciw niemu.
Maksym rozśmiał się i wyszedł wraz z hrabiną, która stanęła przy oknie, chcąc widziéć go jeszcze, gdy będzie wsiadał i klaśnie z bata, by pobudzić konia do szybkiego biegu. Odeszła od okna wtedy dopiéro, gdy zobaczyła, że się za nim brama zamknęła.
— Co powiész na to, moja droga — zawołał hrabia, gdy weszła do pokoju — wszak majątek, w którym mieszka rodzina pana de Rastignac, leży niedaleko od Verteuil nad Charentą. Dziad stryjeczny pana de Rastignac znał osobiście mego dziada.
— Jestem zachwycona prawdziwie, żeśmy tak blizko znajomi — rzekła hrabina z roztargnieniem.
— Bliżéj niż pani sądzi — odparł Eugieniusz zcicha.
— Jakto? — zapytała żywo.
— Widziałem właśnie — odrzekł student — jak od pani wychodził ojciec Goriot, najbliższy mój sąsiad, z którym mieszkam w jednym domu.
Słysząc to nazwisko poprzedzone wyrazem ojciec, hrabia przestał rozgrzebywać węgle na kominku i rzucił szczypce w ogień z taką gwałtownością, jak gdyby poparzył sobie palce.
— Można było nazwać go panem Goriot — zawołał powstając.
Hrabina zbladła widząc niecierpliwość męża, potém zarumieniła się, nie mogąc ukryć pomieszania i rzekła niby niedbale, starając się nadać głosowi zwykłe brzmienie:
— To pewna, że nie ma na świecie drugiego człowieka, któryby zasługiwał więcéj na nasze przywiązanie...
Nie domówiła i spojrzała na fortepian, jak gdyby nagle zachcianka jakaś przyszła jéj do głowy.
— Czy pan lubi muzykę? — spytała.
— Bardzo — odparł Eugieniusz czerwieniąc się i mieszając na myśl, że musiał popełnić potężne jakieś głupstwo.
— Czy pan śpiewa? — zapytała siadając do fortepianu i przebiegając gwałtownie po wszystkich klawiszach od basowego c aż do najwyższego f. Rrrrah!
— Nie, pani.
Hrabia de Restaud przechadzał się wzdłuż i wszerz pokoju.
— To szkoda, pozbawiłeś się pan znakomitego środka powodzenia.
Ca-a-ro, ca-a-a-ro, ca-a-a-a-ro non du-bi-ta-re, zaśpiewała hrabina.
Nazwisko ojca Goriot było znów niby skinieniem rożdżki czarnoksięzkiéj, tylko skutek był wręcz przeciwny temu, jaki sprawiły słowa: krewny pani de Beauséant. Eugieniusz znajdował się w położeniu człowieka, którego amator osobliwości zaprosił łaskawie do swego mieszkania, a on, niebaczny, potrącił szafę z figurami rzeźbionemi i zrzucił trzy czy cztery główki niedobrze umocowane. Biedak rzuciłby się chętnie w przepaść. Twarz pani de Restaud przybrała wyraz chłodny i surowy, a oczy obojętne unikały wzroku nieszczęśliwego studenta.
— Pani życzy zapewne pomówić z panem de Restaud — wyrzekł — proszę przyjąć zapewnienie najgłębszego szacunku i pozwolić mi.....
— Ilekroć tylko zechcesz pan przyjść — rzekła hrabina pośpiesznie, zatrzymując Eugieniusza skinieniem — bądź pan pewien, że zrobisz największą przyjemność i mnie i hrabiemu de Restaud.
Eugieniusz złożył głęboki ukłon przed obojgiem i wyszedł w towarzystwie pana de Restaud, który nie zważając na prośby studenta przeprowadził go aż do przedpokoju.
— Wiele razy ten pan przyjdzie — rzekł hrabia do Maurycego — ani pani hrabina, ani ja nie będziemy w domu.
Wyszedłszy za drzwi, Eugieniusz spostrzegł dopiéro, że deszcz pada. — Masz tobie, powiedział, przyszedłem po to, by popełnić niezręczność, któréj nie pojmuję przyczyny ani doniosłości, a do tego zniszczę sobie odzienie i kapelusz. Lepiéj było siedziéć w kącie i ślęczéć nad prawem, myśląc o tém tylko, żeby zostać kiedyś surowym prawnikiem. Czyż ja mogę bywać w świecie, skoro, chcąc się w nim obracać swobodnie, potrzeba całéj góry powozów, butów lakierowanych, drobnostek nieodbicie potrzebnych, łańcuchów złotych, zamszowych rękawiczek po sześć franków na rano, a na wieczór innych i to koniecznie żółtego koloru! Ten Goriot to stary kiep, ot co!
Miał już wyjść na ulicę, gdy spostrzegł karetę najemną, którą zapewne odjechali jacyś młodzi małżonkowie. Woźnica pragnął widocznie zrobić kilka przemycanych kursów na własną korzyść, bo skinął na Eugieniusza, który stał bez parasola w czarném odzieniu, białéj kamizelce, żółtych rękawiczkach i butach błyszczących. Eugieniusza opanował ów szał głuchy, popychający młodzież w głąb’ przepaści, do któréj się zbliżyli, z taką szybkością, jak gdyby na dnie była nadzieja szczęśliwego wyjścia. Skinął więc głową na znak zgody i wszedł do powozu, w którym leżały jeszcze szczątki pomarańczowych kwiatów i parę strzępków srebrzystéj tkaniny, świadcząc o przejeździe młodéj pary.
— Dokąd pan jedzie? — zapytał woźnica, który zdjął już białe rękawiczki.
— Ha! — zawołał w duchu Eugieniusz — kiedym się już raz puścił tą drogą niech-że przynajmniéj wiem, dlaczego! Jedź do pałacu Beauséant — rzekł głośno.
— Do którego? — zapytał woźnica.
To potężne słowo zmieszało Eugieniusza. Wykwintniś świeżo powstały nie wiedział, że były dwa pałace Beauséant, nie przeczuwał, że miał potężny zastęp krewnych, nie dbających wcale o niego.
— Do wice-hrabiego de Beauséant, ulica...
— De Grenelle — przerwał woźnica, kiwając głową. Bo to widzi pan, jest jeszcze pałac hrabiego i markiza de Beauséant na ulicy Saint-Dominique — dodał podnosząc stopień od powozu.
— Wiem o tém — odparł Eugieniusz sucho. — Dziś wszyscy chyba kpią ze mnie! — zawołał rzucając kapelusz na przednie siedzenie. — Jeszcze za to błazeństwo będę musiał po królewsku zapłacić. Ale zato odwiedzę moję mniemaną kuzynkę w sposób prawdziwie arystokratyczny. Ten stary łotr Goriot kosztuje mnie już przynajmniéj dziesięć franków. Daję słowo, opowiem mą przygodę pani de Beauséant, może to ją rozśmieszy. Ona zna pewnie tajemnicę występnych stosunków między tym szczurem bez ogona, a ową piękną hrabiną. Wolę przypodobać się kuzynce, niż otrzéć się o tę kobietę niemoralną, która, o ile mi się zdaje, musi być bardzo kosztowna. Jeżeli samo imię pięknéj wice-hrabiny jest tak potężne, jakiż to dopiéro wpływ musi wywierać jéj osoba? Sprobujmy sięgnąć jak można najwyżéj. Trzeba brać samego Boga za cel, jeżeli chcemy zdobyć coś w niebie.
Te słowa są krótką formułą tysiąca i jednéj myśli, które się snuły po głowie studenta. Odzyskał nieco spokoju i pewności siebie, widząc, że deszcz nie przestaje padać. Powiedział sobie, że straci wprawdzie dwie drogocenne monety stusoldowe, ale za to uchroni od zniszczenia odzienie, kapelusz i buty. Nie bez radości posłyszał wreszcie głos woźnicy, który zawołał:
— Proszę otworzyć bramę!
Szwajcar w czerwonéj wygalonowanéj liberyi otworzył bramę pałacu, a Eugieniusz patrzył z błogiém zadowolnieniem, jak kareta jego okrążyła dziedziniec i zatrzymała się u podjazdu. Woźnica w grubym płaszczu niebieskim z czerwoném oszyciem przyszedł spuścić stopień karety. Wysiadając Eugieniusz posłyszał w przedsionku śmiech tłumiony. Trzech czy czterech lokai wyśmiewało się już z powozu, który najmowano na wszystkie biedniejsze śluby. Student pojął ten śmiech w chwili, gdy porównał swą karetę z innym powozem stojącym nieco daléj.
Był-to jeden z najwykwintniejszych powozów paryskich, zaprzężony parą gorących rumaków, z których każdy miał róże za uszami i gryzł niecierpliwie wędzidło. Woźnica upudrowany i wystrojony trzymał je silnie, jak gdyby lada chwila gotowe były zerwać się do biegu. Na Chaussée d’Antin, przed domem pani de Restaud, Eugieniusz oglądał wykwintny kabryolecik dwudziesto-sześcio-letniego młodzieńca, tutaj na przedmieściu Saint-Germain miał go olśnić zbytek magnata, którego powóz musiał kosztować przeszło trzydzieści sześć tysięcy franków.
— Któż tam jest znowu? — rzekł Eugieniusz do siebie — pojmując trochę zapóźno, że w Paryżu musi być mało kobiet niezajętych i że za cenę krwi nawet nie łatwo zdobyć sobie jednę z tych królowych.
— Do licha! kuzynka musi miéć także swego Maksyma!
Wszedł na ganek ze śmiertelną trwogą w duszy. Drzwi oszklone otwarły się przed nim, a lokaje przyjęli go z poważną miną osła, którego czeszą zgrzebłem. Ów bal, na którym był Eugieniusz, odbywał się w wielkich parterowych salonach pałacu Beauséant. Rastignac nie miał czasu złożyć wizyty między zaprosinami i balem, nigdy więc jeszcze nie był w apartamentach pani de Beauséant i miał po raz pierwszy oglądać cuda téj elegancyi osobistéj, w któréj przebija się dusza i obyczaje kobiety wyższego świata. Było-to studyum tém ciekawsze, że salon pani de Restaud mógł służyć do porównania.
Wice-hrabina przyjmowała od pół do piątéj; gdyby więc Eugieniusz przybył o pięć minut wcześniéj, to nie mógłby oglądać kuzynki. Poprowadzono go przez schody o złoconéj poręczy, pełne kwiatów i wysłane dywanem pąsowym. Student, co nie miał pojęcia o rozlicznych subtelnościach etykiety paryskiéj, nie znał również biografii pana de Beauséant, a była to jedna z owych zmiennych historyj, które co wieczór opowiadają się na ucho w salonach paryskich.
Od trzech lat wice-hrabina utrzymywała ścisłe stosunki z margrabią d’Adjuda-Pinto, jednym z najznakomitszych i najbogatszych magnatów portugalskich. Był-to jeden z tych związków niewinnych, który ma tyle uroku dla ludzi, że nie chcą dzielić się swém szczęściem z trzecią osobą. Wice-hrabia de Beauséant dał dobry przykład publiczności, szanując, może wbrew swéj woli, ów związek morganatyczny. W początku istnienia téj przyjaźni, wszyscy znajomi, zgromadzający się o drugiéj po południu w salonie wice-hrabiny, zaczęły spotykać u niéj codziennie markiza d’Adjuda-Pinto. Nie mogąc zamknąć drzwi swego domu, gdyż byłoby to bardzo nieprzyzwoicie, pani de Beauséant przyjmowała odwiedzających tak ozięble i wpatrywała się tak uporczywie w gzyms u sufitu, że wreszcie pojęli, iż są natrętnemi gośćmi. Wkrótce rozpowiadano sobie w Paryżu, że wizyty między drugą a czwartą po południu krępują panią de Beauséant i od téj pory pozostawiono ją w najzupełniejszéj samotności. Bywała wprawdzie na komedyi lub na operze w towarzystwie pana de Beauséant i pana d’Adjuda-Pinto, ale pan de Beauséant umiał żyć na świecie, towarzyszył więc żonie aż na miejsce, a późniéj usuwał się, zostawiając ją z Portugalczykiem. Pan d’Adjuda miał się żenić z panną de Rochefide. W całym wyższym świecie jedna tylko osoba nie wiedziała nic o małżeństwie zamierzoném, a osobą tą była pani de Beauséant. Przyjaciółki wprawdzie nie zaniedbały nadmienić coś o tém, lecz ona się śmiała, sądząc, że ludzie zazdroszczą jéj szczęścia i dlatego chcieliby je zatruć. Tymczasem nadchodził czas zapowiedzi. Piękny Portugalczyk przyszedł oznajmić wice-hrabinie o swém małżeństwie, ale siedział długo nie odważając się ani słówka powiedziéć w tym przedmiocie. Dlaczego? Bo chyba nie ma nic trudniejszego, jak oznajmić kobiecie podobne ultimatum. Są ludzie, co woleliby stanąć wobec przeciwnika godzącego w nich ostrzem szpady, niż znajdować się przy kobiecie, która wywodzi elegie przez dwie godziny, a potém woła o ratunek i pada jak nieżywa. Otóż i pan d’Adjuda-Pinto siedział jak na węglach rozżarzonych, i chciał już wychodzić tłómacząc sobie, że pani Beauséant dowie się téj nowiny bez niego, że wreszcie on sam napisze do niéj, gdyż na piśmie łatwiéj będzie popełnić to grzeczne morderstwo. To téż markiz drgnął z radości, gdy kamerdyner hrabiny przyszedł oznajmić przybycie pana Eugieniusza de Rastignac. Trzeba wam wiedziéć, że kobieta kochana więcéj jeszcze ma daru do tworzenia przypuszczeń podejrzliwych, niż do wymyślania coraz to nowych przyjemności. Gdy ma być opuszczona, to zgaduje myśl ukrytą w najlżejszém skinieniu. Pojmiecie więc, że przed okiem pani de Beauséant nie ukryło się owo drgnienie mimowolnie, lecz niemniéj przerażające. Eugieniusz nie wiedział, że w Paryżu, chcąc bywać u kogoś, trzeba wpierw poprosić przyjaciół domu, by opowiedzieli historyą męża, żony lub dzieci, w przeciwnym bowiem razie można popełnić jedno z tych głupstw, do których zastosowano w Polsce malownicze przysłowie: „Zaprzęgajcie woły do woza!“ po to zapewne, by czémpredzéj wycofać się z nieprzyjemnego położenia. We Francyi taki niefortunny zwrot rozmowy nie ma jeszcze nazwy właściwéj, trudno nawet przypuścić, żeby się mógł zdarzyć wobec niezmiernie rozpowszechnionéj obmowy. Eugieniusz uwikłał się już w jedno głupstwo u pani Restaud, która nie pozwoliła mu nawet zaprządz wołów do woza, a tu u pani de Beauséant mógł rozpocząć nanowo zawód poganiacza. Zdarzyło się jednak, że student, który krępował tak nielitościwie panią de Restaud i pana de Trailles, wybawił pana d’Adjuda z wielkiego kłopotu.
— Żegnam panią — rzekł Portugalczyk idąc pośpiesznie ku drzwiom w chwili, gdy Eugieniusz wchodził do saloniku przystrojonego materyą szarą i różową tak zalotnie, że zbytek ukrywał się pod osłoną wdzięku.
— Ale do wieczora tylko — rzekła hrabina zwracając głowę ku margrabiemu. — Przecie idziemy dziś na komedyą?
— Nie mogę — odparł margrabia biorąc za klamkę.
Pani de Beauséant wstała i przywołała go ku sobie, nie zwracając wcale uwagi na Eugieniusza, który stał olśniony czarodziejskim blaskiem bogactwa, gotów uwierzyć w téj chwili w rzeczywistość bajek arabskich, i nie wiedział, gdzie się ukryć przed kobietą, która nie zwracała nań najmniejszéj uwagi. Wice-hrabina podniosła wskazujący palec prawéj ręki i ruchem pełnym wdzięku wskazała markizowi miejsce obok siebie. W ruchu tym był tak gwałtowny despotyzm namiętności, że margrabia zdjął rękę z klamki i powrócił. Eugieniusz spojrzał nań bez zazdrości.
— Oto jest — rzekł w duchu — właściciel powozu. Trzebaż miéć konie rącze, liberye i strugi złota, żeby zasłużyć na jedno spojrzenie kobiety paryskiéj?
Demon zbytku wpił mu się w serce, gorączka zysku opanowała go paląc wnętrzności pragnieniem złota. A pamiętał, że ma tylko sto trzydzieści franków na kwartał. Jego ojciec, matka, bracia, siostry i ciotka przeżywają wszyscy razem niespełna dwieście franków na miesiąc. Osłupiał do reszty porównywając położenie obecne z celem, który należało osiągnąć.
— Dlaczego nie możesz pan być w teatrze? — zapytała śmiejąc się wice-hrabina.
— Różne sprawy. Mam być dziś na obiedzie u posła angielskiego.
— Porzuć pan dzisiaj wszystkie sprawy!
Kto kłamie, ten musi koniecznie dodawać kłamstwo do kłamstwa. Pan d’Adjuda zaśmiał się:
— Czy pani tego żąda? — zapytał.
— Tak jest.
— To właśnie pragnąłem usłyszéć — zawołał z wyrazistém spojrzeniem, któreby uspokoiło każdą inną kobietę. Ujął rękę wice-hrabiny, złożył na niéj pocałunek i wyszedł.
Eugieniusz przeciągnął ręką po włosach i już miał się ukłonić sądząc, że pani de Beauséant z kolei o nim pomyśli; ale wice-hrabina zerwała się nagle i pobiegła pędem ku galeryi, tam stanęła przy oknie patrząc, jak pan d’Adjuda wsiadał do powozu, poczém nadstawiła ucha i posłyszała, jak hajduk powtórzył woźnicy: Do pana de Rochefide.
Słowa te i sposób, w jaki pan d’Adjuda rzucił się w głąb’ powozu, raziły jak gromem wice-hrabinę, która odeszła od okna przejęta trwogą śmiertelną. W wielkim świecie katastrofy najstraszliwsze powstają z takiego źródła. Pani de Beauséant weszła do swéj sypialni, siadła przy stoliku i położywszy przed sobą arkusik pięknego papieru, napisała, co następuje:
„Winieneś mię pan objaśnić, dlaczego jesteś na obiedzie u Rochefidów, a nie w ambasadzie angielskiéj; oczekuję pana“.
Poprawiła kilka liter, które wyszły niewyraźnie z pod drżącéj ręki; poczém podpisała K, co miało znaczyć Klara de Bourgogne, i zadzwoniła.
— Jakóbie — powiedziała do wchodzącego kamerdynera, pójdziesz o wpół do ósméj do pana de Rochefide i zapytasz o markiza d’Adjuda. Jeżeli znajdziesz pana markiza, oddasz mu list i nie będziesz czekał odpowiedzi; jeżeli zaś nie, to powrócisz i odniesiesz mi list.
— W salonie ktoś czeka na jasną panią.
— Ach, prawda — powiedziała otwierając drzwi.
Eugieniusz zaczynał się już niepokoić, gdy wreszcie ujrzał wice-hrabinę.
— Przepraszam — rzekła głosem wzruszonym, od którego serce mu zadrżało — musiałam napisać parę słów, ale teraz służę panu.
Nie wiedziała sama co mówi, bo cała zaprzątnięta była jedną myślą. — Więc markiz chce się ożenić z panną Rochefide? Lecz jest-że on swobodny? Dziś wieczorem małżeństwo to musi się rozchwiać, lub ja... Nie, jutro o tém mowy nawet nie będzie.
— Kuzynko... — wyrzekł Eugieniusz.
— Hę? — I wice-hrabina zmierzyła studenta wzrokiem karcącym, od którego zimno mu się zrobiło.
Eugieniusz zrozumiał to hę. Od trzech godzin pojął już tyle rzeczy, że miał się na baczności.
— Pani hrabino — rzekł rumieniąc się.
Zawahał się, poczém mówił daléj:
— Niech pani raczy darować; potrzeba mi tak bardzo protekcyi, że najdalsze powinowactwo byłoby dla mnie rzeczą pożądaną.
Pani de Beauséant uśmiechnęła się, ale niewesoło; czuła, że już nieszczęście napełniało otaczającą ją atmosferę.
— Gdyby pani wiedziała, w jakiém położeniu znajduje się moja rodzina — mówił daléj Eugieniusz — przyjemnie byłoby pani wystąpić w roli owéj wróżki bajecznéj, lubiącéj usuwać wszelkie zawady z drogi swych chrzestniaków.
— Niech-że i tak będzie! — odparła śmiejąc się — cóż mogę dla ciebie zrobić, kuzynie?
— Alboż ja wiem? dość mi już szczęścia, żem połączony z panią węzłem pokrewieństwa, ginącym w dalekiéj pomroce. Zmieszałaś mię pani i nie wiem już sam, co miałem powiedziéć. W całym Paryżu znam jednę tylko osobę, a tą osobą ty jesteś pani. Ach! chciałem zasięgnąć rady pani i prosić, byś mię przyjęła, jak biedne dziecię, które pragnie uczepić się twéj sukni i potrafiłoby umrzéć dla ciebie, pani.
— Czy mógłbyś pan zabić kogo dla mnie?
— Zabiłbym dwóch nawet! — zawołał Eugieniusz.
— Dziecko! tak, dziecko z pana — rzekła połykając łzy. — Widzę, że kochałbyś szczerze!
— O! — zawołał wstrząsając głową.
Ambitna odpowiedź studenta interesowała żywo wice-hrabinę, ze strony południowca zaś był-to pierwszy wyrachowany postępek. W buduarze niebieskim pani de Restaud i salonie różowym pani de Beauséant odbył trzyletnie studya Prawa paryskiego, o którém ludzie nie zwykli wiele mówić, lubo jest-to wysoka nauka społeczna, mogąca niezmiernie daleko zaprowadzić każdego, kto ją dobrze posiada i umie użyć stosownie.
— A, rozumiem! — rzekł Eugieniusz. — Na balu u pani, widziałem panią de Restaud i dziś z rana poszedłem do niéj.
— Obecność pańska musiała okrutnie ją krępować — rzekła pani de Beauséant z uśmiechem.
— A tak, bo téż ze mnie taki nieuk, że wszystkich oburzę na siebie, jeżeli pani odmówi mi swéj pomocy. Zdaje mi się, że w Paryżu niezmiernie trudno znaléźć kobietę młodą, piękną, bogatą i wykwintną, któraby przy tém wszystkiém była niezajęta, a mnie właśnie potrzeba takiéj, coby mię nauczyła żyć, bo kobiety najlepiéj umieją wykładać tę naukę. Przeczuwam jednak, że wszędzie znajdę jakiegoś pana de Trailles. Chciałem prosić panią o rozwiązanie pewnéj zagadki i o wytłómaczenie, jakiego-to rodzaju głupstwo zdarzyło się mi popełnić dzisiaj. Mówiłem o jakimś ojcu...
— Jaśnie oświecona księżna de Langeais — rzekł Jakób — przerywając studentowi, który zrobił ruch człowieka mocno rozdrażnionego.
— Jeżeli chcesz pan miéć powodzenie — szepnęła wice-hrabina — pamiętaj, byś nie zdradzał tak łatwo swych uczuć.
— Ach, dzień dobry najdroższa — zawołała idąc na spotkanie księżnéj i ściskając jéj ręce z takiém wylaniem serdeczném, jak gdyby witała siostrę rodzoną.
Księżna odpowiedziała wdzięczném przymileniem.
— To dwie przyjaciółki serdeczne — rzekł Rastignac do siebie. — Będę więc miał odtąd dwie protektorki, obie muszą miéć upodobania jednakie, a więc i ta zajmie się mym losem.
— Jakiéjże to szczęśliwéj myśli zawdzięczam twą obecność, najdroższa Antonino? — zapytała pani de Beauséant.
— Widziałam właśnie, jak pan d’Adjuda-Pinto wchodził do pana de Rochefide i sądziłam, żeś ty sama jedna.
Pani de Beauséant nie zagryzła ust ani się zarumieniła, oczy jéj spoglądały tak jak i przedtém, a czoło zdawało się wyjaśniać, gdy księżna wymawiała złowrogie wyrazy.
— Gdybym wiedziała, żeś zajęta... — dodała księżna zwracając się ku Eugieniuszowi.
— To pan de Rastignac, jeden z mych kuzynów — rzekła wice-hrabina. — Czy nie masz wiadomości o jenerale de Montriveau? Sérizy mówiła mi wczoraj, że go wcale nie widać, czy nie był dziś u ciebie?
Powiadano, że pan de Montriveau opuścił księżnę, która była w nim szalenie rozkochana; to téż zapytanie przyjaciółki ukłóło ją w serce i odparła zarumieniona:
— Wczoraj był w pałacu Elizejskim.
— Z obowiązku służbowego — dorzuciła pani de Beauséant.
— Musisz już wiedziéć, Klaro — odparła księżna ze wzrokiem błyszczącym złośliwością — że jutro wyjdą zapowiedzi pana d’Adjuda-Pinto i panny Rochefide.
Był-to cios zbyt gwałtowny, wice-hrabina zbladła i zaśmiała się.
— To plotka, którą się głupcy bawią — odparła. — Czyżby pan d’Adjuda rzucił Rochefidom jedno z najpiękniejszych imion Portugalii? Przecież Rochefidowie to taka świeża szlachta!
— Ale Berta będzie miała, jak mówią, dwieście tysięcy liwrów dochodu.
— Pan d’Adjuda zbyt jest bogaty, aby się miał bawić w podobne rachuby.
— Ależ, moja droga, panna de Rochefide jest zachwycająca.
— A!
— Wreszcie markiz zaproszony dziś do nich na obiad, warunki już są ułożone. Dziwi mię niezmiernie, że ty wiesz o tém tak mało.
— Jakież to głupstwo popełniłeś pan dzisiaj panie de Rastignac? — zapytała pani de Beauséant. — To biedne dziecko tak niedawno znalazło się na świecie, że nic a nic nie rozumie, co my mówimy, najdroższa Antonino. Odłóżmy ten przedmiot do jutra, zrób to dla niego. Jutro, widzisz, cała ta sprawa będzie już miała charakter urzędowy, i ty będziesz mogła głosić napewno.
Księżna zwróciła na Eugieniusza wzrok wyzywający, co-to ogarnia człowieka od nóg do głowy, spłaszcza go i zniża do wartości zera.
— Bezwiednie wbiłem sztylet w serce pani de Restaud. Uczyniłem to bezwiednie i w tém leży błąd mój cały — rzekł student, który miał dosyć sprytu, by odkryć krwawe przycinki obydwóch kobiet, ukryte pod zasłoną czułych słówek. — Można się nawet obawiać człowieka, który z całą świadomością ból nam zadaje, ale ten, co uderza nie wiedząc nawet, czy rani głęboko, uchodzi za głupca niezręcznego, który nie umie korzystać ze sposobności i zasługuje na pogardę.
Pani de Beauséant rzuciła na studenta spojrzenie powłóczyste, którém dusze wzniosłe umieją wyrażać wdzięczność połączoną z godnością.
W spojrzeniu tém był balsam na serce studenta, zranione wzrokiem taksatora, jakim go księżna zmierzyła.
— Proszę sobie wyobrazić — ciągnął daléj Eugieniusz — że udało mi się właśnie zdobyć przychylność hrabiego de Restaud; gdyż — rzekł, zwracając się do księżnéj, a ton jego mowy był pokorny i złośliwy zarazem — trzeba pani wiedziéć, że ze mnie tylko mizerny student, opuszczony, biedny bardzo...
— Nie mów pan tego, panie de Rastignac. My kobiety nie przyjmujemy tego, czego nikt nie chce.
— Cóż robić! — zawołał Eugieniusz — liczę dopiéro lat dwadzieścia dwa i muszę znosić przykrości właściwe memu wiekowi. Przytém spowiadam się przed paniami, a przyjemnie uklęknąć przy tak pięknym konfesyonale; zgrzeszywszy przy jednym pośpieszamy do drugiego, by tam wyznać swą winę.
Księżna przybrała oziębłą powagę, słuchając téj mowy niereligijnéj; chciała okazać, że znajduje ją niewłaściwą, i rzekła do wice-hrabiny:
— Pan de Rastignac przybywa pewnie...
Pani de Beauséant zaczęła się śmiać szczerze i z kuzyna swego i z księżnéj.
— Przybywa, moja droga, starać się o nauczycielkę, co-by się podjęła nauczyć go dobrego tonu.
— Pani — rzekł Eugieniusz do księżnéj — cóż dziwnego, że chcemy zgłębić to, co was zachwyca? (Jednak — rzekł w duchu — zdaje mi się, że niemądrze jakoś do nich przemawiam).
— Ależ pani de Restaud jest, zdaje mi się, uczennicą pana de Trailles — rzekła księżna.
— Ja-m nic o tém nie wiedział — odparł student — i dlatego nierozważnie znalazłem się między niemi. Potrafiłem jednak porozumiéć się z mężem i widziałem, że żona będzie mię znosić przez czas pewien; ale przyszło mi do głowy przyznać się, że znam pewnego jegomości, który w moich oczach wyszedł z ich domu tajemnemi schodami, ucałowawszy poprzednio hrabinę w głębi ciemnego korytarza.
— Cóż to za jeden? — zapytały obie kobiety.
— Jest-to pewien starzec z przedmieścia Saint-Marceau, wydatkujący tak jak i ja, nieborak, tylko dwa luidory na miesiąc. Biedak ten, z którego wszyscy się śmieją, nazywa się ojciec Goriot.
— Ach, jakież z pana dziecko! — zawołała pani de Beauséant — wszakże Goriot — to panieńskie nazwisko hrabiny de Restaud.
— Ona jest córką fabrykanta makaronu — dorzuciła księżna. — Może pamiętasz, Klaro? wszak osóbka ta prezentowała się u dworu jednego dnia z jakąś córką pasztetnika. Król zaczął się śmiać i powiedział po łacinie jakiś dowcip o mące. Powiedział, że to są ludzie, ach, jakże on ich nazwał? ludzie...
— Ejusdem farinae — podchwycił Eugieniusz.
— Tak, tak — rzekła księżna.
— Ach! więc to jéj ojciec — zawołał student przerażony.
— Ależ tak; nieborak ma dwie córki, które kocha nad życie, jakkolwiek obie zaparły się go prawie zupełnie.
— Wszak druga wyszła zdaje się za mąż za jakiegoś bankiera o niemieckiém nazwisku, za jakiegoś barona de Nucingen? — rzekła wicehrabina, spoglądając na panią de Langeais. — Zdaje się, że się ona nazywa Delfina. Czy nie będzie to tylko ta blondynka, która ma boczną lożę w Operze i bywa w teatrze Komicznym, gdzie zawsze śmieje się bardzo głośno, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
Księżna uśmiechnęła się: — Prawdziwie podziwiam cię, najdroższa. Z jakiéj przyczyny zajmujesz się tak bardzo temi ludźmi? Tylko szalenie rozkochany Restaud odważył się opylić mąką panny Anastazyi. I nic na tém nie zyskał! Anastazya wpadła w ręce pana de Trailles, który ją zgubi.
— Obie zaparły się ojca — powtarzał Eugieniusz.
— A tak, ojca, ojca własnego — odrzekła wicehrabina — dobrego ojca, który, jak mówią, wyzuł się ze wszystkiego, zachowując dla siebie tylko od ośmiu do dziesięciu tysięcy liwrów dochodu, a każdéj z nich dał pięćset czy sześćset tysięcy franków, byle tylko wydać je dobrze za mąż i zapewnić im przyszłość szczęśliwą. I spodziewał się, że obie córki pozostaną dla niego córkami; sądził, że wydawszy je za mąż, podwoi swe własne życie, że znajdzie zawsze dwa domy, gdzie uwielbiać i pieścić go będą. Po upływie dwóch lat zięciowie wygnali go ze swego towarzystwa, jak ostatniego nędzarza...
Łzy zakręciły się w oczach Eugieniusza, który tak niedawno orzeźwił się pod wpływem czystych i świętych uczuć rodzinnych i nie mógł jeszcze utracić wiary młodzieńczéj, bo pierwszy dzień przepędzał na placu boju cywilizacyi paryskiéj. Prawdziwe uczucie udziela się z taką siłą, że przez chwil kilka wszystko troje spoglądali na siebie w milczeniu.
— O, mój Boże! — rzekła pani de Langeais — nie przeczę, że to się wydaje okropném; jednak rzeczy podobne dzieją się codzień przed naszemi oczyma. Jakiż powód w tém leży? Powiedz, najdroższa, czyś ty kiedy pomyślała, co to znaczy zięć? Zięć to znaczy człowiek, dla którego ty albo ja wychowamy kiedyś miluchną istotkę, połączoną z nami tysiącem węzłów, która przez lat siedemnaście będzie szczęściem rodziny, jéj duchem białym, rzekłby Lamartine, a w końcu stanie się jéj zakałą. Człowiek, który zabierze nam tę istotę, pochwyci wnet jéj miłość niby topór ostry i zada ból sercu naszego anioła, wycinając wszystkie uczucia, które go z rodziną łączyły. Córka, która wczoraj wszystkiém dla nas była i dla któréj my wszystkiém byliśmy, stanie się jutro nieprzyjaciółką naszą. Czyż nie patrzymy codzień na tę tragiedyą? Tu synowa dokucza jak może teściowi, który wszystko poświęca dla syna, tam zięć wygania świekrę za drzwi. I pytają, co dziś jest tragicznego w naszém społeczeństwie? Ależ sam dramat zięcia jest przerażający, że już nie wspomnę o małżeństwach naszych, które stały się czémś bardzo niezabawném. Pojmuję doskonale, co się przytafiło owemu staremu fabrykantowi makaronu. Przypominam coś sobie, że ten Foriot...
— Goriot — proszę pani.
— Tak jest, ten Moriot był podczas rewolucyi naczelnikiem sekcyi. Umiał on skorzystać ze sławnego głodu i zrobił początek majątku, biorąc za mąkę dziesięć razy drożéj, niż sam zapłacił. Miał jéj, ile tylko zapragnął. Rządca méj babki sprzedał mu niezmierną ilość mąki. Ten Goriot musiał, jak wszyscy owi ludzie, dzielić się z Komitetem dobra publicznego. Pamiętam, iż rządca zaręczał méj babce, że może przebywać bezpiecznie w Grandvilliers, gdyż posiadany zapas zboża był dla niéj doskonałą kartą ochronną. Otóż ten Loriot, który sprzedawał zboże ścinaczom głów, podlega jednéj tylko namiętności. Powiadają, że ubóstwia swe córki. Dla starszéj usłał gniazdo wysoko w domu de Restaud, a drugą połączył z baronem de Nucingen, bogatym bankierem, który uchodzi za rojalistę. Pojmiecie państwo, że za czasów cesarstwa obaj zięciowie znosili u siebie starego przedstawiciela dziewięćdziesiątego trzeciego roku, uchodziło to jakoś przy Bonapartem. Ale po powrocie Burbonów poczciwiec nasz zaczął krępować bardzo pana de Restaud, a bardziéj jeszcze pana barona. Być może, że córki nie przestały kochać ojca, to téż chciały tak zrobić, żeby i wilk był syty i koza cała; chciały dogodzić i ojcu i mężom; przyjmowały Goriot’a, gdy nie było nikogo więcéj, i składały to na karb czułości. „Przychodź, ojczulku, najlepiéj nam będzie, gdy będziemy sami“ i t. d. Co do mnie, moja droga, zdaje mi się, że prawdziwe uczucie umie widziéć i pojmować: musiało się więc krwawić serce biednego przedstawiciela dziewięćdziesiątego trzeciego roku. Widział, że się córki rumienią za niego, że one kochają mężów, a on zięciom zawadza. Trzeba się było poświęcić. I nieborak poświęcił się, gdyż był ojcem; skazał się na dobrowolne wygnanie. Widząc zadowolnienie córek, pojął, że dobrze zrobił. I ojciec i dzieci byli spólnikami téj małéj zbrodni. Wszędzie się to spotyka. Czyż taki ojciec Doriot nie wyglądałby jak plama dziegciowa w salonach swych córek? Nudziłby się i czułby, że nie jest na właściwém miejscu. To co spotkało owego ojca, może téż spotkać każdą piękną kobietę ze strony najukochańszego człowieka; niech tylko znudzi go swą miłością, a porzuci ją natychmiast i gotów będzie popełnić czyn nikczemny, byle tylko uciec od niéj. Wszystkie uczucia podlegają temu prawu. Serce nasze, to skarbnica, wypróżnijmy je odrazu, i otośmy zrujnowani. Nie przebaczamy uczuciu, co się odrazu wylało, jak nie przebaczamy również człowiekowi, który ani grosza nie posiada. Ojciec ów nie miał już nic do dania. Przez lat dwadzieścia nie żałował uczucia, miłości, a z majątku wyzuł się odrazu. Cytryna była dostatecznie wyciśnięta i córki wyrzuciły szczątki na ulicę.
— Świat jest nikczemny — rzekła wicehrabina. Skubała szal ze spuszczonemi oczyma, gdyż była do żywego dotknięta słowami, które pani de Langeais do niéj zastosowała, opowiadając historyą Goriot’a.
— Nikczemny? Nie — odparła księżna — idzie tylko zwykłym trybem. Mówię ci o nim w ten sposób, bo chcę przekonać, że znam go doskonale. Zresztą myślę tak jak ty — rzekła, ściskając ręce wicehrabiny. — Świat kałużą, starajmy się więc trzymać na miejscu najbardziéj wyniosłém. — Wstała i złożyła pocałunek na czole pani de Beauséant: — Dziwnie piękną jesteś w téj chwili, najdroższa — wyrzekła. — Masz niewypowiedzianie piękne rumieńce.
Poczém spojrzała na kuzyna wicehrabiny, skinęła zlekka głową i wyszła.
— Ojciec Goriot jest wzniosły! — zawołał Eugieniusz, przypominając sobie w téj chwili, jak starzec gniótł wśród nocy półmisek srebrny.
Pani de Beauséant wpadła w zadumę i nie słyszała słów jego.
Chwil kilka upłynęło w milczeniu, biedny student wpadł w dziwne jakieś otrętwienie i nie śmiał ani odejść, ani pozostać, ani przemówić.
— Świat jest nikczemny i zły — rzekła wreszcie wicehrabina. — Niech tylko nieszczęście jakie spadnie na nas, oto wnet znajdzie się przyjaciel, który pośpiesza oznajmić o tém i rozrywa serce ostrzem sztyletu, każąc tymczasem podziwiać rękojeść. I tu już jest sarkazm, pośmiewisko. Ach! ja bronić się będę. Podniosła głowę, jak prawdziwie wielka pani, a dumne jéj oczy rzucały błyskawice. Ach! — zawołała, spostrzegłszy Eugieniusza — pan tu jesteś!
— Jeszcze — rzekł student żałośnie.
— A więc, panie de Rastignac, postępuj pan ze światem tak, jak na to zasługuje. Chcesz pan dorobić się przyszłości — ja ci dopomogę. Przekonasz się pan, jak głęboko sięga zepsucie kobiety i zmierzysz cały ogrom nędznéj próżności ludzkiéj. Ja-m tak pilnie czytała w téj księdze świata, a jednak znalazły się stronice, których nie znałam jeszcze. Teraz wiem już wszystko. Im chłodniéj będziesz pan rachował, tém daléj zajdziesz. Kto bije bez litości, tego wszyscy się boją. Niech mężczyźni i kobiety będą w oczach pana końmi pocztowemi, które mogą sobie padać na każdéj stacyi, bylebyś pan doścignął szczytu swych pragnień. Pojmujesz pan sam, że nie będziesz tu nic znaczył, jeżeli nie zasłużysz sobie na współczucie kobiety młodéj, bogatéj i wykwintnéj. Jeżeli zaś obudzi się w panu uczucie prawdziwe, to ukrywaj je jak skarb jaki, żeby nikt się go nie domyślił, inaczéj byłbyś zgubiony. Nie mógłbyś być katem i zostałbyś sam ofiarą. Jeżeli pokochasz pan kiedy, strzeż dobrze swéj tajemnicy! nie zdradzaj jéj, zanim nie będziesz dobrze wiedział, przed kim otworzyć masz serce. Ucz się pan nie ufać światu, bo tylko takim sposobem zabezpieczysz owę nie istniejącą jeszcze miłość. Posłuchaj mię, Miguel... (Nie uważała, że tak naiwnie zamienia imię). Jest coś okropniejszego jeszcze, niż opuszczenie ojca przez obie córki, które życzą mu śmierci; to współzawodnictwo dwóch sióstr. Restaud pochodzi z dobréj rodziny, więc i żona jego została przyjęta do towarzystwa i przedstawiła się u dworu; ale jéj siostra, bogata i piękna pani Delfina de Nucingen żona kapitalisty, umiera z żalu. Zazdrość ją pożera i nieprzebytą zaporą oddziela ją od siostry; Anastazya przestaje być siostrą dla niéj, i obie kobiety wyrzekają się jedna drugiéj tak samo, jak wyrzekły się ojca. O! pani de Nucingen wypiłaby wszystko błoto, jakie się znajduje od ulicy Saint-Lazare aż do ulicy Grenelle, byle za tę cenę wejść do mego salonu. Zdawało się jéj, że de Marsay doprowadzi ją do celu, stała się więc jego niewolnicą i nudzi go i dręczy nieustannie. Ale de Marsay nie dba o nią. Otóż pan możesz ją wprowadzić do mego domu, a ręczę, że będzie cię ubóstwiała, że staniesz się odtąd jéj Benjaminem. Pokochaj ją pan, jeżeli będziesz mógł, jeżeli zaś nie, to posługuj się przynajmniej jéj osobą. Może być u mnie raz lub dwa razy na wielkiém zebraniu wieczorném, gdy będzie tłum gości, ale zrana nigdy jéj nie przyjmę. Przywitam ją, to jéj wystarczy. Pan zamknąłeś sobie dom hrabiny, wymówiwszy imię ojca Goriot. Tak, mój drogi, nigdy już nie zastaniesz pan hrabiny de Restaud, choćbyś dwadzieścia razy chodził do niéj. Raz-nazawsze zakazano tam wpuszczać pana. Niech-że teraz ojciec Goriot wprowadzi pana do Delfiny de Nucingen. Piękna baronowa będzie dla pana dobrym szyldem. Dosyć, byś został wybranym przez nią, to i inne będą przepadać za panem. I rywalki i przyjaciołki najserdeczniejsze zechcą odbić jéj zdobycz. Niektóre kobiety przywiązują się do człowieka wybranego już przez inną, tak jak biedne mieszczki ubierają się w nasze kapelusze w mniemaniu, że z niemi przyswoją sobie nasze maniery. Zdobędziesz pan sobie powodzenie, a w Paryżu powodzenie wszystko znaczy, to klucz potęgi. Jeżeli kobiety osądzą, żeś pan wykształcony i utalentowany, to i mężczyźni podzielą ich zdanie, a od pana zależéć będzie, żeby się to przekonanie utrzymało. Potém możesz pan żądać wszystkiego, każda droga dla niego otwarta. I wtedy-to poznasz pan, że świat jest gromadą głupców i oszustów, ale sam nie wchodź ani pomiędzy tych ani pomiędzy owych. Ja daję panu swoje imię jako nić Aryadny, która poprowadzi cię przez ten labirynt. Nie narażaj pan mego imienia — rzekła, wyciągając szyję i rzucając na studenta wejrzenie królowéj — i oddaj mi je nieskalaném. Teraz idź pan i zostaw mię samą. I my kobiety musimy téż czasem staczać bitwy.
— Może będziesz pani potrzebowała człowieka dobréj woli, który bez wahania przyłożyłby lont do miny prochowéj? — przerwał Eugieniusz.
— A gdyby? — spytała wicehrabina.
Eugieniusz uderzył się w piersi, odpowiedział uśmiechem na uśmiech kuzynki i wyszedł.
Była piąta po południu; Eugieniusz był głodny i niepokoił się myślą, że może spóźnić się na obiad. Dzięki téj obawie ocenił, co to za szczęście przebywać szybko w powozie ulice Paryża. Pod wpływem tego czysto machinalnego zadowolnienia, oddał się cały prądowi swych myśli. Młodzieniec w jego wieku, dotknięty pogardą, unosi się, szaleje, wygraża pięścią całemu społeczeństwu i chciałby się zemścić i wątpi o sobie. Rastignac’a przytłaczał w téj chwili ciężar słów okrutnych: „Zamknąłeś przed sobą dom hrabiny“.
— Pójdę! — zawołał — a jeżeli pani de Beauséant prawdę powiedziała, jeżeli tam zakazano mnie wpuszczać... to ja... Pani de Restaud spotka mię na wszystkich znanych jéj salonach. Wyuczę się robić bronią, strzelać z pistoletu i zabiję jéj Maksyma!
A pieniądze! wołało sumienie, zkąd weźmiesz pieniędzy? I oto przepych roztoczony w domu hrabiny błysnął mu nagle przed oczyma. Panna Goriot z domu musiała się kochać w zbytku, w pozłocie, w kosztownych przedmiotach rzucających się w oczy w niesmacznym przepychu dorobkowicza, w rozrzutności otaczającéj kobietę lekkich obyczajów. Zjawisko to było olśniewające, a jednak rozprysło się bez śladu przed wspaniałym pałacem pani de Beauséant. Wyobraźnia Eugieniusza uniesiona w wysokie sfery towarzystwa paryzkiego, rzuciła mu w serce posiew złych myśli, rozszerzyła głowę i sumienie. I spojrzał na świat trzeźwém okiem: zobaczył, że prawo i moralność bezsilne są wobec bogaczy, że bogactwo stanowi ultima ratio mundi. Vautrin ma słuszność, powiedział, bogactwo jest cnotą.
Znalazłszy się na ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, pobiegł szybko do swego mieszkania i wyniósł woźnicy dziesięć franków. W obmierzłéj sali jadalnéj znalazł już wszystkich osiemnastu stołowników zajadających jak zwierzęta przy drabinie stajennéj. Obraz téj nędzy i widok brudnéj sali wydały mu się teraz czémś niewypowiedzianie wstrętném. Przeskok z jednéj krańcowości do drugiéj był tak gwałtowny, że w sercu studenta uczucie ambicyi zaczęło się rozrastać nad miarę. Z jednéj strony jaśniały świeże i wdzięczne obrazy towarzystwa najwykwintniejszego, oprawne w cuda sztuki i zbytku, o postaciach młodych i żywych, o głowach tchnących namiętnością i poezyą: z drugiéj były płótna złowrogie i poszarpane, wystawiające twarze, na których pozostał już tylko nagi mechanizm namiętności. Rastignac przywiódł sobie na myśl ponętne obietnice pani de Beauséant i wskazówki, których mu udzieliła, uniesiona gniewem kobiety opuszczonéj; teraz wobec nędzy lepiéj zrozumiał jéj słowa. Postanowił sobie otworzyć dwie równoległe drogi do szczęścia wiodące, oprzéć się zarazem na nauce i miłości, stać się doktorem uczonym i modnym salonowcem. O jakże był jeszcze dziecinny! Nie wiedział, że to są właśnie dwie linie, które nigdy zejść się nie mogą.
— Cóżeś-to tak posępny, panie markizie? — zapytał Vautrin, rzucając na niego owo spojrzenie, którém zdawał się przenikać najskrytsze tajemnice serca ludzkiego.
— Nie jestem usposobiony znosić żartów tych, którzy nazywają mię panem markizem — odparł Eugieniusz. — Chcąc tu być rzeczywistym markizem, trzeba miéć sto tysięcy liwrów dochodu, a my mieszkańcy gospody Vauquer nie liczymy się wcale do ulubieńców fortuny.
Vautrin rzucił na Rastignac’a spojrzenie ojcowskie i lekceważące zarazem, które zdawało się mówić: Bębnie jakiś! nie wystarczyłbyś mi nawet na jeden kąsek! Poczém dodał głośno: — Jesteś pan w złym humorze dlatego, że może ci się nie powiodło z piękną hrabiną de Restaud?
— Ona zamknęła przede mną drzwi za to, żem powiedział, iż ojciec jéj zasiada z nami do jednego stołu — zawołał Rastignac.
Wszyscy goście spojrzeli po sobie. Ojciec Goriot spuścił oczy i odwrócił głowę ocierając łzy.
— Zaprószyłeś mi pan oko tabaką — rzekł do sąsiada.
— Kto sprobuje dokuczać ojcu Goriot, ten od dzisiejszego dnia będzie miał ze mną do czynienia — wyrzekł Eugieniusz, zwracając się do sąsiada starego fabrykanta makaronu. Ojciec Goriot wart więcéj od nas wszystkich. Nie mówię tego do pań — dodał zwracając się ku pannie Taillefer. — Zdanie to było stanowcze, Eugieniusz wyrzekł je takim głosem, że wszyscy obecni zamilkli. Vautrin tylko rzekł drwiąco: — Kto bierze ojca Goriot na swój rachunek i chce zostać jego redaktorem odpowiedzialnym, ten powinien umiéć dobrze się obchodzić ze szpadą i z pistoletem.
— Ja téż postaram się o to — rzekł Eugieniusz.
— Czyś pan rozpoczął dziś kampanią?
— Być może — odparł Eugieniusz. — Lecz nie jestem obowiązany zdawać nikomu sprawy z mych czynności, bo sam nie staram się zbadać, co inni robią po nocy.
Vautrin spojrzał na niego z-ukosa:
— Mój mały, jeżeli chcesz ocenić maryonetki należycie, to wejdź zupełnie do budy, a nie poprzestawaj na zaglądaniu przez dziury pokrycia. Dość téj gawędy — dodał — widząc, że się Eugieniusz burzyć zaczyna. Pogadamy jeszcze z sobą, jeżeli tylko pan zechcesz.
Obiad przechodził w milczeniu ponurém. Usłyszawszy słowa studenta, ojciec Goriot, pogrążył się cały w boleści i nie pojmował nawet tego, że usposobienie ogólne zmieniło się na jego korzyść, gdyż młodzieniec zdolny odeprzéć prześladowanie wystąpił w jego obronie.
— Czyżby pan Goriot był rzeczywiście ojcem jakiéjś hrabiny? — spytała z-cicha pani Vauquer.
— I hrabiny i baronowéj — odrzekł Rastignac.
— To nic dziwnego — rzekł Bianchon do Rastignac’a — ja macałem już jego głowę i znalazłem na niéj jednę tylko wyniosłość: guz ojcowstwa; z niego będzie ojciec wiekuisty.
Eugieniusz nie zaśmiał się z żartu Bianchona, był dzisiaj w zbyt poważném usposobieniu. Chciał korzystać z rad pani de Beauséant, a nie wiedział, gdzie i jak miał dostać pieniędzy. Zaniepokoił się patrząc na stepy i lasy tego świata, co rozściełały się przed jego okiem, takie puste a jednak takie pełne zarazem. Po obiedzie wszyscy się rozeszli, zostawiając go w sali jadalnéj.
— Więc pan widziałeś mą córkę? — spytał Goriot głosem wzruszonym.
Eugieniusz obudził się z zadumy i pochwycił rękę poczciwca, patrząc nań z nieokreśloném jakiémś rozczuleniem.
— Godny i uczciwy człowiek z pana — zawołał. — Pomówimy późniéj o pańskich córkach.
Wstał, nie chcąc słuchać ojca Goriot i odszedł do swego pokoju, gdzie napisał do matki list następującéj treści:
„Matko moja kochana! Czy nie posiadasz jeszcze trzeciéj piersi, żeby mię zasilić? Jestem w takiém położeniu, że mogę prędko dorobić się funduszu. Potrzeba mi tysiąc dwieście franków i muszę je miéć za jakąbądź cenę. Nie mów ojcu o mojéj prośbie; onby się sprzeciwiał, a mnie pozostawałoby chyba zastrzelić się z rozpaczy, gdybym nie dostał tych pieniędzy. Bliższe szczegóły opowiem przy widzeniu się, bo trzebaby zapisać całe tomy, chcąc ci wyjaśnić obecne moje położenie. Nie przegrałem nic, dobra moja matko, nic nie winienem, ale musisz mi dostać tę sumę, jeżeli dbasz o zachowanie życia, któreś mi dała. Powiem ci tylko, że bywam u wice-hrabiny de Beauséant, która przyrzekła mi swą opiekę. Muszę bywać w świecie, a nie mam za co kupić czystych rękawiczek. Potrafię żyć o chlebie i wodzie, będę pościł w potrzebie, ale nie mogę obejść się bez narzędzi, któremi uprawia się tutejsza winnica. Chwila obecna rozstrzyga, czy mam pójść drogą obraną, czy pozostać w błocie.
„Nie obce mi są nadzieje, któreście we mnie położyli i pragnę ziścić je jak najprędzéj. Dobra mateczko, sprzedaj jeden z swych dawnych klejnotów, ja ci go wkrótce odkupię. Znam dobrze położenie rodziny naszéj i umiem ocenić całą doniosłość podobnéj ofiary; powinnaś mi téż wierzyć, że nie wymagam jéj bez potrzeby, bo chyba byłbym potworem. Chciéj widziéć w méj prośbie krzyk nieprzepartéj konieczności. Cała nasza przyszłość zależy od téj zapomogi, bez któréj nie mogę rozpocząć kampanii, a życie w Paryżu jest walką wiekuistą. Gdyby nie było innego sposobu dostania pieniędzy, to powiedz ciotce, niech sprzeda swe koronki, a ja przyślę jéj późniéj jeszcze piękniejsze“ i t. d.
Napisał do obydwóch sióstr prosząc, by mu ofiarowały zaoszczędzone pieniądze. Przekonany był, że siostry poniosą tę ofiarę z radością, lecz nie chciał, by inni członkowie rodziny wiedzieli coś o tém; odwołał się więc do ich delikatności, potrącając przytém struny honoru, które w młodém sercu najmocniéj są napięte i dźwięczą najsilniéj. Po napisaniu tych listów ogarnęło go jednak wzruszenie mimowolne: zawahał się i zadrżał. Młody zapaleniec znał szlachetność niepokalaną tych dusz zagrzebanych w samotności, wiedział, że prośbą swą przyczyni siostrom niemało troski i niemało radości; przeczuwał, że w swéj ustroni obie będą rozmawiały z niewysłowioną przyjemnością o bracie ukochanym.
Sumienie Eugieniusza powstało promienne i ukazało mu obie siostry rachujące w tajemnicy skarb swój drobny; widział je, jak powodowane gieniuszem przebiegłym młodych dziewcząt, posyłały pieniądze incognito, dopuszczając się raz pierwszy kłamstwa, które miało w sobie coś wzniosłego.
— Serce siostry, to dyament najczystszy, to otchłań czułości — rzekł Eugieniusz i zawstydził się tego, co napisał. — Jakaż to potęga leży w ich modłach, jak czystym lotem dusze ich wznoszą się ku niebu! Czyliż siostry takie nie poświęciłyby się same z rozkoszą? Ach! jakaż boleść napełniłaby serce matki, gdyby nie mogła wysłać żądanéj sumy! I takie-to uczucia czyste, takie ofiary straszliwe miały mu służyć za stopnie, po których zamierzał dojść do Delfiny de Nucingen...
Kilka łez wymknęło mu się z pod powiek, niby ostatnia szczypta kadzidła, rzucona na święty ołtarz rodzinny. Zaczął chodzić po pokoju miotany wzruszeniem rozpaczliwém. Ojciec Goriot zobaczył go w tym stanie przeze drzwi nawpół otwarte.
— Co to panu? — zapytał wchodząc do niego.
— Ach, dobry mój sąsiedzie! ja-m nie przestał być synem i bratem, tak jak pan nie przestałeś być ojcem. Słusznie drżysz pan o hrabinę Anastazyą; oddała się ona jakiemuś Maksymowi de Trailles, który przywiedzie ją do zguby.
Ojciec Goriot wyszedł jąkając jakieś słowa, których Eugieniusz nie mógł zrozumiéć. Nazajutrz Rastignac poniósł listy na pocztę. Wahał się do ostatniéj chwili, aż wreszcie cisnął je do skrzynki mówiąc. — Uda się niezawodnie! Słowo to fatalne, słowo gracza lub wodza wielkiego, słowo, które więcéj ludzi gubi, niż zbawia.
Poczekawszy dni kilka, Eugieniusz poszedł do pani de Restaud i nie został przyjęty. Trzy razy powracał i trzy razy znajdował drzwi zamknięte, chociaż wybierał godziny, w których nie mógł się spotkać z hrabią de Trailles. A więc słuszność była po stronie wice-hrabiny. Student nasz przestał studyować prawo. Chodził na kursa po to tylko, by odpowiedziéć na apel, lecz pokazawszy się na chwilę znikał natychmiast. Trzymał się zasady przyjętéj przez większość studentów i odkładał naukę do chwili, gdy się egzamina zbliżać będą. Postanowił zbierać notatki z drugiego i trzeciego kursu, a potém, w ostatniéj chwili, wyuczyć się prawa gruntownie. Tymczasem przez piętnaście swobodnych miesięcy mógł pływać po oceanie Paryża, bawić się w miłość lub zajmować się połowem bogactwa. W ciągu tego tygodnia dwa razy widział panią de Beauséant, do któréj szedł w chwili, gdy powóz markiza d’Adjuda wyjeżdżał za bramę. Sławna ta piękność, znana jako najpoetyczniesza postać na przedmieściu Saint-Germain, odniosła jeszcze kilkodniowe zwycięztwo i powstrzymała na czas jakiś małżeństwo panny de Rochefide i markiza d’Adjuda-Pinto. Lecz zagrożona utratą szczęścia była ostatniemi czasy bardziéj namiętna niż zwykle i przyśpieszyła znowu ostateczną katastrofę.
Markiz d’Adjuda i Rochefidowie uważali tę sprzeczkę i zgodę jako okoliczność bardzo pomyślną, spodziewali się bowiem, że pani de Beauséant oswoi się tymczasem z myślą o małżeństwie i wyrzecze się dni szczęśliwych, poświęcając je przyszłości przewidzianéj w życiu mężczyzny. Pomimo najuroczystszych obietnic, ponawianych codziennie, pan d’Adjuda grał komedyą a wice-hrabina chętnie pozwalała się oszukiwać. „Woli staczać się po schodach, niż odważnie oknem wyskoczyć,“ powiadała o niéj najlepsza przyjaciółka, księżna Langeais.
Pomimo to wszystko ostatnie połyski jaśniały dość długo i wice-hrabina bawiła w Paryżu, otaczając opieką młodego krewniaka, ku któremu powzięła zabobonne jakieś przywiązanie. Eugieniusz okazał jéj przyjaźń i uczucie w takiéj chwili, kiedy kobieta w nikim nie widzi litości szczeréj, współczucia prawdziwego. Jeżeli słyszy słówko miodowe, to przekonana jest, że zawdzięcza je tylko wyrachowaniu.
Eugieniusz chciał dobrze poznać grunt, nim się zdecydował wylądować w domu de Nucingen, zaczął więc badać przeszłość ojca Goriot i zebrał wskazówki, które mniéj więcéj w ten sposób streścić się dadzą. Jan Joachim Goriot był przed rewolucyą prostym robotnikiem w fabryce makaronu. Zręczny, oszczędny i przedsiębierczy, został następcą swego pana, który padł ofiarą pierwszego rozruchu w roku 1789. Goriot założył swą fabrykę przy ulicy de la Jussienne, w bliskości rynku zbożowego i miał tyle zdrowego rozumu, że przyjął urząd naczelnika sekcyi, przez co zyskał dla swego handlu protekcyą osób najbardziéj wpływowych w groźnym owym czasie.
Źródłem bogactwa stał się dla niego ów głód prawdziwy czy zmyślony, wskutek którego cena zboża podniosła się okrutnie w Paryżu. Naród zabijał się u drzwi piekarzy, a wybrani szli sobie swobodnie kupować makaron włoski u kupców korzennych. W owym roku obywatel Goriot zebrał kapitały i mógł późniéj prowadzić handel z wyższością człowieka posiadającego niezmierną moc pieniędzy. Stało się z nim to, co się dziać zwykło z ludźmi nie posiadającemi żadnych szczególnych zdolności: mierność go zbawiła. Przytém nie wiedziano nic o jego funduszach, aż dopóki nie minął czas groźny dla bogaczy, i nikt mu nie zazdrościł, sądząc, że handel zbożowy pochłonął wszystkie jego myśli. Bo téż Goriot nie miał równego sobie znawcy, gdy trzeba było ocenić gatunek i pochodzenie ziarna, mąki lub otrąb, gdy trzeba było przechować zboże przez czas długi, przewidziéć cenę, przepowiedziéć zbiór obfity lub nieurodzaj albo wreszcie zakupić zboże za bezcen raz w Sycylii to znów aż na Ukrainie. Można go było prawie wziąć za ministra stanu, widząc jak śmiało prowadził swe sprawy, jak jasno tłómaczył prawa przywozu i wywozu zboża, jak dalece zgłębiał ducha tych praw i pojął ich wady. Cierpliwy, czynny i energiczny, wytrwały a skory w działaniu, posiadał wzrok orli, uprzedzał i przewidywał wszystko, wszystko wiedział i wszystko ukryć potrafił: jedném słowem z pojęcia był dyplomatą, a z wykonania żołnierzem. Takim to był Goriot w głębi ciemnego swojego sklepiku, w którym przepędzał nawet chwile swobodne, stojąc w progu z ramieniem wspartém o uszak; lecz wyszedłszy za próg ulubiony, wychyliwszy się za obręb swojéj specyalności, człowiek ten stawał się znowu niepojętnym i gburowatym wyrobnikiem, który nie może zrozumiéć najprostszego dowodzenia, nie pojmuje żadnych rozkoszy duchowych i zasypia w teatrze; słowem przetwarzał się w jednego z owych Dolibanów paryskich, znanych ze swéj głupoty. Ludzie tacy jak Goriot wszyscy są podobni do siebie. Wszyscy prawie kryją w piersi wzniosłe jakieś uczucie. W sercu naszego fabrykanta rozrosły się wyłącznie dwa uczucia, które go całkowicie pochłonęły tak, jak handel zbożowy wyczerpał całą pojętność jego mózgu. Pojąwszy za żonę jednę córkę bogatego fermera z okolic Brie, otoczył ją poszanowaniem religijném i miłością bez granic. Ukochał w niéj istotę słabą, a jednak potężną, piękną a wrażliwą, która była zupełném przeciwieństwem jego samego. Jeżeli w sercu ludzkiém jest jakie uczucie wrodzone, to niezawodnie musi niém być owa duma, którą uczuwamy biorąc w opiekę słabszą istotę. Postawmy obok miłość, to jest owę wdzięczność, którą czyste dusze płacą za swoje szczęście, a zrozumiemy niejednę anomalią moralną.
Po siedmiu leciech szczęścia niezamąconego, Goriot stracił żonę, która zaczynała panować nad nim wszechwładnie po-za sferą uczucia. Kto wie, może pod jéj wpływem obudziłaby się ta natura leniwa, możeby się w niéj rozwinęło jaśniejsze pojęcie o świecie i życiu? Po stracie żony, miłość ojcowska rozrosła się nad miarę w sercu Goriot’a. Uczucie, któremu śmierć weszła w drogę, zwróciło się ku dwóm córkom, i na razie zdawało się, że obie w zupełności na nie zasługują. Goriot pozostał wdowcem i odrzucił najświetniejsze propozycye wszystkich kupców i fermerów, którzy pragnęli mieć go za zięcia. Teść Goriot’a, który sam jeden mógł się poszczycić jego zaufaniem, twierdził, że wdowiec postanowił dochować zmarłéj żonie wierności małżeńskiéj.
Handlarze zboża, niezdolni pojąć tak wzniosłego szaleństwa, nadali Goriot’owi jakiś ośmieszający przydomek. Zdarzyło się raz, że zapijano jakąś ugodę i jeden z handlarzy ośmielił się wymówić ów przydomek w obecności Goriot’a, za co tenże wyciął go pięścią po ramieniu z taką siłą, że nieborak wyleciał na złamanie karku na róg ulicy Oblin. Goriot otaczał swe córki przywiązaniem bez granic, miłością jakąś smętną i tkliwą. Wiedziano o tém powszechnie; raz nawet jakiś konkurent Goriot’a pragnący oddalić go z rynku, bo sam chciał zostać panem kursu, powiedział mu, że Delfina wypadła przed chwilą z powozu. Ojciec blady i drżący opuścił wnet bazar i chorował kilka dni po tym fałszywym alarmie w skutek reakcyi uczuć przeciwnych. Nie dotknął wprawdzie współzawodnika swą pięścią morderczą, lecz wygnał go z bazaru, zmuszając go, aby w krytycznych okolicznościach ogłosił się bankrutem. Rozumie się, że Goriot wychowywał swe córki nierozsądnie. Bogaty był, gdyż dochód jego wynosił przeszło sześćdziesiąt tysięcy liwrów, pomimo to na własne potrzeby nigdy nie wydawał więcéj nad tysiąc dwieście franków, a resztę poświęcał z radością na dogodzenie rozmaitym zachciankom córek. Najpierwsi mistrze udzielali im talentów, które cechują świetne wychowanie, dano im pannę do towarzystwa, która na szczęście miała wiele rozsądku i dobrego gustu. Panny jeździły konno, miały swój powóz, jedném słowem żyły tak, jak gdyby były kochankami starego jakiego bogacza; nie było tak wygórowanego żądania, któregoby ojciec nie spełnił z całą gotowością, a jedna pieszczota wynagradzała go sowicie za wszystkie ofiary. Biedny człowiek! uważał siebie za tak maluczką istotę wobec córek, które aniołami były w jego oczach! Wszystko przyjmował od nich z wdzięcznością, nawet ból, który mu zadawały. Gdy dorosły, mogły wybierać sobie mężów wedle upodobania, gdyż każda dostała w posagu połowę majątku ojcowskiego. Piękna Anastazya zwabiła ku sobie hrabiego de Restaud i porzuciwszy dom ojcowski, dała się unieść skłonnościom arystokratycznym, które ją popchnęły w wysokie sfery społeczne. Delfina lubiła pieniądze, poślubiła więc bankiera Nucingen’a, który pochodził z niemieckiéj rodziny i nosił tytuł barona ś. Państwa Rzymskiego. Goriot pozostał nadal fabrykantem włoskiego makaronu i prowadził handel, do którego przyrósł już całą istotą, lubo zajęcie jego nie podobało się bardzo córkom i zięciom. Przez pięć lat opierał się ich naleganiom, aż wreszcie zgodził się wycofać z handlu kapitał powiększony dochodem z lat ostatnich. Pani Vauquer, do któréj przeniósł się w tym czasie, rachowała mu mniéj więcéj dziesięć tysięcy liwrów dochodu. Rozpacz popchnęła biedaka do znanéj nam gospody, gdyż przekonał się, że obaj zięciowie wzbraniają swym żonom wziąć ojca do siebie a nawet, co gorsza, przyjmować otwarcie jego odwiedziny.
Oto wszystko, co mógł powiedziéć o ojcu Goriot niejaki pan Muret, który nabył po nim handel. Rastignac przekonał się więc, że przypuszczenia księżny de Langeais były sprawiedliwe. W tém miejscu kończy się wstęp do téj głuchéj, lecz przerażającéj tragiedyi paryskiéj.
W pierwszych dniach grudnia Rastignac otrzymał dwa listy: od matki i od starszéj siostry. Spostrzegłszy to pismo tak dobrze znane, zadrżał z radości i trwogi. Dwie cieniuchne ćwiartki papieru miały skazać na śmierć lub życie wszystkie jego nadzieje. Trwoga przejmowała go na myśl, że rodzice żyli w niedostatku i obawiał się, czy nie zażądał od nich ostatniéj kropli krwi, któréj nie odmówiono-by ukochanemu dziecięciu. List matki był następującéj treści:
„Drogie dziecię, posyłam ci to, czego żądasz. Zrób dobry użytek z tych pieniędzy, bo drugi raz nie byłabym w stanie zebrać tak wielkiéj sumy bez wiedzy ojca, nawet gdyby szło o zachowanie ci życia; zresztą kto wie, czyby to nie zakłóciło harmonii naszych stosunków rodzinnych? Chcąc jeszcze raz dostać tyle pieniędzy, musielibyśmy obciążyć majątek długami. Trudno mi wyrokować o twych projektach, bo ich nie znam, zastanawia mię tylko to, że obawiasz się powierzyć je matce. Nie trzeba było pisać całych tomów, dla matki dość jednego słowa, a słowo to wybawiłoby mię z trwożliwéj niepewności. Nie chcę taić, że list twój sprawił na mnie bolesne wrażenie. Synu drogi! co mogło cię skłonić, byś obudził tak wielki niespokój w sercu mojém? Pisząc to do mnie, musiałeś cierpiéć wiele, bo ja-m téż wiele cierpiała czytając wyrazy skreślone twą ręką. Zastanów się, na jaką to wchodzisz drogę? Czyliż życie i szczęście twoje zasadzać się ma na tém, byś wydawał się innym, niż jesteś w rzeczy saméj; czyż potrzeba ci bywać w świecie, skoro to pociąga za sobą wydatki pieniężne, których nie możesz ponosić i stratę czasu, który z korzyścią poświęcić możesz nauce? Zawierz sercu matki, dobry mój Eugieniuszu, i bądź przekonany, że drogi kręte nie wiodą do wielkiego celu. Młody człowiek w twojém położeniu powinien się starać o dwie cnoty: o cierpliwość i rezygnacyą. Nie robię ci wymówek, nie chciałabym najmniejszą goryczą zaprawiać naszéj ofiary. Słowa moje to są słowa matki ufnéj lecz przewidującéj. Ty wiesz, jakie są twe obowiązki, ja zaś wiem, że serce twe jest czyste i zamiary dobre. Bez obawy więc mogę ci powiedziéć: Idź, mój jedyny, idź daléj! Drżę o ciebie, bo matka jestem, lecz każdemu z twych kroków towarzyszyć będą nasze modły i błogosławieństwa. Bądź ostrożny, drogie dziecię. Musisz być rozważnym, jak mąż dojrzały, bo los pięciu istot ukochanych przez ciebie spoczywa na twéj głowie. Tak jest, przyszłość nasza na tobie się opiera, a szczęście twoje jest i naszém szczęściem. Wszyscy błagamy Boga, by cię wspierał w każdém twém przedsięwzięciu. Ciotka Marcillac okazała w tém zdarzeniu dobroć niesłychaną i pojęła nawet odrazu to, coś pisał o rękawiczkach. Przyznała się potém z uśmiechem, że ma słabość dla najstarszego z mych dzieci. Kochaj ją, kochaj, Eugieniuszu! nie chcę mówić co zrobiła dla ciebie, zanim nie dopniesz swych zamiarów; gdybyś się teraz dowiedział, to pieniądze ofiarowane przez nią paliłyby ci ręce. Czy wy pojmujecie, dzieci, co to znaczy zrobić dla kogo ofiarę ze swych pamiątek? Lecz czy jest ofiara taka, któréjby dla was żal było? Ciotka poleciła ucałować cię w czoło i powiedziéć, że chciałaby przesłać ci w tym pocałunku zadatek szczęścia całego. Dobra, poczciwa ciotka napisałaby sama do ciebie, gdyby nie to, że cierpi na reumatyzm w palcach. Ojciec twój ma się dobrze. Urodzaj 1819 roku przechodzi wszelkie oczekiwania. Bywaj mi zdrów, synu drogi, nie wspominam nic o twych siostrach, gdyż Laura pisze do ciebie. Niech dla niéj zostanie przyjemność doniesienia ci o wszystkich drobnych przygodach życia rodzinnego. Oby Bóg dał ci powodzenie we wszystkiém! O tak! powinno ci się powieść, mój Eugieniuszu, gdyż zadałeś mi boleść tak wielką, że nie miałabym siły przenieść jéj powtórnie. Poznałam dopiéro teraz, co to znaczy być biedną, i zapragnęłam, bogactwa, żeby módz oddać je dziecku. Dosyć już, żegnaj mi synu. Nie zostawiaj nas długo bez wiadomości o sobie i przyjm pocałunek, który ci matka posyła.“
Eugieniusz tonął we łzach, czytając list matki. Myślał o ojcu Goriot, który zgniótł srebrny półmisek i sprzedał go, by miéć zaco wykupić weksel swéj córki.
— A twoja matka czyż nie poświęciła również swych klejnotów! mówił sam do siebie. Ciotka twa płakała pewnie sprzedając jednę ze swych relikwij. Jakiémże prawem śmiałbyś przeklinać Anastazyą? Zrobiłeś dla egoizmu przyszłości to, co ona dla ukochanego człowieka zrobiła! Któż wart więcéj: ty czy ona? — Coś mu szarpało wnętrzności i paliło uczuciem nieznośnego gorąca. Chciał się wyrzec świata, postanawiał nie tknąć tych pieniędzy. Uczuł wzniosłe i piękne wyrzuty sumienia, wyrzuty, które ludzie sądzący swych bliźnich tak rzadko biorą w rachubę, a mocą których aniołowie niebiescy rozgrzeszają przestępcę potępionego sądem ziemskim. Rastignac otworzył list siostry tchnący wdziękiem niewinnym i serce jego oświeżyło się trochę:
„List twój przybył w samę porę, drogi bracie. Agata i ja chciałyśmy tyle rozmaitych użytków zrobić z naszych pieniędzy, że w końcu same-śmy nie wiedziały, od czego rozpocząć. Tyś postąpił jak ów służący króla hiszpańskiego, który pobił zegarki swego pana: przywiodłeś nas do zgody. Prawdziwie, ciągle-śmy się spierały o to, które z naszych życzeń powinno być najpierwéj zaspokojone, a nie wpadłyśmy na myśl, że można zrobić z pieniędzy taki użytek, który zaspokoi od razu wszystkie nasze życzenia. Wiesz co, drogi Eugieniuszu, Agata skakała z radości. Jedném słowem byłyśmy jak dwie waryatki przez caluteńki dzień à telles enseignes (to styl ciotki), że mateczka zapytała nas surowo: Co wam dziś jest, moje panny? Zdaje mi się, że byłybyśmy jeszcze bardziéj zadowolnione, gdyby nas troszeczkę połajano. Kobieta musi być bardzo szczęśliwa, gdy cierpi za tego, kogo kocha. Ja tylko pomimo całéj radości wpadałam chwilami w smutek i zadumę. Nigdy chyba nie potrafię być dobrą żoną, bo jestem zbyt rozrzutna. Kupiłam sobie przedtém dwa paski, piękną igiełkę do przekałania dziurek w gorsecie i masę fraszek podobnych, dosyć, że miałam mniéj pieniędzy niż ta wielka Agata, co umie być oszczędną i zbiera dukaty jak sroka jaka. Wyobraź sobie, że miała dwieście franków! A ja, mój drogi, zebrałam tylko pięćdziesiąt talarów. Ale jestem aż nadto ukarana i chciałabym wrzucić swój pasek do studni, bo odtąd nie będę mogła nosić go bez przykrości. Jam cię okradła! Nieoceniona Agata powiedziała mi: Poślijmy mu trzysta pięćdziesiąt franków od obydwóch razem. Lecz nie mogłam wytrzymać, żeby ci prawdy nie powiedziéć. Wiesz, w jaki sposób wypełniłyśmy twoje polecenia? wzięłyśmy nasze sławne pieniądze i wybrałyśmy się sobie na przechadzkę. Dostawszy się na gościniec, pobiegłyśmy bez namysłu do Ruffec, gdzieśmy po prostu oddały całą sumę panu Grimbert’owi, który zawiaduje biurem pocztowém. Wracałyśmy lekkie i swobodne niby dwie jaskółki. Czy to szczęście nas tak unosi? pytała Agata. Powiedziałyśmy sobie tysiąc rzeczy, których ci nie powtórzę, panie Paryżaninie, bo dotyczy ciebie zbyt ściśle. O! drogi bracie, jak my cię kochamy! oto masz w paru słowach to samo, o czém myśmy tak długo mówiły. Tajemnicy nie zdradzimy, bo według słów ciotki, takie małe straszydełka jak my potrafią wszystko zrobić, nawet milczéć w potrzebie. Mateczka i ciotka jeździły potajemnie do Angoulême i żadna nie zdradziła wysokiéj polityki, która kierowała ich wyprawą. Nie obeszło się przedtém bez długich konferencyj, od których i pan baron i my obie zostaliśmy usunięci. W państwie Rastignac’ów wszystkie głowy pełne są ważnych domysłów. Robota około sukni muślinowéj w kwiaty à jour, którą infantki haftują dla Jéj Królewskiéj Mości, postępuje daléj w największéj tajemnicy. Pozostają już tylko dwa bryty do wyhaftowania. Postanowiono ostatecznie, że zamiast muru będzie płot od strony Verteuil. Naród prosty straci na tém, gdyż będzie mniéj owoców i szpalerów, ale za to przybysze z obcych stron będą się mogli cieszyć pięknym widokiem. Na wypadek gdyby domniemany spadkobierca potrzebował chustek do nosa, zawiadamiamy go, że wdowa po Marcillac’u zrobiła pewne odkrycie: kopiąc się w swych skarbach i skrzyniach, znanych pod imieniem Herkulanum i Pompei, wygrzebała nieznaną dotąd sztukę płótna holenderskiego; księżniczki Agata i Laura stają na jego rozkazy z igłami i rękami, które są zwykle trochę za czerwone. Młodzi książęta don Henryk i don Gabryel nie pozbyli się zgubnych swoich nałogów: przeładowują zawsze żołądek winogronowemi powidłami, przyprowadzają siostry do rozpaczy, nie chcą się wcale uczyć, wykręcają gniazda ptasie dla zabawki, sprawiają hałas nieznośny, i wbrew prawom krajowym wycinają gałązki łozy, z których robią sobie laseczki. Nuncyusz papieski, zwany pospolicie księdzem proboszczem, grozi im klątwą, jeżeli dłużéj będą zapominać o świętych kanonach gramatyki, a troszczyć się wyłącznie o prawa bzu wojowniczego. Bywaj mi zdrów, bracie kochany! nie uwierzysz, wiele modlitw za twe szczęście towarzyszy temu listowi, wiele się w nim ukrywa miłości zadowolnionéj. Ach, jakże wiele, wiele rzeczy będziesz miał do opowiadania, skoro znów do nas przybędziesz. Mnie powiesz wszystko: jam przecie najstarsza. Ciotka dała nam do zrozumienia, że ty masz powodzenie w świecie.
„Mówią o jakiéjś kobiecie i nie chcą dodać nic więcéj“.
Ma się rozumiéć, że to tylko w naszéj obecności. Powiedz jednak, Eugieniuszu, gdybyś chciał, mybyśmy mogły obejść się bez chustek, a natomiast poszyć dla ciebie koszule z tego płótna. Odpowiedz mi zaraz na to pytanie. Gdybyś potrzebował prędko koszul pięknych i dobrze poszytych, tobyśmy się wzięły niezwłocznie do roboty. Jeżeli w Paryżu noszą koszule nowym krojem, którego my nie znamy, to przyślij nam jednę na wzór; mianowicie potrzebowałybyśmy formy mankietów. Bądź zdrów raz jeszcze! całuję cię w czoło z lewéj strony, w skroń, która do mnie wyłącznie należy. Zostawiam drugi arkusik dla Agaty, która obiecała, że mego listu czytać nie będzie. Dla większéj pewności jednak nie odejdę od niéj, póki będzie pisała. Kochająca cię siostra
Eugieniuszowi zdawało się, że posiadł świat cały. Przywołał krawca, wypróbował go i zdobył dla siebie. Zobaczywszy pana de Trailles, student zrozumiał dopiéro, jaki-to wpływ krawcy wywierają na życie młodzieży. W tym razie, niestety, nie ma średniéj miary: krawiec bywa albo nieprzyjacielem śmiertelnym albo przyjacielem, którego nam daje faktura. Eugieniusz spotkał w swym krawcu człowieka, który pojął ojcowstwo swego rzemiosła i uważał siebie za łącznik między teraźniejszością a przeszłością młodzieży. Nawzajem student wdzięczny zapewnił mu stałe powodzenie jednym z owych dowcipów, z których miał kiedyś zasłynąć. — Wiadomo mi — mówił — że człowiek ten uszył dwie pary spodni, które przyczyniły się niemało, że posiadacze ich wzięli w posagu kapitał przynoszący dwadzieścia tysięcy liwrów dochodu. Cóż to za szczęście posiadać tysiąc pięćset franków i miéć odzieży tyle, ile się zapragnie. Biedny Południowiec nie wątpił w téj chwili o niczém i szedł na śniadanie z tym nieokreślonym wyrazem twarzy, który cechuje młodzieńca posiadającego choćby maluczki kapitalik. Poczuwszy pieniądze w kieszeni, student wznosi we wnętrzu swéj istoty jakiś filar idealny i silnie opiera się na nim. Od téj chwili zaczyna chodzić pewniéj niż przedtém, znajduje punkt oporu dla swéj dźwigni, spogląda śmiało i prosto, we wszystkich jego poruszeniach zręczność się przebija; wczoraj pokorny i nieśmiały byłby się pozwolił potrącać każdemu; dziś sam gotów potrącić pierwszego ministra. Dzieją się z nim rzeczy niesłychane: wszystkiego chce i wszystko posiąść może, przychodzą mu naraz najrozmaitsze zachcenia, jest nadzwyczaj wesoły, wspaniałomyślny, wylany. To ptak, co dawniéj niezdolny do lotu, dziś może szeroko skrzydła roztoczyć. Biedny student porywa okruchy przyjemności, jak pies, który zdobywa sobie kość wśród tysiącznych niebezpieczeństw, rozgryza ją uciekając i w biegu szpik z niéj wysysa; lecz młodzieniec, u którego kilka sztuk złota pobrząkuje w kieszonce od kamizelki, dobiera sobie przyjemności wedle upodobania, rozgatunkowuje je, lubuje się niemi, buja po niebie i nie pojmuje już, co znaczy wyraz nędza. Cały Paryż do niego należy. Wieku młody, w którym wszystko wydaje się tak świetném, w którym się wszystko iskrzy i goreje! Wieku sił młodzieńczych, z których nikt nie korzysta ani mężczyzna, ani kobieta! Wieku długów i ciągłéj obawy, która potęguje wartość każdéj przyjemności! Kto nie poznał lewego brzegu Sekwany, między ulicą Saint-Jacques a ulicą Saints-Pères, ten nie poznał wcale wartości życia ludzkiego! — Ach gdyby Paryżanki wiedziały! — myślał Eugieniusz, pożerając gruszki smażone, które pani Vauquer ceniła po groszu sztukę — pewnie przyszłyby tutaj szukać miłości.
W téj chwili dzwonek dał się słyszéć przy drzwiach z kratą i posłaniec pocztowy wszedł do sali jadalnéj. Zapytawszy o pana Eugieniusza de Rastignac, podał mu dwa worki i książkę, w któréj trzeba się było rozpisać. W téj chwili głębokie spojrzenie Vautrin’a padło na Rastignac’a niby uderzenie bicza.
— Będziesz pan miał czém zapłacić za lekcye fechtunku i strzelania — powiedział.
— Zamorskie okręty przybyły — rzekła pani Vauquer, spoglądając na worki.
Panna Michonneau obawiała się spojrzéć na pieniądze, aby nie zdradzić swéj chciwości.
— Masz pan dobrą matkę — rzekła pani Couture.
— Pan ma dobrą matkę — powtórzył Poiret.
— Tak, mamunia ze wszystkiego się wyzuła — rzekł Vautrin. — Teraz będziesz pan mógł dogadzać swym zachciankom, bywać w świecie, zajmować się połowem posagów i tańczyć z hrabinami, które stroją się w wieńce kwiatów brzoskwiniowych. — Ale słuchaj, młodzieńcze, z tém wszystkiém ucz się strzelać.
Vautrin zrobił ruch, jak gdyby brał na cel przeciwnika. Rastignac chciał dać posłańcowi na piwo, lecz nie znalazł drobnych. Vautrin poszukał w kieszeni i rzucił dwadzieścia soldów posłańcowi.
— Masz pan kredyt — rzekł spoglądając na studenta.
Rastignac musiał podziękować sąsiadowi, chociaż nie cierpiał go od owych kilku słów cierpkich zamienionych po powrocie od pani de Beauséant. W ciągu ostatniego tygodnia Eugieniusz i Vautrin nie przemówili do siebie, tylko w milczeniu badali jeden drugiego. Napróżno student pytał siebie, dlaczego tak było. Zapewne myśli udzielają się w prostym kierunku z taką mocą, z jaką powstają i uderzają tam, gdzie je umysł posyła, na zasadzie matematycznéj, jaka kieruje pędem kuli wylatującéj z moździerza. Skutki bywają rozmaite. Bywają natury czułe, których myśli cudza czepia się z łatwością, wywołując w nich przewrót zupełny; bywają téż natury dziwnie tęgie, bywają czaszki opatrzone wałem śpiżowym, o który wola innych ludzi rozbija się i odskakuje jak kula od ściany; bywają wreszcie natury miękkie i strzępiaste, w których myśl przyczepiona traci moc, tak jak kula traci siłę pędu w miękkiéj ziemi reduty. Rastignac posiadał jednę z owych głów pełnych prochu, co to gotowe wybuchnąć przy lada wstrząśnieniu. Był jeszcze tak młody, że musiał koniecznie uledz takiemu udzielaniu się pojęć, takiéj zaraźliwości uczuć, któréj dziwaczne zjawiska zastanawiają nas nieraz. Wzrok jego moralny był równie przenikliwy, jak oczy odznaczające się prawdziwie rysią bystrością. Każden zmysł był u niego, rzec można, podwójny i posiadał tę niepojętą giętkość i przenikliwość, którą podziwiać musimy u ludzi wyższych, u tych rębaczy, co to od razu trafiają w słabą stronę każdego pancerza. Zresztą, w ciągu ostatniego miesiąca w Eugieniuszu rozwinęło się dużo przymiotów i wad dużo. Wady rozbudzał wpływ świata i zadowolnienie żądz, które coraz bardziéj się rozrastały. W rzędzie jego przymiotów znajdowała się owa zapalczywość południowa, która każe iść na spotkanie trudności i pokonać ją odrazu, zapalczywość, która nie dozwala człowiekowi z po za Loary znieść niepewności najmniejszéj. W oczach mieszkańców północy przymiot ten staje się wadą; uważają bowiem, że taż sama zapalczywość, co była źródłem powodzenia Murat’a, stała się późniéj przyczyną jego śmierci: Ztąd wniosek oczywisty, że Południowiec, który łączy w sobie przebiegłość północną z nadloarską odwagą, jest człowiekiem doskonałym i może zostać królem Szwecyi.
Rastignac nie mógł być dłużéj wystawionym na ogień bateryi Vautrin’a, nie wiedząc, czy tenże jest jego przyjacielem, czy wrogiem. Chwilami zdawało mu się, że szczególny ten człowiek odgaduje wszystkie jego namiętności i przenika najgłębsze tajniki jego serca; napróżno jednak starał się odgadnąć go nawzajem. Vautrin zamknięty był w sobie i osłaniał się głęboką tajemniczością sfinksa, który wszystko wié, widzi wszystko, ale nic nie mówi. Dziś Eugieniusz poczuł pieniądze w kieszeni i postanowił stawić opór.
— Bądź pan łaskaw zaczekać — zawołał na Vautrin’a, który zabierał się do wyjścia, wychyliwszy ostatnią kroplę kawy.
— Poco? — zapytał czterdziestoletni mężczyzna, wkładając kapelusz o szerokich skrzydłach, przyczém sięgnął po laskę żelazną, którą umiał wywijać takiego młynka, że pewnie jeden dałby sobie radę, gdyby go naraz opadło czterech rabusiów.
— Chcę panu oddać, com winien — odparł Rastignac, rozwiązując pośpiesznie worek, z którego wyjął sto czterdzieści franków. — Przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem — rzekł podając pieniądze pani Vauquer. — Teraz rachunki nasze załatwione aż do świętego Sylwestra. Proszę mi rozmienić sto sous.
— Przyjaźń interesem, a interes przyjaźnią — powtórzył Poiret, spoglądając na Vautrin’a.
— Proszę dwadzieścia su — powiedział Rastignac, podając pieniądze sfinksowi w peruce.
— To coś tak wygląda, jak gdybyś pan obawiał się być mi dłużnym? — zawołał Vautrin, zapuszczając badawcze wejrzenie w duszę młodzieńca, przyczém na ustach jego pojawił się ów uśmiech drwiący i cyniczny, za który Eugieniusz ze sto razy już omal się nie rozgniewał.
— A... tak — powiedział student, który wstał już od stołu i zabrał obydwa worki z pieniędzmi, chcąc je odnieść do swego mieszkania.
Vautrin stał na progu, a student skierował się ku drzwiom wiodącym na schody.
— Wiész co, panie margrabio de Rastignacorama? odpowiedź twa nie zupełnie jest grzeczna — zawołał Vautrin uderzając laską we drzwi salonu i podchodząc do studenta, który go zmierzył zimném wejrzeniem.
Rastignac zamknął drzwi i zszedł z Vautrin’em aż na platformę, oddzielającą kuchnię od sali jadalnéj. Ztamtąd prowadziły do ogrodu drzwi, nad któremi znajdowała się wielka szyba opatrzona kratą żelazną. Student zatrzymał się na platformie i powiedział wobec Sylwii, która wychyliła się z kuchni:
— Panie Vautrin, jam nie margrabia i nie nazywam się Rastignacorama.
— Pewnie bić się będą — rzekła panna Michonneau obojętnym głosem.
— Bić się! — powtórzył Poiret.
— Ale gdzie tam — odparła pani Vauquer głaszcząc swe talary.
— Ach! idą już pod lipy — zawołała panna Wiktoryna, która wstała, by zobaczyć, co się dzieje w ogrodzie. — A jednak słuszność jest po stronie tego biednego młodzieńca.
— Chodźmy na górę, kochanie — rzekła pani Couture — takie sprawy wcale do nas nie należą.
Pani Couture i Wiktoryna zbliżyły się do drzwi, lecz gruba Sylwia zastąpiła im drogę.
— Co to się stało? — zawołała. — Pan Vautrin powiedział do pana Eugieniusza: „Musimy z sobą pogadać!“ i wziął go pod rękę i teraz idą obydwa hen tam przez karczochy.
W téj chwili Vautrin zjawił się we drzwiach.
— Pani Vauquer — rzekł z uśmiechem — niech się pani nie przerazi: chciałbym spróbować pistoletów tam pod lipami.
— Ach, panie! — zawołała Wiktoryna składając ręce — za co chcesz pan zabić pana Eugieniusza?
Vautrin odstąpił parę kroków i spojrzał uważnie na Wiktorynę.
— A, to co innego! — zawołał żartobliwie, spoglądając na biedną dziewczynę, któréj twarz oblała się rumieńcem. — To bardzo miły młodzieniec, wszak prawda? Naprowadzasz mię pani na dobrą myśl. Postaram się uszczęśliwić was oboje, moja piękna panienko.
Pani Couture wzięła wychowankę pod ramię i pociągnęła ją za sobą.
— Ależ, Wiktoryno — szepnęła jéj do ucha — nie pojmuję, co się dziś z tobą dzieje.
— Ja nie chcę, żeby strzelano z pistoletów koło mego domu — rzekła pani Vanquer. — Chcesz pan powystraszać sąsiadów i sprowadzić mi na kark całą policyą?
— Zwolna tylko, mamo Vauquer — odparł Vautrin. — No, no, dobrze, pójdziemy strzelać na właściwsze miejsce.
Powrócił do Rastignac’a i wziął go poufale pad ramię:
— Czy nie straciłbyś pan odwagi, gdybym cię przekonał, że o trzydzieści pięć kroków trafiam w asa pikowego. Pan wydajesz mi się jakoś zbyt gorący i jestem pewien, że dałbyś się zastrzelić jak kiep jaki.
— Pan się cofasz? — rzekł Eugieniusz.
— Nie burz mi pan żółci — odparł Vautrin. — I bez tego aż nadto dziś ciepło. Chodźmy tam usiąść — rzekł, wskazując na ławki zielone. — Nikt nas nie usłyszy, a ja potrzebuję rozmówić się z panem. Jesteś pan sobie dobry chłopak i ja nie mam racyi źle ci życzyć. Kocham cię, jak-em Tromp... (do pioruna!) jak-em Vautrin. Za co cię kocham? dowiész się. Tymczasem dowiodę, że cię znam tak, jak gdybyś był dziełem rąk moich. Połóż pan tutaj swoje worki — rzekł, wskazując na stół okrągły.
Rastignac położył pieniądze na stół i usiadł powodowany ciekawością, jaką w nim obudziła raptowna zmiana w obejściu się Vautrin’a. Ten sam człowiek, który przed chwilą groził mu śmiercią, występował teraz w roli opiekuna.
— Chciałbyś pan bardzo wiedziéć, kto ja jestem, czém się zajmuję obecnie i czém się dotąd trudniłem? — ciągnął daléj Vautrin. — Zanadtoś ciekawy, kochanie. Czekaj-no, spokojnie tylko. Niejedno jeszcze usłyszysz. Doznałem ja wielu nieszczęść... Słuchaj mię pan tylko, późniéj będziesz mi odpowiadał. Oto w trzech słowach całe moje życie dotychczasowe. Kto jestem? Vautrin. Czém się zajmuję? Czém mi się podoba. I basta! Chcesz poznać mój charakter? Jestem dobry dla tego, kto dla mnie jest dobry i umie sercem przemówić do mego serca. Takiemu wszystko wolno; wolno mu nawet kopać mię nogami, a ja nie powiem: strzeż się. Ale, klnę się na mą fajkę! zły jestem jak szatan dla tego, kto mię zaczepi, albo mi się nie podoba. A trzeba panu wiedziéć, że dla mnie zabić człowieka, to ot tyle znaczy! — przy tych słowach plunął na ziemię. — Staram się tylko prędko śmierć zadać, gdy już koniecznie zabić potrzeba. Jestem artystą co się zowie. Jak mnie pan widzisz, czytałem pamiętniki Benvenuta Celliniego i to jeszcze po włosku! Był-to zuch prawdziwy! on mię nauczył kochać piękno pod każdą postacią i naśladować Opatrzność, która, nie przebierając, zabija nas po kolei. Przytém, czyż-to nie piękna gra, wystąpić samemu przeciw wszystkim ludziom i być zawsze pewnym wygranéj? Jużem ja długo rozmyślał o dzisiejszym ustroju waszego nieładu społecznego. Pojedynek, kochanie, to gra dziecinna, to głupstwo. Chyba głupiec może się spuszczać na los szczęścia, kiedy trzeba, żeby jeden z dwojga żyjących ludzi poległ z ręki drugiego. Pojedynek! ależ to gra w cetno czy licho! Ja trafiam pięć razy z rzędu w asa pikowego i wpędzam jednę kulę na drugą z odległości trzydziestu pięciu kroków! Posiadając taki talencik, można, zdaje się, być pewnym, że się powali przeciwnika. Nie koniecznie! jam o dwadzieścia kroków strzelał do człowieka i spudłowałem. Tamten frant nie umiał trzymać pistoleta w ręku, a jednak, patrz pan! — mówił dziwny ten człowiek rozpinając kamizelkę, z pod któréj ukazała się pierś obrośnięta ryżym włosem i kudłata, jak grzbiet niedźwiedzia; był-to widok wywołujący uczucie wstrętu i przestrachu. — Patrz pan! ten młokos podkurzył mi sierść — ciągnął daléj, ująwszy palec Eugieniusza i przykładając go do głębokiéj blizny, którą miał na piersiach. — Ale w owych czasach jam był dzieckiem jeszcze, miałem rok dwudziesty pierwszy, tak jak pan teraz. Wierzyłem jeszcze w cośkolwiek, wierzyłem w miłość kobiety i w całą kupę głupstw, na które pan złapiesz się również. I teraz mieliśmy się bić, wszak prawda? Pan mógłbyś mię zabić. Przypuśćmy, że ja leżałbym w ziemi, a gdzieżbyś się pan obrócił? Trzebaby zmykać do Szwajcaryi i żyć tam kosztem tatusia, który nie ma wcale pieniędzy. Objaśnię panu, w jakiém położeniu znajdujesz się obecnie, a objaśnię ze stanowiska człowieka, który zbadał dobrze rzeczy ziemskie i przekonał się, że tylko dwie są drogi do wyboru: głupia uległość albo bunt. Ja nie ulegam niczemu, czy to jasno? Wiész, mój panie, czego ci potrzeba, by iść daléj tak, jak-eś zaczął? Potrzeba miliona i to niezwłocznie; inaczéj moglibyśmy, z naszą główką, oprzéć się w Saint-Cloud dla przekonania się o istnieniu Najwyższéj Istoty. A ten milion ja dam panu. Zatrzymał się i popatrzył na Eugieniusza. — Ach, ach, zaczynasz pan miléj jakoś spoglądać na tatusia Vautrina. Wyglądasz jak dziewczę, któremu mówią: do zobaczenia wieczorem! i które stroi się, oblizując się jak kot po mleku. Wyśmienicie! Oto jak rzeczy stoją. Mamy sobie tatę, mamę, babkę cioteczną, dwie siostry (jednéj osiemnaście, drugiéj siedemnaście lat), dwóch braciszków (jednemu lat piętnaście, drugiemu dziesięć) oto spis całéj załogi. Ciotka wychowuje pańskie siostry. Proboszcz wykłada łacinę obu braciom. Cała rodzina żywi się częściéj kasztanami niż bułką, tatuś oszczędza spodni, mama sprawia tylko jednę suknię na zimę i jednę na lato, siostrzyczki radzą sobie, jak mogą. Wiem ja wszystko, bo bywałem tam w południowéj Francyi. Inaczéj być nie może, skoro pan potrzebujesz tysiąca dwustu franków na rok, a cały wasz mąjąteczek przynosi tylko trzy tysiące rocznego dochodu. A jak to się obejść bez kucharki i służącego, jak nie dbać o decorum, gdy tatko jest baronem? Co się zaś tyczy naszéj osoby, mamy sobie dość ambicyi, jesteśmy spokrewnieni z Beauséant’ami, a musimy chodzić piechotą, pragniemy bogactwa, a nie mamy złamanego szeląga, jadamy bigosik Vauquer, a smakują nam bardzo pyszne obiady na przedmieściu Saint-Germain, sypiamy na barłogu, a marzymy o pałacu. Nie ganię wcale takich upodobań. Nie każdemu to, duszeczko, dano miéć ambicyą. Proszę spytać, jakich to mężczyzn lubią kobiety? Ambitnych. Ambitny człowiek bywa zawsze bogatszy od innych, we krwi ma więcéj żelaza, a w sercu więcéj zapału. Kobieta zaś wtedy jest najszczęśliwsza i najpiękniejsza, gdy czuje się silną; dlatego téż przekłada zawsze nad innych człowieka potężnéj siły, choćby ta siła ją samę zgnieść miała.
Wyliczyłem wszystkie pańskie żądze po to, by na końcu postawić pytanie. Pytanie to jest następującéj treści: — Mamy wilczy apetyt, ząbki nasze są ostre, ale co téż włożymy do garnka? Najpierw musimy zjeść kodeks; rzecz-to nie zabawna i niebardzo korzystna, ale cóż robić! Niech i tak będzie. Kierujemy się na prawnika, zostajemy prezesem sądu kryminalnego i wysyłamy biedaków, którzy więcéj warci są od nas, z literami T. F. na ramieniu, by przekonać bogaczy, że mogą spać spokojnie. To nie zabawne, a przytém tak powoli się zdobywa. Najpierw trzeba męczyć się dwa lata w Paryżu, patrząc na smaczne łakotki, których tknąć nam nie wolno. Niebardzo to przyjemnie łaknąć zawsze i nie módz się nasycić. Nie byłoby się czego obawiać, gdybyśmy byli wybladli i należeli do gatunku mięczaków; lecz w naszych żyłach krąży gorąca krew lwia, a przy dobréj ochocie zdolniśmy popełnić dwadzieścia głupstw na dzień. Jakże tu wytrzymać okrutną męczarnią, jedne z najstraszliwszych, jakie widziano w piekle bożém? Przypuśćmy jednak, że pan będziesz rozsądny, że mlekiem żywić się będziesz pisząc smętne elegie, potém zniósłszy niedostatek i troski, któreby psa o wściekłość przyprowadziły, osiągniesz pan przy całém zaparciu, że cię zrobią pomocnikiem jakiegoś kpa i zapakują do nędznéj mieściny, gdzie rząd raczy rzucić tysiąc franków na twe utrzymanie, jak się rzuca ochłapy kundlowi rzeźnika. Szczekaj za to na złodziei, broń bogaczy, skazuj na gilotynę ludzi wielkiego serca. Ślicznie dziękuję! Zabraknie panu protekcyi, to zgnijesz w pierwszym lepszym trybunale na prowincyi. Jeżeli do trzydziestu lat nie pluniesz pan na całą tę sprawę, to może zostaniesz sędzią i będziesz pobierał tysiąc dwieście franków rocznie. Skończywszy czwarty krzyżyk ożenisz się z jaką młynarzówną, któréj posag zapewni ci sześć tysięcy stałego dochodu. Dziękuję! Przy protekcyi, zostaniesz pan prokuratorem królewskim, będziesz pobierał tysiąc talarów pensyi i zaślubisz córkę jakiego mera. Jeżeli odważysz się popełnić jaką podłostkę polityczną, tak naprzykład przeczytać w jakim buletynie Villèle zamiast Manuel (to rymuje tak dobrze, że powinno uspokoić sumienie); to w czterdziestym roku będziesz prokuratorem generalnym, a z czasem zostaniesz i delegatem. Lecz miejmy na względzie, drogie dziecię, że przedtem będziemy musieli zadrasnąć nieraz czułe sumienie, przeżyć lat dwadzieścia w ciągłéj trosce i nędzy ukrywanéj, że siostry nasze postarzeją tymczasem w stanie panieńskim. Daléj, mam honor przypomniéć, że w całéj Francyi jest tylko dwudziestu prokuratorów generalnych a przynajmniéj dwadzieścia tysięcy kandydatów na tę posadę, w liczbie których znajdą się i tacy jegomoście, co gotowi sprzedać własną rodzinę, byle postąpić o jeden stopień wyżéj. Jeżeli zawód taki nie przypada panu do smaku, to zobaczymy co innego. Może pan baron de Rastignac życzy sobie zostać adwokatem? Bardzo pięknie! Tylko trzeba dręczyć się przez lat dziesięć, przeżywać tysiąc franków na miesiąc, miéć bibliotekę, gabinet, bywać w świecie, zamiatać podniebienie językiem, wreszcie całować poły jakiegoś mecenasa, by dostać sprawę do obrony. Zgodziłbym się jeszcze z tém wszystkiém, gdyby sam zawód był korzystny; ale pokaż mi pan w Paryżu pięciu adwokatów, którzyby przeżywszy lat pięćdziesiąt, zarabiali więcéj jak pięćdziesiąt tysięcy franków rocznie. Ha! wolałbym zostać korsarzem niż spodlić tak swą duszę. Zresztą, zkądże dostać złota? Wszystko to niezbyt wesołe. Pozostaje jedno źródło — posag żony. Chcesz się pan ożenić, ależ to znaczy tyle, co uwiązać sobie kamień do szyi: przytém, jak się pan dla pieniędzy ożenisz, to cóż się stanie z uczuciem honoru i szlachetności? Lepiéj już odrazu podnieść rokosz przeciw ustawom ludzkim. Pojmuję wreszcie, że mógłbyś się pan czołgać jak wąż u stóp żony, przypochlebiać się matce, popełniać tysiące podłości, na które świnia-by się wzdrygnęła, tfu! gdybyś tém wszystkiém szczęście miał okupić. Ale wziąwszy żonę dla pieniędzy, byłbyś pan z nią nieszczęśliwy, jak ten kamień, co leży pod rynną. Bo lepiéj walczyć z całym światem niż z własną żoną wojnę prowadzić. Takie-to są, młodzieńcze, drogi rozstajne naszego żywota: wybieraj z nich jednę. Jużeś wybrał, poszedłeś do kuzynki de Beauséant, gdzieś powąchał zbytku i do pani de Restaud, córki ojca Goriot, gdzieś poznał Paryżankę. Gdyś potém powrócił do nas, jam od razu wyczytał na twém czole słowo: wynieść się nad innych! tak, wynieść się, chociażby niewiedziéć jakim kosztem. — Brawo — pomyślałem — takiego zucha to lubię. Potrzebowałeś pan pieniędzy. Zkąd ich dostać? Trzeba było obedrzéć siostry. Wszyscy bracia wyzyskują potrosze dobroć sióstr swoich. Lecz owe tysiąc pięćset franków, któreś pan, i tak Bóg wie, jakim sposobem wydarł z kraju, gdzie więcéj bywa kasztanów niż pieniążków sto-susowych, wymkną się jeden za drugim jak żołnierze na rabunek. A potém co będzie? będziesz pan pracował? Praca w tém znaczeniu, jak pan ją teraz pojmujesz, zapewnia drągalom, w rodzaju Poiret’a, lokal u mamy Vauquer na resztki żywota. W téj chwili może pięćdziesiąt tysięcy młodych ludzi, co się znajdują w takich jak pan okolicznościach, postanawia dorobić się prędko fortuny. Pan jesteś tylko jednostką téj liczby. Osądź pan teraz, wiele tu potrzeba trudów, wiele zajadłości w walce! Musicie się zjadać wzajemnie jak pająki w garnku, zkądże bowiem wziąć pięćdziesiąt tysięcy miejsc korzystnych? Wiesz pan, jakim sposobem można się wynieść na świecie? tylko za pomocą świetnego gieniuszu lub zręczności, którą zepsucie wyrabia w człowieku. Trzeba wpaść w tłum ludzi jak kula armatnia, lub wśliznąć się cicho, jak zaraza. Uczciwość do niczego nie prowadzi. Ludzie nienawidzą gieniuszu, lecz uginają się przed jego potęgą, starają się go spotwarzyć za to, że bierze wszystko bez podziału, lecz skłaniają się przed nim, jeżeli jest wytrwały; jedném słowem czczą go na kolanach, jeżeli nie zdołają w błocie zagrzebać. Zepsucie przeważa, a talent rzadko się spotyka. To téż zepsucie jest bronią mierności, któréj tak wiele na świecie, — wszędzie czujemy ostrze jego. Spotkasz pan jeszcze kobiety, które wydają na stroje przeszło dziesięć tysięcy, gdy dochód ich mężów wynosi wszystkiego sześć tysięcy franków na rok. Spotkasz pan urzędników, co będą kupowali dobra ziemskie, lubo pensya ich ogranicza się do tysiąca dwustu franków. Spotkasz kobiety, co się zwalały, byle tylko przejechać się z synem para Francyi, którego powóz może się toczyć po środkowéj alei w Longchamp. Widziałeś pan, jak biedny niedołęga Goriot musiał zapłacić rewers podpisany przez córkę, któréj małżonek ma pięćdziesiąt tysięcy liwrów rocznego dochodu. Założę się z panem, że nie stąpisz w Paryżu dwóch kroków, żebyś się nie natknął na matactwo piekielne. Dałbym głowę za łodygę téj sałaty, że odkryłbyś pan gniazdo os w domu pierwszéj lepszéj kobiety, która ci się podoba, choćby kobieta owa była bogata, piękna i młoda. Wszystkie one wyłamują się z pod prawa i żyją w ciągłéj wojnie z swemi mężami. Nie skończyłbym nigdy, gdybym chciał opowiadać panu do jakiego przemysłu uciekają się one dla kochanków, dla dzieci, dla bytu, dla próżności, a rzadko z cnotliwych pobudek, bądź pan pewien. Dlatego-to człowiek uczciwy jest nieprzyjacielem powszechnym. Ale, co to jest, według pańskich pojęć, człowiek poczciwy? W Paryżu uczciwym jest ten, kto milczy i nie chce się dzielić z nikim. Nie mówię bowiem o tych biednych niewolnikach, co to zawsze pracują i nie widzą nagrody za swe trudy, tych nazywam bractwem pieszych posłańców Pana Boga. Prawda, że tu jest cnota w pełnym rozkwicie swéj głupoty, lecz i nędza jest tu również. Zdaje się, że widzę, jaką-to długą minę zrobiliby ci poczciwcy, gdyby Pan Bóg zażartował z nas i nie ukazał się wcale w dzień sądu ostatecznego. Otóż, jeżeli pan pragniesz zdobyć sobie prędko pozycyą w świecie, to musisz być bogatym lub przynajmniéj takim się wydawać. Chcąc się wzbogacić, trzeba rezykować grubo, gdyż inaczéj gra się nie opłaci i bywaj zdrów! Masz pan sto zawodów do wyboru, ale czy wiesz, że z grona ludzi, którzy się tym zawodom poświęcili, wybierze się może dziesięciu takich, co się prędko zbogacili, za to wszystkich dziesięciu okrzyczano za złodziei. Teraz wyprowadzaj pan wnioski z tego, coś słyszał. Pokazałem ci wierny obraz życia. Widok to niezbyt piękny, przypomina bowiem kuchnię smrodliwą, a każdy kto chce biesiadować, musi tu poprzednio ręce zwalać; chodzi tylko o to, by późniéj wymyć je dobrze: na tém zasadza się cała moralność naszego wieku. Mam prawo mówić tak o świecie, bo znam go dobrze. Sądzisz pan może, że ja świat potępiam? bynajmniéj. Był on zawsze jednaki. Moraliści nigdy zmienić go nie zdołają. Każdy człowiek jest ułomny, tylko jeden może być mniéj fałszywym niż drugi, a głupcy zarzucają pierwszemu brak moralności. Nie myślę wynosić prostego ludu ponad klasę bogaczy; człowiek jest wszędzie jednaki, ten sam na wierzchu, w środku i na spodzie. Na każdy milion tego bydła wyborowego, znajdzie się dziesięciu zuchów, co się wybijają na wierzch nie dbając o nic, nawet o prawo; ja do takich należę. Co się tyczy pana, jeżeliś człowiek wyższy, to podnieś głowę i idź prostą drogą. Lecz pamiętaj, że trzeba będzie walczyć z zawiścią, potwarzą i miernością, że z całym światem przyjdzie stanąć do boju. Napoleon spotkał ministra wojny, imieniem Aubry, który o mało nie wysłał go na wygnanie. Porachuj się pan z siłami! Przekonaj się, czy potrafisz wstawać co dzień z nowym i to coraz nowym zasobem silnéj woli. Po tém wszystkiém, chcę zrobić panu propozycyą, któréjby nikt nie odrzucił. Proszę dobrze słuchać! Mam ja, widzisz pan, myśl pewną. Marzę zawsze o tém, żeby nabyć z jakie tysiąc włók ziemi gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych i wieść życie patryarchalne w swéj ogromnéj posiadłości. Chciałbym zostać plantatorem, mieć niewolników, handlować wołami, tytoniem, drzewem i zebrać kilka milioników, dogadzając przytém wszystkim swym zachciankom i wiodąc życie iście królewskie, o jakiém nie mamy nawet pojęcia tutaj, gdzie się trzeba gnieździć jak w jamie do wypalania gipsu. Jam wielki poeta. Nie piszę poematów, gdyż składają się one z czynów i uczuć. W chwili obecnéj posiadam pięćdziesiąt tysięcy franków, za które mógłbym kupić zaledwie czterdziestu negrów. Potrzeba mi zaś dwieście tysięcy franków, gdyż chcę miéć dwustu negrów, aby zadowolnić moje zamiłowanie do życia patryarchalnego. Negry, widzisz pan, to dobre dzieci, z któremi można robić, co się podoba, nie zdając sprawy przed ciekawym prokuratorem królewskim. Mając ten czarny kapitał w ręku, zrobię w dziesięć lat od trzech do czterech milionów. Jeżeli mi się powiedzie, to z pewnością nikt mnie nie zapyta: — Coś ty za jeden? Będę sobie pan Cztery-Miliony, obywatel Stanów Zjednoczonych. Będę miał wówczas lat pięćdziesiąt, a w tym wieku nie będę jeszcze strupieszały i zabawię się wedle upodobania. Jedném słowem, czy dasz mi pan dwieście tysięcy franków za to, że ci nastręczę milion posagu? Dwadzieścia od sta za nastręczenie, cóż czy to za drogo? Trzeba będzie, żebyś pan zasłużył na miłość swéj żoneczki. Ożeniwszy się, zaczniesz zdradzać niepokój wewnętrzny, zgryzotę, jedném słowem będziesz udawał smutnego przez dni piętnaście, aż wreszcie jednéj nocy nazwiesz żonę pieszczotliwie: moje kochanie! i wyznasz między dwoma pocałunkami, że masz dwieście tysięcy długu. Młodzi małżonkowie najbardziéj dystyngowani grają codzień tę komedyą. Młoda żona nie zamyka worka przed tym który zdobył jéj serce. Może pan myślisz, że stracisz na tém wiele? Bynajmniéj. Nastręczy się panu jaki korzystny interes i odzyszczesz odrazu swoje dwieście tysięcy. Z milionem kapitału i z taką główką, jaką pan posiadasz, można dorobić się znakomitéj fortuny. Ergo w sześć miesięcy możesz pan uszczęśliwić siebie, ukochaną kobietę i tatusia Vautrin’a, że już nie wspomnę o całéj rodzinie pańskiéj, która dmucha zimową porą w palce, nie mając drzewa na opał. Nie dziw się pan temu, co ci proponuję, ani temu, o co cie proszę! Na sześćdziesiąt świetnych małżeństw, które się zawierają w Paryżu, przynajmniéj czterdzieści siedem na podobnym targu się opiera. Izba notaryuszów zmusiła niejakiego pana...
— Cóż mam czynić? — zapytał chciwie Rastignac, przerywając Vautrin’owi.
— Prawie nic — odparł tamten, nie mogąc powstrzymać poruszenia radości, jak rybak nie może zapanować nad zadowolnieniem wewnętrzném, gdy czuje, że ryba bierze za wędkę. — Uważaj pan dobrze. Serce dziewczyny biednéj i nieszczęśliwéj pragnie miłości, jak gąbka sucha, i rozszerza się od każdéj kropli uczucia, która na nie spada. Zalecać się młodéj osobie, co widzi przed sobą tylko osamotnienie, rozpacz i nędzę, i nie przeczuwa nawet, że może być bogatą, zaiste! to znaczy tyle, co miéć w ręku same asy i króle, to znaczy brać bilet na loteryą, wiedząc, jakie numera będą wygrywały, lub grać na giełdzie, posiadając najświeższe wiadomości. Wznosisz pan na silnych podstawach małżeństwo nierozerwane. Niech-że dziewczyna owa posiądzie naraz miliony, a rzuci je panu pod nogi, jak garść nędznego piasku: Bierz, mój luby! bierz Adolfie! Alfredzie! bierz, Eugieniuszu! zawoła dziewczę, jeżeli Adolf, Alfred lub Eugieniusz byli tak mądrzy, że się przedtem poświęcali dla niéj. A cóż to było za poświęcenie? Oto sprzedało się starą odzież, aby pojechać do Cadran-Bleu na pasztet z grzybami, a wieczór przepędzić w Ambigu-Comique; oto zastawiło się zegarek w lombardzie, żeby za otrzymane pieniądze kupić szal dla ukochanéj. Nie wspominam o tych głupstwach i dzieciństwach, o które kobiety dbają tak bardzo; nie mówię o skrapianiu listów wodą, która uchodzi za łzy oddalonego kochanka, zdaje mi się bowiem, że pan znasz bardzo dobrze mowę serca. Paryż, mój panie, to las dziewiczy, po którym krąży dwadzieścia dzikich plemion; są tu Indyanie Illinois, są Huroni, a każde plemię żyje z łupu, jaki zdobędzie na łowach społecznych; pan jesteś łowiec milionów. Chcesz je pan schwytać, więc robisz zasadzki, zastawiasz sieci, nęcisz na wabika. Różne są sposoby polowania. Jedni polują na posag, inni na likwidacyą; ci biorą na przynętę sumienia, owi przedają swych abonentów, skrępowawszy im poprzednio ręce i nogi. Gdy łowiec wraca z torbą pełną zwierzyny, to mu się kłaniają, ujmują go i wprowadzają do najlepszego towarzystwa. Oddajmy sprawiedliwość téj ziemi gościnnéj i przyznajmy, żeś pan trafił do miasta najwyrozumialszego na całym świecie. Dumni arystokraci innych stolic europejskich nie chcą przyjąć do swego koła milionera zniesławionego, lecz Paryż wyciąga ku niemu ramiona, śpieszy na jego biesiady, jada u jego stołu i trąca się kieliszkiem z jego nikczemnością.
— Ale gdzież szukać takiéj dziewczyny, o jakiéj pan mówisz? — zapytał Eugieniusz.
— Jest przed panem, na pańskie usługi!
— Panna Wiktoryna?
— Ona sama!
— Jakim sposobem?
— Ona cię kocha, mój panie, twoja mała baronowa de Rastignac!
— Ależ ona nie ma złamanego szeląga — odparł Eugieniusz zdumiony.
— A, jesteśmy w domu! Jeszcze dwa słowa — rzekł Vautrin — a wszystko się wyjaśni. Ojciec Taillefer — to stary łotr, o którym powiadają, że zamordował jednego z swych przyjaciół podczas rewolucyi. To jeden z owych zuchów, o których ja powiadam, że mają niezawisłe przekonania. Jest on bankierem i głównym wspólnikiem domu Fryderyk Taillefer i spółka. Ma syna jedynaka, któremu chce zostawić całe mienie ze szkodą Wiktoryny. Ale ja nie ścierpię takiej niesprawiedliwości. Podobny jestem do don Quixota, lubię występować w obronie słabego przeciw silnym. Gdyby Bóg zechciał powołać do siebie tego syna, to Taillefer przyjąłby córkę; chciałby mieć jakiegokolwiek spadkobiercę, bo to jest słabość natury ludzkiéj, a ja jestem przekonany, że się już więcéj dzieci nie doczeka. Wiktoryna jest łagodna i miła, potrafi w krótkim czasie opanować ojca. Zrobi z uczucia bicz i będzie poganiać starego, wodząc go za nos wedle upodobania. Wtedy będziesz ją pan mógł zaślubić, bo ona nie zapomni zpewnością pańskiego przywiązania. Ja podejmę się roli Opatrzności i zrobię to, że Pan Bóg zechce powołać do siebie młodego Taillefer’a. Mam jednego przyjaciela, dla którego-m się kiedyś poświęcił: jest-to pułkownik armii loarskiéj, który przeszedł niedawno do gwardyi królewskiéj. Człowiek ten polega zawsze na mojém zdaniu i teraz stał się ultra-rojalistą, nie należy on do tych głupców, co to nie chcą za nic zmienić swych przekonań. Słuchaj, mój aniołku, udzielę ci tu dobréj rady, nie dbaj o przekonania więcéj, jak się dba o wyrazy. Sprzedawaj je, gdy ich od ciebie zażądają. Człowiek, który się przechwala, że nigdy nie zmienia raz powziętych przekonań, to ni mniéj ni więcéj tylko głupiec, który zamierza iść zawsze w prostym kierunku i wierzy w swą nieomylność. Nie ma na świecie zasad, są tylko wypadki, nie ma praw, są tylko okoliczności. Człowiek wyższy umie korzystać z trafu i z okoliczności. Gdyby były zasady i prawa stałe, to narody nie zmieniałyby ich tak, jak się zmienia koszulę. Pojedyńczy człowiek nie jest obowiązany być mędrszym od całego narodu. Człowiek, który najmniéj zasług położył dla Francyi i wart jest, by go w najlepszym razie pomieścić na wystawie machin z nadpisem La Fayette, czczony jest jak fetysz jaki za to, że wszystko widział w czerwoném świetle, gdy przeciwnie książę, na którego każdy rzuca kamieniem, a który tak nienawidzi ludzkość całą, że ciska jéj w twarz gradem przekleństw zasłużonych; książę ów, powiadam, oparł się podziałowi Francyi na kongresie Wiedeńskim, a ludzkość obrzuca błotem tego, który zasłużył na koronę. O, znam ja takie sprawy! zbadałem tajemnice niejednego człowieka! Dosyć tego! wtedy powiem, że mam przekonanie niezachwiane, gdy znajdę trzy głowy zgadzające się na użycie jednego środka, ale długo chyba na to czekać będę! W trybunale trudno znaléźć trzech sędziów, którzyby zgodnie pojmowali jeden artykuł prawa. Ale powracam do mego człowieka. Ten gotów-by nanowo ukrzyżować Chrystusa, gdybym ja tego zażądał. Dosyć, by tatuś Vautrin szepnął jedno słówko a przyjaciel jego poszuka zwady z tym kpem, który nie dał nigdy sto sous swojéj biednéj siostrze, i...
Tu Vautrin podniósł się, stanął niby na stanowisku i zrobił ruch fechmistrza, który naciera na przeciwnika. I to w cieniu — dodał.
— Ale-ż to zgroza! — zawołał Eugieniusz. — Pan pewnie żartujesz, panie Vautrin?
— No, no — spokojnie dodał tamtem. — Nie udawaj pan dziecka; a wreszcie gniewaj się, unoś wiele się podoba, jeżeli ci to sprawia ulgę! Powiedz, że-m nikczemnik, że-m niegodziwiec, tylko nie nazywaj mnie złodziejem i szpiegiem! Daléj-że, mów pan, wyléj żółć całą! Przebaczam ci, młodzieńcze, to tak właściwe twemu wiekowi! I ja byłem nie lepszy. Radzę tylko dobrze rozważyć. Przyjdzie czas, że się nie cofniesz przed gorszym postępkiem. Zaczniesz się przymilać jakiéj pięknéj kobiecie i będziesz brał od niéj pieniądze. Już-eś pan o tém myślał — ciągnął Vautrin — bo jak-żebyś sobie radę dał, gdybyś nie zamierzał ciągnąć zysków ze swéj miłości. Cnota, mój panie studencie, nie daje się rozdzielać na części; jest cała lub zupełnie jéj nie ma. Każą nam pokutować za winy nasze. To znów piękny system, mocą którego przez skruchę oczyszczamy się ze zbrodni. Uwieść kobietę, żeby się wznieść na wyższy szczebel drabiny społecznéj, rzucić kość niezgody pomiędzy członków jednéj rodziny, wreszcie jawnie lub skrycie popełnić tysiąc podłości dla zadowolnienia swych zachcianek lub w widokach osobistych: czy pan sądzisz, że to są uczynki wiary, miłości i nadziei? Czemuż taki frant, który przez jednę noc wydziera dziecku połowę majętności, odsiaduje tylko dwa miesiące więzienia, a nieborak jakiś, co skradł bilet stufrankowy wśród potępiających go okoliczności, musi iść za to na galery?... To próbka naszych praw. Wszystkie są niedorzeczne. Elegant w rękawiczkach popełnił zbrodnię bez przelewu krwi, a zbrodniarz otworzył drzwi wytrychem: oto dwie sprawki nocne! Między tém, co ja dziś proponuję, a tém, co pan spełnisz kiedyś, jest tylko jedna różnica: tam się obejdzie bez przelewu krwi, a tu się bez niego obejść nie może. I pan wierzysz, że jest coś stałego na tym świecie! Pogardzaj pan ludźmi i szukaj w sieci kodeksu oczek, przez które wymknąć się można. Pod wielką fortuną, która powstała z niewiadomego źródła, ukrywa się zawsze zbrodnia; zapomniano o niéj tylko dlatego, że była szybko spełniona.
— Przestań pan, nie chcę już dłużéj słuchać, bo mógłbym zwątpić o sobie. Dotychczas uczucie jest jedyną moją mądrością.
— Jak sobie chcesz, piękne dziecię. Sądziłem, żeś silniejszy — rzekł Vautrin — teraz nie powiem już nic więcéj. Ale, jeszcze ostatnie słowo. — Spojrzał w oczy studentowi: — Posiadasz pan moję tajemnicę — powiedział.
— Człowiek, który odmawia panu, potrafi pewnie zapomniéć o pańskiéj tajemnicy.
— Dobrześ pan powiedział, to mi się podoba. Inny, widzisz pan, może nie być tak skrupulatnym. Proszę pamiętać o tém, co ja chcę zrobić dla pana. Daję jeszcze panu piętnaście dni. Możesz przyjąć lub odrzucić.
— Cóż-to za żelazna głowa u tego człowieka? — szepnął Rastignac, patrząc na Vautrin’a, który oddalał się spokojnie, założywszy laskę pod ramię. Powtórzył mi bez ogródki to, co pani de Beauséant powiedziała w sposób przyzwoitszy. Szarpał mi serce żelaznemi szponami. Dlaczegóż ja chcę być u pani de Nucingen? On przeniknął odrazu pobudki, jakie mnie do tego skłaniają. Rozbójnik ten powiedział mi o cnocie więcéj, niż wszyscy ludzie i wszystkie książki, które-m przeczytał. Jeżeli to prawda, że z cnotą nie można wchodzić w żadne układy, to ja poprostu okradłem swe siostry! — zawołał Eugieniusz, rzucając worek na stół. Usiadł na ławce i pogrążył się w bezwładném jakiémś rozmyślaniu. — Być wiernym cnocie, o jakież to wzniosłe męczeństwo! Tak! wszyscy wierzą w cnotę; lecz któż jest cnotliwy? Narody ubóstwiają swobodę; a gdzież jest naród swobodny na ziemi? Dziś moja młodość jasna jak niebo bez chmur, ale zapragnę być wielkim lub bogatym i będę zmuszony kłamać, płaszczyć się, czołgać i podnieść się z ziemi, i znowu schlebiać i udawać, i będę musiał zostać lokajem tych, co przede-mną kłamali, płaszczyli się i czołgali. Trzeba bowiem służyć tym ludziom, zanim się ich wspólnikiem zostanie. O, nie! Ja pragnę pracy szlachetnéj, świętéj; pragnę dzień i noc pracować, byle tylko własnym trudem przyszłość sobie wywalczyć. Mozolnie zdobywać ją będę, ale za-to bez żadnéj złéj myśli złożę codzień głowę do snu. Cóż piękniejszego, jak spojrzéć na swe życie i przekonać się, że ono czyste jak lilia? Ja staję wobec życia jak młodzieniec wobec swéj narzeczonéj. Vautrin pokazał mi, jak to bywa po dziesięcioletniém pożyciu. Do licha! ja głowę tracę. Nie chce myśléć o niczém... serce jest najlepszym przewodnikiem.
Tu gruby głos Sylwii obudził go z marzenia. Kucharka oznajmiała o przybyciu krawca. Eugieniusz rad był z téj okoliczności i stanął przed nim, trzymając w ręku oba worki z pieniędzmi. Przymierzył strój balowy i przebrał się w kostium poranny, który przeistaczał go zupełnie.
— Śmiało mogę się mierzyć z panem de Trailles — rzekł do siebie. — Trzeba przyznać, że mam teraz szlachetną postawę.
— Pytałeś mię pan — rzekł ojciec Goriot, wchodząc do Eugieniusza — czy nie znam jakiego domu, w którym bywa pani de Nucingen?
— A tak.
— Otóż w przyszły poniedziałek pani de Nucingen będzie na balu u marszałka Carigliano. Gdybyś pan mógł tam być, to-byś mi potém powiedział, czy moje córki dobrze się bawiły, jak były ubrane; wszystko musiałbyś mi powiedziéć.
— Jak-żeś się pan o tém dowiedział, dobry ojcze Goriot? — rzekł Eugieniusz, sadzając go przy ognisku.
— Panna służąca méj córki powiedziała mi o tém. Wiem ja o wszystkiém, co one robią przez Teresę i Konstancyą — dodał wesoło.
Staruszek podobny był w téj chwili do młodzieńca rozkochanego, który z radością knuje podstęp mający go zbliżyć do narzeczonéj.
— Pan zobaczysz obiedwie! — zawołał, zdradzając naiwnie zazdrość, która mu serce ściskała.
— Nie wiem jeszcze — odparł Eugieniusz. — Udam się do pani de Beauséant i zapytam, czy nie może mię przedstawić pani marszałkowéj.
Eugieniusz pomyślał nie bez pewnéj radości, że ukaże się wice-hrabinie w nowym stroju. Moraliści nazywają otchłanią serca ludzkiego to, co się składa po prostu z takich myśli łudzących, z takich mimowolnych poruszeń miłości własnéj. Owe nagłe zmiany, o których tak wiele rozprawiają, owe przewroty gwałtowne, wszystko to są ustępstwa, jakie robimy dla własnéj przyjemności. Eugieniusz zobaczył na sobie wykwintne odzienie, eleganckie rękawiczki i obuwie i wnet zapomniał o wszystkich postanowieniach cnotliwych.
Młodzieniec, co się przychyla ku złemu, nie śmie przejrzéć się w zwierciedle sumienia, a człowiek dojrzały nieraz już odważył się w nie spojrzéć; na tém zasadza się cała różnica między temi dwiema fazami życia naszego. Od kilku dni dwaj sąsiedzi, Eugieniusz i ojciec Goriot, stali się szczeremi przyjaciółmi. Przyjaźń mimowolna powstała z tych samych pobudek psychicznych, które wytworzyły uczucie wręcz przeciwne między Vautrin’em i studentem. Śmiały filozof, który zechce wykazać wpływ uczuć naszych na świat fizyczny, znajdzie dowód ich materyalności w stosunkach, jakie się wytwarzają między ludźmi i zwierzętami. Żaden fizyognomista nie odgadnie na pierwszy rzut oka charakteru człowieka, a pies przeczuje odrazu, czy obcy przybysz lubi go, czy nie lubi. Atomy haczykowate, wyraz przysłowiowy, jest jednym z owych faktów, które pozostają w mowie naszéj, by zadawać kłam bredniom filozoficznym tych ludzi, którzy lubują się w oczyszczaniu słów pierwotnych od późniejszych naleciałości. Przeczuwamy, gdy nas ktoś kocha. Uczucie odbija się na wszystkiém i przenika przestrzeń najdalszą. List może zawierać w sobie duszę całą; jest on tak wierném echem głosu znajomego, że dusze wraźliwe uważają list za jeden z najcenniejszych skarbów miłości. Ojciec Goriot, którego uczucie ślepe dorosło do zenitu psiéj natury, przewąchał współczucie, dobroć i sympatyą młodzieńczą, z jaką serce studenta zwracało się ku niemu. Jednak skłonność wzajemna, co się niedawno obudziła, nie doprowadziła ich jeszcze do żadnych zwierzeń. Eugieniusz zdradził się z chęcią poznania pani de Nucingen, nie przeto, żeby miał rachować na pomoc Goriot’a, ale sądził, że stary z kolei powie o tém córce. Goriot raz tylko mówił z nim o swych córkach po tém, co Eugieniusz pozwolił sobie powiedziéć publicznie, gdy powrócił z pierwszéj wizyty.
— Łaskawy panie — powiedział mu nazajutrz — jak pan mogłeś uwierzyć, że pani de Restaud obraziła się na pana za to, żeś wymówił moje imię? Obiedwie moje córki bardzo mię kochają. Jestem najszczęśliwszym ojcem. Tylko zięciowie źle się ze mną obeszli. Nie chciałem, żeby drogie te istotki cierpiały w skutek moich nieporozumień z ich mężami, dlatego-m postanowił widywać się z niemi potajemnie. Sama tajemniczość odwiedzin daje mi tysiące uciech, których nie pojmują inni ojcowie, co mogą widywać swe córki, kiedy im się podoba. A ja niezawsze mogę je widywać; czy pan to pojmujesz? Zato, gdy piękna pogoda, idę na Pola Elizejskie, dowiedziawszy się poprzednio od służących, że córki moje tam będą. Oczekuję ich na przesmyku; serce mi bije, gdy powozy się zbliżają; podziwiam ich piękność podniesioną strojem wykwintnym, a one rzucają mi w przelocie miły uśmieszek, co niby blask słońca rozpromienia mi świat cały. I stoję znów, czekając, aż będą wracały. I spostrzegam je raz jeszcze! Powietrze je odświeżyło, zarumieniło im twarze. Słyszę, jak wszyscy mówią dokoła: „Jaka to piękna kobieta!“ Serce mi się raduje, boć to przecie krew moja! Kocham rumaki, co je unoszą i chciałbym być pieskiem, którego one trzymają na kolanach. Ich uciecha, to życie moje. Każdy kocha po swojemu; moje przywiązanie nie szkodzi nikomu, pocóż więc ludzie mną się zajmują? Ja-m tak szczęśliwy w swojém przekonaniu! Czyliż się to prawu sprzeciwia, że ja idę popatrzéć na córki w chwili, gdy się one na bal wybierają? Jakże-m zmartwiony, gdy się spóźnię, i służący mówi mi: „Pani już nie ma“. Raz czekałem aż do trzeciéj po północy, żeby spojrzéć na Naścię, któréj przez dwa dni nie widziałem. Zato ledwie-m nie skonał z radości. O mnie nie mów pan, proszę, chyba po to, by ocenić dobroć mych córek. One chciałyby obsypać mię rozlicznemi darami, ale ja nie dopuszczam do tego: Bierzcież swoje pieniądze, powiadam. Cóż chcecie, żebym z niemi robił? Mnie nic nie trzeba. W saméj rzeczy, łaskawy panie, cóż ja jestem? nędzny trup, którego dusza przebywa zawsze z córkami. Gdy pan zobaczysz baronowę de Nucingen, to powiesz mi, która ci się lepiéj podoba — dodał poczciwiec po chwili, widząc, że Eugieniusz wybiera się do Tuilleries, by tam oczekiwać chwili, w któréj można będzie udać się do pani de Beauséant.
Przechadzka ta miała wielki wpływ na los studenta. Kilka kobiet zwróciło nań uwagę. Bo téż był tak piękny, tak młody, tak elegancki we wszystkich swych ruchach! Widząc, że jest przedmiotem powszechnéj uwagi i podziwu, zapomniał zupełnie o siostrach, o ciotce zubożałéj i o wszystkich zasadach cnotliwych; nad głową jego przeleciał ów demon, którego tak łatwo wziąć za anioła, ów szatan o skrzydłach tęczowych, co rozsiewa rubiny, wypuszcza swe strzały złociste na szczyty pałaców, oblewa rumieńcem twarze kobiece, przyodziewa próżnym blaskiem trony wątpliwego pochodzenia; usłuchał głosu ducha próżności, któréj blichtr bierzemy nieraz za godło potęgi. Słowa Vautrin’a, pomimo całego cynizmu, utkwiły mu w sercu tak głęboko, jak się wrażają w pamięć dziewicy wstrętne rysy staréj faktorki, która jéj szepce do ucha: „Złoto i miłość popłyną ci strumieniem!“ Po bezcelowéj przechadzce, Eugieniusz udał się koło godziny piątéj do pani de Beauséant, gdzie został rażony jednym z tych pocisków okrutnych, przeciw którym serca młode bywają zawsze bezbronne. Dotychczas wicehrabina przyjmowała go zwykle z uprzejmością serdeczną i z owym wdziękiem pełnym słodyczy, który się nabywa przez wychowanie arystokratyczne, ale wtedy tylko jest prawdziwym, gdy z serca pochodzi. Dziś pani de Beauséant powitała go oziębłém skinieniem głowy i rzekła krótko:
— Panie de Rastignac, nie mogę przyjąć pana w téj chwili! jestem zajęta...
Dla Rastignac’a, który nauczył się już patrzéć na wszystko okiem badawczém, słowa te, ruch, spojrzenie, dźwięk głosu, były historyą charakteru i obyczajów całéj kasty. Ujrzał żelazną rękę pod rękawiczką jedwabną, prywatę i egoizm pod wdziękiem udanym, drzewo pod lakierem. Usłyszał nakoniec to wszechwładne Ja, które się odzywa i pod pióropuszem królewskim i pod hełmem ostatniego rycerza. Eugieniusz zawierzył nazbyt łatwo jéj słowu i zaufał szlachetności kobiety. Jak wszyscy nieszczęśliwi, zawarł chętnie przymierze rozkoszne, które łączy dobroczyńcę z obdarowanym. Pierwszy paragraf tego przymierza uświęca zupełną równość serc szlachetnych. Dobroczynność łączy najściśléj dwie istoty, jest-to uczucie niebiańskie, uczucie niepojęte i rzadkie, jak miłość prawdziwa. I dobroczynność i miłość jest udziałem dusz wzniosłych. Rastignac pragnął być na balu u księżnéj Carigliano, zniósł zatém ten objaw złego humoru wice-hrabiny.
— Pani — wyrzekł głosem wzruszonym — nie śmiałbym pani utrudzać, gdyby tu nie szło o rzecz ważną; pozwól mi pani zaczekać trochę, może późniéj znajdziesz chwilę swobodną, którą mi zechcesz poświęcić.
— Dobrze więc, zapraszam dziś pana na obiad — odrzekła zawstydzona trochę szorstkością słów swoich; w gruncie bowiem była to kobieta dobra i szlachetna.
Eugieniusza wzruszyła taka zmiana raptowna, pomimo to jednak, odchodząc rzekł do siebie: Czołgaj się, znoś wszystko! Jakież-to muszą być inne kobiety, skoro najlepsza z nich, w chwili złego humoru, zapomina o obietnicy i obchodzi się z tobą, jak z trzewikiem zużytym? A więc każden dba tylko o siebie! Wprawdzie dom jéj nie jest sklepem, i moja-to wina, że potrzebuję jéj pomocy. Dobrze mówi Vautrin, trzeba stać się kulą armatnią.
Gorzkie rozmyślania studenta rozwiały się bez śladu, gdy przypomniał sobie, że czeka go przyjemny obiad u wice-hrabiny. Dziwna fatalność kierowała najdrobniejszemi wypadkami jego życia, usiłując popchnąć go na drogę, na któréj, według słów strasznego sfinksa z gospody Vauquer, trzeba było, jak na polu bitwy, zabijać, żeby nie być zabitym, oszukiwać, żeby nie być oszukanym. Wchodząc na tę drogę, trzeba było odrzucić sumienie i serce, a wdziać maskę i okpiwać ludzi bez litości, trzeba było, jak w Lacedemonii, uchwycić szczęście pokryjomu, żeby zasłużyć sobie na wieniec.
Gdy Eugieniusz przyszedł na obiad, wice-hrabina spotkała go ze zwykłą sobie dobrocią. Oboje udali się do sali jadalnéj, gdzie już wicehrabia oczekiwał żony. Trzeba było podziwiać przepych stołu, który, jak wiadomo, podczas Restauracyi posunięty był do najwyższego stopnia. Pan de Beauséant, jak wszyscy ludzie przesyceni, znajdował jedyną przyjemność w dobrém jedzeniu; można go było zaliczyć do smakoszów szkoły Ludwika XVIII i księcia Escars; to téż stół jego odznaczał się zastawą zbytkowną i wytwornemi potrawami. Był-to widok nieznany dla Eugieniusza, który nigdy jeszcze nie był w takim domu, gdzie wytworność i zbytek przechodzą z pokolenia na pokolenie. Wyszły już były z mody kolacye dawane na zakończenie balów za czasów Cesarstwa, na których wojskowi nabierali sił, ażeby być w przygotowaniu na wszelkie potyczki, które musieli staczać w kraju i za jego obrębem.
Eugieniusz zaczynał już nabierać téj pewności siebie, która miała być w późniejszym czasie jedną z cech jego charakteru, i to powstrzymało go od okazania głupowatego zachwytu. Po raz pierwszy oglądał tu srebra rzeźbione i tysiączne wymysły zbytkowego stołu, pierwszy raz w życiu widział służbę krzątającą się bez najmniejszego hałasu, a żywa wyobraźnia przedstawiała mu całą wyższość tego życia wykwintnego wobec niedostatku, na który chciał się skazać rano. Przeniósł się myślą na chwilę do swéj gospody mieszczańskiéj i uczuł tak silny wstręt, że przysiągł sobie opuścić ją w styczniu i przeprowadzić się do schludniejszego mieszkania, a zarazem uwolnić się od Vautrin’a, którego dłoń szeroką czuł na swém ramieniu.
Wziąwszy na uwagę zepsucie ukryte i jawne, które ukazuje się w Paryżu pod tysiącznemi postaciami, rozsądny człowiek zadaje sobie pytanie, jak rząd mógł zgromadzić tu młodzież zakładając szkoły; jakim cudem piękne kobiety mogą tu być szanowane i jakim sposobem złoto wystawione u wekslarzy nie znika czarodziejskim sposobem z ich szkatułek? Lecz, z drugiéj strony, kto się zastanowi nad tém, że w Paryżu młodzież popełnia tak niewiele zbrodni, że nawet nie jest zbyt pochopną do występku, ten musi skłonić głowę z szacunkiem przed wytrwałemi Tantalami, którzy walczą z sobą niezmordowanie i najczęściéj zwycięztwo odnoszą! Chcąc pokazać najdramatyczniejszą stronę dzisiejszéj naszéj cywilizacyi, trzebaby odmalować dobrze walkę, jaką biedny student musi staczać z Paryżem.
Pani de Beauséant spoglądała ciągle na Eugieniusza, spodziewając się, że powié, po co dziś przyszedł do niéj, lecz młody człowiek nie chciał dotykać tego przedmiotu w obecności wice-hrabiego.
— Czy jedziemy dziś razem na operę? — zapytała wice-hrabina zwracając się do męża.
— Nie możesz wątpić, że całém sercem chciałbym ci być posłusznym — odrzekł wice-hrabia z udaną zalotnością, którą student wziął za dobrą monetę, — ale dziś muszę być koniecznie w Teatrze Rozmaitości, bo potrzebuję się widziéć z pewną osobą.
— Z kochanką — pomyślała wice-hrabina.
— Alboż d’Adjuda dziś nie będzie? — zapytał małżonek.
— Nie — odparła żona z niechęcią.
— Ha! jeżeli ci koniecznie potrzeba towarzysza, to wesprzyj się na ramieniu pana de Rastignac.
Wice-hrabina spojrzała na Eugieniusza z uśmiechem.
— To mogłoby pana bardzo narazić — powiedziała.
— Francuz kocha się w niebezpieczeństwie, bo wśród niebezpieczeństw sława się zdobywa, tak mówi pan de Chateaubriand — odparł Eugieniusz z ukłonem.
Po chwili rącze konie niosły go wraz z panią de Beauséant do modnego teatru. Weszli do jednéj z lóż położonych naprzeciw sceny i Eugieniusz sądził, że się znalazł w jakimś czarodziejskim świecie, bo wszystkie lornetki zwróciły się na niego i na panią de Beauséant, która miała na sobie strój przepyszny. Z zachwytu w zachwyt przechodził.
— Chciałeś pan ze mną pomówić — rzekła pani de Beauséant. — Ach! patrz pan, oto pani Nucingen znajduje się w trzeciéj loży za nami. Siostra jéj i pan de Trailles są po drugiéj stronie.
Mówiąc to wice-hrabina spoglądała na lożę Rochefidów. Przekonała się, że markiza tam nie ma i twarz jéj zajaśniała wyrazem zadowolnienia.
— Jaka ona prześliczna! — powiedział Eugieniusz, przyglądając się pani Nucingen.
— Ma takie jasne rzęsy.
— Tak, ale co to za kibić wysmukła!
— Ręce jéj są zbyt duże.
— Ale jakie piękne oczy!
— Twarz ma za długą.
— Ściągłe rysy nadają jéj jakiś wyraz szlachetny.
— To całe jéj szczęście. Patrz pan tylko, jak ona podnosi i opuszcza lornetkę! Goriot przebija się we wszystkich jéj poruszeniach — mówiła daléj wice-hrabina ku wielkiemu zdziwieniu Eugieniusza.
Pani de Beauséant patrzyła na salę i zdawała się nie zwracać wcale uwagi na panią de Nucingen, a jednak widziała najlżejsze jéj poruszenie. Wśród publiczności było bardzo wiele pięknych kobiet; ale Delfina de Nucingen spostrzegła odrazu, że młody kuzynek pani de Beauséant zajęty był wyłącznie jéj osobą i tryumfowała na myśl, że piękny i wytworny młodzieniec nikogo nad nią nie widzi.
— Panie de Rastignac, jeżeli pan nie przestaniesz wpatrywać się w nią tak uporczywie, to możesz jaki skandal wywołać. Nic pan nie zrobisz, jeżeli tak odrazu będziesz się rzucał ludziom na szyję.
— Droga kuzynko — rzekł Eugieniusz — opieka twoja nieraz już mi się przydała; jeżeli zechcesz dokończyć dzieła, to będę cię prosił tylko o jednę łaskę; z twéj strony, pani, nie wielka to ofiara, a dla mnie rzecz niezmiernéj wagi. Muszę wyznać, żem zakochany.
— Już?
— Tak jest.
— I to w téj kobiecie?
— Czyżby moje uczucie nie zostało odtrącone gdzieindziéj? — zapytał Eugieniusz, zatrzymując na kuzynce wzrok przenikliwy. Księżna de Carigliano żyje w przyjaźni z księżną de Berry, pani musisz znać ją dobrze, otóż chcę prosić, byś raczyła przedstawić mię księżnéj i zabrała mię z sobą na bal, który ma być u niéj w poniedziałek. Spotkałbym tam panią de Nucingen i mógłbym przystąpić do pierwszego ataku.
— Z największą chęcią — odparła wice-hrabina. — Jeżeli to prawda, żeś pan ją odrazu sobie upodobał, to jestem pewna, że twe sprawy sercowe pójdą doskonale. Widzisz pan de Marsay’a w loży księżnéj Galathionne? Pani de Nucingen jest w rozpaczy, dla niéj to męka prawdziwa. W takiéj chwili najlepiéj jest właśnie zbliżyć się do kobiety, a mianowicie do takiéj żony bankiera. Wszystkie te panie z Chaussée d’Antin lubią bardzo zemstę.
— A pani cóżbyś robiła w takim razie?
— Ja cierpiałabym w milczeniu.
W téj chwili margrabia d’Adjuda ukazał się w loży pani de Beauséant.
— Spieszno mi było przyjść tutaj i dlatego byle jak pokończyłem dziś wszystkie sprawy — rzekł markiz. — Wyznaję to przed panią, żeby postępek mój stracił charakter ofiary.
Oblicze wice-hrabiny jaśniało dziwnym blaskiem. Eugieniusz pojął dopiéro, jak to się przejawia miłość prawdziwa, która w niczém nie jest podobna do przesadnéj kokieteryi paryskiéj.
Popatrzył na kuzynkę z niemém uwielbieniem, poczém westchnął i ustąpił swe miejsce panu d’Adjuda. „Jakże szlachetną, jak wzniosłą istotą jest kobieta, która umie kochać duszą całą! rzekł do siebie. Czyliż ten człowiek miałby ją zdradzić dla jakiéj lalki bezdusznéj! Czyż podobna ją zdradzić?“ Wściekłość bezsilna zawrzała mu w sercu. Chciałby rzucić się do nóg pani de Beauséant, chciałby mocą piekielną przenieść ją do swego serca, jak orzeł porywa białe jagniątko, co spoczywało u boku swéj matki, i unosi je z doliny, w górę, do gniazda swojego. Był smutny i upokorzony, bo nie miał jeszcze kochanki, nie posiadał własnego obrazu w tém olbrzymiém Muzeum piękności. „Mieć kochankę, myślał sobie, i zajmować w świecie stanowisko prawie królewskie, to jest prawdziwy dowód potęgi!“ I spojrzał na panią de Nucingen, jak człowiek znieważony spogląda na swego przeciwnika. Wice-hrabina zwróciła się ku niemu i wynurzyła mu w jedném mgnieniu oka serdeczną wdzięczność za jego dyskrecyą. Akt pierwszy skończył się właśnie.
— Czy znasz pan dostatecznie panią de Nucingen, żeby przedstawić jéj pana de Rastignac? — zapytała wice-hrabina margrabiego d’Adjuda.
— Pani de Nucingen będzie bardzo rada poznać pana — rzekł markiz.
Piękny Portugalczyk powstał i ujął studenta pod ramię. Za chwilę obaj stanęli przed panią de Nucingen.
— Mam honor przedstawić pani kawalera Eugieniusza de Rastignac, kuzyna wice-hrabiny de Beauséant. Osoba pani sprawia na nim niezmierne wrażenie. Chcąc go uszczęśliwić, postanowiłem ułatwić mu zbliżenie się do ubóstwianego ideału.
Markiz wymówił te słowa tonem żartobliwym, przez co złagodziła się myśl trochę gburowata, która nie razi wcale kobiety, gdy jest dobrze wypowiedziana.
Pani de Nucingen uśmiechnęła się i wskazała Eugieniuszowi miejsce swego męża, który wyszedł przed chwilą.
— Nie śmiem zachęcać pana, byś został ze mną — wyrzekła. — Kto ma szczęście znajdować się przy pani de Beauséant, ten nie opuszcza swego stanowiska.
— Zdaje mi się — rzekł Eugieniusz po cichu — że kuzynka będzie mi wdzięczna, gdy pozostanę przy pani. Przed przybyciem pana markiza — dodał głośno — mówiliśmy właśnie o pani i zastanawialiśmy się nad dystynkcyą, która panią cechuje.
Pan d’Adjuda wyszedł.
— Więc pan na prawdę pozostajesz ze mną? — rzekła baronowa. — Poznamy się bliżéj, a pani de Restaud obudziła we mnie wielką chęć poznania pana.
— Widzę, że pani de Restaud jest bardzo przewrotna, bo przecie zakazała wpuszczać mię do swego domu.
— Jak-to?
— Wyznam sumiennie, w jaki sposób przyszło do tego, lecz powierzając pani tajemnicę, błagam o jak największą pobłażliwość. Sąsiaduję oddawna z ojcem pani. Nie wiedziałem, że pani de Restaud jest jego córką i byłem tak nieostrożny, żem najniewinniéj w świecie wspomniał o panu Goriot przed siostrą pani, przez co obraziłem na siebie i ją i jéj męża. Nie umiem pani opowiedziéć, jak surowo księżna de Langeais i moja kuzynka potępiały tę apostazyą córki. Opowiadałem im całą scenę, a one śmiały się do upadłego. Pani de Beauséant porównywała ciebie, pani, z twą siostrą, odzywała się bardzo przychylnie o pani i opowiadała mi, żeś nieskończenie dobra dla mego sąsiada, pana Goriot. Bo i jakże mogłabyś pani nie kochać tego człowieka? on ubóstwia panią tak namiętnie, że ja zaczynam być zazdrosnym o to. I dzisiaj przez dwie godziny mówiliśmy z nim o pani. Byłem przejęty słowami pana Goriot i powiedziałem dziś przy obiedzie kuzynce mojéj, że niepodobieństwem jest, abyś pani była również piękną, jak jesteś kochającą. Gorące moje uwielbienie podobało się pani de Beauséant, która zabrała mię na operę, mówiąc ze zwykłym swym wdziękiem, że będę mógł sam zobaczyć panią.
— Jak-to — rzekła bankierowa — jużeś pan zasłużył na mą wdzięczność? Jeżeli tak pójdzie, to będziemy wkrótce dobremi przyjaciółmi.
— Wierzę, że przyjaźń dla ciebie, pani, nie byłaby uczuciem pospolitém, pomimo to, przyjacielem twym nie chcę być nigdy.
Kobietom podobają się takie głupstwa stereotypowe, do których uciekają się zwykle debiutanci. Wydają się one bezmyślne, gdy je na zimno czytamy, lecz ruch, wyraz głosu i spojrzenie młodzieńca nadają im wartość nieocenioną. Pani de Nucingen zauważyła, że Rastignac jest nadzwyczaj miłym chłopakiem. Nie mogąc odpowiedziéć na śmiałą jego mowę, uciekła się do zwykłéj taktyki kobiecéj i zaczęła mówić o czém inném.
— Tak jest, siostra moja krzywdzi siebie, postępując w ten sposób z biednym naszym ojcem, który był dla nas istną Opatrznością. Co do mnie, to uległam wtedy dopiéro, gdy pan de Nucingen rozkazał mi wyraźnie, bym przyjmowała ojca tylko o rannych godzinach. Ale płakałam z téj przyczyny i byłam długo bardzo nieszczęśliwa. To okrucieństwo mego męża, który i przedtém już zdradzał charakter brutalski, przyczyniło się najwięcéj do zakłócenia harmonii naszego pożycia. Ludzie myślą pewnie, żem ja najszczęśliwsza ze wszystkich kobiet w Paryżu, a w rzeczy saméj, jam bardzo nieszczęśliwa. Mogę się wydać nierozsądną, że się tak zwierzam przed panem. Lecz pan znasz mego ojca, a z tego tytułu i dla mnie obcym nie jesteś.
— Pani nie spotkasz w życiu drugiego człowieka, coby tak szczerze jak ja pragnął należéć do pani — rzekł Eugieniusz. — Czegoż panie wszystkie szukacie? Szczęścia — ciągnął daléj głosem przenikającym do głębi duszy. — A na czémże zasadza się szczęście kobiety? Na tém, żeby być kochaną, ubóstwianą, żeby miéć przyjaciela, któremu można powierzyć wszystkie pragnienia i zachcianki, każde strapienie i radość każdą; przed którym można otworzyć duszę do dna, nie obawiając się zdrady, i ukazać wszystkie jéj wady miluchne i wszystkie piękne przymioty. Wierz mi pani, takie serce oddane i namiętne może uderzać tylko w piersi młodzieńca, co się jeszcze nie pozbył swych złudzeń i gotów umrzéć na skinienie kobiety, co nie zna świata i nie pragnie go poznać, bo kochanka jest mu światem całym. Ja, widzi pani, przybywam z głębi prowincyi — proszę się nie śmiać z méj naiwności — jam tak niedoświadczony, bo dotychczas tylko piękne dusze spotykałem na świecie. Sądziłem, że się obejdę bez miłości, lecz spotkałem kuzynkę, która pokazała mi zblizka swoje serce i pozwoliła się domyślić niezmierzonych skarbów namiętności. Teraz jestem, jak Cherubin, kochankiem wszystkich kobiet, aż dopóki nie przyjdzie czas, że jednéj z nich oddam całą duszę. Przyszedłszy tu, zobaczyłem cię, pani, i zdało mi się, że prąd jakiś popycha mię ku tobie. Jam tyle już myślał przedtem o tobie, pani! Lecz nawet w marzeniu nie mogłem cię wyobrazić tak piękną, jak jesteś na jawie. Pani de Beauséant zabroniła mi patrzéć na panią bez przerwy. O, bo ona nie pojmuje, jak to miło patrzéć na takie usteczka różane, na taką płeć białą i takie oczy łagodne. Teraz i ja mówię nierozsądnie, lecz pozwól mi pani tak mówić.
Kobiety lubią niezmiernie, gdy im kto prawi słodkie słówka. Najsurowsza skromnisia słucha ich chętnie, wtedy nawet, gdy nie może na nie odpowiedziéć. Po takim wstępie, Eugieniusz plótł zalotnie stłumionym głosem wszystko, co tylko na myśl mu przyszło. Pani de Nucingen zachęcała go uśmiechem, pomimo to jednak spoglądała od czasu do czasu na de Marsay’a, który nie opuszczał loży księżnéj Galathionne. Rastignac pozostał przy pani de Nucingen, aż dopóki mąż po nią nie przyszedł.
— Będę bardzo szczęśliwy — rzekł Eugieniusz — jeżeli pani pozwoli, żebym złożył jéj swoje uszanowanie przed balem księżnéj de Carigliano.
— Jeszeli baronofa saprasza pana — rzekł sam baron tłusty Alzatczyk, o twarzy okrągłéj, która zdradzała niebezpieczną przenikliwość — to upefniam, że bandziesz pan u nas gościem posządanym.
— Poszło mi wcale nieźle, bo ona niebardzo się przestraszyła, gdym zapytał: Czy będziesz mię kochała? Bydlę moje już okiełznane, wskoczmy teraz na nie i kierujmy niém wedle upodobania.
Tak myślał Eugieniusz, idąc pożegnać panią de Beauséant, która powstała, i zabierała się do wyjścia wraz z panem d’Adjuda. Biedny student nie wiedział, że baronowa była dziś roztargniona, gdyż oczekiwała od de Marsaya jednego z tych listów, od których się serce krwawi... Eugieniusz, szczęśliwy z mniemanego powodzenia, towarzyszył wice-hrabinie aż do przedsionka, gdzie trzeba było zaczekać na powóz.
— Kuzynek pani nie podobny do siebie samego — zaśmiał się markiz po odejściu Eugieniusza. — On gotów bank rozbić. Zwinny jest jak węgorz, i zdaje mi się, że daleko zajdzie. To téż pani tylko mogłaś mu dobrać taką kobietę, która potrzebowała, by ją któś pocieszył.
— To tylko pytanie — rzekła pani de Beauséant — czy ona nie kocha jeszcze tego, który ją porzucił.
Student szedł piechotą z Teatru Włoskiego na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève, tworząc sobie w myśli najpiękniejsze plany na przyszłość. Widział on dobrze, że pani de Restaud przyglądała mu się z wielką uwagą, najpierw, gdy się znajdował w loży wice-hrabiny, a późniéj, gdy siedział obok pani de Nucingen; to mu dało nadzieję, że dom hrabiny otworzy się przed nim nanowo. Mógł już rachować na cztery ważne stosunki w samém sercu arystokracyi paryskiéj, bo nie wątpił, że potrafi się również podobać pani marszałkowéj. Nie zastanawiając się zbytecznie nad środkami, odgadł zawczasu, że w zawiłéj grze spraw tego świata, trzeba uczepić się za system kół, żeby się dostać na wierzch machiny, a czuł w sobie dość siły, żeby je zahamować.
„Jeżeli pani de Nucingen zajmie się mą osobą, to ja nauczę ją panować nad mężem. Mąż ten robi interesa pieniężne, więc i ja z jego pomocą będę mógł prędko dorobić się fortuny.“ Nie sformułował tego tak jasno; nie był jeszcze dość dobrym politykiem, by pojąć dokładnie swe położenie, ocenić je i obrachować, jakie korzyści mogą z niego wypłynąć; myśli jego unosiły się na widnokręgu w kształcie lekkich obłoczków; nie było w nich jeszcze cierpkości właściwéj rozumowaniom Vautrin’a, a jednak ogniowa próba sumienia odkryłaby w nich wiele złego. Takie-to tranzakcye doprowadzają zwolna do téj łatwéj moralności, którą wyznaje pokolenie współczesne. Dziś trudniéj niż kiedy spotkać człowieka prawego, o woli silnéj, co się nigdy nie nagnie ku złemu; człowieka, dla którego najmniejsze zboczenie z prostéj drogi jest zbrodnią niedarowaną; trudniéj dziś o wspaniałe wzory uczciwości, którym zawdzięczamy dwa arcydzieła, najpierw Alcesta Moliera, późniéj Jenny Deans i jéj ojca w dziele Walter-Scotta. Kto wié, może nie mniéj piękny, nie mniéj dramatyczny byłby obraz przedstawiający drogi wykrętne, na które człowiek ambitny popycha swe sumienie, idąc do celu obok z występkiem i starając się o zachowanie pozorów.
Wracając do swéj gospody, Rastignac rozkochał się na dobre w pani de Nucingen, która wydała mu się teraz lekka i wysmukła jak jaskółka. Wyobraźnia malowała mu żywo upajającą słodycz jéj oczu oraz płeć białą i przejrzystą, przez którą widać było, jak krew przebiegała falą różową; przypomniał sobie połysk włosów jasnych i czerwony dźwięk jéj głosu. Być może, że chód prędki, co krew jego wprawiał w szybszy obieg, potęgował jeszcze tę grę wyobraźni. Student zapukał silnie do drzwi ojca Goriot.
— Sąsiedzie — zawołał - widziałem panią Delfinę.
— Gdzie?
— W Teatrze Włoskim.
— Jakże się ona bawiła? Ale proszę wejść...
Mówiąc to, stary wstał w jednéj koszuli, otworzył drzwi, poczém prędko powrócił do łóżka.
— O, mów-że mi pan o niéj — powiedział.
Eugieniusz znalazł się po raz pierwszy w mieszkaniu Goriot’a i osłupiał na widok nory, w któréj żył ojciec, bo w téj chwili przyszła mu na myśl świetna tualeta córki. W oknie nie było firanek; obicia poodskakiwały od ścian w skutek wilgoci i poskręcały się, ukazując w kilku miejscach tynk zakopcony. Nieborak Goriot leżał w ubogiém łóżeczku, pod kołdrą cienką i wyszarzaną; na nogach miał watowaną przykrywkę, na którą pani Vauquer ofiarowała rozmaite kawałki, wybrane ze starych sukien. Podłoga była wilgotna i zapylona. Naprzeciw okna stała komoda staroświecka z drzewa różanego, dziwnie pękata i ozdobiona rączkami bronzowemi, które naśladowały winną latorośl uwiniętą liśćmi i kwiatami; nieco daléj widać było stary zydel, na którym znajdował się dzban z wodą, miska i cały przybór do golenia. W kącie stały trzewiki; w głowach, przy łóżku, mała szafka pozbawiona drzwiczek i płyty marmurowéj; daléj, w rogu komina, na którym nie było najmniejszego śladu ognia, widać było stół czworogranny z drzewa orzechowego, na którym Goriot pogniótł niedawno srebrną wazę. Biurko, na którém leżał kapelusz starego, fotel wyplatany i dwa krzesła dopełniały nędznego umeblowania. Nad łóżkiem, żerdź przywiązana szmatą do stolowania, podtrzymywała kotarę z nędznéj jakiéjś tkaniny w kraty czerwone i białe. Najbiedniejszy tragarz, co mieszka gdzieś na poddaszu, posiada bez wątpienia sprzęty porządniejsze od tych, któremi pani Vauquer zapełniła mieszkanie Goriot’a. Serce się ściskało i chłód przejmował na widok téj izdebki przypominającéj najsmutniejszą celę więzienną. Eugieniusz postawił świecę na szafce przy łóżku; szczęściem Goriot nie zwrócił uwagi na twarz jego, która zdradzała uczucia wewnętrzne. Stary zwrócił się ku niemu, otulając się kołdrą aż po samę brodę.
— No, którąż pan wolisz? panią de Restaud, czy panią de Nucingen?
— Wolę panią Delfinę, bo ona szczerzéj kocha pana — rzekł student.
Na te słowa serdeczne stary wyciągnął rękę z pod kołdry i ścisnął dłoń Eugieniusza.
— Dziękuję, dziękuję — rzekł głosem wzruszonym. — Cóż ona mówiła o mnie?
Student powtórzył wyrazy baronowéj, upiększając je po swojemu, a stary słuchał tego jak słów bożych.
— Drogie dziecię! o tak, tak, ona mię szczerze kocha. Lecz nie wierz pan temu, co mówiła o Anastazyi. Widzisz pan, one zazdroszczą jedna drugiéj; lecz to dowodzi tylko ich przywiązania. I pani de Restaud kocha mię również; wiem to dobrze. Ojciec pojmuje swe dzieci, tak jak Bóg ludzi pojmuje; ojciec widzi głąb’ ich serca i przenika ich zamiary. Córki moje kochają mię jednakowo. O jakżebym ja był szczęśliwy, gdyby los zdarzył mi był lepszych zięciów. Ale nie ma widocznie zupełnego szczęścia na ziemi. Czemuż nie mieszkam u nich! Nie pragnąłbym nic więcéj, tylko słyszéć ich głosy, wiedziéć, że są niedaleko, widziéć je, gdy przychodzą i wychodzą znowu, tak jak za owych czasów, gdy jeszcze u mnie mieszkały; o czuję, jak serce skakałoby mi z radości. Czy one były dziś pięknie ubrane?
— Tak — odparł Eugieniusz. — Ale, panie Goriot, powiedz mi pan, jak możesz mieszkać w takiéj dziurze, kiedyś tak bogato powydawał córki za mąż?
— A co-by mnie z tego przyszło, gdybym miał lepsze mieszkanie? — rzekł napozór niedbale. — Już-to ja nie potrafię tego wytłómaczyć, bo nie umiem dwóch słów zwięźle powiedziéć. Cała moja istota tu się mieści — dodał, przyciskając rękę do serca. — Żyję tylko życiem mych córek. Jeżeli one się bawią; jeżeli są szczęśliwe i postrojone; jeżeli stąpają po miękkich kobiercach: to cóż mię obchodzi, z jakiego sukna zrobione moje odzienie i jak wygląda kąt, w którym mam noc przepędzić?... Ja zimna nie czuję, gdy wiem, że im ciepło, i nudów nie znam, gdy wiem, że one się śmieją. Nic mię w świecie nie smuci oprócz ich zmartwienia. Gdy pan zostaniesz ojcem, gdy posłyszysz szczebiot swych dzieci i powiesz sobie: To cząstka mojéj istoty! gdy poczujesz, że te maleństwa, które są kwiatem krwi twojéj, każdą jéj kropelką połączone są z tobą: to będzie ci się zdawało, żeś zrośnięty z niemi, że odczuwasz krok ich każdy. Ja słyszę wszędzie głos moich córek, jedno smutne spojrzenie ich oczu krew we mnie ścina. Kiedyś i pan się przekonasz, że szczęście dzieci naszych stokroć nam droższe od szczęścia własnego. Nie potrafię panu tego wytłómaczyć: są-to jakieś wzruszenia wewnętrzne, od których błogo się człowiekowi robi. Jedném słowem, ja żyję życiem potrójném. Chcesz pan, to ci powiém coś zabawnego. Wiesz, kiedym ja pojął Boga? wtedy, gdy ojcem zostałem. Bóg jest całą swą Istotą obecny na każdém miejscu, bo stworzenie całe wyszło z Niego. Otóż taki sam stosunek łączy mnie z memi córkami. Tylko jam córki ukochał mocniéj, niż Bóg świat kocha, bo świat nie jest tak piękny jak Bóg, a córki moje piękniejsze są odemnie. Dusza moja tak ściśle z niemi połączona, że dziś naprzykład miałem przeczucie, że pan je zobaczysz. Mój Boże! gdyby się znalazł człowiek, co-by mojéj Delfince dał zakosztować takiego szczęścia, jakiego doznaje kobieta szczerze kochana, to ja-bym mu buty czyścił, wszystkie jego rozkazy spełniałbym najskwapliwiéj. Dowiedziałem się od pokojówki Delfiny, że ten mały de Marsay jest psem niegodziwym. O, świerzbiałyż mi ręce, żeby mu kości pogruchotać. Bo jakto można nie kochać tego klejnotu, téj kobiety, co ma głos słowiczy, a piękna jest jak posąg jaki! Gdzież ona miała oczy, kiedy szła za tego bałwana Alzatczyka! O, im obydwom należało wybrać sobie pięknych młodzieńców. Ale cóż, zrobiły, jak chciały!
Ojciec Goriot wzniosły był w téj chwili. Nigdy dotąd Eugieniusz nie widział go w całym blasku miłości ojcowskiéj. Zaiste, jest-to rzecz godna uwagi, jaką siłę porywającą posiadają uczucia prawdziwe. Najpospolitsze stworzenie przemienia się pod wpływem szczerego i potężnego uczucia; z serca jego wypływa prąd jakiś niepojęty, który odmienia wyraz fizyognomii, ożywia ruchy, głosowi nadaje dźwięk nowy. Często istota tępa i nierozwinięta może, pod wpływem namiętności, zadziwić wielką wymową myśli, jeżeli nie słowa; rzekłbyś, że w takiéj chwili przenosi się w jakieś sfery promienne. I z naszym poczciwcem stało się to samo: głos i ruchy jego nabrały téj siły udzielającéj się, jaka cechuje zwykle znakomitego aktora. Ale, czyż najpiękniejsze uczucia człowieka nie są poezyą jego pragnień?
— To pan dowiesz się z przyjemnością, że pani Delfina zerwie prawdopodobnie z tym de Marsay’em. Gagatek ten porzucił ją dla księżnéj Galathionne. Co do mnie, muszę wyznać, że-m się zakochał w pani Delfinie.
— Czy być może? — zawołał ojciec Goriot.
— Tak jest; i ja-m się jéj dosyć podobał. Przez całą godzinę mówiliśmy o miłości, a po jutrze, to jest w sobotę, zamierzam być u niéj.
— O, mój drogi panie! jakże ja cię kochać będę, jeżeli potrafisz jéj się podobać. Pan jesteś dobry; nie dręczyłbyś jéj pewnie. A gdybyś ją zdradził, to trzeba wiedziéć, że ja-bym cię zabił. Bo to, widzisz, kobieta nie kocha dwa razy. Ale, Boże mój, co ja plotę! Panie Eugiemuszu, tu za zimno dla pana. Mój Boże! więc pan z nią mówiłeś? Co mi kazała powiedziéć?
— Nic — rzekł Eugieniusz w duchu. — Kazała powiedziéć — dodał głośno — ze przysyła panu serdeczny pocałunek córki.
— Bądź zdrów, sąsiedzie; śpij dobrze. Obyś miał sny przyjemne; ja będę marzyć błogo o tym jednym wyrazie, któryś mi przyniósł od niéj. Niech Bóg spełni wszystkie twe życzenia! Byłeś dziś dla mnie dobrym aniołem, przyniosłeś mi tchnienie méj córki.
— Biedaczysko — myślał Eugieniusz, kładąc się do łóżka — los jego może wzruszyć najtwardsze serce. A córka tyle o nim myślała, co o Wielkim Mogole.
Od téj chwili Goriot widział w swym sąsiedzie przyjaciela i powiernika, którego los zdarzył mu niespodzianie. Zawiązały się między niemi stosunki takie, jakie jedynie mogły zbliżyć starego Goriot’a do zupełnie obcego człowieka. Namiętność nie myli się nigdy w rachubie. Goriot przeczuwał, że sam zbliży się więcéj do Delfiny, że będzie nawet miléj widziany, jeżeli Eugieniusz potrafi się jéj podobać. Przytém powierzył studentowi najcięższą z swych boleści. Delfina nie zaznała jeszcze rozkoszy miłości, ta sama Delfina, o któréj szczęściu ojciec marzył przynajmniéj tysiąc razy na dzień. Eugieniusz zaś był, według jego zdania, najmilszym w świecie młodzieńcem i mógł obudzić w sercu Delfiny uczucie, którego dotąd nie znała. Nadzieja ta stała się pobudką przyjaźni dla młodego sąsiada, która się codzień zwiększała, a bez któréj nie znalibyśmy zapewne rozwiązania niniejszéj powieści.
Następnego poranku, przy śniadaniu, wszyscy stołownicy zdziwili się bardzo niezwykłemu zachowaniu się Goriot’a. Stary spoglądał na Eugieniusza z wyraźną czułością; przy stole zajął miejsce obok niego i kilkakrotnie wszczynał z nim rozmowę. Twarz Goriot’a, podobna zwykle do maski gipsowéj, wyglądała dziś zupełnie inaczéj. Vautrin nie widział studenta od czasu owéj długiéj konferencyi; dziś spotkał go po raz pierwszy i usiłował wyczytać, co się w jego duszy dzieje. Eugieniusz rozmyślał przeszłéj nocy o szerokiéj drodze życia, co się przed nim otwierała, przyczém nie zapomniał oczywiście o posagu panny Taillefer; teraz zaś spoglądał na nią mimowolnie takim wzrokiem, jakim najcnotliwszy młodzieniec patrzy na bogatą dziedziczkę. Oczy ich spotkały się przypadkiem. Biedne dziewczę pomyślało, że Eugieniusz prześlicznie wygląda w nowym stroju. Spojrzenie, które zamienili, było tak znaczące, iż Rastignac pojął odrazu, że stał się dla niéj przedmiotem tych żądz niejasnych, które dziewczę nosi zwykle w sercu, aż dopóki nie spotka istoty ponętnéj, dla któréj to serce uderzy. Nad uchem Eugieniusza głos jakiś wołał natrętnie: „Osiemset tysięcy franków!“ Lecz jednocześnie stanęło przed nim wspomnienie dnia wczorajszego, i pomyślał sobie, że uczucie wyrachowane dla pani de Nucingen mogło się stać skuteczną prezerwatywą od tych myśli niedobrych, które mimowoli go prześladowały.
— Dawano wczoraj Cyrulika Sewilskiego — rzekł student. — Jaka-to rozkoszna ta muzyka Rossiniego; nigdy-m jeszcze nic podobnego nie słyszał. Mój Boże! co to za szczęście miéć własną lożę w Operze Włoskiéj!
Ojciec Goriot pochwycił w lot wyrazy studenta, tak jak pies zda się chwytać skinienie swego pana.
— Dobrze to być mężczyzną — rzekła pani Vauquer — opływacie panowie jak pączki w maśle i robicie wszystko, co się wam podoba.
— Jak pan wróciłeś do domu? — zapytał Vautrin.
— Piechotą — odparł Eugieniusz.
— Co do mnie — rzekł kusiciel — nie zadawalniałbym się półprzyjemnościami; chciałbym pojechać powozem, przepędzić wieczór we własnéj loży i wygodnie powrócić do domu. Wszystko lub nic, to moja zasada.
— Bardzo chwalebna — rzekła pani Vauquer.
— Czy nie pójdziesz pan do pani de Nucingen? — rzekł Eugieniusz zcicha do Goriot’a. — Jestem pewien, że przyjmie dziś pana z otwartemi rękoma, bo zechce dowiedziéć się tysiąca drobnych szczegółów dotyczących mojéj osoby. Wiadomo mi, że pani Delfina oddałaby wszystko w świecie, żeby tylko być w domu kuzynki mojéj, wicehrabiny de Beauséant. Otóż nie zapomnij pan powiedzieć baronowéj, że ja zrobię wszystko, co będzie w mojéj mocy, żeby spełnić jéj życzenie.
Rastignac odszedł pośpiesznie do Szkoły Prawa, pragnął bowiem jak najmniéj czasu spędzać w tym wstrętnym domu. Cały dzień prawie błąkał się bez celu, dręczony tą gorączką głowy, któréj doznaje młodzież oddająca się zbyt wybujałéj nadziei. Przechadzał się właśnie po ogrodzie Luksemburskim, zatopiony w głębokich rozmyślaniach o życiu społeczném, na które naprowadziło go rozumowanie Vautrin’a, gdy spotkał się oko w oko z Bianchon’em.
— Zkąd-żeś-to wziął tę minę poważną? — zapytał student medycyny, biorąc go pod ramię i idąc z nim w stronę pałacu.
— Dręczą mnie myśli niedobre.
— Jakie? W każdym razie nie trudno się z nich wyleczyć.
— Jakim-że-to sposobem?
— Jedyny sposób: ulegać im bez oporu.
— Kpisz sobie, nie wiedząc, o co chodzi. Czytałeś Roussa?
— Czytałem.
— Czy przypominasz sobie ten ustęp, gdzie autor zapytuje, co-by czytelnik zrobił, gdyby mógł, nie ruszając się z Paryża, siłą woli tylko zabić jakiegoś mandaryna w Chinach?
— Przypominam.
— I cóż ty na to?
— Zachciałeś! Ja myślę już o trzydziestym trzecim mandarynie.
— Nie żartuj. Słuchaj, gdybyś wiedział, że to rzecz prawdopodobna, że chodzi tylko o twe skinienie, powiedz, jakbyś postąpił?
— A czy ten mandaryn bardzo stary? Wreszcie, młody czy stary, sparaliżowany czy zdrów, co mi tam! słowo daję, że... Do licha! Nie, ja-bym się nie zgodził.
— Dzielny z ciebie chłopak, Bianchon! Ale, słuchaj jeszcze, gdybyś kochał kobietę tak, że gotów-byś duszę za nią oddać i gdybyś potrzebował pieniędzy, masę pieniędzy, na stroje dla niéj, na powóz, wreszcie na wszystkie jéj zachcianki?
— Ależ ty mi rozum odbierasz i chcesz, żebym rozumował.
— Słuchaj, Bianchon, wylecz mię, ja-m waryat. Mam dwie siostry, dwóch aniołów czystości i wdzięku, i pragnę, żeby obie były szczęśliwe. Jak zdobyć przez pięć lat dwieście tysięcy franków na posag dla nich? Bywają, widzisz, takie okoliczności w życiu, że trzeba grać w grę hazardowną, bo szkoda marnować szczęście na groszową wygranę.
— Ależ ty stawiasz pytanie, które spotyka każdego człowieka na progu życia, i chcesz mieczem przeciąć węzeł gordyjski. Na to, mój kochany, trzeba być Aleksandrem, inaczéj za taki postępek można się oprzéć na galerach. Co do mnie, zadawalniam się skromną egzystencyą, która mnie czeka na prowincyi, gdzie zajmę poprostu miejsce mego ojca. Pragnienia ludzkie zadawalniają się równie dobrze w najciaśniejszém kółku, jak i w najszerszéj przestrzeni. Napoleon nie jadał dwóch obiadów dziennie, a kochanek nie mógł miéć więcéj od pierwszego lepszego studenta. Szczęście ludzkie, mój drogi, musi się zawsze pomieścić między podeszwą a wierzchołkiem głowy; raz płaci się za nie milion, drugi raz sto luidorów, ale wartość jego wewnętrzna jest zawsze jednaka. Mojém więc zdaniem nie warto godzić na życie twego Chińczyka.
— Dziękuję ci, Bianchon! Słowa twe przyniosły mi ulgę. Będziemy zawsze przyjaciołmi.
— Wiesz co? — rzekł student medycyny — byłem na lekcyi Cuvier’a i wracając przez Ogród Botaniczny, widziałem jak panna Michonneau i Poiret rozmawiali przed chwilą z pewnym jegomościem, który w czasie przeszłorocznych zamieszek krążył zawsze w pobliżu Izby Deputowanych. Coś mi się widzi, że to jest agent policyjny, który przybrał pozór uczciwego mieszczanina. Zwróćmy baczną uwagę na tę parę: powiem ci późniéj dlaczego. Bywaj zdrów; o czwartéj muszę odpowiedziéć na apel.
Po powrocie do domu Eugieniusz znalazł Goriot’a, który nań oczekiwał.
— Patrz pan — rzekł stary — oto list od niéj. Cóż, czy nie ładne pismo?
Eugieniusz rozpieczętował list i przeczytał:
„Dowiedziałam się od ojca, że pan jesteś zwolennikiem muzyki włoskiéj. Byłabym bardzo szczęśliwa, gdybyś zechciał przyjąć miejsce w mojéj loży. W sobotę ma być Fodor i Pellegrini, spodziewam się więc, że mi pan nie odmówisz. Pan de Nucingen prosi wraz ze mną, żebyś pan zechciał być u nas na obiedzie. Obecność pańska będzie dla niego niezmiernie pożądana, bo uwolni go od pełnienia pańszczyzny małżeńskiéj, to jest od towarzyszenia mi do teatru. Nie odpowiadaj pan, tylko przybądź osobiście przyjąć me podziękowanie. „D. de N.“
— Pokaż mi pan list — rzekł stary, widząc, że Eugieniusz skończył czytać. Pan nie odmówisz, nie prawdaż? — dodał wąchając papier. — Jak to pachnie! Wszak to jéj palce dotknęły się do tego!
— Kobieta nie rzuca się tak pierwszemu lepszemu mężczyźnie na szyję — myślał student. — Ja-m potrzebny jéj, jako przynęta na de Marsay’a. Chyba żal wielki mógł skłonić ją do takiego postępku.
— No, o czémże pan myślisz? — zapytał ojciec Goriot.
Eugieniusz nie wiedział, że niektóre kobiety owéj epoki opanowane były szałem próżności; nie wiedział, że taka bankierowa gotowa była ponieść największą ofiarę, byle tylko ułatwić sobie przystęp do jakiego z domów na przedmieściu Saint-Germain. Moda ówczesna kazała przenosić nad wszystkie kobiety te, które miały przystęp do wybranego kółka z przedmieścia Saint-Germain; nazywano je paniami z Petit-Château, a pani de Beauséant, przyjaciółka jéj księżna de Langeais i księżna de Maufrigneuse zajmowały najpierwsze miejsce w ich gronie. Rastignac nie miał pojęcia o tém, jak namiętnie kobiety z Chaussée d’Antin pragnęły się dostać do wyższéj sfery, w któréj jaśniały konstelacye przynoszące chlubę płci pięknéj. Wszelako nieufność Eugieniusza nie przyniosła mu szkody; przeciwnie oziębiła go bardzo, a przez to pozwoliła mu postawić własne warunki, zamiast przyjmować je od innych.
— Tak jest, pójdę — powiedział.
Teraz ciekawość tylko wiodła go do pani de Nucingen, ale kto wie, czy namiętność nie popchnęłaby go ku téj kobiecie, gdyby ona wzgardziła nim na razie. Nie można wszakże powiedziéć, żeby obojętnie oczekiwał dnia jutrzejszego i godziny, w któréj miał ujrzéć baronową.
Pierwsza intryga jest dla młodzieńca prawie tak ponętna, jak pierwsza miłość. Pewność powodzenia wyrządza tysiąc błogich uczuć, do których się mężczyźni nie przyznają, a które stanowią cały powab niejednéj kobiety. Zbytnia łatwość powodzenia tak samo jak opór przyczynia się do podniecenia żądzy. To pewna, że wszystkie namiętności ludzkie powstają pod wpływem jednéj z tych dwóch przyczyn, które rozdzielają świat uczucia na dwa obozy. Być może, że rozdział taki jest wynikiem ważnéj kwestyi o znaczeniu temperamentu, która bez zaprzeczenia rządzi społeczeństwem ludzkiém. Prawda, że melancholicy potrzebują pobudzającego wpływu kokieteryi, lecz i to być może, że ludzie nerwowi lub sangwinicy cofają się, gdy opór trwa zbyt długo. Innemi słowy, o ile elegia jest limfatyczna, o tyle znów dytyramb jest wyłącznie żółciowy. Eugieniusz ubierał się starannie i napawał się tém uczuciém zadowolnienia ze swéj osoby, którego młodzi ludzie nie śmieją zdradzić z obawy śmieszności, a które jednak pochlebia bardzo ich miłości własnéj. Zaczesując włosy myślał sobie, że spojrzenie pięknéj kobiety prześliznie się po kruczych jego puklach. Mizdrzył się po dziecinnemu, jak młode dziewczę, co się na bal stroi; przyglądał się z przyjemnością wysmukłéj swéj figurze i rozgładzał starannie fałdki surduta. To pewna, myślał, że można znaléźć niezgrabniejszych ode mnie! Zszedł na dół w chwili, gdy wszyscy stołownicy byli już zebrani do stołu i wysłuchał z uśmiechem głośnéj salwy wykrzykników, któremi przyjęto strój jego wykwintny.
Jest-to rys charakterystyczny właściwy obyczajom gospody mieszczańskiéj, że strój wytworny zwykł obudzać między mieszkańcami niezmierne zdumienie. Na widok nowéj sukni każdy sąd swój wydać musi.
— Kt, kt, kt, kt — ozwał się Bianchon klaskając językiem jak gdyby zachęcał konia do biegu.
— Postawa księcia lub para, — rzekła pani Vauquer.
— Może się pan wybiera na podboje? — zagadnęła panna Michonneau.
— Kukuryku! — krzyknął malarz.
— Proszę oświadczyć moje uszanowanie szanownéj małżonce pańskiéj — rzekł urzędnik z Muzeum.
— Czy pan masz żonę? — zapytał Poiret.
— Żonę, i to jaką jeszcze! Kolor trwały, cena od dwudziestu pięciu do czterdziestu, deseń w kraty, według najświeższéj mody, daje się prać, nosi się doskonale, pół niciana, pół bawełniana, pół wełniana, leczy od bólu zębów i innych chorób uznanych przez Akademią Medyczną! Wyborna przytém dla dzieci! jeszcze skuteczniejsza od bólu głowy, od zbytku soków jako téż od cierpień przełyku, oczu i uszu — wywoływał Vautrin z komiczną płynnością i z wyrazem iście szarlatańskim. A wieleż ta osobliwość kosztuje? zapytacie państwo. Dwa sous. Nie. Ani złamanego szeląga. Jest-to resztka zapasów przygotowanych dla Wielkiego Mogoła. Wszyscy monarchowie europejscy nie wyłączając grrrrrubego księcia Badeńskiego pragnęli oglądać tę osobliwość. Proszę iść naprost! proszę wstąpić do kasy. Daléjże muzyka! Bruum, la, la, trin! la, la, bum, bum! Panie klarnecisto! — zawołał ochrypłym głosem — waćpan grasz fałszywie, ja ci palce poodbijam!
— Mój Boże, co to za miły człowiek — rzekła pani Vauquer do pani Couture, jabym się nigdy nie znudziła w jego towarzystwie.
Wśród śmiechów i żartów, które nastąpiły po komicznéj przemowie Vautrin’a, Eugieniusz pochwycił przelotne spojrzenie panny Taillefer, która zaraz potém pochyliła się ku pani Couture i szepnęła jéj kilka słów do ucha.
— Kabryolet czeka — rzekła Sylwia.
— Gdzież on będzie na obiedzie? — zapytał Bianchon.
— U pani baronowéj de Nucingen.
— U córki pana Goriot — dorzucił student.
Przy tych słowach oczy wszystkich zwróciły się na ex-fabrykanta, który spoglądał na Eugieniusza z pewnym rodzajem zazdrości.
Rastignac zatrzymał się na ulicy Saint-Lazare, przed jednym z tych domów o wysmukłych kolumnach i lekkich portykach, które uchodzą za wzór piękna w Paryżu. Był-to dom prawdziwie bankierski, pełen wymysłów kosztownych, strojny w sztukaterye i mozajki marmurowe. Znalazł panią de Nucingen w małym saloniku, obwieszonym malowidłami włoskiemi, którego ozdoby przypominały kawiarnię. Baronowa była smutna. Usiłowała szczerze ukryć swe zmartwienie i przez to właśnie obudziła ciekawość Eugieniusza, który spodziewał się, że jego obecność uszczęśliwi tę kobietę, a tymczasem znalazł ją zrozpaczoną. Zawód ten podrażnił jego miłość własną.
— Bardzo niewiele jeszcze mam prawa do zaufania pani — rzekł Eugieniusz, który usiłował nadaremnie zbadać przyczynę jéj zakłopotania, spodziewam się jednak, że pani powiedziałaby mi z całą otwartością, gdybym jéj zawadzał.
— Zostań pan — rzekła baronowa — bez pana byłabym zupełnie samotna. Nucingen nie będzie na obiedzie, a ja nie chciałabym zostać sama jedna, potrzebuję dziś rozrywki.
— Coż to pani?
— O! panu tego nie powiem — zawołała — prędzéj każdemu innemu.
— A ja chcę wiedziéć. Bo widocznie tajemnica pani ma jakiś związek z moją osobą.
— Być może! Ale nie — poprawiła się — to po prostu sprzeczki małżeńskie, które trzeba pogrzebać na dnie serca. Czyż nie mówiłam panu onegdaj? ja nie jestem bynajmniéj szczęśliwa. Złote łańcuchy ciężą bardziéj niż wszelkie inne.
Gdy kobieta wyznaje, że jest nieszczęśliwa, a wyznaje to przed młodzieńcem, któremu nie zbywa na dowcipie, który wié, że wykwintnie ubrany i ma w kieszeni tysiąc pięćset franków do wyrzucenia; to młodzieniec taki musi stracić głowę, musi pomyśléć to, co Eugieniusz powiedział.
— Czegóż pani możesz żądać? — zapytał student. — Jesteś piękna, młoda, kochana, bogata.
— Nie mówmy o mnie — zawołała ze złowrogiém jakiémś wstrząśnieniem głowy. — Zjemy obiad sam na sam, a późniéj będziemy słuchali rozkosznéj muzyki. Jakże mię pan znajdujesz? — zagadnęła znów powstając, żeby lepiéj pokazać przepyszną swą suknię z kaszmiru białego w perskie desenie.
— Pragnąłbym, żebyś pani była moją — rzekł Eugieniusz. — Jakżeś pani prześliczna!
— Smutną miałbyś pan własność — odpowiedziała z uśmiechem pełnym goryczy. — Nic tu nie zapowiada nieszczęścia, ale pozory kłamią, bo ja jestem w rozpaczy. Troski sen mi odbierają i czuję, że zbrzydnę niezadługo.
— O, to niepodobna! — zawołał student. — Ale ciekaw jestem, co-to są za troski, których miłość szczera nie zdołałaby rozpędzić?
— Ach! gdybym powierzyła panu swoje zmartwienia, to zacząłbyś mnie pan pewnie unikać. Dotychczas uczucie pańskie dla mnie jest tylko galanteryą, na którą tak nie trudno zdobyć się mężczyźnie, lecz gdybyś mię kochał szczerze, to musiałbyś rozpaczać wraz ze mną. Widzisz pan, że nie mogę nic więcéj powiedziéć. Przez litość — poczęła po chwili — mówmy o czém inném. Chodź pan zobaczyć moje apartamenta.
— Przeciwnie, zostańmy tutaj — odparł Eugieniusz — siadając na kanapce przed kominkiem obok pani de Nucingen, którą wziął za rękę.
Ona nie broniła mu ręki, nawet oparła się na dłoni młodego człowieka ruchem, w którym czuć było siłę skoncentrowaną, zdradzającą głębokie wzruszenie.
— Posłuchaj mię pani — rzekł Rastignac — błagam cię, powiedz mi swoje zmartwienie. Chcę dać dowód, że kocham cię tylko dla ciebie saméj. Albo powierzysz mi swe troski, które ja rozproszę, choćbym miał sześciu ludzi zabić dla ciebie, albo pójdę ztąd i nie wrócę więcéj.
— Dobrze więc! — zawołała z myślą rozpaczną i uderzyła się w czoło — za chwilę wystawię pana na próbę. Tak — rzekła do siebie — nie ma już innego środka! — Zadzwoniła.
— Czy powóz pana barona zaprzężony? — zapytała kamerdynera.
— Tak jest.
— Ja go biorę, panu baronowi dacie mój powóz i moje konie. Obiad będzie dopiéro o siódméj.
— Chodź-że pan, proszę — rzekła do Eugieniusza, który nie rozumiał sam, czy we śnie, czy na jawie, jedzie z baronową powozem pana de Nucingen.
— Do Palais-Royal — zawołała na woźnicę — koło Teatru Francuskiego.
W drodze zdawała się wzburzona i nie chciała odpowiadać na zapytania Eugieniusza, który nie mógł pojąć, co znaczy ten opór niemy, zacięty i nieczuły.
— Ona wymknie mi się za chwilę —- mówił do siebie.
Powóz się zatrzymał; baronowa powstrzymała jedném spojrzeniem nierozważne słowa studenta, który zaczynał się unosić.
— Czy pan mię szczerze kochasz? — zapytała.
— Szczerze — odpowiedział, starając się ukryć ogarniający go niepokój.
— Nie pomyślisz o mnie nic złego, o cokolwiekbądź będę cię prosiła?
— Nie.
— Gotówżeś być mi posłusznym?
— Bez wahania.
— Czyś pan był kiedy w domu gry? — spytała drżącym głosem.
— Nigdy.
— Ach! oddycham. Szczęście panu posłuży. Oto moja kieska — mówiła baronowa. — Weź ją pan, proszę! jest w niéj sto franków, to jest całe mienie kobiety, któréj ludzie szczęścia zazdroszczą. Idź pan z tém do domu gry. Nie umiem wskazać drogi, wiem tylko, że gdzieś w Palais-Royal. Sprobuj pan gry, zwanéj ruletą, rezykuj te sto franków i przegraj wszystko lub przynieś mi sześć tysięcy franków. Za powrotem opowiem przyczynę mego zmartwienia.
— Niech mię dyabli porwą, jeżeli rozumiem, co mam zrobić; ale będę posłusznym — powiedział Eugieniusz; a jednocześnie pomyślał z sobie z radością: Ona się kompromituje ze mną; nie będzie mi więc mogła nic odmówić.
Eugieniusz zabiera ładną sakiewkę i podąża z nią do najbliższego domu gry, pod numerem dziewiątym, który mu wskazał jakiś handlarz odzienia. Stanąwszy u celu, wchodzi na schody, pozwala sobie zabrać kapelusz i zapytuje, gdzie jest ruleta. Ku wielkiemu zdziwieniu obecnych posługacz miejscowy podprowadza go do długiego stołu. Cała publiczność spogląda na Eugieniusza, który pyta bez zawstydzenia, gdzie ma położyć swą stawkę.
— Połóż pan luidora na jednym z tych trzydziestu sześciu numerów; jeżeli numer wyjdzie, będziesz pan miał trzydzieści sześć luidorów — mówi mu szanowny jakiś starzec o białych włosach.
Eugieniusz rzuca sto franków na numer dwudziesty pierwszy odpowiadający liczbie lat jego. Nie zdołał się jeszcze opamiętać, gdy krzyk podziwu obił się o jego uszy. Wygrał, nie wiedząc jak i kiedy.
— Proszę-ż wziąć pieniądze — mówi znów poważny jegomość — w tym systemie nie wygrywa się dwa razy.
Eugieniusz bierze z rąk jego łopatkę, zgarnia trzy tysiące sześćset franków i kładnie je na czerwone, lubo jeszcze nic a nic gry nie rozumie. Widzowie spoglądają nań z radością widząc, że daléj grać zamierza. Koło obraca się, Eugieniusz wygrywa powtórnie i bankier rzuca mu znowu trzy tysiące sześćset franków.
— Teraz masz pan siedm tysięcy dwieście franków — mówi mu stary jegomość do ucha. Jeżeli pan zechcesz posłuchać mojéj rady, to przestań grać, bo czerwone już przeszło osiem razy. Jeżeliś miłosierny, to wywdzięczysz się za dobrą radę, wspomagając dawnego prefekta napoleońskiego, który znajduje się w bardzo krytyczném położeniu.
Rastignac odurzony patrzy obojętnie, jak siwowłosy jegomość zabiera mu z rąk dziesięć luidorów. Unosząc swoje siedem tysięcy franków, student nie pojmuje wcale, jakim sposobem je wygrał, tylko dziwi się szczęściu własnemu.
— No cóż? dokądże mię pani teraz zawieziesz? — zapytał Delfiny, pokazując jéj siedem tysięcy, skoro tylko drzwiczki od powozu zostały zamknięte. Delfina pochwyciła go w uścisk gwałtowny i ucałowała żywo, ale nie namiętnie.
— Wybawiłeś mię! i łzy radości spływały obficie po jéj twarzy. Wszystko ci powiem, mój przyjacielu. Będziesz mi pan przyjacielem, nieprawdaż? Ja-m bogata, opływam w dostatki, na niczém mi pozornie nie zbywa. A jednak, któż uwierzy, że pan de Nucingen nie daje mi do rąk ani grosza: sam utrzymuje dom, powozy, sam płaci za moje loże w teatrze, a na stroje przeznacza mi sumę nie wystarczającą; człowiek ten każe mi przez wyrachowanie znosić nędzę tajemną. Ja znów jestem zbyt dumna, abym go prosić miała. Byłabym najnędzniejszą istotą, gdybym kupowała jego pieniądze za taką cenę, za jaką chce mi je sprzedawać! Dlaczego ja, com mu wniosła siedemset tysięcy franków posagu, pozwoliłam się tak wyzuć ze wszystkiego? Przez dumę, przez pogardę. Wychodzimy za mąż tak młode jeszcze, tak naiwne! Prośba o pieniądze, z którą, trzeba się było zwrócić do męża, nie chciała mi przejść przez usta, nie śmiałam jéj wymówić i przeżywałam własne zaoszczędzone pieniądze, lub to, co mi dawał biedny mój ojciec; późniéj musiałam się zadłużyć. Małżeństwo stało się dla mnie najokrutniejszym zawodem; ja nawet mówić o niém nie mogę; dość panu wiedziéć, że wyskoczyłabym oknem, gdybym zmuszona była żyć z Nucingen’em i nie miała osobnych apartamentów. Trzeba było przyznać się przed nim, że miałam długi, że, jak każda młoda kobieta, wydawałam na klejnoty, na rozmaite zachcianki (biedny ojczysko tak nas przyzwyczaił, żeśmy sobie niczego odmawiać nie umiały); cierpiałam mękę prawdziwą, lecz w końcu znalazłam odwagę wyznać mu wszystko. Alboż nie miałam własnego funduszu? Nucingen uniósł się, powiedział, że go rujnuję, coś okropnego! Wolałabym wtedy być o sto stóp pod ziemią. Zapłacił wprawdzie, bo miał cały mój posag, ale odtąd przeznaczył mi na osobiste wydatki pensyjkę, którą przyjęłam dla świętego spokoju. Późniéj chciałam odpowiedziéć miłości własnéj pewnego człowieka, którego i pan znasz także. Zawiodłam się na nim, to prawda, lecz byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie uznała szlachetności jego charakteru. A jednak człowiek ten porzucił mię niegodnie! Nie należałoby opuszczać kobiety, któréj rzuciło się w potrzebie garść złota. Trzebaby kochać ją wiecznie! Ty, duszo dwudziestoletnia, piękna, młoda i nieskalana, ty mię spytasz, jak kobieta może przyjmować złoto od mężczyzny? Mój Boże! czyż to nie jest rzecz naturalna, że się wszystkiém dzielimy z istotą, któréj zawdzięczamy szczęście nasze? Czyliż dając wszystko, można się troszczyć o jakąś drobną cząsteczkę całości? Pieniądze zaczynają nabierać wagi wtedy dopiéro, gdy uczucie znika. Czyż dwie kochające się istoty nie są złączone na całe życie? Czyż która z nich myśli o rozdziale, gdy sądzi, że jest szczerze kochaną? Przysięgacie nam miłość wieczną, i jakże chcecie późniéj, żeby interesa nasze nie były wspólne? O, pan nie wiesz, com ja dziś wycierpiała, gdy Nucingen odmówił mi sześciu tysięcy franków, on, co pewnie nie mniéj daje miesięcznie kochance swojéj, jakiéjś dziewczynie z opery. Chciałam się zabić. Szalone myśli przychodziły mi do głowy. Były chwile, żem zazdrościła losu prostéj służącéj. Czyż mogłam się udać do ojca? ależ to byłoby szaleństwo! Anastazya i ja zrujnowałyśmy go już do szczętu: biedny mój ojciec sprzedałby siebie samego, gdyby mógł wziąć sześć tysięcy franków za swą osobę. Pocóż było przywodzić go napróżno do rozpaczy? Pan wybawiłeś mię od wstydu i śmierci, bo pijana byłam boleścią. Ach! winnam była panu to objaśnienie: dziwnie nierozważnie postąpiłam dziś z panem. Gdyś pan ztąd odszedł, gdym cię straciła z oczu, chciałam uciec piechotą... dokąd? nie wiem sama. Oto życie większéj części kobiet paryskich: nazewnątrz zbytek, a w duszy troski okrutne. Znam biedne istoty jeszcze nieszczęśliwsze ode mnie. Są przecie kobiety, które muszą prosić swych dostawców o przedstawianie fałszywych rachunków. Inne zmuszone są okradać własnych mężów: jedni sądzą, że kaszmir kupiony za sto luidorów kosztuje pięćset franków, drudzy, że kaszmir wartujący pięćset franków płaci się po sto luidorów. Są nawet takie biedne istoty, które muszą głodzić swe dzieci i szachrować w najrozmaitszy sposób, żeby zarobić sobie na suknię. Ja przynajmniéj nie splamiłam się żadném nędzném oszustwem. To była moja ostatnia troska. Niektóre kobiety sprzedają się swym mężom, żeby późniéj panować nad niemi, a ja jestem przynajmniéj swobodna! Gdybym chciała, to Nucingen zasypałby mię złotem, lecz wolę płakać, wsparłszy głowę na sercu człowieka, o którym wiem, że wart jest mego szacunku! Ach, dziś wieczorem de Marsay nie będzie miał prawa patrzéć na mnie, jak na kobietę zapłaconą przez niego!
Ukryła twarz w obu dłoniach, nie chcąc pokazać, że płacze; lecz Eugieniusz odsunął zlekka jéj ręce. Jakże wspaniale wyglądała w téj chwili!
— Ach, to coś okropnego mieszać tak pieniądze z uczuciem! Pan nie będziesz mógł mię kochać! — zawołała.
Eugieniusz wzburzony był tą mieszaniną dobrych uczuć, które tak wysoko mogą podnieść kobietę, z występkami, do których popycha ją dzisiejszy ustrój społeczny. Przemawiał łagodnie i pocieszająco, podziwiając tę piękną istotę, która wydała naiwnie nierozważny krzyk boleści.
— Przyrzecz mi pan, że nie użyjesz tego za broń przeciw mnie saméj.
— Ach, pani, nie byłbym zdolny do czegoś podobnego — odparł student.
Pochwyciła jego rękę i przycisnęła ją sobie do piersi ruchem zdradzającym żywą wdzięczność.
— Otom, dzięki panu, swobodna i wesoła. Żyłam pod naciskiem ręki żelaznéj. Teraz wieść będę życie skromne, nic nie będę wydawała. Pan przyjmiesz mię taką, jaką będę, nie prawdaż, przyjacielu drogi? Weź pan to — mówiła daléj — zatrzymując dla siebie tylko sześć biletów bankowych. Sumiennie winnam panu tysiąc talarów, bo wyobrażałam sobie, że gram z panem na współkę.
Eugieniusz wzbraniał się jak dziewczyna, lecz w końcu musiał przyjąć pieniądze, gdyż baronowa powiedziała: Będziesz pan moim wrogiem, jeżeli nie zechcesz być wspólnikiem. — Zachowam więc te pieniądze, żeby miéć o czém spróbować znów szczęścia w razie potrzeby — rzekł Eugieniusz.
— Obawiałam się tych słów — zawołała Delfina, blednąc. — Jeżeli chcesz pan, żebym była czémkolwiek dla ciebie, to musisz mi przysiądz, że nigdy do gry nie wrócisz. Mój Boże! jaż-bym miała cię zgorszyć! Wolałabym raczéj umrzéć z boleści.
Zatrzymali się właśnie przed domem baronowéj. Rażące to przeciwieństwo nędzy i dostatku zdumiewało studenta, któremu mimowolnie przychodziły na myśl złowrogie słowa Vautrin’a.
— Spocznij pan tam — rzekła baronowa, wchodząc do swego pokoju i wskazując mu kanapkę stojącą przed kominkiem — ja będę pisała list niezmiernie trudny! Poradź mi pan.
— Nie pisz pani nic — rzekł Eugieniusz — włóż bilety bankowe w kopertę, zaadresuj i odeślij je przez swoję pannę służącą.
— Nieoceniony z pana człowiek! — zawołała. — Oto co znaczy miéć dobre wychowanie. To tchnie prawdziwym Beauséant’em — dodała z uśmiechem.
— Jaka ona śliczna! — mówił sobie w duchu Eugieniusz, który czuł się coraz bardziéj zakochanym. Zaczął oglądać pokój tchnący rozkoszną elegancyą bogatéj kurtyzany.
— Jak-że się panu podoba? — zapytała baronowa, dzwoniąc na pannę służącą.
— Tereso, zanieś to sama do pana de Marsay i oddaj mu do rąk. Jeżeli go nie zastaniesz, to odniesiesz mi list.
Przed odejściem Teresa nie omieszkała zmierzyć Eugieniusza złośliwém spojrzeniem. Poproszono na obiad. Rastignac podał ramię pani de Nucingen, która powiodła go do rozkosznéj sali jadalnéj, gdzie czekał ich stół zbytkowny, podobny do tego, który student podziwiał niedawno u swéj kuzynki.
— Przychodź pan do mnie na obiad za każdą razą, gdy mamy operę włoską. Po obiedzie będziesz mi towarzyszył do teatru.
— Przyzwyczaiłbym się chętnie do tego słodkiego życia, gdyby ono mogło potrwać długo; lecz ja-m biedny student, który musi jeszcze zdobyć sobie przyszłość na świecie.
— Przyszłość się zdobędzie! — zaśmiała się baronowa. Widzisz pan, wszystko jakoś daje się zrobić na świecie: i ja nie spodziewałam się już być tak szczęśliwą.
Leży to w naturze kobiet, że chcą dowieść niepodobieństwa na podstawie rzeczy możliwych, a fakta zastępują przeczuciem. Gdy pani de Nucingen weszła tegoż wieczora do loży swojéj w towarzystwie Rastignac’a, twarz jéj jaśniała wyrazem zadowolnienia, który czynił ją tak piękną, że każden, kto na nią spojrzał, nie mógł się powstrzymać od potwarczych domysłów, przeciw którym kobiety są bezbronne, lubo często bywa, że jedynie na mocy takich domysłów ludzie wierzą w występek nieistniejący. Znając Paryż, nie wierzy się temu, co tam mówią, a nie mówi się tego, co tam robią. Eugieniusz trzymał w swéj dłoni rękę baronowéj, a uścisk mniéj lub więcéj żywy starczył im za rozmowę, w któréj wypowiadali wrażenia wywołane muzyką. Był-to dla nich wieczór uroczy. Wyszli razem i pani de Nucingen postanowiła odwieźć Eugieniusza swoim powozem aż do Pont-Neuf. Przez całą drogę Rastignac błagał napróżno o jeden z tych pocałunków, których nie skąpiła mu wcale w Palais-Royal i wyrzucał jéj taką niekonsekwentność.
— Pierwéj — odparła baronowa — był-to objaw wdzięczności za poświęcenie się niespodziewane, a teraz byłaby-to już obietnica.
— A pani nie chcesz mi żadnéj obietnicy uczynić, niewdzięczna? — zawołał Rastignac nadąsany.
Baronowa podała mu wreszcie rękę do pocałowania, ale uczyniła przedtém ruch niecierpliwy, który tak bardzo podoba się zakochanym, a on przyjął dłoń podaną z dąsem, który znowu ją zachwycił.
— Do zobaczenia w poniedziałek na balu — powiedziała Delfina.
Noc była jasna, księżycowa. Wracając piechotą do domu, Eugieniusz zagłębił się w poważne rozmyślania. Był zarazem szczęśliwy i niezadowolniony: uszczęśliwiała go dzisiejsza przygoda, w skutek któréj miał się prawdopodobnie zbliżyć do przedmiotu swych pragnień, do jednéj z najpiękniejszych i najbardziéj wykwintnych kobiet w Paryżu; smucił się zaś tém, że cały plan, jaki sobie na przyszłość ułożył, musiał uledz zmianie. Teraz dopiéro pojął te myśli niejasne, które niedawno snuły mu się po głowie. Niepowodzenie daje nam zazwyczaj poznać siłę naszych pragnień. Im bardziéj Eugieniusz poznawał życie paryzkie, tém mniéj życzył sobie zostać biednym i nieznanym. Gniótł bilet tysiąc-frankowy, który miał w kieszeni i próbował przekonać siebie wykrętném rozumowaniem, że pieniądze te są jego własnością. Tak przybył na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève. Wchodząc na schody, zobaczył światło w mieszkaniu Goriot’a. Stary zostawił drzwi przymknięte i zapalił świecę z obawy, żeby student nie zapomniał przyjść opowiedziéć mu jego córkę, tak się bowiem wyrażał. Eugieniusz nic przed nim nie ukrywał.
— Ależ — zawołał Goriot uniesiony rozpaczą i zazdrością — im się zdaje, że-m ja zrujnowany, a ja mam jeszcze tysiąc trzysta liwrów dochodu. Mój Boże! biedna mała, czemuż nie przyszła do mnie? byłbym sprzedał dochody, byłbym kapitał naruszył, a pozostała suma wystarczyłaby mi na dożywocie. Dlaczegóż, dobry sąsiedzie, nie przyszedłeś powiedziéć mi o swym kłopocie? Jak miałeś serce stawić na kartę owe nędzne sto franków? na myśl o tém serce mi pęka. Oto jacy bywają zięciowie! O! zdusiłbym ich, gdyby wpadli teraz w moje ręce. Mój Boże, trzebaż to było płakać! czyż ona płakała!
— Wsparłszy głowę na mojéj kamizelce — powiedział Eugieniusz.
— O, daj-że mi ją pan! — zawołał ojciec Goriot. — Jak-to! więc tu spływały łzy mojéj córki, drogiéj mojéj Delfiny, która nie płakała nigdy będąc małą! O, ja kupię panu drugą kamizelkę, téj nie noś więcéj, zostaw mi ją! Według kontraktu, Delfina powinna korzystać ze swego majątku. Ach, jutro zaraz pójdę do adwokata Derville’a. Wyrobię to, że kapitał jéj zostanie oddany na procenta. Znam się ja na prawie; stary ze mnie wilk, — potrafię jeszcze zęby pokazać.
— Patrz, ojcze, oto tysiąc franków, które ona chciała mi dać jako pieniądze wygrane na współkę. Zachowaj ten bilet dla niéj w téj oto kamizelce.
Goriot popatrzył na Eugieniusza, pochwycił dłoń jego, a łza stoczyła mu się po twarzy i spadła na rękę młodzieńca.
— Będziesz szczęśliwy w życiu — powiedział starzec. — Bo, widzisz, Bóg jest sprawiedliwy. Znam się ja na uczciwości i mogę zapewnić, że mało jest ludzi podobnych do ciebie. Chcesz więc być także ukochaném mojém dziecięciem? No, dosyć, pora spać. Możesz spać spokojnie, bo jeszcze ojcem nie jesteś. Ona płakała, i ja się o tém dowiaduję, ja, co-m zajadał spokojnie jak głupiec, podczas gdy ona tam cierpiała; ja, co zaprzedałbym Ojca, Syna i Ducha św., żeby im obydwom łzy jednéj oszczędzić!
— Daję słowo — myślał Eugieniusz, kładąc się do łóżka — zdaje mi się, że całe życie będę uczciwym człowiekiem. Jak-to słodko iść za natchnieniem sumienia!
Zdaje się, że tylko ci, co wierzą w Boga, zdolni są robić dobro w tajemnicy, a Eugieniusz wierzył w Boga. Nazajutrz, przed balem, Rastignac poszedł do pani de Beauséant, która zabrała go z sobą, obiecując przedstawić księżnéj de Carigliano. Marszałkowa przyjęła go niezmiernie uprzejmie, a w gronie gości była już pani de Nucingen. Delfina wystroiła się, żeby podobać się wszystkim, a tém samém jeszcze bardziéj zachwycić Eugieniusza, na którego spojrzenie czekała niecierpliwie, chociaż zdawało się jéj, że swą niecierpliwość doskonale ukrywa. Dla tego, kto umie odgadywać wzruszenia kobiety, chwila taka pełna jest uroku. Któż z nas nie lubi drożyć się z uznaniem, ukrywać zalotnie swe zadowolnienie, czytać mimowolne wyznanie w niepokoju, który wywołujemy, wreszcie igrać z obawą, którą możemy rozproszyć jednym uśmiechem? Tego wieczora student nasz zmierzył całą doniosłość swego położenia i pojął, że miano kuzyna pani de Beauséant dawało mu już pewne stanowisko w świecie. Przypisywano mu już wielkie powodzenie u pani de Nucingen, co dodawało mu tyle wagi, że młodzież ścigała go zazdrosném spojrzeniem; Eugieniusz pojął, że obudza zazdrość i pierwszy raz doznał rozkoszy zadowolnionéj próżności. Przechodząc z salonu do salonu, od jednego kółka gości do drugiego, słyszał, jak wszyscy unosili się nad jego szczęściem. Wszystkie kobiety przepowiadały mu świetne powodzenie. Delfina, przejęta obawą na myśl, że może go utracić, obiecała dać mu wieczorem pocałunek, od którego tak stanowczo wzbraniała się przed paru dniami. Podczas balu Rastignac otrzymał kilka zaproszeń. Kuzynka zaprezentowała go niektórym paniom mającym pretensyą do elegancyi, których domy uchodziły za najbardziéj przyjemne. Ujrzał się naraz rzuconym w sfery najpiękniejszego i najbardziéj arystokratycznego świata paryskiego, i wieczór ów miał dla niego urok świetnego debiutu, o którym pamięta się do późnéj starości, jak dziewczę pamięta o balu, na którym miało wielkie powodzenie. Nazajutrz wobec wszystkich stołowników, Eugieniusz opowiadał Goriotowi przy śniadaniu o swych tryumfach. Słuchając go, Vautrin uśmiechał się w sposób szatański.
— I pan sądzisz — zawołał ten logik okrutny — że modny młodzieniec może mieszkać przy ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, w domu Vauquer, w téj gospodzie, która, lubo wielce szanowna pod każdym względem, nie jest jednak wcale modnym hotelem? Jest-to gospoda zamożna, piękna w swym dostatku, a nawet dumna z tego, że stała się chwilowém schronieniem jednego z Rastignac’ow; lecz z tém wszystkiém znajduje się przy ulicy Neuve-Sainte-Geneviève i nie wie nic o zbytku, bo jest nawskroś patryarchalnorama. — Młody mój przyjacielu — ciągnął daléj Vautrin tonem nawpół ojcowskim, a nawpół żartobliwym — chcąc znaczyć cośkolwiek w Paryżu, potrzeba miéć trójkę koni, tilbury na rano, a karetę na wieczór, to jest trzeba wydać przynajmniéj dziewięć tysięcy franków na powozy. Przytém, byłbyś pan niegodny swego losu, gdyby krawiec kosztował cię tylko trzy tysiące, a perfumy tylko sześćset franków, gdybyś na szewca i na kapelusznika wydawał tylko po sto talarów rocznie. Oprócz tego i praczka kosztuje przynajmniéj tysiąc franków. Modni młodzieńcy muszą dbać bardzo o piękność bielizny, boć przecie na to najwięcéj zwraca się uwagi. Miłość i świątynia wymagają pięknych obrusów na swe ołtarze. Narachowaliśmy już tedy czternaście tysięcy. Nie wyliczam tego, co się przegra w karty, co się straci na zakłady i na podarunki; wiem tylko, że na te drobne wydatki nie podobna rachować mniéj, jak dwa tysiące franków rocznie. Wiodłem ja życie tego rodzaju i wiem, co to kosztuje. Proszę teraz dodać, do tych wydatków nieodbicie potrzebnych, trzysta luidorów na delikatesy, a tysiąc franków na różne swawole. Cóż, synku, musimy miéć dwadzieścia pięć tysiączków rocznie, lub wpadamy w błoto, wystawiamy się na pośmiewisko i jesteśmy pozbawieni przyszłości, powodzenia, kochanek! Ale, zapomniałem jeszcze o kamerdynerze i groomie! Czy to Krzysztof będzie roznosił pańskie liściki miłosne? Może będziesz je pan pisywał na takim papierze, na jakim obecnie pisujesz? Ależ to byłoby samobójstwo rozmyślne. Chciéj pan wierzyć człowiekowi staremu i doświadczonemu! — ciągnął mówca daléj, a gruby głos jego brzmiał rinforzando. Pozostaje panu jedno z dwojga: wygnać się na cnotliwe poddasze i poślubić pracę nieustanną, lub obrać sobie inną drogę.
I Vautrin mrugnął, spoglądając na pannę Taillefer, jak gdyby chciał przypomniéć i streścić w tém jedném spojrzeniu wszystkie zasady gorszące, które zasiał w sercu studenta po to, by je zepsuły.
Minęło znów dni kilka, a Rastignac pędził życie niezmiernie lekkomyślne. Obiadował prawie zawsze z panią de Nucingen, a późniéj wszędzie jéj towarzyszył. Powracał do siebie o trzeciéj lub czwartéj po północy, wstawał o południu, ubierał się, poczém jechał znów z Delfiną, jeżeli pogoda sprzyjała. Marnował czas nieoględnie, nie znając jego wartości; a każdą lekcyą zbytku, każdą jego ponętę przyjmował z takiém upragnieniem, z jakiém kielich palmy daktylowéj pochłania pyłek zapładniający. Grał rezykownie, przegrywał i wygrywał wiele, aż w końcu przyzwyczaił się do nieumiarkowanego życia młodzieży paryskiéj. Z pierwszych wygranych pieniędzy odesłał tysiąc pięćset franków matce i siostrom, dołączając do tego piękne podarunki dla wszystkich. Zapowiedział był wprawdzie, że opuści dom Vauquer, lecz styczeń dobiegał już do końca, a Eugieniusz nie ruszył się jeszcze z dawnego mieszkania i nie wiedział, jak się z niego wydostanie. Wszyscy prawie młodzieńcy podlegają jednemu prawu, które napozór zdaje się niewytłómaczone, ale przy bliższém zbadaniu objaśnia się młodością samą i tym szałem, z jakim młodzież rzuca się ku przyjemnościom. Bogaty czy ubogi, młodzieniec nie ma wcale pieniędzy na potrzeby codzienne, ale na zachcianki nigdy mu ich nie zabraknie. Marnotrawi nieoględnie to, co może dostać na kredyt, ale oszczędza skwapliwie wszystkiego, co się kupuje za grosz gotowy; rzekłbyś, że się mści za to, czego nie ma, rozpraszając to wszystko, czego dostać może. Chcąc jasno tę rzecz wyrazić, powiedzmy, że student troszczy się daleko więcéj o zaoszczędzenie kapelusza, niż o zachowanie całego odzienia w dobrym stanie. Wielkość zarobku usposabia naturalnie krawca do chętnego poczekania, gdy przeciwnie skromność sumy żądanéj sprawia, że kapelusznik jest najbardziéj nieprzystępnym ze wszystkich istot, z któremi student musi wchodzić w układy. Gdy w teatrze młodzieniec przyciąga lornetki pięknych pań widokiem prześlicznéj kamizelki, to można przypuszczać, że nogi jego obchodzą się bez skarpetek; pończosznik bowiem należy téż do mólów toczących sakiewkę młodzieży. Rastignac nie stanowił wyjątku. Worek jego, zawsze próżny dla pani Vauquer, zawsze pełny, gdy chodziło o zadowolnienie wymagań próżności, doświadczał przeciwności i powodzeń nieprzewidzianych, które rozmijały się zawsze z terminem wypłaty. Chcąc opuścić smrodliwą i nędzną gospodę, w któréj czuł się ciągle upokorzonym, musiałby zapłacić gospodyni za cały miesiąc i kupić meble do swych apartamentów kawalerskich, a to było dotąd rzeczą niemożliwą. Gdy nie było o czém gry rozpocząć, Rastignac zabierał zegarki i łańcuchy złote, które ponabywał przedtém za pieniądze wygrane w karty, i umiał zanieść je do lombardu, do tego smutnego i dyskretnego przyjaciela młodzieży; lecz brakło mu pomysłu i odwagi, gdy potrzebował pieniędzy na stół i mieszkanie, lub na kupno narzędzi, bez których nie można się było obejść przy eksploatowaniu życia wykwintnego. Bezsilnym był wobec konieczności powszedniéj, wobec długów, które zaciągał dla zaspokojenia potrzeb najpierwszych. Postępował jak większa część ludzi, którzy wiodą takie nierozsądne życie: odwlekał do ostatniéj chwili zaspokojenie należności, które w oczach mieszczan uchodzą za dług święty. Czynił tak, jak Mirabeau, który nie zwykł był płacić za chleb, aż dopóki ten-że nie przedstawił mu się pod groźną postacią wekslu. Około tego czasu Rastignac przegrał dużo i musiał się zadłużyć. Zaczynał pojmować, że niepodobna było żyć dłużéj w ten sposób, nie mając stałych dochodów. Jęczał pod dotkliwemi ciosami chwiejnego położenia, lecz nie miał siły wyrzec się rozkoszy takiego życia i pragnął wieść je nadal za jakąbądź cenę. Traf pomyślny, co miał dopomódz mu do zrobienia majątku, stał się prostą mrzonką, a przeszkody rzeczywiste wzrastały z dniem każdym.
Patrząc zbliska na życie domowe pana i pani de Nucingen, przekonał się, że kto chce zmienić miłość w narzędzie powodzenia, ten musi napić się rozmaitych upokorzeń i zaprzéć się szlachetnych idei, które odkupują błędy miłości. Eugieniusz poślubił to życie świetne nazewnątrz lecz toczone wewnętrznie przez wszystkie taeniae zgryzoty, przeplatane uciechami ulotnemi, za które trzeba drogo płacić ciągłą troską i niepokojem; upodobał je i tarzał się w niém jak Roztrzepaniec La Bruyère’a w brudzie rynsztoka, lecz dotychczas, jak Roztrzepaniec odzienie tylko powalał.
— Czy nie zabiliśmy tylko mandaryna? — zapytał go raz Bianchon, wstając od stołu.
— Nie umarł dotychczas, ale już charcze — odparł Eugieniusz.
Student medycyny wziął te słowa za żart, ale Eugieniusz nie myślał żartować. Po długiéj przerwie jadł dziś znowu w gospodzie, ale w czasie obiadu dziwnie jakoś był zamyślony. Po deserze nie wyszedł jak zwykle, lecz pozostał w sali jadalnéj obok panny Taillefer, na którą rzucał od czasu do czasu wyraziste spojrzenia. Niektórzy goście jedli jeszcze orzechy przy stole, inni przechadzali się kończąc rozpoczętą rozmowę. Według przyjętego zwyczaju, każdy odchodził, kiedy mu się podobało, przeciągając pobyt w miarę zajęcia jakie obudzał przedmiot rozmowy, albo stosownie do stopnia ociężałości, jakiéj doznawał przy trawieniu. W zimie rzadko się zdarzało, żeby sala jadalna została opróżniona przed ósmą, ale w późniejszych godzinach zostawały zwykle tylko cztery kobiety, wynagradzając sobie przymusowe milczenie, które musiały zachowywać w tém zgromadzeniu męzkiém. Vautrin spostrzegł zamyślenie Eugieniusza i pozostał w sali jadalnéj, choć narazie udawał, że zabiera się do prędkiego wyjścia. Unikał późniéj wzroku Eugieniusza, który musiał sądzić, że go nie ma w sali. Widział, jak wszyscy mieszkańcy gospody porozchodzili się zwolna do swych mieszkań, lecz sam pozostał skrycie na swém stanowisku. Wyczytał, co się działo w duszy studenta, i przeczuwał, że musi już nastąpić jakiś objaw stanowczy. Rastignac ujrzał się rzeczywiście w trudném położeniu, w jakiém znajdował się pewnie niejeden młody człowiek. Pani de Nucingen zakochana, a może zalotna tylko, dała mu poznać wszystkie wzruszenia namiętności prawdziwéj, posiłkując się dyplomacyą niewieścią, w któréj Paryżanki zwykły celować. Naraziła się na obmowę, byle tylko zatrzymać przy sobie kuzyna pani de Beauséant, a teraz wahała się, czy należało nadać mu rzeczywiście takie prawa, jakie mu powszechnie przypisywano. Drażniąc przez cały miesiąc zmysły Eugieniusza, potrafiła w końcu poruszyć jego serce. W pierwszych dniach zdawało się studentowi, że on będzie rozkazywał; lecz wkrótce pani de Nucingen otrzymała przewagę za pomocą téj taktyki, która obudziła w sercu Eugieniusza wszystkie złe i dobre uczucia dwóch lub trzech ludzi, które śpią w piersi młodego Paryżanina. Czy to było wyrachowanie ze strony Delfiny? Nie, kobiety zawsze są prawdziwe, nawet wtedy, gdy postępują najfałszywiéj, bo zawsze ulegają jakiemuś uczuciu przyrodzonemu. Być może, że Delfina, która poddała się narazie Eugieniuszowi i pokazała mu zbyt wielką przychylność, ulegała teraz uczuciu godności, które kazało jéj cofnąć swe obietnice lub zawiesić je przynajmniéj. Paryżanka, którą namiętność unosi, zwykła się wahać w chwili upadku, zwykła wystawiać na próby serce tego, komu ma oddać przyszłość całą. Za pierwszym razem pani de Nucingen zawiodła się we wszystkich nadziejach, a wierność jéj dla młodego samoluba została nieuznana. Miała więc prawo być teraz nieufną. Może téż raziło ją postępowanie Eugieniusza, który stał się zarozumiałym dzięki łatwemu powodzeniu i zdradzał pewne lekceważenie wynikające z dziwnych stosunków, jakie się między niemi zawiązały. Chciała zapewne wydać się wspaniałą, imponującą i wielką w oczach młodego człowieka; ona, co tak długo była małą wobec tego, który ją opuścił. Nie chciała uchodzić za łatwą zdobycz w przekonaniu Eugieniusza, a to dlatego właśnie, że on wiedział, iż przedtém należała do de Marsay’a. Wreszcie miłość owego młodzieńca zepsutego, który był istnym potworem, miało w sobie coś tak poniżającego, że Delfina z rozkoszą zagłębiała się teraz w kwiecistą krainę prawdziwéj miłości, przyglądała się z zachwytem widokom nieznanym, wsłuchiwała się długo w szmer wietrzyka, który pieścił ją swym nieskalanym powiewem. Prawdziwa miłość wynagradzała za kłamaną. Będzie się to niestety powtarzało zbyt często, dopóki mężczyźni nie pojmą, jak wiele kwiatów łamie się w duszy młodéj kobiety pod ciosami pierwszego zawodu. Mniejsza wreszcie o pobudki, dosyć że Delfina igrała sobie z Rastignac’iem i znajdowała w tém przyjemność, może dlatego, że czuła się kochaną, i wiedziała, iż wszystkie zgryzoty Eugieniusza pierzchną, gdy ona tego najmiłościwiéj zachciéć raczy. Eugieniusz zaś nie chciał przez szacunek dla siebie samego, żeby pierwsza walka zakończyła się jego porażką, i postanowił wytrwać w pogoni, jak myśliwy, który chce koniecznie zastrzelić kuropatwę na pierwszéj uroczystości św. Huberta. Ciągły niepokój, niezadowolnienie miłości własnéj, napady rozpaczy zmyślonéj lub prawdziwéj, wszystko to przywiązywało go coraz bardziéj do Delfiny. Cały Paryż dawał mu panią de Nucingen, a on nie zbliżył się do niéj ani na jotę więcéj, jak w pierwszym dniu znajomości. Wpadał w bezsilną wściekłość, bo nie wiedział jeszcze, że kokieterya kobiety zapewnia czasami korzyści, które więcéj są warte od całéj przyjemności, jaką mogłaby dać jéj miłość. Epoka, w któréj kobieta walczy jeszcze z miłością, przyniosła już Rastignac’owi plon najpierwszych swych owoców; miały one smak wyborny, choć były jeszcze zielone i nieco kwaskowate, tylko trzeba było płacić za nie niezmiernie drogo.
Zdarzało się niekiedy, że student nie miał grosza przy duszy i nie widział przed sobą żadnéj przyszłości; wtedy starał się stłumić głos sumienia i myślał o ponętnéj drodze do fortuny, którą Vautrin ukazał mu w małżeństwie z panną Taillefer. Owóż i teraz była-to jedna z takich chwil, w których nędza przemawiała do niego tak natrętnie, że prawie mimowolnie dał się wplątać w intrygę straszliwego sfinksa, którego wzrok trzymał go nieraz pod czarodziejskiém zaklęciem. Po odejściu Poiret’a i panny Michonneau, którzy zabawili najdłużéj w sali jadalnéj, Rastignac mniemał, że jest sam tylko z panią Vauquer i z panią Couture, i spojrzał na pannę Taillefer tak wyraziście, że dziewczę oczy spuściło.
— Czy masz pan jakie zmartwienie, panie Eugieniuszu? — zapytała Wiktoryna po chwilowém milczeniu.
— Któż nie ma zmartwień! — odparł Eugieniusz. My, młodzi, nie mielibyśmy może trosk żadnych, gdybyśmy wiedzieli, że jest ktoś, co nas kocha szczerze i poświęceniem swojém może zapłacić nam za wszystkie ofiary, któreśmy zawsze ponieść gotowi.
Za całą odpowiedź panna Taillefer rzuciła mu wejrzenie, które nie było wcale dwuznaczne.
— Dziś pani jesteś pewna swego serca; ale czy możesz ręczyć, że się ono nigdy nie zmieni?
Na ustach młodéj dziewczyny zaigrał uśmiech, który, niby promień wytryskujący z duszy, oblał twarz jéj takim blaskiem, że się Eugieniusz przestraszył gwałtownego wybuchu uczucia.
— Jak-to! a gdybyś pani miała być jutro bogatą i szczęśliwą, gdyby majątek olbrzymi spadł ci z nieba, czyż pomimo to nie przestałabyś kochać biednego młodzieńca, który ci się podobał w dniach niedoli?
Skłoniła wdzięcznie głową.
— Nawet gdyby młodzieniec ten był bardzo nieszczęśliwy?
Nowe skinienie.
— Co to znów za brednie? — zapytała pani Vauquer.
— Proszę nam nie przerywać — rzekł Eugieniusz — my się porozumiewamy.
— Chyba kawaler Eugieniusz de Rastignac zamierza wejść w związki małżeńskie z panną Wiktoryna Taillefer? — ozwał się gruby głos Vautrin’a, który ukazał się niespodzianie we drzwiach sali jadalnéj.
— Ach! jak-żeś mię pan przestraszył! — zowołały jednocześnie pani Couture i pani Vauquer.
— Mógłbym zrobić gorszy wybór — zaśmiał się Eugieniusz, który nigdy jeszcze nie doznał tak silnego wzruszenia, jak teraz na głos Vautrin’a.
— Dosyć tych niestosownych żartów, panowie! — zawołała pani Couture. — Pójdźmy ztąd, drogie dziecię.
Pani Vauquer poszła za swemi lokatorkami, żeby przepędzić u nich wieczór i zaoszczędzić sobie kawałek świecy i trochę paliwa. Eugieniusz został sam-na-sam z Vautrin’em.
— Wiedziałem dobrze, że pan dojdziesz do tego — rzekł Vautrin z zimną krwią. — Ale słuchaj pan, ja umiem téż być delikatnym. Nic pan teraz nie postanawiaj, bo w téj chwili nie jesteś w normalném usposobieniu. Pan masz długi; chciałbym, żeby nie namiętność, nie rozpacz, lecz zimny rozum przywiódł pana do mnie. Może potrzebujesz kilku tysięcy dukatów? Proszę, weźmiesz pan?
Tu szatan sięgnął do kieszeni i wyjąwszy z pugilaresu trzy bilety bankowe, rozpostarł je przed oczyma studenta. Eugieniusz był w najokropniejszém położeniu. Przegrał markizowi d’Adjuda i hrabiemu de Trailles sto luidorów na słowo. Nie miał pieniędzy i nie śmiał iść wieczorem do pani de Restaud, która zaprosiła go na jeden z tych skromnych wieczorków, na których pije się herbatę z ciastkami i przegrywa się po sześć tysięcy franków w wista.
— Mój panie — rzekł Eugieniusz, powstrzymując z trudnością drżenie konwulsyjne — chciej pan zrozumiéć, że po tém, coś mi powierzył, ja nie mogę zaciągać żadnych zobowiązań względem pana.
— A tak! Przykroby mi było, gdybyś pan mówił inaczéj — zawołał kusiciel. — Piękny z pana młodzieniec, delikatny, dumny jak lew, a łagodny jak dziewczątko. Dyabeł miałby piękną zdobycz z pana. Podoba mi się bardzo taki gatunek młodzieży. Jeszcze dwie lub trzy chwile głębokiego zastanowienia, a ujrzysz pan świat takim, jakim jest rzeczywiście. Przekonasz się, że człowiek wyższy dogadza wszystkim swym zachciankom a niekiedy tylko odgrywa sceny cnoty ku wielkiemu zadowolnieniu głupców, którzy mu się przyglądają z parteru. Niezadługo będziesz pan do nas należał. Ach! mógłbyś wszystko osiągnąć przy mojéj pomocy. Nie miałbyś jednego pragnienia, któreby nie zostało zaraz spełnione; mógłbyś żądać wszystkiego: dostojeństw, majątku, kobiet. Cała cywilizacya zmieniłaby się dla pana w ambrozyą. Byłbyś naszym pieszczoszkiem, naszym Benjaminem, za którego pozwolilibyśmy się wytępić wszyscy. Spłaszczylibyśmy wszystko, co-by ci stawało na zawadzie. Chyba masz mię pan za łotra, jeżeli po tém wszystkiém nie możesz się jeszcze pozbyć swych skrupułów. Ale wiedz pan, że de Turenne był-to człowiek takiéj uczciwości, jaką pan posiadasz jeszcze w swojém przekonaniu, a jednak obrabiał on pewne sprawki z łotrami i nie widział w tém nic uwłaczającego dla siebie. Cóż, nie chcesz mi pan nic zawdzięczać? Niech i tak będzie — począł znów Vautrin z uśmiechem. — Weź pan te papierki i napisz na tém — mówił, dostając z pugilaresu papier stemplowy — ot tu w poprzek: Przyjęto za sumę trzy tysiące pięćset franków, wypłacalną za rok. A teraz postaw pan datę! Procent jest dość wielki, żeby uwolnić pana od wszelkich skrupułów; możesz nazwać mię żydem i nie czuć się obowiązanym do żadnéj wdzięczności. Dziś jeszcze wolno panu mną pogardzać, bo-m przekonany, że jutro kochać mię będziesz. Znajdziesz we mnie te otchłanie niezgłębione, te niezmierne uczucia spotęgowane, które głupcy nazywają występkami; lecz nigdy nie ujrzysz mnie podłym i niewdzięcznym. Jedném słowem, synku, nie jestem ja ani pionkiem, ani słoniem tylko wieżą.
— Któż pan jesteś? — zawołał Eugieniusz — stworzonyś chyba po to, by mię dręczyć.
— Ależ nie, ja-m dobry człowiek, bo chcę się sam zabłocić, byle pana raz nazawsze uchronić od błota. Pytasz pan siebie, zkąd się wzięło takie poświęcenie? Dobrze! powiem ci to kiedyś cichutko do ucha. Zdumiałeś się pan, gdym ci pokazał rozstrój ustroju społecznego i ruch machiny, lecz pierwszy przestrach przeminie i pogodzisz się z myślą, że na ludzi trzeba patrzéć jak na żołnierzy, co postanowili poledz w służbie tych, którzy sami namaszczają się na królów. Czasy zmieniły się bardzo. Dawniéj mówiono do śmiałka: Oto sto dukatów, zabij mi takiego-to jegomościa, i zasiadano najspokojniéj do wieczerzy, kazawszy sprzątnąć człowieka za jedno tak, lub jedno nie. Dziś ja ofiarowuję panu piękną fortunę za jedno skinienie głowy, które pana w niczém nie naraża, a pan się wahasz. Taki-to już wiek zniewieściały.
Eugieniusz podpisał weksel i zamienił go na bilety bankowe.
— Słuchaj-no pan, pomówmy rozsądnie — zaczął Vautrin znowu. — Chcę pojechać za kilka miesięcy do Ameryki i zająć się uprawą tytoniu. Będę przysyłał panu cygara w dowód przyjaźni. Jeżeli zdołam się wzbogacić, to będę ci pomagał. A jeżeli pozostanę bezdzietnym (co jest rzeczą możliwą, bo nie mam wielkiéj ochoty odradzać się w ablegrach), no! to zapiszę ci wszystko. Czy to się nazywa być przyjacielem? Ależ ja cię kocham, panie Eugieniuszu. Mam tę słabość, że lubię namiętnie poświęcać się dla innych i poświęcałem się już w swojém życiu. Widzisz, synku, sfera, w któréj ja żyję, jest wyższa niż sfera innych ludzi. Ja patrzę zawsze na cel, a czyny uważam za środki. A wiesz czém jest dla mnie człowiek? Ot czém! — i klasnął paznogciem wielkiego palca, zasunąwszy go między zęby. — Człowiek jest wszystkiém lub niczém. Jest mniéj niż niczém, gdy się nazywa Poiret; można go rozetrzéć jak pluskwę, płaski jest i śmierdzi. Ale człowiek podobny do pana jest bogiem: to już nie machina powleczona skórą, lecz teatr, w którym poruszają się najpiękniejsze uczucia. Ja żyję uczuciami. Uczucie — czyż to nie świat cały w jednéj myśli? Spójrz pan na ojca Goriot: córki stały się dla niego wszechświatem, nicią, którą kieruje się wśród całego stworzenia. Otóż, dla mnie, co-m zbadał życie do gruntu, istnieje jedno tylko uczucie prawdziwe: przyjaźń dwóch mężczyzn. Piotr i Jaffier, to mój ideał. Umiem VENISE SAUVÉE na pamięć. Czyś pan spotkał takiego chwata co-by wysłuchał przyjaciela, który mówi: „Pomóż mi zakopać trupa!“ i poszedł z nim w milczeniu, nie nudząc go morałami? A ja-m to zrobił. Nie wyznałbym tego przed kim innym; lecz pan jesteś człowiek wyższy, panu można wszystko powiedziéć, bo wszystko pojąć potrafisz. Nie będziesz długo brodził po tych bagniskach, w których mieszkają otaczające nas karzełki. No, rzecz skończona. Pan się ożenisz. A teraz do ataku! Moja broń żelazna i nigdy nie mięknie, cha, cha!
Vautrin wyszedł, żeby nie krępować studenta i nie doczekać się przeczącéj odpowiedzi. Rzekłbyś, że wiedział o tym słabym oporze, o téj walce, którą ludzie toczą z sobą i za pomocą któréj usprawiedliwiają późniéj swoje czynności naganne.
— Niech sobie robi co chce, a ja nie myślę żenić się z panną Taillefer! — rzekł Eugieniusz do siebie.
Narazie opanowała go wewnętrzna gorączka na myśl, że zawarł przymierze z człowiekiem, który w nim wstręt obudzał, a jednocześnie rósł w jego oczach przez sam cynizm swych zasad i przez odwagę, z jaką deptał społeczność całą; niebawem jednak ochłonął, ubrał się i, zażądawszy fiakra, pojechał do pani de Restaud. Od kilku dni hrabina okazywała szczególne względy młodzieńcowi, którego powodzenie w wyborowém kółku wielkiego świata zapowiadało, że wpływ jego stanie się kiedyś bardzo potężnym. Eugieniusz oddał, co był winien panom de Trailles i d’Adjuda, a przepędziwszy część nocy przy wiście, odzyskał wszystko, co stracił był poprzednio. Przesądny, jak większa część ludzi, których przyszłość nie jest jeszcze zapewniona i z których każdy jest mniéj więcéj fatalistą, widział w swém szczęściu nagrodę nieba za to, że postanowił wytrwać na dobréj drodze.
Następnego poranku pilno mu było zapytać, czy Vautrin ma jeszcze jego weksel. Odebrawszy odpowiedź twierdzącą, oddał mu trzy tysiące franków, zdradzając przytém dosyć naturalne zadowolnienie.
— Wszystko idzie dobrze — powiedział mu Vautrin.
— Lecz ja nie jestem pańskim wspólnikiem — rzekł Eugieniusz.
— Wiem, wiem — przerwał Vautrin. — Dziecinnisz się pan jeszcze. Zatrzymują cię na wstępie rzeczy małéj wagi.
W dwa dni późniéj Poiret i panna Michonneau siedzieli wśród ustronnéj alei Ogrodu Botanicznego, na ławce oblanéj promieniami słońca, i prowadzili rozmowę z jegomościem, którego Bianchon nazwał słusznie podejrzaną figurą.
— Nie pojmuję — mówił pan Gondureau — zkąd się biorą skrupuły pani. Jego ekscelencya minister policyi generalnéj państwa...
— Ach, jego ekscelencya minister policyi generalnéj państwa... — powtórzył Poiret.
— Tak, jego ekscelencya zajmuje się tą sprawą, — rzekł Gondureau.
Komuż nie wyda się nieprawdopodobném, że Poiret, dawny urzędnik, człowiek pozbawiony zdolności myślenia, lecz zbrojny prawdopodobnie we wszystkie cnoty mieszczańskie, nie przestał słuchać mniemanego kapitalisty z ulicy Buffon, w chwili gdy tenże wymówił słowo policya, ukazując z pod maski poczciwca fizyognomią agenta z ulicy de Jerusalem? A jednak to rzecz najnaturalniejsza w świecie. Wielu obserwatorów zrobiło spostrzeżenie, którego jeszcze nie rozpowszechniono, lecz które objaśni lepiéj, jakie miejsce Poiret zajmował w wielkiéj familii głupców. Jest pewien naród pierzasty, zamknięty w budżecie między pierwszym stopniem szerokości północnéj, pod którym leży niby Grenlandya administracyjna, kraj honoraryów wynoszących tysiąc dwieście franków, a stopniem trzecim, pod którym zaczyna się strefa cieplejszych honoraryów wynoszących od trzech do sześciu tysięcy, strefa umiarkowana, w któréj gratyfikacja przyjmuje się i kwitnie, pomimo trudności uprawy. Rysem charakterystycznym, który zdradza najlepiéj niedołęztwo i tępość umysłu téj rasy służalczéj, jest szacunek jakiś mimowolny, machinalny, instynktowy dla tego Dalaj-Lamy wszelkiéj władzy, którego urzędnik zna tylko z nieczytelnego podpisu i nazywa jego ekscelencyą ministrem. Te trzy słowa znaczą tyle, co Il Bondo Cani kalifa bagdadzkiego i wyobrażają w oczach téj rasy znędzniałéj władzę uświęconą, nieodwołalną. Jak papież dla chrześcijan, tak minister w oczach urzędnika jest administracyjnie nieomylny; świetność jego osoby odbija się na jego czynach i słowach, oraz na słowach wymówionych w jego imieniu; haft jego munduru okrywa wszystko i uprawnia każdy czyn spełniony z jego rozkazu; tytuł ekscelencya świadczący o czystości jego zamiarów i świętobliwości jego chęci, służy za paszport najdzikszym ideom. Na samo wspomnienie jego ekscelencyi, nieboracy owi podejmują się najskwapliwiéj tego, czego nie zrobiliby we własnym interesie. Biura mają, tak jak armia, swoje bierne posłuszeństwo: za pomocą tego systematu zagłusza się sumienie, unicestwia człowieka i zmienia go w końcu w szrubę lub muterkę połączoną z machiną rządową.
Pan Gondureau, który musiał znać się na ludziach, pojął odrazu, że Poiret jest jednym z takich głupców biurokratycznych. Potrzebował właśnie odsłonić swe baterye i wymówił czarodziejskie słowo jego ekscelencya, by za pomocą tego Deux ex machina olśnić Poiret’a, który zdawał się stworzonym dla panny Michonneau, tak jak panna Michoenneau zdawała się stworzoną dla Poiret’a.
— Skoro tylko jego ekscelencya minister, skoro jego ekscelencya we własnéj osobie... A, to zupełnie co innego! — rzekł Poiret.
— Słyszy pani, co mówi jéj towarzysz? Pani zdaje się polegać na jego zdaniu — począł znów pseudo-kapitalista, zwracając się do panny Michonneau. Otóż, jego ekscelencya minister jest teraz najmocniéj przekonany, że tak zwany Vautrin, mieszkający w domu Vauquer, jest zbrodniarzem zbiegłym z galer tulońskich, gdzie go znano pod imieniem Trompe-la-Mort.
— A! Trompe-la Mort! — rzekł Poiret — musi być bardzo szczęśliwym, kiedy zasłużył na takie imię.
— A tak — odparł agent. — Zawdzięcza on swe przezwisko dziwnemu szczęściu, które zasłaniało go przed śmiercią we wszystkich jego zuchwałych przedsięwzięciach. Jest on niebezpieczny, trzeba państwu wiedziéć. Posiada przymioty, które czynią zeń niezwykłego człowieka. Nawet sam wyrok potępiający przyniósł mu w rodzinnych stronach honor niezmierny...
— Więc to jest człowiek honoru? — zapytał Poiret.
— Na swój sposób. Zgodził się on przyjąć na siebie fałszerstwo popełnione przez pewnego młodzieńca, którego kochał niezmiernie. Był to prześliczny Włoch, trochę szuler, który wstąpił późniéj do wojska, gdzie zresztą sprawował się bardzo chwalebnie.
— Jeżeli jego ekscelencya minister policyi wie dobrze, że pan Vautrin jest owym Trompe-la-Mort, to do czegóż może mnie potrzebować? — zagadnęła panna Michonneau.
— Ach! tak — rzekł Poiret — jeżeli jego ekscelencya minister, jak oto mieliśmy honor słyszéć od pana, ma w rzeczy saméj pewność jakąkolwiek...
— Nie ma tu mowy o pewności, przypuszcza się tylko. Zrozumiecie państwo zaraz, o co idzie. Jakób Collin, przezwany Trompe-la-Mort, posiada zaufanie trzech galer, które zrobiły go swym agentem i bankierem. Zyskuje on wiele na prowadzeniu takich spraw, do których potrzeba człowieka znacznego.
— Ach! ach! czy pani rozumie ten dwuznacznik? — zapytał Poiret. — Pan Gondureau nazywa go człowiekiem znacznym, dlatego, że go naznaczono.
— Mniemany Vautrin, ciągnął agent daléj, przyjmuje kapitały panów galerników, umieszcza je, przechowuje i oddaje do rozporządzenia zbiegłym więźniom, rodzinom pozostałym po tych, którzy zrobili testament, lub kochankom galerników, którzy przekazali im weksle.
— Kochankom galerników! Chcesz pan powiedziéć żonom — zauważył Poiret.
— Nie, panie, galernik miewa zwykle tylko nieprawe małżonki.
— Wszyscy więc oni żyją w związkach nieprawych?
— Oczywiście.
— Ależ — mówił Poiret, to zgroza, któréj jego ekscelencya minister nie powinienby cierpiéć. Pan masz szczęście widywać jego ekscelencyą, wypadałoby więc panu, którego zasady są, o ile mogę wnosić, bardzo filantropijne, zwrócić uwagę ministra na niemoralne prowadzenie się tych ludzi, którzy dają bardzo zły przykład całemu społeczeństwu.
— Ależ, mój panie, rząd nie po to ich tam umieszcza, żeby służyli za wzór cnót.
— To prawda. Pozwól pan jednakże...
— Ależ, kochaneczku, nie przerywaj panu — rzekła panna Michonneau.
— Pojmuje pani — począł Gondureau — iż rządowi wiele na tém zależy, żeby odkryć tę kasę nieprawną, która ma być dobrze zaopatrzoną. Trompe-la-Mort obraca znacznym kapitałem; przechowuje bowiem nie tylko pieniądze swych towarzyszy, lecz i fundusze należące do Towarzystwa Dziesięciu tysięcy.
— Dziesięciu tysięcy złodziei! — zawołał Poiret przerażony.
— Nie, do Towarzystwa Dziesięciu tysięcy i jednéj spółki złodziei wyższego rzędu, którzy działają na wielką skalę i podejmują się tylko takich spraw, w których można zyskać przynajmniéj dziesięć tysięcy franków. W skład tego towarzystwa wchodzą najbardziéj dystyngowani ze wszystkich tych ichmościów, którzy idą wprost na ławę sądu kryminalnego. Znają oni kodeks i postępują tak przezornie, że wpadłszy nawet w ręce sprawiedliwości nie mogą być nigdy na śmierć skazani. Collin jest ich powiernikiem, ich doradcą. Dzięki olbrzymim środkom, człowiek ten stworzył całą policyą na swe usługi i pozawiązywał rozległe stosunki, które okrywa nieprzeniknioną tajemnicą. Rok mija, jak-eśmy go otoczyli szpiegami, a dotychczas jeszcze nie możemy zbadać jego sprawek. Talentami swemi i kasą Collin podsyca ciągle występek, wspomaga zbrodnię i utrzymuje całą armią łotrów, którzy toczą nieustanną wojnę ze społeczeństwem. Ująć Trompe-la-Mort i skonfiskować jego kasę, będzie to znaczyło podciąć zło przy samym korzeniu. Sprawa ta stała się ważném zadaniem państwowém i przyniesie zaszczyt tym, którzy zechcą swojém współdziałaniem przyczynić się do pomyślnego jéj ukończenia. Pan sam, na przykład, mógłbyś zostać znów urzędnikiem w administracyi, mógłbyś spełniać obowiązek komisarza policyjnego, co bynajmniéj nie pozbawiłoby pana emerytury.
— Ale dlaczegóż Trompe-la-Mort nie zemknie wraz ze swą kasą? — zapytała panna Michonneau.
— Och! — odparł agent — gdyby okradał kasę galerników, to nie miałby się gdzie podziać, bo w ślad za nim posłanoby wszędzie człowieka, coby go zabił. Przytém okraść kasę, to nie tak łatwo, jak wykraść pannę z dobréj familii. A wreszcie, Collin to łotr niezdolny do takich czynów, on widziałby w tém ujmę dla swéj sławy.
— Masz pan słuszność — rzekł Poiret — byłaby to wielka ujma dla jego sławy.
— Wszystko to nie objaśnia, dlaczego panowie nie chcecie ująć go otwarcie? — rzekła panna Michonneau.
— Otóż, objaśnię pani... Ale — szepnął z cicha — powstrzymaj pani swego jegomości, żeby mi nie przerywał, bo nigdy nie dojdziemy do końca. Nie wiem, z jakiego tytułu ten stary każe siebie słuchać. Przybywszy do naszego miasta Trompe-la-Mort wdział skórę poczciwca, przybrał minę porządnego mieszczanina paryskiego i zamieszkał w niepozornéj gospodzie; o! przebiegła-to sztuka! nie da on się złapać na plewy. Tak więc pan Vautrin jest człowiek poważny, zajmujący się ważnemi interesami.
— To się rozumie — rzekł Poiret do siebie.
— Minister nie chce go aresztować z obawy, że to może być jakiś rzeczywisty Vautrin, a w takim razie ujęcie jego oburzyłoby na nas opinią publiczną i cały stan kupiecki. Prefekt policyi ma nieprzyjaciół i wisi na włosku. W razie pomyłki, ci, co mu zazdroszczą, nie omieszkaliby skorzystać z powszechnych krzyków liberalnych i wysadziliby go z miejsca. Chodzi o to, żeby działać tak, jak w sprawie Cogniard’a, mniemanego hrabiego de Sainte-Helène; gdyby to był prawdziwy hrabia de Sainte-Helène, to wina byłaby po naszéj stronie. Dlatego to sprawdzić potrzeba!
— I w tym celu potrzebujecie państwo pięknéj kobiety? — zagadnęła panna Michonneau z żywością.
— Żadna kobieta nie potrafiłaby zbliżyć się do Trompe-la-Mort — rzekł agent. — Trzeba pani wiedziéć, że on kobiet nie lubi.
— W takim razie nie pojmuję, w jaki sposób mogę się przyczynić do odkrycia prawdy, gdybym nawet zgodziła się podjąć téj sprawy za dwa tysiące franków.
— Nic łatwiejszego — odparł nieznajomy. — Dam pani flakon pewnego płynu, który sprawia uderzenie krwi do głowy. Po przyjęciu pewnéj dozy, następuje niby atak apoplektyczny, nie grożący wszelako żadném niebezpieczeństwem. Płyn ten wlewa się do wina lub do kawy. Gdy atak nastąpi, przenosi się pacyenta na łóżko i zdejmuje się z niego odzienie, żeby się przekonać czy nie umiera. W takiéj chwili trzeba, żebyś pani została sama i uderzyła go ręką po ramieniu, paf! a litery wnet wystąpią.
— Ależ to jedno nic — rzekł Poiret.
— No, jakże? zgadzasz się pani? — zapytał Gondureau zwracając się do staréj panny.
— Ale, łaskawy panie, przypuśćmy, że się litery nie pokażą, czy dacie mi pomimo to dwa tysiące franków?
— Nie.
— Jakież więc będzie wynagrodzenie?
— Pięćset franków.
— Czyż to się opłaci popełnić taki czyn za tak małe wynagrodzenie? Wobec sumienia zło jest jednakowe, a ja, proszę pana, mam téż sumienie, które trzeba będzie ułagodzić.
— Mogę upewnić pana, że ta pani jest bardzo sumienną, a przytém bardzo miłą i rozsądną osobą — rzekł Poiret.
— Wiesz pan co? — poczęła znów panna Michonneau — dacie mi trzy tysiące franków, jeżeli to jest Trompe-la-Mort, a nie dacie nic, jeżeli to sobie zwyczajny mieszczanin.
— Idzie — rzekł Gondureau — ale pod tym warunkiem, że cała ta sprawa jutro się załatwi.
— Jeszcze nie, łaskawy panie, ja potrzebuję zasięgnąć rady spowiednika.
— Przebiegła! — rzekł agent powstając. — A więc do jutra. Gdybyś pani uważała za potrzebne rozmówić się ze mną wcześniéj, to proszę przyjść na uliczkę Sainte-Anne. Tam, przy końcu podwórza de la Sainte-Chapelle są jedne tylko drzwi pod sklepieniem. Przyszedłszy na miejsce, proszę zapytać o pana Gondureau.
Bianchon przechodził właśnie koło nich, wracając z wykładu Cuvier’a; do uszu jego doleciało dziwaczne nazwisko Trompe-la Mort, które tknęło go nie mniéj, jak wyraz „idzie“ używany przez sławnego szefa policyi bezpieczeństwa.
— Czemu pani nie kończysz od razu? miałabyś trzysta franków dożywotniego dochodu — rzekł Poiret do panny Michonneau.
— Czemu? powtórzyła. Ależ trzeba się nad tém zastanowić. A jeżeli pan Vautrin jest rzeczywiście owym Trompe-la-Mort? Kto wie, czy nie korzystniéj byłoby wejść z nim w układy. Ale cóż? chcąc od niego dostać pieniędzy, trzeba-by go ostrzedz, a on mógłby zemknąć sobie gratis. To dopiéro byłby puff szkaradny.
— Cóż mu po tém, gdybyś go pani nawet uprzedziła? przecie jegomość ów powiedział, że mają go na oku. A pani wszystkobyś wówczas straciła.
— Zresztą — pomyślała panna Michonneau — nie lubię ja wcale tego człowieka. Musi zawsze powiedziéć mi coś nieprzyjemnego.
— Ale możesz pani lepiéj zrobić — począł znów Poiret. Przecie i ten jegomość, który jest bardzo przyzwoity, powiedział, że kto uwalnia społeczność od zbrodniarza, choćby zresztą najcnotliwszego, ten wykonywa akt posłuszeństwa dla prawa. Bo kto pił, ten pić będzie. A gdyby mu przyszło do głowy pozabijać nas wszystkich? Toć, u licha, my-byśmy byli winni téj zbrodni, pomijając już to, że pierwsi padlibyśmy ofiarą.
Panna Michonneau była tak zajęta, że nie słuchała wcale zdań wypadających z ust Poiret’a, jak krople wody wymykające się z wodozbioru przez kran źle zakręcony. Zacząwszy raz seryą zdań swoich, starzec nie powstrzymywany przez pannę Michonneau, gadał jak maszynka nakręcona. Mówił o czémś, a nawiasem potrącał o przedmioty wręcz przeciwne i plątał je, nie mogąc przyjść do żadnego wniosku. Zbliżając się do domu Vauquer, zaplątał się był w sieć zdań nawiasowych i cytat przygodnych, z których przeszedł nieznacznie do opowiadania o sprawie jakiegoś pana Ragoulleau i jakiéjś pani Morin, w któréj on, Poiret, występował jako świadek. Wchodząc do mieszkania, panna Michonneau spostrzegła Rastignac’a i pannę Taillefer, którzy rozmawiali z sobą poufnie. Młoda para tak była zajęta rozmową, że nie zwróciła uwagi na dwoje starych, którzy przeszli przez salę jadalną.
— To się nie mogło skończyć inaczéj — rzekła panna Michonneau do Poiret’a. Od tygodnia już rzucali na siebie strzeliste wejrzenia.
— Tak — odparł Poiret. To téż sąd ją potępił.
— Kogo?
— Panią Morin.
— Ja mówię o pannie Wiktorynie — rzekła Michonneau — a pan mi prawisz o pani Morin. Cóż to za jedna?
— Ale czémże mogła zawinić panna Wiktoryna? — zapytał Poiret.
— Zawiniła tém, że kocha pana Eugieniusza de Rastignac i idzie ku niemu nie wiedząc, dokąd to ją zaprowadzi; biedne niewiniątko!
Z rana dnia tego pani de Nucingen przywiodła Eugieniusza do rozpaczy. Student czuł w sumieniu, że się już zupełnie oddał Vautrin’owi nie chcąc badać pobudek, z których wypływała przyjaźń tego dziwnego człowieka, ani zastanawiać się nad przyszłością podobnego związku. Od godziny już zamieniał z panną Taillefer najsłodsze obietnice i cudem chyba mógł być wybawiony z przepaści, w któréj stał już jedną nogą. Wiktorynie zdawało się, że słyszy głos anioła, że się niebiosa dla niéj otwierają, że dom Vauquer stroi się w barwy tęczowe, któremi dekoratorowie pokrywają pałace teatralne: ona kochała, ona była kochaną, a przynajmniéj wierzyła, że nią jest! A jakaż kobieta nie uwierzyłaby tak jak ona, patrząc na Rastignac’a i słuchając go przez całą godzinę odkradzioną wszystkim Argusom domowym? Eugieniusz walczył z sumieniem, wiedział, że źle czyni i ma świadomość złego, lecz mówił sobie, że szczęściem kobiety okupi ten grzech powszedni, i wypiękniał swą rozpaczą, i jaśniał całym blaskiem ognia piekielnego, co w sercu mu rozgorzał. Szczęściem dla niego spełnił się cud pożądany: Vautrin wszedł wesoło i wyczytał, co się działo w duszy młodych ludzi, których połączyły już kombinacye jego szatańskiego gieniuszu. Radość młodéj pary rozwiała się na dźwięk grubego głosu, który zaśpiewał ironicznie:
Moja Franusia dziwnie jest miła
W swojéj prostocie...
Wiktoryna wymknęła się, unosząc z sobą tyle radości, ile dotychczas było niedoli w jéj życiu. Biedne dziewczę! jedno uściśnienie ręki, lekkie dotknięcie włosów Rastignac’a, które musnęły ją po twarzy, słowo wymówione tak blizko, że poczuła gorące tchnienie mówiącego, uścisk drżącego ramienia, pocałunek złożony na jéj szyi, oto i wszystkie zadatki uczucia, które, dzięki sąsiedztwu grubej Sylwii mogącéj wejść lada chwila do salonu, stały się gorętsze, żywsze i bardziéj ponętne od najpiękniejszych dowodów przywiązania, o których czytamy w sławnych romansach. Te drobne hołdy, jak je dawniéj pięknie nazywano, były występkiem w oczach pobożnego dziewczęcia, które się co dwa tygodnie spowiadało. W téj jednéj godzinie wylała się z jéj duszy taka moc skarbów, że już w późniejszém życiu nie znalazłaby ich tyle, gdyby nawet, bogata i szczęśliwa, chciała się oddać komuś niepodzielnie.
— Sprawa załatwiona — rzekł Vautrin do Eugieniusza. — Nasi chłopcy już się poczubili. Wszystko odbyło się przyzwoicie. Wynikła sprzeczka. Gołąbek nasz obraził mego sokoła. A zatém do jutra w reducie de Clignancourt. Jutro, o pół do dziewiątéj panna Taillefer odziedziczy miłość i mienie swego ojca, w chwili, gdy nie wiedząc o niczém będzie sobie maczała kromkę chleba w kawie. Czyż to nie śmieszne? Ten mały Taillefer umie dobrze obejść się ze szpadą, a zarozumiały jest jak prawdziwy gracz; ale z tém wszystkiém przeciwnik upuści mu krwi za pomocą pewnego cięcia mojego pomysłu, które na tém zależy, żeby zręcznie podnieść szpadę i pchnąć w samo czoło. Nauczę pana tego pchnięcia, które może być niezmiernie przydatném.
Rastignac słuchał go osłupiały, niezdolny słowa wymówić. W téj chwili ojciec Goriot, Bianchon i kilku innych stołowników weszli do sali.
— Otoś pan wreszcie taki, jakim cię widziéć pragnąłem — mówił Vautrin do Eugieniusza. — Świadomy jesteś tego, co robisz. Dobrze, młode moje orlę! będziesz rządził ludźmi; jesteś silny, barczysty, obrośnięty; zasługujesz na mój szacunek.
Chciał ująć go za rękę; Rastignac cofnął żywo dłoń swoję i zbladłszy nagle, upadł na krzesło; wydało mu się w téj chwili, że widzi kałużę krwi przed sobą.
— Ach! jeszcze nie opadły z nas wszystkie poplamione pieluszki cnoty — rzekł Vautrin zcicha. — Papa d’Oliban ma trzy miliony, znam ja jego fortunę. Posag uczyni cię nawet we własnych oczach białym, jak szata panny młodéj.
Rastignac już się nie wahał. Postanowił uprzedzić wieczorem panów Taillefer ojca i syna. Vautrin oddalił się, a w téjże chwili Goriot szepnął studentowi do ucha:
— Smutny jesteś, moje dziecię! ale ja cię rozweselę. Pójdź ze mną!
Mówiąc to stary fabrykant zapalał swój stoczek koło jednéj z lamp. Eugieniusz poszedł za nim, przejęty ciekawością.
— Wejdźmy do pana — rzekł stary, który wziął od Sylwii klucz studenta. — Myślałeś pan rano, że ona cię nie kocha, co? — począł po chwili. — Odprawiła cię przemocą i wyszedłeś od niéj zagniewany, zrozpaczony. Niewiniątko! Ona czekała na mnie. Pojmujesz pan? Mieliśmy pójść razem zająć się ostateczném przygotowaniem mieszkanka, do którego pan się przeprowadzisz za trzy dni. Tylko nie wydaj mnie, proszę. Ona chce, żeby to była niespodzianka, ale ja nie mogę dłużéj dochować tajemnicy. Będziesz pan mieszkał po książęcemu na ulicy d’Artois, o dwa kroki od ulicy Saint-Lazare. Wybieraliśmy meble jak dla panny młodéj. Od miesiąca zrobiliśmy wiele rzeczy w tajemnicy przed panem. Adwokat mój wziął się już do dzieła; Delfina będzie miała trzydzieści sześć tysięcy franków rocznie, jako procent od swego posagu.
Eugieniusz milczący przechadzał się z założonemi rękoma po biednéj swéj izdebce, w któréj nieład panował. Ojciec Goriot dobrał chwilę, w któréj student zwrócony był do niego plecami i położył na kominku czerwone safianowe pudełko, na którem wyzłocony był herb Rastignac’a.
— Drogie moje dziecię — mówił biedny starowina — nie wyobrazisz sobie, com się ja przy tém wszystkiém napracował. Bo to widzisz, egoizm mną powodował, twoje przenosiny dotyczą mnie osobiście. Będę cię o coś prosił, nie odmówisz mi, wszak prawda?
— Czegóż pan żądasz?
— Do twego mieszkania należy pokoik położony wyżéj, na piątém piętrze. Ja w nim zamieszkam, nie prawdaż? Starzeję się już; zdaje mi się, żem za nadto oddalony od mych córek. Nie będę ci w niczém przeszkadzał. Będę sobie siedział spokojnie. Co wieczór przyjdziesz pomówić ze mną o niéj; powiédz, wszak ci to nie sprawi przykrości? Gdy będziesz powracał do domu, ja posłyszę twe kroki i pomyślę sobie, leżąc w łóżku: „On widział moję Delfinkę, był z nią na balu, ona mu szczęście zawdzięcza. Gdybym był chory, tobym znajdował balsam na swe cierpienia słuchając, jak ty powracasz do domu, jak przechadzasz się po swojém mieszkaniu. W twéj obecności będę czuł jakby obecność méj córki. Dosyć mi będzie zrobić dwa kroki, żeby się znaléźć na Polach Elizejskich, gdzie one dni całe spędzają, i będę mógł ciągle je widziéć; a teraz często się zdarza, że już za późno przychodzę. A przytém, może i ona przyjdzie do ciebie! ja posłyszę jéj głos, zobaczę ją, gdy uwinięta w watowy szlafroczek, będzie się przechadzała zręcznie jak koteczka. Od miesiąca widzę ją znów wesołą i strojną, jak za dawnych panieńskich czasów. Dusza jéj odzyskuje zdrowie, a ty jesteś tego szczęścia przyczyną. O! nie ma tego, czegobym ja dla ciebie nie zrobił. Przed chwilą powiedziała mi wracając do domu: „Tatku, ja jestem bardzo szczęśliwa“. Zimno mi się robi, gdy córki mówią do mnie ceremonialnie: mój ojcze, lecz gdy nazwą mię tatkiem, to zdaje mi się, że widzę je znowu małemi dzieweczkami, i wszystkie wspomnienia obudzają się w mém sercu. Czuję wówczas lepiéj, że jestem ich ojcem, i zdaje mi się, że one do nikogo jeszcze nie należą.
Stary ocierał oczy zapłakane.
— Tak dawno już nie słyszałem tego wyrazu, tak dawno ona nie chodziła wsparta na mém ramieniu. O, tak! pewnie już ze sześć lat nie chodziłem obok żadnéj z mych córek. Jak-to lubo ocierać się o jéj suknię, stosować się do jéj kroku, jéj ciepłem się rozgrzewać! Jedném słowem, ja-m dziś wszędzie towarzyszył Delfinie. Wchodziłem z nią do wszystkich sklepów i odprowadziłem ją do domu. O, pozwól mi pozostać przy sobie! Czasem będziesz potrzebował jakiéj usługi, to ja będę na zawołanie. O! gdyby ten bałwan Alzatczyk umarł, gdyby podagra jego miała rozum i przeszła mu do żołądka, toż dopiéro córka moja byłaby szczęśliwa! Ty byłbyś mym zięciem, zostałbyś otwarcie jéj mężem. Ona biedna tak mało zaznała rozkoszy tego świata, że ja jéj wszystko przebaczam. Pan Bóg musi być po stronie ojców, którzy kochają gorąco. — Jak ona cię kocha! — rzekł podnosząc głowę po chwilowém milczeniu. — W drodze ciągle mówiła o tobie: „Jaki on ładny! nie prawdaż, ojcze? a jakie dobre ma serce! Czy on często mówi o mnie?“ Ba, możnaby całe tomy zapisać tém, co ona mówiła o tobie, idąc z ulicy d’Artois, aż do pasażu des Panoramas! W końcu wylała całe swe serce przede mną. Dzisiejszego poranku zapomniałem o starości, zdawało mi się, żem lekki jak piórko. Powiedziałem jéj, żeś mi oddał owe tysiąc franków. O, pieszczotka droga! do łez była wzruszona tym postępkiem! — Ale cóż to masz na kominku? — zagadnął wreszcie ojciec Goriot, który umierał z niecierpliwości, widząc, że Rastignac nie myśli ruszyć się z miejsca.
Student odurzony patrzył bezmyślnie na sąsiada. Pojedynek, zapowiedziany na jutro przez Vautrin’a, stanowił tak rażącą sprzeczność ze spełnieniem najdroższych jego nadziei, że zaczynał prawie wierzyć, iż jest pod wrażeniem snu strasznego. Zbliżył się do kominka, a spostrzegłszy pudełeczko kwadratowe, wziął je w ręce i otworzył. Wewnątrz znajdował się zegarek Bregueta przykryty ćwiartką papieru, na któréj były słowa:
„Chcę, żebyś pan myślał o mnie w każdéj chwili, ponieważ...
Ostatni ten wyraz miał zapewne przypomniéć jakąś scenę, która zaszła między niemi. Eugieniusz uczuł się wzruszonym. Wewnętrzną stronę złotéj koperty pokrywał emaliowany herb Rastignac’ów. Oddawna już marzył o takiém cacku. Łańcuszek, kluczyk, kształt i deseń, wszystko niezmiernie mu się podobało. Ojciec Goriot był rozpromieniony. Obiecał zapewne córce, że opowié jéj wszystkie szczegóły wrażenia, jakiego Eugieniusz dozna na widok jéj daru, bo podzielał całém sercem młodzieńcze wzruszenie i wydawał się nie mniéj zadowolnionym od Rastignac’a, którego kochał już i za córkę i za siebie samego.
— Pójdź do niéj wieczorem, ona czekać cię będzie. Ten bałwan Alzatczyk ma być na wieczerzy u swojéj tancerki. Aha! zgłupiał jegomość, gdy adwokat mój wypowiedział mu całą prawdę bez ogródek. On twierdzi, że ubóstwia mą córkę! niech-no spróbuje dotknąć się do niéj, to go zabiję. Na samę myśl, że moja Delfina... (westchnął), byłbym zdolny zbrodnię popełnić; nie byłoby to nawet mężobójstwem zabić tę istotę, co ma głowę wołu, a kadłub wieprza. Zabierzesz mię z sobą, nie prawdaż?
— Dobrze, kochany ojcze Goriot, wiesz przecie, że cię kocham.
— O, ja widzę dobrze, że ty się mnie nie wstydzisz! Pozwól, niechże cię uściskam.
I pochwycił go w ramiona.
— Przyrzecz mi, że ją uczynisz szczęśliwą! Pójdziesz dziś do niéj, nie prawdaż?
— O, tak! Muszę wyjść dla ważnych spraw, których odłożyć niepodobna.
— Możebym mógł w czém dopomódz?
— A, w rzeczy saméj! Ja pójdę do pani de Nucingen, a pan idź do pana Taillefer ojca i poproś go, by mi udzielił wieczorem godzinę posłuchania w sprawie niezmiernéj wagi.
— Czyżby to była prawda, młodzieńcze? — zapytał ojciec Goriot, mieniąc się na twarzy; — miałżebyś starać się o jego córkę, jak twierdzą ci głupcy z dołu? Niech cię Bog strzeże! nie próbowałeś ręki Goriot’a. A gdybyś nas oszukiwał, toby się ta sprawa pięścią zakończyła. Och! to być nie może!
— Przysięgam panu, że jednę tylko kobietę kocham na świecie — rzekł student — przekonałem się o tém dopiero przed chwilą.
— Ach! co za szczęście! — zawołał ojciec Goriot.
— Ale — począł znów student — syn Taillefer’a ma się bić jutro, a ja słyszałem, że go mają zabić.
— Cóż to ciebie obchodzi? — rzekł Goriot.
— Ależ trzeba go uprzedzić, żeby nie pozwolił synowi... — zawołał Eugieniusz.
W téj chwili mowę jego przerwał głos Vautrin’a, który zaśpiewał tuż koło drzwi:
O Ryszardzie, królu mój!
Cały świat opuszcza cię...
Brum! brum! brum! brum! brum!
Długo błądziłem po szerokim świecie,
I teraz jeszcze aż...
Tra, la, la, la, la...
— Proszę panów — zawołał Krzysztof — zupa podana, wszyscy już siedli do stołu.
— Słuchaj — rzekł Vautrin — pójdź przynieś ode mnie butelkę Bordeaux.
— Jakże ci się zegarek podoba? — mówił Goriot. — Dobry ma gust, prawda?
Vautrin, ojciec Goriot i Rastignac zeszli razem i musieli, wskutek opóźnienia, zasiąść rzędem obok siebie. Podczas obiadu Eugieniusz okazywał wielką oziębłość Vautrin’owi. Człowiek ten, uznany już przez panią Vauquer za najmilszego na całym świecie, rozwijał dzisiaj niezwykły zasób dowcipu. Strzelał wciąż świetnemi słówkami i rozruszał wszystkich współbiesiadników. Eugieniusza zdumiewała ta krew zimna, ta niezachwiana pewność siebie.
— Którą nogą wstałeś pan dzisiaj z łóżka? — zapytała go pani Vauquer. — Jesteś wesół, jak zięba.
— Ja-m zawsze wesół, gdy robię dobre interesa.
— Interesa? — zagadnął Eugieniusz.
— A no, tak! dostawiłem transport towarów, za co dostanę dobre porękawiczne. — Panno Michonneau — zawołał, widząc, że stara panna przygląda mu się z uwagą — czy w méj twarzy jest jaki rys, co się pani nie podoba, że spoglądasz pani na mnie takiém amerykańskiém okiem. Proszę powiedziéć! ja się odmienię, byle tylko przypodobać się pani.
— A co na to powié Poiret? cóż, nie będziemy się gniewali? — dodał, mrugając na starego urzędnika.
— Słowo daję, pan powinienbyś pozować na Herkulesa-Trefnisia! — rzekł malarz do Vautrin’a.
— Czemu nie? zgoda, jeżeli panna Michonneau zechce pozować na Wenerę z Père-Lachaise — odparł Vautrin.
— A Poiret? — zagadnął Bianchon.
— O, Poiret będzie pozował na Poiret’a. To będzie bóg ogrodów! — zawołał Vautrin. — On pochodzi od gruszki...
— Miękkiéj! — podchwycił Bianchon. — W takim razie pan będziesz pomiędzy gruszką a serem.
— Wszystko to są brednie — rzekła pani Vauquer. — Ot, wolałbyś pan potraktować nas winem Bordeaux, bo widzę właśnie butelkę, która wysadza swą główkę. Wino będzie nas utrzymywało w dobrym humorze, a przytém to tak zdrowo na żołondek.
— Panowie — rzekł Vautrin — prezes przywołuje nas do porządku. Pani Couture i panna Wiktoryna nie zgorszą się waszemi swobodnemi żarcikami; ale umiejcież uszanować niewinność ojca Goriot. Proponuję państwu buteleczkoramę wina Bordeaux, któremu imię Lafitte dodaje jeszcze więcéj sławy (mówię to bez żadnéj aluzyi politycznéj). — Słuchaj, Chińczyku! — zawołał zwracając się do Krzysztofa, który nie ruszył się z miejsca. — Pójdźże, Krzysztofie! Cóżto, nie słyszałeś swego imienia? Chińczyku, sprowadź trunki!
— Proszę — powiedział Krzysztof, podając mu butelkę.
Vautrin napełnił szklankę Eugieniusza i ojca Goriot, a sobie nalał zwolna kilka kropel i zaczął je kosztować, podczas gdy obaj sąsiedzi wychylali swe szklanki. Skosztowawszy, skrzywił się nagle.
— Tam do licha! wino trąci korkiem. Weź to dla siebie, Krzysztofie, a dla nas pójdź przynieś więcéj; znajdziesz tam na prawo, wiész? Jest nas osób szesnaście, sprowadź więc osiem butelek.
— Skoro pan tak się wysadzasz, to i ja płacę sto kasztanów — rzekł malarz.
— Oho!
— Buuuuh!
— Prrrr!
Wykrzykniki wylatywały ze wszystkich stron niby rakiety.
— Wiecie co, mamo Vauquer? żebyście dali tak ze dwie butelki szampana — zawołał Vautrin.
— A to trafił! Czemu nie zażądać już lepiéj całego domu? Dwie butelki szampana! Ależ to kosztuje dwanaście franków! ja tyle nie zarabiam, nie! Jeżeli pan Eugieniusz zapłaci, to mogę dać naléwki porzeczkowéj.
— Ta jéj naléwka przeczyszcza żołądek jak manna — rzekł zcicha student medycyny.
— Zmiłuj się, nie gadaj, Bianchon — zawołał Rastignac. — Na samo wspomnienie o mannie serce mi... Dobrze, zgoda na szampana, ja płacę — dodał student.
— Sylwio — rzekła pani Vauquer — podaj sucharki i małe ciastka.
— Te małe ciastka są za wielkie. Na sucharki to zgoda.
W jednéj chwili obniesiono dokoła butelki Bordeaux, goście ożywili się i wesołość się podwoiła. Wśród szalonego śmiechu wyrywały się głosy naśladujące krzyk rozmaitych zwierząt. Urzędnikowi z Muzeum przyszło do głowy odtworzyć krzyk Paryża, który miał przypominać miauczenie kota zakochanego i wnet osiem głosów ryknęło osiem zdań następujących:
— Ostrzyć noże!
— Siemię dla ptasząt!
— Sztuki, patrzcie panie, sztuki!
— Drutować porcelanę!
— Proszę do łodzi! proszę do łodzi!
— Bić żony, trzepać odzież!
— Stare odzienie, stare galony, stare kapelusze do sprzedania!
— Wiśnie, wiśnie słodkie!
Palmę pierwszeństwa otrzymał Bianchon za akcent nosowy z jakim wywoływał:
— Handlarz parasoli!
Po chwili hałas stał się nieznośny, rozmowa zmieniła się w jakieś brednie bezmyślne, a Vautrin dowodził tém wszystkiém, niby dyrygujący operą, przyczém spoglądał niekiedy na Eugieniusza i ojca Goriot, którzy zdawali się już upojeni. Obaj siedzieli wsparci plecami o poręcz krzesła i pili niewiele, patrząc z powagą na nieład panujący dokoła; obaj myśleli o tém, co mieli spełnić wieczorem, lecz żaden nie miał siły powstać z swego miejsca. Vautrin śledził ukradkiem zmianę ich fizyognomij, aż spostrzegł, że błędne oczy zaczynają się przymykać; wtedy pochylił się ku Rastignac’owi i szepnął mu do ucha:
— Synku kochany, jeszcześ nie dość przebiegły, by walczyć z tatusiem Vautrin’em, który zanadto cię kocha, by pozwolił ci robić głupstwa. Gdy ja postanowię coś zrobić, to tylko Bóg jeden może mi przeszkodzić. Ach! chcieliśmy ostrzegać ojca Taillefer, chcieliśmy popełniać błazeństwa! Piec gorący, ciasto rozczynione, chléb siedzi już na łopacie; jutro będziemy zajadali z takim apetytem, aż okruchy wyżéj głowy wyskakiwać nam będą, a dziś chcieliśmy nie dopuścić, by go w piec wsadzono?... nie, nie, wszystko się upiecze! Pozostanie nam może trochę zgryzoty, lecz i to się razem przetrawi. Chrapniemy sobie troszeczkę, a tymczasem hrabia Franchessini otworzy nam końcem szpady spadek po Michale Taillefer. Wiktoryna odziedziczy wszystko po bracie i będzie miała piętnaście tysiączków dochodu. Dowiedziałem się również, że spadek po matce dochodzi do trzechkroć tysięcy...
Eugieniusz słuchał i nie mógł nic odpowiedziéć: czuł, że mu język przylega do podniebienia, że ogarnia go senność nieprzezwyciężona; przed oczyma rozścielała mu się jakaś mgła świecąca, przez którą widział niewyraźnie stół i twarze biesiadników. Gwar ucichał zwolna i goście rozchodzili się po jednemu. Za stołem pozostała już tylko pani Vauquer, pani Couture z panną Wiktoryną, Vautrin i ojciec Goriot. Rastignac rozmarzony widział jeszcze, jak pani Vauquer zlewała pozostałe wino do jednej butelki.
— A, jacy oni szaleni, jacy młodzi! — mówiła wdowa.
Było-to ostatnie zdanie, które Eugieniusz mógł jeszcze zrozumiéć.
— Tylko pan Vautrin potrafi wyprawiać takie sztuki — rzekła Sylwia. — Patrzcie państwo, toć to Krzysztof chrapie jak bączek.
— Do widzenia, mamuniu — rzekł Vautrin. — Idę na bulwar podziwiać p. Marty w Mont-Sauvage. Jestto wielka sztuka przerobiona z Pustelnika. Jeżelibyś pani życzyła, tobyśmy poszli razem z temi paniami.
— Ja dziękuję — rzekła pani Couture.
— Jakto, sąsiadko! — zawołała pani Vauquer — nie chcesz widziéć sztuki osnutéj na Pustelniku? Wszakże do dzieło Atali de Chateaubriand, któreśmy czytały w przeszłym roku pod lipami, płacząc niby jakie Magdaleny; przy tém jest-to utwór moralny, z którego i panna Wiktoryna może skorzystać.
— Nam nie wolno bywać na komedyi — odparła Wiktoryna.
— Patrzcie państwo! ci już zupełnie gotowi — rzekł Vautrin, poruszając w sposób komiczny głowę ojca Goriot i Eugieniusza.
Złożył głowę studenta na krześle, żeby mu było wygodniéj i pocałował go serdecznie w czoło śpiewając:
Śpijcie, pieszczotki kochane!
Ja czuwać przy was zostanę.
— Boję się, żeby on nie zachorował — rzekła Wiktoryna.
— W takim razie, niechże go pani pielęgnuje — począł znów Vautrin. — Jest-to — szepnął jéj do ucha — obowiązek żony uległéj. — Młodzieniec ten ubóstwia panią, a ja przepowiadam, że pani zostaniesz jego żoneczką. — A w końcu — dodał głośno — poważano ich powszechnie, żyli szczęśliwie i mieli dużo dzieci. Oto zakończenie wszystkich historyj miłosnych. — Dalejże, mamuniu — zawołał zwracając się do pani Vauquer i chwytając ją w objęcia — proszę włożyć kapelusz, piękną suknię w kwiaty i przepaskę hrabiny. Ja sam pójdę sprowadzić fiakra.
I oddalił się śpiewając:
O słońce, słońce, boskie słońce,
Pod którém tykwy dojrzewają...
— Mój Boże! wiész co, pani Couture? ja zgodziłabym się choć na dachu żyć z takim człowiekiem. — No — rzekła zwracając się do starego fabrykanta — ojciec Goriot już gotów. Temu staremu sknerze nigdy nie przyszło na myśl, żeby mię gdziekolwiek zaprowadzić. Ale, mój Boże! on spadnie na ziemię. Jak-to nieprzyzwoicie, kiedy człowiek niemłody upije się i rozum utraci! Powiecie mi, że trudno stracić to, czego się nie ma. Sylwio, zaciągnijże go na górę.
Sylwia wzięła starego pod ramiona, poprowadziła go popychając przed sobą i rzuciła jak tłomok jaki w poprzek łóżka.
— Biedny młodzieniec — mówiła pani Couture, odgarniając Eugieniuszowi włosy, które mu aż na oczy opadły — on tak jak dzieweczka nie zna jeszcze, co to jest nadużycie.
— A — rzekła pani Vauquer — mogę śmiało powiedziéć, że od lat trzydziestu, to jest od czasu jak utrzymuję mą gospodę, wielu młodych ludzi przeszło, jak-to mówią, przez moje ręce; ale żaden jeszcze nie był tak miły i tak dystyngowany, jak pan Eugieniusz. Jaki on piękny we śnie! Pani Couture! niech-że pani oprze jego głowę na swém ramieniu. Ba! ona już spadła na ramię panny Wiktoryny: Bóg czuwa nad dziećmi. Jeszcze chwila, a byłby roztrzaskał głowę o poręcz krzesła. Ale z nich obojga byłaby bardzo ładna para.
— Dajcież pokój, sąsiadko, mówicie takie rzeczy...
— To cóż, przecie on nie słyszy — odparła pani Vauquer.
— No, Sylwio, chodź-że mię ubrać. Włożę wysoki gorset.
— A tak! wysoki gorset po obiedzie — zawołała Sylwia. — Niech-że pani szuka sobie kogo innego do sznurowania, ja nie chcę być zabójczynią. Pani może życiem przypłacić taką nierozwagę.
— Mniejsza o to, trzeba wystąpić tak, żeby się pan Vautrin nie powstydził.
— To pani musi bardzo kochać swoich spadkobierców?
— No, Sylwio, dość już tego gadania — zawołała wdowa odchodząc.
— I to w takim wieku! — rzekła kucharka do Wiktoryny, wskazując na oddalającą się panią.
W sali jadalnéj została tylko pani Couture i wychowanka jéj, podtrzymująca na swém ramieniu głowę śpiącego Eugieniusza. Chrapanie Krzysztofa rozlegało się wśród cichego domu, przez co sen Eugieniusza, który spał cicho jak dziecię, nabierał jeszcze więcéj wdzięku. Wiktoryna uszczęśliwiona była, że może spełnić jeden z tych aktów miłości bliźniego, w których wylewają się wszystkie uczucia kobiety, że może bez grzechu czuć przy swém sercu uderzenie serca młodzieńczego. Na twarzy jéj rozlał się jakiś wyraz macierzyńsko-opiekuńczy, który czynił ją dumną prawie. Wśród tysiącznych myśli, powstających w jéj głowie, budziło się natrętne uczucie rozkoszy, wywołane zamianą czystego, młodzieńczego ciepła.
— Biedne, drogie dziecię! — rzekła pani Couture, ściskając jéj rękę.
Stara kobieta wpatrywała się z zachwytem w tę twarz nieskalaną i smętną, którą otoczyła w téj chwili aureola szczęścia. Wiktoryna przypomniała jedno z tych naiwnych średniowiecznych malowideł, na których artysta odrabiał wszystkie akcesorya niedbale, ale za to całą potęgę spokojnego i silnego pędzla skupiał na twarzy o żółtym odcieniu, w któréj niebo zdawało się odbijać z całém bogactwem złotych swoich blasków.
— Jednak, mateczko, on wypił nie więcéj jak dwie szklanki — mówiła Wiktoryna, zatapiając palce we włosach Eugieniusza.
— Ależ, drogie dziecię, nie szkodziłoby mu wino, gdyby przyzwyczajony był do nadużycia. Właśnie chwali mu się to, że się upił.
Turkot powozu dał się słyszéć na ulicy.
— Mateczko — rzekło dziewczę — pan Vautrin przyjechał. Proszę wziąć ode mnie pana Eugieniusza. Nie chciałabym, żeby widział go przy mnie; umie on niekiedy przemawiać w taki sposób, że wyrazy jego kalają jego duszę, a gdy spojrzy przytém, to kobiecie robi się tak przykro, jak gdyby z niéj suknię zdzierano.
— Nie — rzekła pani Couture — ty się mylisz! Pan Vautrin, to człowiek uczciwy, trochę niby w rodzaju nieboszczyka pana Couture; prawda, że raptus, ale dobry; jedném słowem jest-to gbur dobroduszny.
W téj chwili Vautrin wszedł pocichu i spojrzał na obraz ułożony z tych dwojga dzieci, których światło lampy zdawało się głaskać pieszczotliwie.
— Oto scena — rzekł, zakładając ręce — z któréj poczciwy Bernardin de Saint-Pierre, autor Pawła i Wirginii, mógłby zaczerpnąć natchnienie do niejednéj pięknéj stronicy. Jaka-to młodość piękna, pani Couture! Śpij, biedne dziecię — mówił, wpatrując się w Eugieniusza — czasami szczęście spływa na nas we śnie. Wiem — ciągnął daléj, zwracając się do wdowy — że piękność duszy tego chłopaka odpowiada piękności jego twarzy, a ta harmonia wzrusza mię i przywiązuje do niego. Patrz pani, czyż-to nie jest cherubin spoczywający na ramieniu anioła? o, takiego warto kochać! Gdybym był kobietą, chciałbym umrzéć (nie, nie głupim!), chciałbym żyć dla niego. Gdy patrzę tak na oboje, szepnął pochylając się do ucha wdowy, to nie mogę powstrzymać się od myśli, że Bóg stworzył ich po to, żeby wzajemnie do siebie należeli. Opatrzność przenika serca ludzkie, a drogi jéj są dla nas zakryte — zawołał głośno. — Widząc was, dzieci moje, w téj chwili, gdyście złączeni z sobą nieskazitelnością dusz waszych i wszystkiemi uczuciami ludzkiemi, myślę sobie, że niepodobna jest, abyście kiedyś w przyszłości mieli być rozłączeni. Bóg jest sprawiedliwy. Zdaje mi się — rzekł do Wiktoryny — że widziałem na ręku pani linie zapowiadające przyszłość szczęśliwą. Proszę mi pokazać rękę, panno Wiktoryno, znam się ja na chiromancyi i nieraz już wróżyłem. No, nie bój-że się pani. Oho, cóż-to ja widzę! Ręczę pani słowem uczciwego człowieka, że zostaniesz wkrótce jedną z najbogatszych dzieweczek w Paryżu i uszczęśliwisz tego, który cię kocha. Ojciec weźmie panią do siebie. Poślubisz człowieka z tytułem, młodego i pięknego, który już teraz cię ubóstwia.
W téj chwili ciężkie stąpanie zalotnéj wdowy przerwało wróżby Vautrin’a.
— Oto mamma Vauquerrr, piękna jak gwiazzzda, wysznurowana jak marrrchew. Czy nie dusimy się troszeczkę, mammuniu? — zapytał, przykładając rękę do brykli od gorsetu. — Jeżeli się rozpłaczemy, to może być eksplozya; ale ja pozbieram szczątki z troskliwością antykwaryusza.
— Ten człowiek zna mowę galanteryi francuzkiéj — szepnęła wdowa, pochylając się do ucha pani Couture.
— Do widzenia, dzieci — rzekł Vautrin do Eugieniusza i Wiktoryny. — Błogosławię was — dodał, wyciągając ręce nad ich głowami. — Wierz mi pani, życzenia uczciwego człowieka mają swoję wartość, bo idą do Boga i muszą szczęście sprowadzić.
— Do zobaczenia, przyjaciółko droga — rzekła pani Vauquer do swéj lokatorki. — Jak sądzicie — dodała pocichu — czy pan Vautrin ma jakie plany dotyczące mojéj osoby?
— Hm! hm!
— A, matko droga — zawołała Wiktoryna, zostawszy sam-na-sam z panią Couture — gdyby to mogło być prawdą, co mówił dobry pan Vautrin! — i popatrzyła z westchnieniem na swe ręce.
— Nie trzeba nic więcéj, tylko żeby ten potwór, brat twój, zleciał z konia — rzekła stara kobieta.
— Ach, mateczko!
— Mój Boże, może to i grzech życzyć źle nieprzyjacielowi — poczęła znów wdowa. — W takim razie gotowa-m za to odpokutować. Ale prawdziwie, bardzoby mi było przyjemnie zanieść kwiaty na grób jego. Niedobry! nie ma odwagi przemówić za swą matką, a spadek po niéj zabrał wykrętnie i używa go z twoją krzywdą. Kuzynka moja miała piękną fortunę, tylko, nieszczęściem dla ciebie, w intercyzie nie było mowy o jéj wniosku.
— Szczęście byłoby mi ciężkie do zniesienia, gdyby ktoś musiał je życiem okupić — rzekła Wiktoryna. — A gdybym miała być szczęśliwą pod tym warunkiem, że brat mój zginie; to wolałabym nazawsze pozostać tu, gdzie jestem.
— Mój Boże — poczęła znowu pani Couture — dobrze mówi pan Vautrin, widzisz, jaki on religijny; przekonałam się teraz z radością, że nie jest pozbawiony wiary, jak inni, co to mówią o Bogu z mniejszym szacunkiem niż sam dyabeł. Nikt z nas nie może wiedziéć, jakiemi drogami Opatrzność raczy nas prowadzić.
Obie kobiety wezwały wreszcie Sylwii do pomocy i przeniosły Eugieniusza do jego pokoju. Złożywszy go na łóżku, kucharka porozpinała na nim odzienie, żeby mógł spać wygodniéj. Przed odejściem, Wiktoryna skorzystała z tego, że opiekunka zwróciła się do niéj plecami i złożyła pocałunek na czole Eugieniusza. A jakże była szczęśliwa, popełniając tę kradzież występną! Rozejrzała się jeszcze po jego pokoju, zebrała, że tak powiém, w jednę myśl wszystkie błogie wypadki dnia tego, usnuła z nich obraz, w który wpatrywała się długo i zasnęła jako najszczęśliwsza w całym Paryżu istota.
Bankiet, przy którym Vautrin upoił Eugieniusza i Goriot’a winem usypiającém, stał się hasłem własnéj jego zguby. Bianchon, wpół pijany, zapomniał spytać panny Michonneau, co miał znaczyć dziwny wyraz Trompe-la-Mort. Imię to byłoby pewnie obudziło ostrożność Vautrin’a, czyli (nazwijmy go właściwém imieniem) Jakóba Collin, jednego z najsławniejszych galerników. Wreszcie panna Michonneau, obrażona przezwiskiem Wenery z Père-Lachaise, postanowiła wydać Collin’a w takiéj chwili właśnie, kiedy, znęcona jego wspaniałomyślnością, wahała się, czy nie lepiéj byłoby przestrzedz go, żeby mógł zemknąć w nocy.
Po obiedzie udała się w towarzystwie Poiret’a na uliczkę Sainte-Anne dla widzenia się ze sławnym szefem policyi bezpieczeństwa, którego znała pod nazwiskiem wyższego urzędnika Gondureau. Dyrektor policyi sądowéj przyjął ją bardzo uprzejmie. Ułożono wszystkie warunki, poczém panna Michonneau zażądała napoju, za pomocą którego miała się przekonać o istnieniu piętna. Wieki człowiek z małéj uliczki Sainte-Anne otworzył szufladę od biurka i zaczął szukać flakonika, zdradzając przytém tak żywe zadowolnienie, że panna Michonneau wpadła na myśl, iż tu musi chodzić o coś więcéj, jak o ujęcie prostego galernika. Zaczęła łamać sobie głowę aż doszła do przekonania, że policya ma pewne wskazówki od zdrajców z galer, i spodziewa się znaléźć w tym czasie znaczne kapitały u Collin’a. Wyjawiła swe domysły, ale słuchający jéj lis zaczął się uśmiechać, usiłując odwrócić podejrzenia staréj panny.
— Mylisz się pani — powiedział. — Collin, to taka niebezpieczna sorbona, jaka nigdy jeszcze nie znajdowała się po stronie złoczyńców. Oto i wszystko. Łotry umieją go cenić; on jest ich sztandarem, ich podporą, ich Bonapartym wreszcie, a oni go za to kochają. Niegodziwiec ten nie zostawi nam nigdy swego kloca na placu de Grève.
Panna Michonneau nie zrozumiała i Gondureau musiał objaśnić znaczenie słów wymówionych przed chwilą.
Sorbona i kloc są-to dwa wyrazy wzięte z żargonu złodziei, którzy najpierwsi uznali potrzebę zapatrywania się na głowę ludzką z dwóch punktów odrębnych. Sorbona — to głowa człowieka żyjącego, to doradca i źródło myśli. Kloc — to wyraz pogardliwy, określający całą nicość głowy odciętéj od ciała.
— Collin kpi z nas — ciągnął Gondureau daléj. — Spotkawszy takich ludzi, twardych jak sztaba hartownéj stali, zabijamy ich, korzystając z najmniejszéj chęci oporu, jaką okazują przy aresztowaniu. Spodziewamy się, że Collin będzie téż stawił opór jutro rano i że będziemy mogli go zabić. W takim razie unika się procesu, kosztów na utrzymanie, na pokarm, i wyświadcza się przysługę społeczności. Procedura sądowa, wezwanie świadków do sądu, wynagrodzenie ich, egzekucya, jedném słowem wszystko, przez co legalnie pozbywamy się takich łotrów, kosztuje więcéj niż tysiąc talarów, które pani masz dostać. Przytém i czas się oszczędza. Zadając silne pchnięcie bagnetem w brzuch Trompe-la-Mort, powstrzymamy sto zbrodni i unikniemy zepsucia pięćdziesięciu łotrów, którzy będą ostrożnie postępować w pobliżu policyi poprawczéj. Oto jest policya dobrze urządzona. Według zdania prawdziwych filantropów, postępując w taki sposób, zapobiega się spełnieniu zbrodni.
— I wyświadcza się usługę krajowi — dorzucił Poiret.
— A tak! — odparł szef — pan mówisz dzisiaj bardzo rozsądnie. Tak, zapewne, my służymy krajowi. Z tém wszystkiém, świat jest względem nas bardzo niesprawiedliwy. Wyświadczamy społeczeństwu wielkie, lubo nieuznane posługi. Ale człowiek wyższy powinien wznieść się po-nad przesądy, a chrześcijanin powinien przyjąć nieszczęścia, które nawet dobro pociąga za sobą, jeżeli nie jest spełnione według przyjętych powszechnie wyobrażeń. Paryż jest Paryżem, widzicie państwo. Słowo to objaśnia moje życie. Żegnam panią. Będę jutro z memi ludźmi w Jardin du Roi. Proszę przysłać Krzysztofa na ulicę Buffon’a, do pana Gondureau, do domu, w którym byłem poprzednio. Sługa uniżony pana dobrodzieja. Gdyby pana kiedykolwiek okradziono, to proszę wezwać mojéj pomocy, ja-m zawsze gotów na usługi.
— Bywają jednak głupcy — mówił Poiret do panny Michonneau — którzy z siebie wychodzą na samo wspomnienie policyi. A przecie ten pan taki miły, a to, czego żąda od pani, jest proste jak dzień-dobry.
Następny dzień miał się zapisać jako jedna z najdonioślejszych dat w domu Vauquer. Dotychczas, na tle spokojnego życia, najwybitniejszym wypadkiem było przelotne pojawienie się mniemanéj hrabiny de l’Ambermesnil. Ale wszystko miało zblednąć wobec gwałtownych wypadków dnia tego, o którym pani Vauquer miała wspominać w rozmowie do końca swego życia. Najpierw Goriot i Eugieniusz de Rastignac spali aż do jedenastéj. Pani Vauquer wróciła z teatru około północy i przeleżała w łóżku do pół do jedenastéj z rana. Długi sen Krzysztofa, który wypił wino ofiarowane przez Vautrin’a, sprawił, że cały porządek domowy został opóźniony. Poiret i panna Michonneau nie narzekali, że śniadania nie podano o zwyczajnéj porze. I Wiktoryna z panią Couture zaspały dnia tego bardzo długo. Vautrin wyszedł przed ósmą, a powrócił w chwili, kiedy właśnie podawano śniadanie. Nikt więc nie protestował, gdy po jedenastéj już Sylwia i Krzysztof poszli stukać do wszystkich drzwi, donosząc, że śniadanie gotowe. Panna Michonneau zeszła najpierwsza i skorzystała z nieobecności Sylwii i służącego, żeby wlać płyn z flakonu do srebrnego kubka Vautrin’a. Kubek ten, napełniony śmietanką, wstawiano zawsze do wanienki z gorącą wodą, razem ze wszystkiemi garnuszkami, w których grzała się śmietanka do kawy. Panna Michonneau wiedziała o tym zwyczaju i rachowała, że on jéj dopomoże do spełnienia zamierzonego czynu. Nie bez trudności udało się wreszcie zgromadzić wszystkich siedmiu lokatorów.
W chwili gdy Eugieniusz schodził ostatni, przeciągając się leniwie, posłaniec wręczył mu list od pani de Nucingen. List ten zawierał, co następuje:
„Wobec ciebie, przyjacielu, nie znam ani fałszywéj próżności, ani gniewu. Czekałam cię aż do drugiéj po północy. Z czém-że porównać oczekiwanie ukochanéj istoty? Kto sam poznał tę mękę, ten nikogo na nią nie skaże. Teraz widzę dobrze, że kochasz po raz pierwszy. Co ci się stać mogło? Niepokój mię ogarnął. Gdyby nie obawa, że zdradzę tajemnicę mego serca, to byłabym sama poszła przekonać się, jakie-to szczęście, lub jakie nieszczęście ciebie spotkało. Ale naraziłabym się na zgubę niezawodną, gdybym o takiéj porze wyjechała z domu powozem lub wyszła piechotą. Poznałam, jakie-to nieszczęście być kobietą. Uspokój mię, wytłómacz, dlaczegoś nie przyszedł potém, co ci mój ojciec powiedział. Będę się gniewała, ale przebaczę. Możeś chory? poco było najmować tak odległe mieszkanie? Jedno słowo przez litość! Do prędkiego zobaczenia, nie prawdaż? Jedno słowo wystarczy mi, jeżeliś zajęty. Powiedz: Biegnę, lub cierpię. Ale, gdybyś był cierpiący, to przecie ojciec mógłby mię zawiadomić. Więc cóż się stało?...“
— Tak, co się to stało? — zawołał Eugieniusz i wpadł do sali jadalnéj, mnąc w ręku list niedokończony. Która teraz godzina?
— Pół do dwunastéj — odparł Vautrin wrzucając cukier do kawy.
Zbiegły galernik zmierzył Eugieniusza wzrokiem zimnym a obezwładniającym, wzrokiem, który spotyka się tylko u ludzi obdarzonych wielką siłą magnetyczną, a który, jak mówią, poskramia obłęd szaleńców zamkniętych w szpitalu. Eugieniusz zadrżał na całém ciele. Turkot powozu dał się słyszéć na ulicy, poczém do sali jadalnéj wpadł służący w liberyi pana Taillefer. Couture poznała go natychmiast, lubo na twarzy jego malował się wyraz przerażenia.
— Jaśnie wielmożny pan wzywa panienkę do siebie — zawołał. Stało się wielkie nieszczęście. Pan Fryderyk pojedynkował się i został pchnięty szpadą w czoło; doktorzy nie robią nadziei; pani zaledwie zdąży go pożegnać, bo już utracił przytomność.
— Biedny młodzieniec! — zawołał Vautrin. Jak-to można kłócić się mając trzydzieści tysięcy liwrów dochodu? To fakt, że młodzież nie umie postępować rozsądnie.
— Panie! — krzyknął Eugieniusz.
— No, cóż? wielkie dziecko! — zagadnął Vautrin, wypijając najspokojniéj resztki swéj kawy. Czyż pojedynki nie są w Paryżu rzeczą powszednią?
Panna Michonneau śledziła z takiém zajęciem najmniejszy ruch Vautrin’a, że nie wzruszyła się wcale wieścią o wypadku, który wszystkich przeraził.
— Ja jadę z tobą Wiktoryno — mówiła pani Couture.
I obie kobiety wybiegły bez okryć i bez kapeluszy. Przed wyjściem, Wiktoryna zalana łzami rzuciła na Eugieniusza wejrzenie, które zdawało się mówić: Nie sądziłam, że szczęście nasze tylu łzami okupić będę musiała!
— Ależ pan jesteś prorokiem, panie Vautrin! — rzekła pani Vauquer.
— Ja wszystkiém jestem — odparł Jakób Collin.
— To jednak dziwne! — ciągnęła daléj pani Vauquer, wysnuwając z tego wypadku cały szereg zdań nieznaczących. Śmierć zabiera nas bez pytania. Młodzi poprzedzają nieraz starych. My, kobiety, szczęśliweśmy z tego względu, że nie podlegamy pojedynkowi; ale zato podlegamy innym chorobom, których nie znają mężczyzni. Musimy wydawać dzieci na świat i przebywać długie słabości. Co-to za los dla Wiktoryny! Teraz ojciec musi ją przyznać.
— To dopiéro! — rzekł Vautrin patrząc na Eugieniusza — wczoraj nie miała złamanego szeląga, a dziś ma kilka milionów.
— No, panie Eugieniuszu, wiedziałeś pan, gdzie raki zimują — zawołała pani Vauquer.
Przy tych słowach, Goriot podniósł oczy na studenta i spostrzegł w jego ręku list zgnieciony.
— Nie skończyłeś pan listu! — zawołał, cóż to znaczy? czyż byłbyś nie lepszym od innych?
— Ja nie ożenię się nigdy z panną Wiktoryną — powiedział Eugieniusz do pani Vauquer, a w głosie jego było tyle zgrozy i wstrętu, że się wszyscy obecni zdumieli.
Ojciec Goriot uścisnął rękę studenta. Zdawało się, że chcę ją ucałować.
— Och, och! — zawołał Vautrin. Dobrze mówią Włosi: col tempo!
— Czekam na odpowiedź — rzekł do Rastignac’a posłaniec pani de Nucingen.
— Powiedzcie, że przyjdę.
Posłaniec wyszedł. Eugieniusz znajdował się w stanie okrutnego rozdraźnienia, który pozbawiał go zimnéj rozwagi.
— Co robić? — pytał siebie głośno — dowodów nie ma!
Vautrin uśmiechnął się. W téj chwili płyn połknięty z kawą zaczął wywierać swe działanie. Galernik był jednak tak silny, że wstał jeszcze z miejsca, popatrzył na Eugieniusza i rzekł głucho:
— Młodzieńcze, szczęście spływa na nas we śnie.
I upadł bez życia.
— Jest więc sprawiedliwość boska! — zawołał Eugieniusz.
— Ach! cóż mu się stało, temu biednemu, kochanemu panu Vautrin?
— To apopleksya — krzyknęła panna Michonneau.
— Sylwio, śpiesz, najdroższa, sprowadź doktora — mówiła wdowa. Ach! panie Rastignac, biegnij-że pan prędko do pana Bianchon; może Sylwia nie znajdzie naszego lekarza pana Grimprel.
Rastignac wybiegł pośpiesznie, szczęśliwy, że może pod jakimkolwiek pozorem wyrwać się z téj okropnej jaskini.
— Daléj-że, Krzysztofie, skocz do apteki i poproś, żeby dali cokolwiek od apopleksyi.
Krzysztof wyszedł.
— Ojcze Goriot, pomóżcie przenieść go na górę, do jego mieszkania.
Pochwycono wnet Vautrin’a na ręce, przeniesiono go przez schody i położono na łóżko.
— Ja się państwu na nic nie przydam — rzekł Goriot — pójdę do mojéj córki.
— Stary samolub! — zawołała pani Vauquer — idź, życzę ci, żebyś zdechł jak pies.
— Niechże pani zobaczy, czy nie ma gdzie eteru — rzekła panna Michonneau, która rozpinała z Poiret’em odzienie Vautrin’a.
Pani Vauquer zeszła na dół i panna Michonneau została wreszcie panią placu.
— Daléj-że, zdejm mu pan koszulę i przewróć go prędko. Rób-że pan coś przecie, oszczędź mi przynajmniéj widoku nagości, a to stoisz jak pień — mówiła panna Michonneau do Poiret’a.
Poiret przewrócił chorego, a panna Michonneau uderzyła go silnie po ramieniu i wnet dwie złowrogie białe litery wystąpiły na tle czerwoném.
— No, zarobiłaś pani łatwo trzy tysiące franków — zawołał Poiret podtrzymując Vautrin’a, któremu panna Michonneau wkładała koszulę. Och! jaki on ciężki — powiedział kładąc go na łóżko.
— Cicho. A gdyby tu była kasa? — mówiła żywo stara panna, któréj oczy badały z chciwością każden sprzęt w pokoju i zdawały się mury przenikać. Gdyby to można pod jakimkolwiek pozorem otworzyć to biurko.
— Możeby to źle było — zarzucił Poiret.
— Nie, pieniądze skradzione należały do wszystkich, a tém samém nie należą wyłącznie do nikogo — odparła panna Michonneau. Ale czasu już zamało. Słyszę, że Vauquer’owa nadchodzi.
— Oto eter — rzekła pani Vauquer. Toż dopiéro dzisiaj dzień feralny. Boże! człowiek ten nie może być chory, bo jest biały jak kurczak.
— Jak kurczak? — powtórzył Poiret.
— Serce bije mu równo — mówiła wdowa, przykładając rękę do piersi chorego.
— Równo? — zawołał Poiret ze zdziwieniem.
— On zdrów zupełnie.
— Pani sądzi? — zapytał Poiret.
— Na prawdę! on tak wygląda, jak gdyby spał. Sylwia poszła po doktora. Uważasz pani — sapie, gdy mu eter podaję. Ach to se-passe (spazm). Puls jest dobry. Ależ bo on silny jak Turek. Patrz pani tylko, jaki u niego znak na żołądku; o! człowiek ten sto lat żyć będzie! Jednak peruka jego dobrze się trzyma. Cóż-to, przyklejona? to on dlatego nosi fałszywe włosy, że jest ryży. Powiadają, że wszyscy ludzie z rudemi włosami muszą być albo dobrzy, albo źli. To on jest chyba dobry?
— Tak dobry, że dawno już powinienby wisiéć — rzekł Poiret.
— U szyi pięknéj kobiety, chciałeś pan powiedziéć — dorzuciła żywo panna Michonneau. Idź już pan sobie, panie Poiret. Nasza to rzecz pielęgnować was, gdyście chorzy. Pan powinienbyś pójść teraz na przechadzkę — dodała. Pani Vauquer i ja dopilnujemy dobrze kochanego pana Vautrin.
Poiret wyszedł pokornie i bez szemrania, jak pies, którego pan kopnął nogą.
Rastignac potrzebował przejść się, odetchnąć świeżém powietrzem, bo zdawało mu się, że się zadusi. Wilią dnia tego chciał przeszkodzić spełnieniu morderstwa, którego miano dokonać o naznaczonéj godzinie. Co się z nim późniéj stało? Drżał z obawy, czy nie jest wspólnikiem zbrodni. W téj chwili jeszcze przerażało go wspomnienie zimnéj krwi Vautrin’a.
— A jeżeli Vautrin umrze, nie powiedziawszy nic przed śmiercią? — myślał Rastignac i szedł po alei ogrodu Luksemburskiego, jak gdyby sfora psów gnała się za nim, jak gdyby słyszał zajadłe ich szczekanie.
— Słuchaj — zawołał na niego Bianchon, czytałeś Pilota?
Pilot, była-to gazeta radykalna wydawana pod kierownictwem Tissot’a. Wychodziła ona w kilka godzin po gazetach porannych i zawierała najświeższe wiadomości, które dochodziły na prowincyą o dwadzieścia cztery godziny wcześniéj niż wiadomości podawane w innych pismach.
— Jest tam sławna historya — mówił asystent przy szpitalu Cochin. Młody Taillefer pojedynkował się z niejakim hrabią Franchessinim ze staréj gwardyi, który wpakował mu w czoło dwa cale żelaza. W skutek tego Wiktoryna jest jedną z najbogatszych partyj w Paryżu. Ha! gdyby to można było przewidziéć! Śmierć, to istna gra w trente-et-quarante. Czy to prawda, że Wiktoryna nie obojętnie na ciebie spogląda?
— Przestań, Bianchon, ja się z nią żenić nie myślę. Kocham prześliczną kobietę, która odpłaca mi wzajemnością, i...
— Mówisz to w taki sposób, jak gdyby dochowanie wierności wiele cię kosztowało. Pokaż mi kobietę, dla któréj warto byłoby poświęcić fortunę pana Taillefer.
— Czyż wszyscy dyabli uwzięli się mnie prześladować? — zawołał Rastignac.
— Czyś ty zwaryował? Daj-no mi rękę. — rzekł Bianchon, ja ci puls pomacam. Masz gorączkę.
— Idź tylko do matki Vauquer — odparł Eugieniusz, ten łotr Vautrin padł przed chwilą jak nieżywy.
— A! — zawołał Bianchon odchodząc, to potwierdza moje podejrzenia, o słuszności których muszę się teraz przekonać.
Długa przechadzka Eugieniusza miała w sobie coś uroczystego. Student prawa robił rachunek swego sumienia. Badał siebie, zgłębiał, wahał się, aż po skończeniu tego surowego i ścisłego przeglądu, uczciwość jego wyszła wypróbowana, jak sztaba żelazna, która się już pod żadnym ciosem nie zegnie. Przypomniał sobie wczorajsze zwierzenia Goriot’a; przyszło mu na myśl, że Delfina wybrała dla niego mieszkanie przy ulicy d’Artois; wyjął jéj list z kieszeni i, odczytawszy go nanowo, złożył na nim pocałunek.
— Taka miłość jest dla mnie kotwicą zbawienia — powiedział. Biedny Goriot zniósł tyle cierpień serdecznych! Nie mówi nic o swych zgryzotach, lecz któżby ich nie odgadł! Teraz ja pielęgnować go będę jak własnego ojca, ja mu dam tysiąc pociech. Jeżeli ona mię kocha, to nieraz przyjdzie do mnie i przepędzi z nim dzień cały. Ta wielka hrabina de Restaud jest niegodziwa; gdyby mogła, to zrobiłaby ojca odźwiernym w swym domu. Droga Delfina! ona jest lepsza dla staruszka i zasługuje na to, żeby być kochaną! Ach! dziś wieczorem będę szczęśliwy! (Wyjął zegarek i zaczął mu się przyglądać). Wszystko mi się udało! Kochając się szczerze, można sobie dopomagać: czemuż więc nie miałbym przyjąć tego od niéj? Zresztą, jam przekonany, że się dorobię fortuny i będę mógł kiedyś oddać stokroć więcéj, niż biorę. W związku tym nie ma zbrodni, ani nic takiego, coby mogło oburzyć najsurowszą cnotę. Wieluż-to ludzi uczciwych wchodzi w związki podobne? Nie okłamujemy nikogo, a tylko kłamstwo poniża. Kłamać to znaczy zrzekać się swéj godności. Ona rozłączyła się już dawno z mężem. Zresztą, powiem temu Alzatczykowi, żeby mi odstąpił kobietę, któréj nie umie uszczęśliwić.
Walka Rastignac’a trwała długo. Zwycięztwo miało pozostać po stronie cnót młodzieńczych, a jednak o wpół do piątéj, kiedy zmrok poczynał zapadać, nieprzezwyciężona ciekawość popchnęła go do domu Vauquer, który poprzysiągł sobie opuścić nazawsze. Chciał się przekonać, czy Vautrin nie żyje. Bianchon wpadł był na myśl, żeby dać choremu na wymioty, poczém substancye wyrzucone kazał odnieść do szpitala, gdzie miano je poddać analizie chemicznej. Panna Michonneau odradzała tak usilnie, żeby tego nie czynić, że podejrzenia Bianchon’a jeszcze bardziéj się wzmocniły. Vautrin wrócił nadzwyczaj prędko do stanu normalnego, co również kazało się domyślać jakiegoś spisku przeciw wesołemu trefnisiowi gospody. W chwili gdy Rastignac powrócił, Vautrin stał już przy piecu w sali jadalnéj. Wszyscy stołownicy, z wyjątkiem ojca Goriot, zebrali się dziś wcześniéj niż zwykle, zwabieni wieścią o pojedynku młodego Taillefer’a. Wszyscy ciekawi byli szczegółów wypadku, oraz pragnęli dowiedziéć się, jaki wpływ pojedynek ten wywrze na los Wiktoryny. Przy wejściu oczy Eugieniusza spotkały wzrok Vautrin’a, który tak głęboko wniknął mu do serca i tak silnie poruszył w nim jakieś struny niedobre, że młodzieniec zadrżał mimowolnie.
— No cóż, drogie dziecię — rzekł zbiegły galernik — zdaje się, że płaskonosa jéjmość nie prędko sobie ze mną poradzi. Panie tu powiadają, żem zniósł bez szwanku takie uderzenie krwi, któreby mogło byka zabić.
— A! mógłbyś pan powiedziéć bawoła — zawołała wdowa Vauquer.
— Czybyś pan nierad był, że ja żyję? — szepnął Vautrin pochylając się ku Rastignac’owi, którego myśli zdawał się przenikać. Toby zakrawało na dyable silnego człowieka.
— Ach, prawda! — zawołał Bianchon, panna Michonneau mówiła onegdaj o jakimś panu przezwanym Trompe-la-Mort; dla pana to imię byłoby bardzo stosowne.
Wyraz ten uderzył niby grom w Vautrin’a. Biedny galernik zbladł i zachwiał się, a magnetyczne jego spojrzenie padło jak promień słońca na pannę Michonneau, któréj kolana ugięły się pod tym prądem silnéj woli. Stara panna osunęła się bezwładnie na krzesło, a Poiret stanął spiesznie pomiędzy nią a Vautrin’em, pojmując, że jéj niebezpieczeństwo zagraża. Galernik zrzucił maskę dobroduszności, pod którą ukrywał prawdziwą swą naturę, a twarz jego stała się naraz dziko wyrazistą. Obecni patrzyli ze zdumieniem na niepojęty dla nich dramat. W téj chwili dało się słyszéć stąpanie kilku ludzi i szczęk karabinów, które żołnierze na bruk opuścili. Collin zaczął machinalnie szukać wyjścia, mierząc spojrzeniem okna i ściany, gdy w tém czterech ludzi ukazało się we drzwiach salonu. Był-to szef policyi w towarzystwie trzech oficerów bezpieczeństwa.
— W imię prawa i króla — zaczął jeden z oficerów; ale mowę jego zagłuszył szmer podziwu.
Po chwili milczenie zapanowało w sali jadalnéj, obecni rozstąpili się przed trzema oficerami, którzy zbliżali się z ręką w bocznéj kieszeni, gdzie każden z nich miał pistolet nabity. Dwaj żandarmi weszli w ślad za agentami i stanęli we drzwiach salonu, a dwaj inni ukazali się jednocześnie we drzwiach prowadzących na schody. Szczęk broni i kroki kilku żołnierzy dały się słyszéć na bruku przed fasadą domu. Wszelka nadzieja ucieczki zgasła dla Collina, na którym zatrzymało się spojrzenie wszystkich obecnych. Szef podszedł wprost ku niemu i wymierzył mu tak silne uderzenie w głowę, że peruka zleciała, ukazując fizyognomią Collin’a w całéj okropności. Rzekłbyś, że wszystkie ognie piekielne oświeciły swym blaskiem tę twarz i głowę pokrytą krótkiemi, ceglasto-czerwonemi włosami, które nadawały jéj przerażający wyraz siły zmieszanéj z przebiegłością. Głowa taka odpowiadała biustowi; patrząc na nią każdy pojął dopiéro całego Vautrin’a, jego przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, jego zasady niewzruszone, jego wyznanie woli absolutnéj, władzę, jaką mu nadawał cynizm myśli i czynów, oraz siła organizacyi mogącéj wszystko przenieść. Krew uderzyła mu do twarzy, oczy zaiskrzyły się jak u dzikiego kota. Podskoczył na miejscu z dziką energią i zaryczał tak, że wszyscy stołownicy wydali okrzyk przerażenia. Na ten lwi podskok, agenci, poparci ogólnym okrzykiem, wyciągnęli pistolety z kieszeni. Widząc błyszczące kurki u pistoletów, Collin pojął grożące mu niebezpieczeństwo i w jednéj chwili dał dowód najwyższéj potęgi ludzkiéj.
Był-to obraz straszliwy i wspaniały! na twarzy jego ukazało się zjawisko przypominające proces, jaki się odbywa w kotle przepełnionym parą, któraby góry mogła rozsadzić, a którą rozprasza w oka mgnieniu kropla zimnéj wody. Chwila rozwagi, szybka jak błyskawica, była kroplą wody, co ochłodziła wściekłość galernika. Spojrzał na swą perukę i począł się uśmiechać.
— Nie bardzoś dziś grzeczny — powiedział do szefa policyi i wyciągnął ręce, wzywając żandarmów skinieniem głowy. Panowie żandarmi, proszę mi włożyć kajdany na ręce lub na palce. Biorę wszystkich obecnych za świadków, że się nie opieram. (W sali rozległ się szmer podziwu, wywołany szybkością, z jaką ogień i lawa wybuchły z tego wulkanu człowieczego i napowrót się w nim ukryły). To ci się nie podoba, panie gwałtowniku — dodał galernik spoglądając na sławnego dyrektora policyi sądowéj.
— Prędzéj, rozbierać się! — powiedział pogardliwie jegomość z uliczki Sainte-Anne.
— Po co? — odparł Collin, tu są damy. Ja się bynajmniéj nie zapieram i oddaję się dobrowolnie.
Zatrzymał się i powiódł okiem po zgromadzeniu, jak mówca, który ma powiedziéć coś zadziwiającego.
— Piszcie, ojcze Lachapelle — powiedział do małego, siwiuteńkiego staruszka, który usiadł na rogu stołu i wyjął z teki protokół. Przyznaję, że jestem Jakób Collin, zwany Trompe-la-Mort, którego skazano na dwadzieścia lat więzienia. Przed chwilą dowiodłem, żem nie skradł mego przydomka — mówił do mieszkańców gospody — bo dość mi było podnieść rękę, żeby te szpiegi rozleli wszystek mój sok na domowy deptak mamy Vauquer. Te szelmy umieją przygotowywać zasadzki!
Pani Vauquer omal nie zemdlała słysząc te słowa.
— Mój Boże! — rzekła do Sylwii — wszak to można się rozchorować. Trzebaż mi było jeszcze iść z nim wczoraj do teatru!
— Trochę filozofii, mamuniu — zawołał Collin. Alboż to takie nieszczęście, żeście byli wczoraj w mojéj loży w teatrze? Albo-żeście to lepsi od nas? Na naszém ramieniu mniéj jest hańby, niż w waszém sercu, niedołężne członki zgangrenowanego towarzystwa: najlepszy z was nie mógł mi się oprzéć. (Spojrzał na Rastignac’a z wdzięcznym uśmiechem, który dziwnie odbijał przy surowym wyrazie twarzy). — Nasza umowa nie zerwana, aniołku, ma się rozumiéć jeżeli ty zechcesz! Wiesz? I zaśpiewał:
Moja Franusia dziwnie jest miła
W swojéj prostocie...
— Nie masz się o co troszczyć — począł znowu, ja umiem odbierać to, co mi się należy. Ludzie zanadto mnie się obawiają, żeby ktokolwiek śmiał mię okpiwać!
W słowach tego człowieka malowały się całe galery, z właściwemi sobie obyczajami i językiem, z gwałtownemi przeskokami od śmieszności do zgrozy, z przerażającą wielkością, z całą rubasznością i całém upodleniem. Nie był-to już człowiek zwyczajny, ale typ całego narodu wyrodnego, całego ludu dzikiego a logicznego, nieokrzesanego, a giętkiego. W jednéj chwili Collin stał się poematem piekielnym, w którym malowały się wszystkie uczucia ludzkie, z wyjątkiem jednéj tylko skruchy. Spojrzenie jego było spojrzeniem upadłego archanioła, który wiecznie wojny pragnie. Rastignac spuścił oczy, przyjmując to zbrodnicze kuzynowstwo, jako karę należną za wszystkie złe myśli, którym się oddawał.
— Kto mię zdradził? — zapytał Collin, wodząc straszliwym swym wzrokiem po całém zgromadzeniu. To ty, stara świętoszko — powiedział wpatrując się w pannę Michonneau, tyś wywołała moję fałszywą apopleksyą, ciekawa! Gdybym chciał powiedziéć dwa słowa, to-by ci za tydzień głowę ścięto. Lecz przebaczam ci, ja-m chrześcijanin. Zresztą, to nie ty mnie zaprzedałaś. Ale kto mógł to zrobić? Ach! ach! szukacie tam na górze — zawołał, słysząc, że agenci policyi sądowéj otwierają jego szafy i przetrząsają odzienie. Nie ma ptaków w gnieździe, wczoraj już odleciały. I nic się nie dowiecie. Moje księgi handlowe są tutaj — mówił uderzając się w czoło. Teraz już wiem, kto mię zaprzedał. Z pewnością nie kto inny, tylko ten podły Fil-de-Soie. Wszak prawda, ojcze łapaczu? — rzekł zwracając się do szefa policyi. Zgadza się to jakoś bardzo z pobytem naszych biletów bankowych tam na górze. Więcéj nic nie ma, kochane szpiegi. Fil-de-Soie zniknie z oblicza ziemi w przeciągu dwóch tygodni, choćby go strzegła cała wasza żandarmerya. Coście wy dali téj Michonnecie? — zapytał policyantów, jakieś kilka tysięcy talarów! Ja-m wart był więcéj ty Ninon zgniła, ty Pompadour w łachmanach, ty Wenero z Père-Lachaise! Trzeba było mię przestrzedz, to-bym ci dał sześć tysięcy franków. A! nie spodziewałaś się tego, stara nikczemnico; gdybyś mogła przewidziéć, to pewnie wolałabyś miéć ze mną do czynienia. Tak jest, byłbym dał sześć tysięcy, żeby uniknąć podróży, która wypada mi nie pomyśli i naraża mię na stratę pieniężną — mówił Collin, podczas gdy mu kajdany wkładano. Ci ludzie będą umyślnie wlec się ze mną całe wieki. Gdyby mię zaraz posłali na galery, to-bym niebawem powrócił do swych zajęć na złość wszystkim gawronom z nadbrzeża des Orfèvres. Tam, na galerach, wszyscy wyłazić będą ze skóry, żeby oswobodzić jak najprędzéj dobrego swego generała Trompe-la-Mort. Czyż jest między wami choć jeden, coby mógł, tak jak ja, poszczycić się dziesięcio-tysięcznym zastępem braci, którzy wszystko dla mnie zrobić gotowi? — zapytał z dumą. Jest tu nie mało dobrego — mówił uderzając się w piersi; ja-m nigdy nikogo nie zdradził! Spójrz na tych ludzi, świętoszko — mówił do staréj panny. Na mnie patrzą oni ze strachem, a na ciebie spoglądają z najwyższém obrzydzeniem. Zbieraj teraz, coś posiała. (Zatrzymał się i powiódł okiem po zgromadzonych). Jacyście wy wszyscy głupi! czyście nie widzieli nigdy galernika? Galernik w rodzaju obecnego tutaj Collin’a jest człowiekiem mniéj nikczemnym od innych, człowiekiem, który protestuje przeciw kłamstwu ustaw społecznych, jak mówi Jan-Jakób, którego uczniem mam zaszczyt się nazywać. Wreszcie ja występuję sam przeciw rządowi, który ma za sobą całą kupę trybunałów, żandarmów i budżetów.
— Do licha! — zawołał malarz, warto-by go odmalować w téj chwili.
— Powiedz mi, przewodniku imć pana kata, naczelniku WDOWY (jest-to imię pełne straszliwéj poezyi, które galernicy nadają gilotynie), bądź dobrém dzieckiem, powiedz, czy to Fil-de Soie mnie zaprzedał! — mówił Collin do szefa policyi. Nie chciałbym, żeby on pokutował za drugiego, to byłoby niesprawiedliwie.
Agenci policyjni, którzy przetrzęśli i opisali wszystko, co się znajdowało w jego mieszkaniu, zeszli w téj chwili na dół i mówili coś z cicha do naczelnika wyprawy. Protokoł był skończony.
— Za chwilę już mię ztąd uprowadzą — rzekł Collin do wszystkich mieszkańców domu. Byliście państwo dla mnie bardzo uprzejmi przez cały ciąg naszéj znajomości; nigdy wam tego nie zapomnę. Teraz żegnam was. Pozwólcie, że wam przyślę fig prowanckich. Postąpił kilka kroków i zatrzymał się, żeby popatrzéć na Rastignac’a.
— Bywaj zdrów, Eugieniuszu — powiedział głosem smutnym i łagodnym, który dziwnie jakoś odbijał od szorstkiego tonu słów poprzednich. Gdybyś był kiedy w potrzebie, to pamiętaj, żem ci zostawił szczerego przyjaciela. (Pomimo kajdanów zrobił ruch, jak gdyby zasłaniał się szpadą, przyczém zakomenderował głosem fechmistrza: raz, dwa! i zadał pchnięcie). W razie nieszczęścia możesz się tam udać. Osoba jego i pieniądze wszystko na twe usługi.
Dziwny ten człowiek wymówił ostatnie słowa tak żartobliwie, że tylko Rastignac i on sam mogli pojąć ich znaczenie. Po chwili żandarmi, żołnierze i agenci policyjni opuścili gospodę. Sylwia nacierała octem skronie swéj pani i spoglądała po obecnych, którzy nie mogli wyjść z podziwu.
— No proszę! — powiedziała, a jednak był-to dobry człowiek.
Słowa te rozwiały urok wywołany dziwną sceną, która obudziła w sercach przytomnych tłum uczuć różnorodnych. Zgromadzeni spojrzeli po sobie i zatrzymali wzrok na pannie Michonneau. Stara panna stała pod piecem, sucha i chłodna jak mumia, z oczyma spuszczonemi, jak gdyby z obawy, że cień daszka nie zdoła ukryć wyrazu malującego się w jéj wzroku. Wszyscy pojęli, dlaczego ta twarz wydawała się zawsze tak niemiłą. Jednozgodny szmer rozległ się po sali, świadcząc o wstręcie powszechnym. Panna Michonneau słyszała szemranie, lecz nie ruszyła się z miejsca. Bianchon pochylił się najpierwszy do swego sąsiada.
— Ja się ztąd wynoszę, jeżeli ta panna myśli zasiadać z nami do stołu — wyrzekł pół-głosem.
W mgnieniu oka wszyscy, z wyjątkiem Poiret’a, zgodzili się ze zdaniem medyka, który, poparty zgodą ogólną, przystąpił do Poiret’a.
— Pan jesteś w najlepszych stosunkach z panną Michonneau — powiedział, zechciéj-że pomówić z nią i dać jéj do zrozumienia, że powinna wynieść się ztąd natychmiast.
— Natychmiast? — powtórzył Poiret z podziwem. Zbliżył się potém do staréj panny i szepnął jéj coś do ucha.
— Ja-m zapłaciła komorne i mieszkam tu za pieniądze, tak jak i wszyscy — odparła panna Michonneau, rzucając na zgromadzonych wzrok jaszczurki.
— To nic nie znaczy, my się złożymy i oddamy pani pieniądze — rzekł Rastignac.
— Pan trzyma stronę Collin’a — odparła panna Michonneau mierząc go spojrzeniem zjadliwém i badawczém — i nie trudno zgadnąć dlaczego.
Na te słowa Rastignac podskoczył, jak gdyby chciał rzucić się na starą pannę i udusić ją własnemi rękoma. Spojrzenie jéj pełne fałszu rozjaśniło straszliwém światłem głąb jego duszy.
— Dajże jéj pan pokój! — zawołali obecni.
Eugieniusz skrzyżował ręce i nie rzekł ani słowa.
— Skończmy raz przecie z tym Judaszem rodzaju żeńskiego — rzekł malarz do pani Vauquer. Jeżeli pani nie wypędzisz Miszonówny, to my opuścimy natychmiast tę szopę i wszędzie rozgłaszać będziemy, że to jest przytułek szpiegów i galerników. W razie przeciwnym nie powiemy nikomu o tym wypadku, bo, co prawda, to-samo może się wydarzyć w najlepszém towarzystwie; dopóki nie zaczną piętnować galerników na czole, nie zabronią im przebierać się za mieszczan paryskich i zgrywać głupią rolę trefnisia, do któréj oni mają jakiś pociąg szczególny.
Na tę mowę pani Vauquer odzyskała cudownie zdrowie, wyprostowała się, skrzyżowała ręce i otworzyła oczy jasne, w których ani śladu łez nie było.
— Ależ, mój drogi panie, chyba pan pragniesz ruiny mego domu? Oto już pan Vautrin... O, mój Boże! — zawołała przerywając sobie, nie mogę powstrzymać się, żeby nie nazywać go tém uczciwém nazwiskiem. Oto — ciągnęła daléj, jedno mieszkanie już próżne, a pan chcesz, żebym miała jeszcze dwa do wynajęcia w takiéj porze, kiedy wszyscy siedzą na miejscu.
— Panowie, bierzmy kapelusze i idźmy na obiad do Flicoteaux, na placu Sorbonne — powiedział Bianchon.
Pani Vauquer obrachowała w jednéj chwili, po któréj stronie jest większa korzyść, i potoczyła się ku pannie Michonneau.
— No cóż, moja piękna panienko, nie pragniesz przecież zguby mojego zakładu? Widzisz, do jakiéj ostateczności ci panowie mię doprowadzają; zechciéj-że przepędzić dzisiejszy wieczór w swoim pokoju.
— O nie, nie — zawołali wszyscy stołownicy, żądamy, żeby wynosiła się ztąd natychmiast.
— Ależ biedna panna nie jadła jeszcze obiadu — rzekł Poiret z wyrazem litości.
— Niech sobie idzie jeść, gdzie się jéj tylko podoba — zawołało kilka głosów.
— Precz ze spiegiem!
— Precz ze szpiegami!
— Panowie! — zawołał Poiret, uzbrajając się nagle w odwagę, któréj miłość nawet baranom udziela — chciejcież płeć uszanować.
— Szpiegi do żadnéj płci nie należą — powiedział malarz.
— Wyborna płciorama.
— Precz za drzwiorama.
— Moi panowie, to jest nieprzyzwoicie. Gdy się kogo wyprawia, to należy grzeczniéj postępować. Myśmy zapłacili i zostajemy — powiedział Poiret i włożył czapkę na głowę, siadając obok panny Michonneau, którą gospodyni domu starała się skłonić do odwrotu.
— Oj, figlarz, figlarz z pana! — powiedział malarz żartobliwie.
— No, jeżeli państwo nie idziecie, to my sobie pójdziemy — zawołał Bianchon.
I wszyscy stołownicy posunęli się zgodnie ku salonowi.
— Moja panno, cóż to znaczy? — zawołała pani Vauquer, ja-m zrujnowana. Nie możesz pani pozostać, bo oni gotowi zrobić tu awanturę.
Panna Michonneau wstała.
— Wyjdzie! — Nie wyjdzie! — Wyjdzie! — Nie wyjdzie! — wołano po kolei. Słowa te wraz z nieprzyjazném usposobieniem obecnych, które zaczęło się coraz wyraźniéj objawiać, zmusiły pannę Michonneau do odwrotu. Przed wyjściem zawierała po cichu jakieś układy z gospodynią.
— Idę do pani Buneaud — powiedziała groźnie.
— Możesz pani iść, gdzie się podoba — odparła pani Vauquer, widząc dla siebie krwawą obelgę w wyborze gospody Buneaud, która z nią wiecznie rywalizowała, a tém samém była jéj nienawistna. Idź panna do Buneaud’owéj, będą cię tam poić kwaśném winem i karmić potrawami kupionemi od przekupniów.
Nie mówiąc nic, stołownicy uszykowali się w dwa rzędy. Poiret spoglądał tak czule na pannę Michonneau i tak naiwnie wahał się, czy ma iść za nią, czy pozostać, że stołownicy, uszczęśliwieni z pozbycia się staréj panny, nie mogli wstrzymać się od śmiechu.
— Ksi, ksi, ksi, Poiret — zawołał malarz. Daléj, hopla, hop!
Urzędnik z muzeum zaczął wyśpiewywać w sposób komiczny początek znanéj piosenki:
Partant pour la Syrie,
Le jeune et beau Dunois...
— Idź-że pan, nie zadawaj sobie przymusu; trahit sua quemque voluntas — rzekł Bianchon.
— Każdy idzie za swą niebogą, wolny przekład z Wirgiliusza — dodał korepetytor.
Panna Michonneau spojrzała na Poiret’a, przyczém zrobiła takie poruszenie, jak gdyby chciała wesprzéć się na jego ramieniu. Nieborak nie mógł się oprzéć temu wezwaniu i stanął przy boku staréj panny. Śmiech głośny i oklaski rozległy się po sali. Brawo! Poiret! — Stary Poiret! — Apollo-Poiret! — Mars-Poiret! — Dzielny Poiret!
W téj chwili posłaniec wszedł do pokoju i podał list pani Vauquer. Wdowa przebiegła go oczyma i upadła bezwładnie na krzesło.
— Pozostaje chyba spalić mój dom, piorun weń uderzył. Młody Taillefer umarł o trzeciéj. To kara za to, żem pragnęła szczęścia tych kobiet z krzywdą biednego młodzieńca. Pani Couture i Wiktoryna żądają, bym oddała ich rzeczy, gdyż od dzisiejszego dnia obie mają mieszkać u starego Taillefer’a. Ojciec Wiktoryny zgadza się, żeby wdowa Couture została przy niéj, jako dama do towarzystwa. Cztery mieszkania nie zajęte, brak pięciu stołowników! (Usiadła strapiona i blizka płaczu). Nieszczęście weszło do mego domu! — zawołała.
Turkot zajeżdżającego powozu dał się słyszéć na ulicy.
— Jeszcze coś nowego — rzekła Sylwia.
Goriot ukazał się nagle we drzwiach z twarzą zarumienioną i jaśniejącą wyrazem takiego szczęścia, iż rzekłbyś, że się odrodził nanowo.
— Goriot przyjechał fiakrem! — zawołali stołownicy — ależ to chyba koniec świata.
Stary poszedł prosto do Eugieniusza, który stał w kącie zadumany:
— Chodź pan — powiedział wesoło biorąc go za ramię.
— Pan nie wiesz, co się stało? — zapytał Eugieniusz. Vautrin był galernikiem i policya ujęła go przed chwilą, a młody Taillefer już nie żyje.
— Mniejsza o to, co to nas obchodzi? — odparł ojciec Goriot. Będę dziś jadł obiad z moją córką u pana, słyszysz pan? Ona cię czeka; chodź prędzéj!
Porwał go silnie za ramię i uprowadził prawie przemocą, jak gdyby to była jego kochanka.
— Jedzmy obiad — zawołał malarz.
Wszyscy przysunęli sobie krzesła i usiedli przy stole.
— Masz tobie! — rzekła gruba Sylwia, dziś już same nieszczęścia, przypaliła mi się potrawa z baraniny z rzepą. No! cóż robić, musicie panowie zjeść przypaloną.
Pani Vauquer nie miała odwagi odezwać się, widząc tylko dziesięć osób u stołu, lecz wszyscy obecni usiłowali pocieszyć i rozweselić niebogę. Z początku rozmawiano o Vautrin’ie i o wypadkach dnia ubiegłego, lecz rozmowa ślizgająca się biegiem wężowym nie zatrzymała się długo na tym przedmiocie. Zaczęto mówić o pojedynkach, o galerach, o sprawiedliwości, o prawach potrzebujących reformy, o więzieniach, i wkrótce rozmawiający zostawili o sto mil za sobą Jakoba Collin i Wiktorynę z bratem. Dziesięciu stołowników krzyczało za dwudziestu, i rzekłbyś, że dnia tego grono ich było liczniejsze niż zwykle, to była jedyna różnica między tym obiadem, a obiadem dnia poprzedniego. Wzruszenie prędko ustąpiło przed zwykłą obojętnością tych ludzi samolubnych, którzy spodziewali się znaléźć nazajutrz nową pastwę dla siebie w codziennych wypadkach Paryża; nawet pani Vauquer uspokoiła się nadzieją, która przemawiała do niéj przez usta grubéj Sylwii.
Cały ten dzień miał być dziwną jakąś fantasmagoryą dla Eugieniusza. Pomimo wielkiéj trzeźwości umysłu i siły charakteru, student nie mógł zebrać myśli, gdy znalazł się w powozie, obok Goriot’a. Po całodziennych wzruszeniach, mowa starego, zdradzająca radość niezwykłą, dźwięczała mu w uszach, jak wyrazy przez sen słyszane.
— Skończyliśmy dziś wszystko. Mamy jeść obiad razem, razem, czy ty to pojmujesz? Cztery lata minęło, jak-em nie jadł obiadu z Delfiną, z kochaną mą Delfinką. Będę ją miał przez cały wieczór przy sobie. Byliśmy w twém mieszkaniu od samego rana. Ja pracowałem w pocie czoła, jak wyrobnik. Pomagałem przenosić sprzęty. Ach! nie wiesz, jaka ona uprzejma u stołu, jak ona będzie się mną zajmowała. „Tatku, zjedz kawałek, to takie dobre.“ A ja wówczas jeść nie mogę. O! dawno już nie byliśmy z nią tacy spokojni, jak dziś będziemy!
— Ależ dziś chyba cały świat się przewrócił? — rzekł Eugieniusz.
— Czy się przewrócił? Ależ nigdy jeszcze nie było tak dobrze na świecie. Na ulicach spotykam dziś same wesołe twarze; widzę, jak przechodnie podają sobie dłonie i ściskają się serdecznie, a wszyscy wyglądają tak uszczęśliwieni, jak gdyby każden z nich szedł do swéj córki uraczyć się takim obiadem, jaki Delfina obstalowała przy mnie w kawiarni angielskiéj. Ale, ba! przy niéj piołun wydałby się miodem najsłodszym.
— Zdaje mi się, że powracam do życia — rzekł Eugieniusz.
— Poganiaj-że, woźnico — zawołał ojciec Goriot, otwierając przednie okno od powozu. Jedź prędzéj, dam ci sto su na piwo, jeżeli za dziesięć minut staniemy na miejscu.
Usłyszawszy tę obietnicę, woźnica popędził przez ulice Paryża z szybkością błyskawicy.
— Ten woźnica jedzie żółwim krokiem — mówił ojciec Goriot.
— Dokąd mnie pan wieziesz? — zapytał Rastignac.
— Do twego mieszkania — rzekł ojciec Goriot.
Powóz zatrzymał się na ulicy d’Artois. Stary wyskoczył najpierwszy i rzucił woźnicy dziesięć franków z rozrzutnością wdowca, który o nic nie dba w paroksyzmie dobrego humoru.
— Dalej-że, chodźmy — mówił prowadząc Rastignac’a przez dziedziniec. Zatrzymali się na trzeciém piętrze, u drzwi mieszkania położonego w tylnéj części nowego i bardzo ładnego domu.
Ojciec Goriot nie potrzebował dzwonić. Teresa, pokojówka pani de Nucingen, otworzyła im drzwi. Eugieniusz znalazł się w prześliczném kawalerskiém mieszkaniu, które składało się z przedpokoju, niewielkiego saloniku, sypialni i gabinetu z oknem wychodzącém na ogród. Wszystkie sprzęty i ozdoby w saloniku odznaczały się wdziękiem niezrównanym. Delfina siedziała na kanapce przy kominie, na którym palił się ogień; spostrzegłszy Eugieniusza, odrzuciła ekran i wstała na jego spotkanie.
— Trzeba było posyłać po pana — rzekła głosem wzruszonym — bo sam nie chcesz nic zrozumiéć.
Teresa wyszła. Student pochwycił Delfinę w objęcia, uścisnął ją żywo i zapłakał z radości. To, co teraz widział, odbijało tak silnie od tłumu wrażeń, które przez cały dzień szarpały mu serce i głowę, że nie mógł zapanować w téj chwili nad rozdrażnieniem nerwowém.
— Już ja wiedziałem, że on cię kocha — szepnął ojciec Goriot, zbliżając się do córki, gdy tymczasem Eugieniusz osunął się bezwładnie na kanapę, nie zdolny przemówić, ani pojąć, w jaki sposób odbyło się to ostatnie skinienie laski czarnoksięskiéj.
— Chodź-że pan zobaczyć — mówiła Delfina, biorąc go za rękę i wprowadzając do pokoju, w którym dywany, sprzęty i najdrobniejsze szczegóły naśladowały, tylko w mniejszych rozmiarach, wszystko to, co się znajdowało w pokoju Delfiny.
— Brak tutaj łóżka — rzekł Rastignac.
— Tak jest — powiedziała rumieniąc się i ściskając go za rękę.
Eugieniusz spojrzał na nią i pojął, lubo tak młody, wiele to wstydliwości niekłamanéj ukrywa się w sercu kochającéj kobiety.
— Należysz do tych istot, które zawsze ubóstwiać potrzeba — szepnęła mu do ucha. Tak jest, my się tak dobrze rozumiemy, że ośmielam się powiedziéć, co myślę: im bardziéj miłość jest gorąca i szczera, tém więcéj powinna być ukrywana i osłonięta. Niech żaden człowiek żywy nie wié o naszéj tajemnicy.
— O, ja przecie nie będę tym człowiekiem — rzekł ojciec Goriot z wymówką.
— Wiesz przecie, ojcze, że ty znaczysz tyle, co my...
— Ach! tego tylko pragnąłem. Nie będziecie zwracali na mnie uwagi, nie prawdaż? Ja będę przychodził i wychodził, niby jaki duch dobroczynny, którego nie widzimy, choć jest tuż przy nas. No cóż? Delfineczko, Nineczko, Dedelko! czy nie miałem słuszności, gdym ci mówił: „Jest piękne mieszkanie przy ulicy d’Artois, urządźmy je dla niego.“ Tyś nie chciała. Ach! ja-m ci dał radość tak, jak dałem życie. Ojciec musi zawsze dawać, żeby być szczęśliwym. Dawać zawsze, to znaczy być ojcem.
— Jakto? — zapytał Eugieniusz.
— A tak, ona nie chciała, bała się plotek, jak gdyby dla świata warto było szczęścia się wyrzekać! Zresztą wszystkie kobiety marzą tylko o tém, żeby postępować tak, jak ona postępuje...
Nikt nie słuchał ojca Goriot; pani de Nucingen wprowadziła Eugieniusza do gabinetu, w którym rozległ się szmer leciuchnego pocałunku. Pokój ten harmonizował z wykwintnością całego mieszkania, w którém nie zbywało na niczém.
— Cóż, czy trafiono panu do gustu? — zapytała Delfina, wracając do salonu, gdzie już stół był nakryty.
— O, najzupełniéj — odpowiedział. Niestety! oceniam ten przepych, to spełnienie snów najpiękniejszych, całą tę poezyą życia młodego i wykwintnego, oceniam ją tak dobrze, że przez to samo już na nią zasługuję; lecz od pani tego przyjąć nie mogę, a sam jestem jeszcze zbyt biedny, żeby...
— Ach, ach! już mi się pan opierasz — wyrzekła z komiczną powagą, robiąc przytém piękną minkę, którą kobiety przybierają, gdy potrzeba jakiś skrupuł w żart obrócić, aby późniéj rozproszyć go z większą łatwością.
Eugieniusz zadał dziś sobie tyle pytań uroczystych, a przygoda Vautrin’a, odkrywająca całą głąb’ przepaści, w którą się omal nie stoczył, wzmocniła w nim tak bardzo dobre i szlachetne uczucia, że słowa Delfiny nie zdołały ich obalić. Ogarnął go tylko smutek głęboki.
— Jakto! — zawołała pani de Nucingen — miałżebyś pan odmówić? A wiesz, co taka odmowa znaczy? Wątpisz pan o przyszłości i dlatego nie śmiesz zbliżyć się do mnie. A więc obawiasz się, że zdradzisz moje uczucie? Jeżeli pan mię kochasz, jeżeli ja... kocham ciebie, to dlaczegóż obawiasz się tak małego zobowiązania. Gdybyś wiedział, z jaką przyjemnością urządzałam ci to kawalerskie mieszkanko, to przepraszałbyś mię za swoje wahanie. Miałam w ręku pieniądze należące do ciebie i zrobiłam z nich dobry użytek, oto i wszystko. Zdaje ci się, żeś wielki, a w rzeczy saméj jesteś mały. Żądasz nieskończenie więcéj... (A! — wyrzekła, pochwyciwszy wyraz namiętności we wzroku Eugieniusza), a drożysz się o lada głupstwo. Jeżeli mnie nie kochasz, o! w takim razie nie powinieneś przyjmować. Jedno słowo los mój rozstrzyga. Mów pan! Mój ojcze, choć ty postaraj się go przekonać — dodała po chwili, zwracając się do ojca. Czy on sądzi, że ja jestem mniéj drażliwa od niego, gdy chodzi o nasz honor?
Ojciec Goriot słuchał téj wdzięcznéj sprzeczki z posągowym uśmiechem.
— Dziecko — poczęła znowu chwytając dłoń Eugieniusza — spotykasz na progu życia zaporę, któréj wielu ludzi przebyć nie może, i cofasz się, gdy ręka kobiety chce ci ją otworzyć! Ale ty będziesz szczęśliwy w życiu, masz świetną przyszłość przed sobą, powodzenie wyryte jest na twém piękném czole. Czyż wówczas nie będziesz mógł oddać mi tego, co ci dziś pożyczam? Wszak za dawnych czasów dama dawała swemu rycerzowi zbroję, miecz, hełm, kolczugę i konia, żeby rycerz mógł iść na turnieje walczyć w jéj imieniu. Otóż, Eugieniuszu, to co ja ci daję, jest bronią naszéj epoki, narzędziem, bez którego nie obejdzie się człowiek pragnący stać się czémkolwiek na świecie. Wyobrażam sobie, że stodoła, w któréj mieszkasz obecnie, musi być piękna, bo pewnie przypomina pokój mego ojca. No cóż, nie będziemy dziś jedli obiadu? Czy pragniesz mię zasmucić? odpowiedz przecie — mówiła wstrząsając go za rękę. Mój Boże! przekonaj go, tatku, albo pójdę ztąd i nigdy już nie będę się z nim widziała.
— Ja cię przekonam — rzekł ojciec Goriot, budząc się z zachwycenia. Powiedz mi, kochany panie Eugieniuszu, wszak będziesz pożyczał pieniądze u żydów?
— Zmuszony jestem — powiedział student.
— Dobrze, trzymam za słowo — począł stary, wyjmując z kieszeni pugilares wytarty i zniszczony. Ja stałem się żydem i zapłaciłem wszystkim dostawcom. Nie winieneś ani grosza za wszystko, co się tutaj znajduje. Nie tak-to wielka suma, najwyżéj pięć tysięcy franków. Otóż, pożyczam ci te pieniądze. Nie odmówisz mi, ja-m przecie nie kobieta. Napiszesz rewers na jakim świstku, a z czasem uiścisz mi się z długu.
Łzy zakręciły się w oczach Eugieniusza i Delfiny; oboje spojrzeli po sobie ze zdumieniem, poczém student pochwycił dłoń starego i ścisnął ją gorąco.
— No cóż! czy nie jesteście memi dziećmi? — rzekł ojciec Goriot.
— Biedny mój ojcze, jakżeś ty to zrobił? — zapytała pani de Nucingen.
— Gdym cię nakłonił, byś go tu sprowadziła, gdym zobaczył, że kupujesz rzeczy piękne jak dla panny młodéj, wtedy pomyślałem sobie: „Nabawi się ona kłopotu!“ Adwokat powiada, że proces, którym mamy zmusić twego męża, by ci oddał twe mienie, będzie trwał przeszło pół roku. Otóż ja sprzedałem tymczasem tysiąc trzysta pięćdziesiąt liwrów dożywotniego dochodu; wziąwszy piętnaście tysięcy franków, zapewniłem sobie na dobréj hipotece tysiąc dwieście franków dochodu, a pozostałemi pieniędzmi zaspokoiłem waszych dostawców, drogie dzieci. Za pięćdziesiąt talarów będę miał pokój tu na górze, w którym mogę żyć jak książę nie wydając nawet czterdziestu su na dzień. Odzienia prawie wcale nie potrzebuję, bo nie niszczę tego, co mam. Już od dwóch tygodni śmieję się potajemnie i myślę sobie: „Toż dopiéro będą szczęśliwi!“ No cóż, alboż nie jesteście szczęśliwi?
— O! tatku, tatku! — zawołała pani de Nucingen rzucając się ku ojcu, który wziął ją na kolana. Przytuliła do niego swą głowę złotowłosą, okrywając pocałunkiem i łzami twarz starca pomarszczoną, na któréj malował się w téj chwili wyraz błogiego zadowolnienia.
— Ojcze drogi, ty jesteś prawdziwym ojcem! Nie, drugiego takiego ojca nie ma pod słońcem. Eugieniusz kochał cię już przedtém, a cóż to teraz będzie?
— Dzieci moje — mówił ojciec Goriot, który po dziesięciu latach pierwszy raz przyciskał swą córkę do piersi — Delfinko, chcesz chyba, żebym ja umarł z radości! Biedne moje serce rozerwać się gotowo. Patrz, panie Eugieniuszu, ja-m za wszystko wynagrodzony, już mi się nic od ciebie nie należy! I starzec uścisnął córkę tak dziko i szalenie, że Delfina zawołała: — „Ach, mnie boli!“ — Jam-ci ból sprawił! — wyrzekł Goriot blednąc z przerażenia i spojrzał na nią z wyrazem nadludzkiéj boleści. Chcąc dobrze odmalować oblicze tego ideału ojcowstwa, trzebaby szukać wzoru w postaciach, które mistrze pędzla stworzyli dla oddania męki Zbawiciela, cierpiącego za świat cały. Ojciec Goriot ucałował Delfinę z największą ostrożnością.
— Nie, nie, jam ci bólu nie sprawił — począł znów zapytując ją uśmiechem — tyś mi raczéj sprawiła ból swoim wykrzyknikiem. To drożéj kosztuje — szepnął pochylając się do ucha Delfiny i całując je ostrożnie, ale musiałem go podejść, żeby się nie gniewał.
Eugieniusz zdumiał się na widok tego przywiązania bez granic i patrzył na Goriot’a z tym naiwnym zachwytem, który w wieku młodzieńczym nazywamy wiarą.
— Ja potrafię być godnym tego wszystkiego! — zawołał.
— O mój Eugieniuszu, jakże to piękne, coś ty teraz powiedział! I pani de Nucingen złożyła pocałunek na czole studenta.
— On wyrzekł się dla ciebie panny Taillefer i jéj milionów — rzekł ojciec Goriot. — Tak jest, panie Eugieniuszu, ta mała kochała cię dawno, a teraz, po śmierci brata, stała się bogatą jak Krezus.
— O! pocóż o tém mówić? — zawołał Rastignac.
— Eugieniuszu — szepnęła mu Delfina do ucha — to, co słyszę, zasępia mi dzisiejszy wieczór. A! ja będę cię kochała szczerze i na zawsze!
— Tak pięknego dnia nie miałem jeszcze od czasu, jak-eście za mąż powychodziły — zawołał ojciec Goriot. — Niech Bóg zsyła na mnie wszystkie cierpienia, byle tylko nie kazał mi cierpiéć przez was, a ja sobie powiem: w lutym tego roku doznałem w jednéj chwili tyle szczęścia, ile ludzie przez całe życie doznać nie mogą. Spójrz na mnie, Fifinko! — powiedział do córki. Jaka ona piękna, nie prawdaż? Proszę mi powiedziéć, czy wiele jest kobiet na świecie, coby miały takie prześliczne kolory i takie dołeczki w policzkach? Nie, prawda? I ta pieszczotka jest mojém dzieckiem! Teraz, gdy będzie szczęśliwą przy tobie, stanie się jeszcze tysiąc razy piękniejszą. Ja mogę iść do piekła, kochany sąsiedzie — mówił do Eugieniusza — ustąpię ci moje miejsce w raju, jeżeli ci go potrzeba. Jedzmy, jedzmy — ciągnął daléj, nie wiedząc sam co mówi, wszystko to do nas należy.
— Biedny ojciec!
— Gdybyś ty wiedziała drogie dziecię — mówił idąc do niéj i całując ją w głowę uwiniętą jasnemi warkoczami — gdybyś wiedziała, jak łatwo możesz uczynić mię szczęśliwym! Przyjdź czasem do mnie, ja będę tam na górze, o kilka kroków. Przyrzecz mi, powiedz!
— Dobrze, ojcze kochany.
— Powiedz jeszcze.
— Dobrze, drogi mój ojcze.
— Przestań już, kazałbym ci sto razy powtarzać, gdybyś mię słuchała. Jedzmy obiad.
Cały wieczór zszedł na takich dzieciństwach, a ojciec Goriot nie ustępował placu dwojgu młodym. Padał przed córką, żeby ucałować jéj nogi, wpatrywał się w jéj oczy, przyciskał głowę do jéj sukni, jedném słowem popełniał szaleństwa, na jakie mógłby się zdobyć chyba bardzo młody i czuły kochanek.
— Widzisz pan? — rzekła Delfina do Eugieniusza — gdy ojciec jest z nami, to trzeba wyłącznie jemu się poświęcać. To będzie nas bardzo krępować.
Eugieniusz doznał już kilka razy uczucia zazdrości, nie mógł więc zganić słów Delfiny, w których był zarodek najgłębszéj niewdzięczności.
— Kiedyż mieszkanie będzie gotowe? — zapytał Eugieniusz, rozglądając się po pokoju. — Jak widzę, dziś trzeba będzie się rozstać.
— Tak, ale jutro będziesz pan u mnie na obiedzie — rzekła Delfina z minką figlarną. — Jutro mamy operę włoską.
— To i ja pójdę na parter — powiedział ojciec Goriot.
Była północ. Powóz pani de Nucingen czekał u bramy. Ojciec Goriot i student skierowali się ku domowi Vauquer, rozmawiając o Delfinie ze wzrastającém uniesieniem, które wywołało ciekawą walkę między temi dwiema gwałtownemi namiętnościami. Eugieniusz nie mógł ukryć przed sobą, że miłość ojca, któréj nie splamił żaden wzgląd osobisty, zaćmiewała jego uczucie swoją wytrwałością i potęgą. W oczach ojca, przedmiot miłości był zawsze piękny i nieskalany, a miłość sama potęgowała się przeszłością i przyszłością całą.
Gdy przyszli do domu, stara gospodyni siedziała pod piecem w towarzystwie Sylwii i Krzysztofa. Wyglądała nieboga jak Maryusz na ruinach Kartaginy, a gruba Sylwia podzielała jéj żałość, oczekując powrotu dwóch wiernych mieszkańców, którzy pozostali im z całego grona. Niczém są rzewne skargi, które lord Byron włożył w usta Tassa, wobec głębokiéj prawdy, jaką tchnęły w téj chwili żale pani Vauquer.
— Sylwio, wszak jutro tylko trzy filiżanki kawy nalać trzeba będzie. Ach, serce mi pęknie, dom mój opustoszał! Czémże będzie życie moje, gdy w domu mieszkańców zabraknie? Niczém. Dom mój wyprzątnięty teraz z ludzi. Życie całe jest w meblach. Cóżem zawiniła niebu, że zesłało na mnie nieszczęść tyle? Zapas fasoli i kartofli zrobiony na osób dwadzieścia. Policya była w mym domu! Chyba samemi kartoflami żyć będziemy! Wypadnie chyba odprawić Krzysztofa.
Sabaudczyk spał sobie spokojnie, lecz przy ostatnich wyrazach obudził się nagle i zapytał:
— Co, proszę pani?
— Biedny chłopak! wierny był jak pies — rzekła Sylwia.
— Teraz czas niewłaściwy, nikt mieszkań nie zmienia. Zkądże mi spadną lokatorowie? Ja głowę stracę. A jeszcze ta sybilla Michonneau porywa mi Poiret’a! Jak to ona zrobiła, że ten człowiek jak piesek za nią chodzi?
— A! do licha! —- rzekła Sylwia wstrząsając głową — już to stare panny znają się na takich sztukach.
— Albo ten biedny Vautrin, którego zrobili galernikiem — poczęła znów wdowa — wiesz Sylwio, to przechodzi moje siły, ja nie mogę jeszcze uwierzyć. To był człowiek taki wesoły, przytém płacił mi piętnaście franków na miesiąc za kawę z wódką, a zawsze oddawał wszystko co do grosza!
— A jaki był hojny! — dodał Krzysztof.
— To musi być jakaś omyłka — rzekła Sylwia.
— Ale nie, przecie on się przyznał — mówiła pani Vauquer. — Ktoby dał wiarę, że wszystko to stało się w moim domu, w téj dzielnicy, gdzie nawet kot rzadko się zabłąka! Słowo uczciwéj kobiety, ja śnię chyba. Bo to widzisz, za méj pamięci zdarzył się wypadek z Ludwikiem XVI, późniéj byłam świadkiem upadku cesarza, widziałam, jak powrócił i upadł powtórnie, a wszystko to było w porządku rzeczy możliwych. Ale gospodom mieszczańskim to już zdaje się nic grozić nie powinno: bez króla żyć można a bez jedzenia nikt się nie obejdzie; a gdy do tego uczciwa kobieta z domu Conflans daje na obiad najlepsze potrawy, to chyba musi być koniec świata, skoro... Bo téż tak i jest, przyszedł już koniec świata.
— I to trzeba wiedziéć, że panna Michonneau, która nawarzyła pani téj kaszy, będzie miała, jak mówią, tysiąc talarów rocznego dochodu — zawołała Sylwia.
— Nie mów mi o niéj, to zbrodniarka! — rzekła pani Vauquer. — W dodatku przenosi się jeszcze do Buneaud’owéj! Ale ona do wszystkiego jest zdolna, ona musiała okropieństwa popełniać, musiała zabijać i okradać w swoim czasie. Ją-to trzeba było posłać na galery zamiast tego biednego, kochanego człowieka...
W téj chwili Goriot z Eugieniuszem zadzwonili.
— Ach, to moi dwaj wierni — rzekła wdowa z westchnieniem.
Dwaj wierni zapomnieli już prawie zupełnie o nieszczęściach, które spadły dnia tego na gospodę i oświadczyli gospodyni bez ogródek, że mają zamiar przeprowadzić się na Chaussée-d’Antin.
— Ach! Sylwio! — krzyknęła wdowa — już teraz po wszystkiém. — Panowie zadaliście mi cios śmiertelny! Coś mię tu ścisnęło w żołądku. Dzień dzisiejszy zwalił mi dziesięć lat na głowę. Słowo daję, ja rozum stracę! Co teraz robić z fasolą? A, dobrze! ponieważ ja sama zostaję w całym domu, to ty możesz sobie odejść od jutra, Krzysztofie. Żegnam was, panowie, dobréj nocy.
— Co jéj jest? — rzekł Eugieniusz do Sylwii.
— A cóż! wszyscy ją opuścili w skutek interesów. To jéj zmysły pomieszało. Cicho! słyszę, że płacze. Niech się wybeczy, to jéj ulgę sprawi. Przez cały czas mojéj służby ani razu jeszcze nie wypróżniała sobie oczu.
Nazajutrz pani Vauquer upamiętała się w swojéj żałości, że użyjemy jéj własnego wyrażenia. Była wprawdzie strapiona, jak przystało na gospodynią, którą los wytrącił ze zwykłéj kolei życia, zabierając jéj odrazu wszystkich lokatorów; lecz odzyskała już zupełny spokój umysłu i przedstawiała obraz boleści szczeréj i głębokiéj, boleści sprawionéj poniesioną stratą i odmianą przyzwyczajeń. To pewna, że spojrzenie, którém kochanek żegna miejsce pobytu swéj kochanki, nie może być smutniejszém niż spojrzenie, którém pani Vauquer ogarnęła stół swój opuszczony. Eugieniusz pocieszał wdowę, że na swoje miejsce zostawi jéj pewnie Bianchon’a, którego kontrakt kończy się za dni kilka, a na miejscu pani Couture zamieszka prawdopodobnie urzędnik z Muzeum, który nieraz oświadczał, że radby miéć lokal podobny; jedném słowem przekonywał gospodynię, że nie trudno jéj będzie zebrać nowy personal.
— Oby cię Bóg wysłuchał, łaskawy panie! ale nieszczęście zagościło w mym domu. Zobaczysz pan, że najwyżéj za dziesięć dni śmierć tu przyjdzie — mówiła rzucając złowrogie spojrzenie po sali jadalnéj. — Kogo téż ona zabierze?
— Dobrze, że my się ztąd wynosimy — szepnął Eugieniusz do ojca Goriot.
— Proszę pani — zawołała Sylwia, wbiegając z miną przerażoną — od trzech dni już nie widzę naszego Mistigrisa.
— Ach! jeżeli mój kot zdechł, jeżeli nas opuścił, to ja...
Biedna wdowa nie dokończyła, złożyła ręce i pochyliła się na poręcz fotela pod ciosem téj straszliwéj przepowiedni.
Około południa, to jest w porze, kiedy posłańcy pocztowi przybywają do dzielnicy du Panthéon, wręczono Eugieniuszowi list w eleganckiéj kopercie, na któréj była pieczęć z herbem Beauséant’ów. Był-to bilet wice-hrabiny zapraszający pana i panią de Nucingen na wielki bal, o którym mówiono już od miesiąca w Paryżu.
Przy bilecie była kartka do Eugieniusza.
„Zdaje mi się, panie Eugieniuszu, że zostaniesz chętnie tłómaczem mych uczuć dla pani de Nucingen. Posyłam panu zaproszenie, o któreś mię prosił i będę bardzo rada poznać siostrę pani de Restaud. Proszę więc, żebyś mi pan przyprowadził tę piękną panią, lecz zastrzegam, żebyś jéj nie oddał całego swego uczucia, którego wielka część mnie się należy w zamian za przyjaźń, jaką żywię dla pana.
— Ależ — myślał Eugieniusz, odczytując powtórnie słowa wice-hrabiny — pani de Beauséant mówi mi dość wyraźnie, że nie życzy oglądać barona de Nucingen.
Pośpieszył do Delfiny, szczęśliwy, że będzie mógł sprawić jéj radość, za którą pewnie otrzyma nagrodę. Pani de Nucingen była w kąpieli. Rastignac czekał w buduarze z niecierpliwością właściwą młodemu człowiekowi, który pragnie jak najprędzéj posiąść kochankę, o któréj marzył przez dwa lata. Są-to wzruszenia, co się nie powtarzają dwa razy w życiu młodzieży. Pierwsza ukochana kobieta, która prawdziwie jest kobietą, to jest przedstawia się mężczyźnie w świetném otoczeniu, jakiego żąda towarzystwo paryskie, może być pewna, że nigdy rywalki miéć nie będzie. Miłość paryska niepodobna jest do żadnéj innéj miłości. Ani mężczyźni ani kobiety nie dadzą się tu złapać na bogate wystawy oklepanych frazesów, któremi każden przystraja dla przyzwoitości swoje niby bezinteresowne uczucia. W kraju tym nie dosyć, żeby kobieta zadowolniła serce i zmysły; ma ona jeszcze ważniejsze obowiązki do spełnienia względem tysiącznych odcieni próżności, z których się życie składa. Miłość jest tu dziwnie samochwalcza i bezwstydna, dziwnie rozrzutna, kłamliwa i próżna.
Czegóż chciéć można od reszty ludzkości, skoro wszystkie damy dworu Ludwika XIV zazdrościły pannie de La Vallière namiętności, która sprawiła, iż wielki król zapomniał, że mankiety jego kosztowały dwa tysiące talarów, i podarł je, żeby ułatwić księciu de Vermandois wejście na scenę świata? Miejcie młodość, bogactwo, tytuły, miejcie wszystko, co za wami przemawia; im więcéj ziarn kadzidła spalicie przed swém bożyszczem, tém bożyszcze łaskawszém dla was będzie. Miłość jest religią, tylko wyznanie jéj drożéj kosztuje niż wyznanie wszelkiéj innéj wiary; przechodzi ona szybko, a przechodzi jak ulicznik, który lubi wszystko niszczyć po drodze. Zbytek uczucia jest poezyą poddaszy; bez tego w cóżby się tam miłość obróciła? Są wprawdzie wyjątki od tych okrutnych praw kodeksu paryskiego, lecz trzeba ich szukać w samotności, w głębi dusz, co nie zasmakowały jeszcze w doktrynach społecznych i żyją w pobliżu jakiegoś źródła o wodzie jasnéj, bieżącéj i niewyczerpanéj; co zadawalniają się zielonym cieniem swéj ustroni, przysłuchują się głosowi nieskończoności, który do nich zewsząd przemawia i czekają cierpliwie, aż będą mogły skrzydła rozwinąć, ubolewając na temi, co do ziemi przyrośli. Lecz Rastignac, podobnie jak wielu młodych ludzi, którzy wcześnie zakosztowali przepychu, chciał wstąpić zbrojno w szranki świata; zaraził się jego gorączką, czuł w sobie może dość siły, żeby nad nim panować, lecz nie znał ani dróg, ani celu swéj ambicyi.
W braku miłości czystéj i świętéj, która życie wypełnia, takie pragnienie potęgi może stać się piękną rzeczą; dość jest odrzucić interes osobisty, a wziąć za cel dobro kraju. Lecz student nie stanął jeszcze na wysokości, z któréj można śledzić bieg życia i sądzić takowe. Dotąd nie wyłamał się nawet z pod czaru świeżych i miłych pojęć, które, niby liście zielone, otulają młodość dzieci wychowanych na prowincyi.
Wahał się jeszcze ciągle, czy ma przejść Rubikon paryski. Pomimo palącéj ciekawości, zachował jakieś wspomnienie o życiu szczęśliwém, które wiedzie prawdziwy szlachcic w swéj siedzibie. Wszakże ostatnie jego skrupuły pierzchły wilią dnia tego, gdy wszedł do nowego swego mieszkania. Zaczynając korzystać z materyalnych wygód fortuny, tak jak dawno już korzystał z moralnych wygód, jakie daje dobre urodzenie, Rastignac pozbył się swéj powłoki prowincyonalnéj i wszedł nieznacznie na stanowisko, z którego piękna przyszłość odkrywała się przed nim. To téż, oczekując przyjścia Delfiny w pięknym buduarze, w którym czuł się prawie tak swobodnym jak u siebie, był już tak niepodobny do owego Rastignac’a, który przybył w przeszłym roku do Paryża, że, przyglądając mu się wzrokiem duszy, pytał sam siebie, czy jest jeszcze między niemi jakiekolwiek podobieństwo.
— Pani baronowa jest w swym pokoju — powiedziała Teresa, budząc go z zadumy.
Delfina spoczywała na kanapie w pobliżu kominka. Widząc tę postać świeżą, tonącą w falach białego muślinu, trzeba było mimo-woli przyrównać ją do owych pięknych roślin indyjskich, których owoc ukrywa się w kielichu kwiata.
— A! jesteś pan przecie — powiedziała ze wzruszeniem.
— Zgadnij pani, co ci przynoszę — powiedział Eugieniusz, siadając przy niéj i podnosząc jéj rękę do ust.
Pani de Nucingen zdradzała żywą radość czytając zaproszenie wice-hrabiny. Zwróciła na Eugieniusza oczy zwilżone łzami i, zarzuciwszy mu ręce na szyję, przyciągnęła go do siebie, upojona próżném zadowolnieniem.
— Więc to pan, (ty — szepnęła mu do ucha; ale Teresa jest w moim gabinecie, bądźmy ostrożni!) — pan dajesz mi takie szczęście? Tak jest, śmiem nazwać to szczęściem. Czyliż zaproszenie to, które panu zawdzięczam, nie jest czémś więcéj, niż prostém zadowolnieniem miłości własnéj? Nikt nie chciał wprowadzić mię do tego koła wybranego. Może być, że w téj chwili wydaję się panu małą, próżną i lekkomyślną, jak Paryżanka prawdziwa, lecz pomyśl, przyjacielu, żem ja dla ciebie wszystko poświęcić gotowa i że teraz pragnę najgoręcéj, żeby mię przyjęto na przedmieściu Saint-Germain, dlatego, że ty tam bywasz.
— Czy pani nie znajduje — rzekł Eugieniusz — że pani de Beauséant daje nam do zrozumienia, iż nie spodziewa się widziéć barona de Nucingen na swym balu.
— Ależ tak — powiedziała baronowa, oddając list Eugieniuszowi. — Te kobiety umieją być gienialnie niegrzeczne. Mniejsza o to, ja będę jednak na balu. Siostra moja wybiera się również, wiem, że przygotowuje strój przepyszny. — Eugieniuszu — ciągnęła daléj zniżonym głosem — Anastazya będzie na balu, żeby rozproszyć straszne podejrzenia. Nie wiesz, jakie pogłoski o niéj krążą! Nucingen mówił mi z rana, że wczoraj rozmawiano o tém w klubie bez żadnéj ceremonii. Mój Boże! na czém to spoczywa cześć kobiet i rodzin! Ja sama czuję się podrażnioną, dotkniętą w osobie biednéj méj siostry. Powiadają niektórzy, że pan de Trailles podpisał weksli na sto tysięcy franków, że termin upłynął i kredytorowie mieli go prześladować. Otóż, w takiéj ostateczności, siostra moja miała sprzedać jakiemuś żydowi swoje brylanty, te piękne brylanty, które musiałeś u niéj widziéć, a które dostały się jéj po matce hrabiego de Restaud. Od paru dni wszyscy o tém mówią, nic więc dziwnego, że Anastazya kazała sobie robić suknię ze złotogłowu, żeby zwrócić na siebie powszechną uwagę, ukazując się na balu u wice-hrabiny w całém bogactwie swych brylantów. Ale i ja nie chcę być gorszą od niéj. Ona starała się zawsze upokorzyć mię i nigdy dla mnie dobrą nie była, a ja-m tysiące usług jéj wyświadczała, ja-m zawsze miała dla niéj pieniądze, gdy ona była w potrzebie. Lecz dajmy pokój światu; dzisiaj chcę być zupełnie szczęśliwą.
Rastignac przesiedział u pani de Nucingen aż do pierwszéj po północy. Przy pożegnaniu, przy tém prawdziwém pożegnaniu kochanków, które zwykła osładzać nadzieja przyszłych radości, pani de Nucingen rzekła z wyrazem tęsknoty:
— Jestem tak bojaźliwa, tak zabobonna — nazwij pan jak chcesz moje przeczucia — iż obawiam się, że będę musiała straszną jakąś katastrofą okupić szczęście obecne.
— Dziecko! — rzekł Eugieniusz.
— A! — zawołała ze śmiechem — dziś ja z kolei dzieckiem zostałam.
Eugieniusz wracał do domu Vauquer z tém przekonaniem, że nazajutrz zupełnie go opuści i oddawał się w drodze tym słodkim marzeniom, któremi upaja się młodzieniec czujący jeszcze smak szczęścia na ustach.
— No cóż? — zapytał ojciec Goriot, gdy Eugieniusz przechodził koło jego mieszkania.
— Jutro opowiem panu wszystko — rzekł Eugieniusz.
— Wszystko, nie prawdaż? — zawołał stary. — Idź pan spać. Od jutra zaczniemy szczęśliwe życie.
Nazajutrz Goriot i Rastignac wyglądali, czy nie pokaże się jaki tragarz, któryby pomógł im wynieść się z gospody mieszczańskiéj, gdy, około południa, powóz jakiś wtoczył się na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève i zatrzymał się przed drzwiami domu Vauquer. Po chwili pani de Nucingen wyskoczyła z powozu i zapytała, czy pan Goriot znajduje się jeszcze w gospodzie, a odebrawszy od Sylwii potakującą odpowiedź, wbiegła lekko na schody.
Eugieniusz był w swoim pokoju, choć nikt w domu o tém nie wiedział. Przy śniadaniu student prosił Goriot’a, żeby zdał jego rzeczy razem ze swojemi, a sam wyszedł na miasto, mówiąc, że o czwartéj spotkają się w nowém mieszkaniu przy ulicy d’Artois. Niebawem stary poszedł szukać tragarzy, a Eugieniusz odpowiedział tymczasem na apel szkolny i wrócił śpiesznie do domu, żeby rozliczyć się z panią Vauquer, gdyż obawiał się, że Goriot w przystępie swego fanatyzmu gotów zapłacić za niego z własnéj kieszeni. Nie zastawszy gospodyni, która wyszła na miasto, Eugieniusz wstąpił jeszcze do swego mieszkania, chcąc się przekonać, czy przypadkiem czego nie zapomniał; jakoż nie pożałował swéj przezorności, bo znalazł w szufladzie od stolika rewers, który napisał był dla Vautrin’a, a potém, po zapłaceniu należności, wrzucił niedbale do stolika.
Nie mając ognia, chciał podrzéć go na drobne kawałki, gdy wtém usłyszał za ścianą głos Delfiny i stanął bez ruchu, żeby posłyszéć, co będzie mówiła baronowa, która, jak sądził, nie powinna była miéć dla niego żadnéj tajemnicy. Pierwsze wyrazy, które usłyszał obudziły w nim takie zajęcie, że postanowił wysłuchać rozmowy między ojcem a córką.
— Ach, mój ojcze! — mówiła Delfina — postanowiłeś upomniéć się o moję fortunę, lecz daj Boże, żeby nie było zapóźno i żebyś zdołał jeszcze ochronić mię od ruiny! Czy mogę mówić?
— Mów, w całym domu nikogo nie ma — wyrzekł ojciec Goriot głosem zmienionym.
— Co ci to, mój ojcze? — zapytała pani de Nucingen.
— Uderzyłaś mię jak obuchem po głowie — rzekł starzec. — Niech ci Bóg tego nie pamięta, dziecię moje! Ty nie wiesz, jak ja cię kocham; gdybyś wiedziała, nie rzuciłabyś mi tych słów okrutnych bez przygotowania, zwłaszcza jeżeli nie zaszło nic nadzwyczajnego. Cóż cię tak znagliło, żeś przyjechała do mnie aż tutaj, wiedząc, że za chwilę mam być na ulicy d’Artois ?
— A, mój ojcze! czyliż w nieszczęściu można zapanować nad pierwszém poruszeniem? Ja głowę tracę! Adwokat twój wskazał mi dzisiaj nieszczęście, które niebawem pewnie w nas uderzy. Handlowe twoje doświadczenie będzie nam potrzebne; to téż przybiegłam szukać ciebie, jak tonący, co się gałązki chwyta. Pan Derville przekonał się, że Nucingen myśli stawić opór i zagroził mu procesem, mówiąc, że nie trudno będzie otrzymać na to zgodę prezesa trybunału. Nucingen przyszedł dziś do mnie i zapytał, czy ja pragnę jego i swojéj ruiny. Odparłam mu, że ja się na tém nic a nic nie znam, że wiem tylko tyle, iż mam fortunę i powinnam z niéj korzystać, że zresztą wszystko co się do tego sporu odnosi, należy wyłącznie do mego adwokata, gdyż ja sama nic z tego nie rozumiem i nic w tym względzie powiedziéć nie mogę. Czyż nie tak kazałeś mi powiedziéć, ojcze?
— Dobrześ powiedziała — odrzekł ojciec Goriot.
— Otóż — poczęła znów Delfina — Nucingen przedstawił mi stan swoich interesów. Kapitały jego i moje włożone są w przedsięwzięcia zaledwie rozpoczęte, na które trzeba było wyłożyć zgóry wielkie sumy. Jeżeli zażądam obecnie mego posagu, to Nucingen będzie zmuszony ogłosić się bankrutem; jeżeli zaś zaczekam rok jeden, to przysięga mi na honor, że kapitały moje podwoją się, a może i wtrójnasób się powiększą, gdyż on będzie robił obroty i tak poprowadzi interesa, że ja zostanę właścicielką dóbr ziemskich. Ojcze mój, on mówił szczerze i ta szczerość jego mnie przeraziła. Przepraszał mię za swe postępowanie, wrócił mi zupełną swobodę, pozwolił mi postępować, jak mi się podoba, bylebym tylko upoważniła go do prowadzenia interesów w mojém imieniu, Na dowód swéj uczciwości przyrzekł mi, że ile razy ja zechcę, tyle razy wezwie pana Derville dla osądzenia, czy akta, na mocy których ja zostanę właścicielką ziemską, będą prawnie zredagowane. Jedném słowem, oddał mi się zupełnie na łaskę i niełaskę. Błaga tylko żebym przez dwa lata jeszcze pozwoliła mu dom prowadzić i nie wydawała dla siebie nic nad to, co mi przeznacza. Przekonał mię, że odprawił swą tancerkę, że zmuszony jest zaprowadzić najsurowszą oszczędność, żeby nie zachwiać swego kredytu, zanim nie ukończy, rozpoczętych spekulacyj. Ja-m była nieubłagana, udawałam, że w nic nie wierzę, żeby przywieźć go do ostateczności i dowiedziéć się całéj prawdy: pokazywał mi swe księgi, płakał wreszcie. Nigdy jeszcze nie widziałam człowieka w takim stanie. Stracił zupełnie głowę, mówił, że się zabije, bredził jak w gorączce, aż mnie litość wzięła.
— I ty wierzysz w takie głupstwa? — zawołał ojciec Goriot. — To komedyant! Miałem ja do czynienia z Niemcami: są-to prawie zawsze ludzie uczciwi i otwarci; lecz gdy który zacznie szachrować pod płaszczykiem szczerości, to pewnie stokroć gorzéj od innych cię oszuka. Mąż twój zwodzi ciebie. Widzi, że go przyparto do muru, udaje więc nieżywego i chce zasłonić się twojém imieniem, więcéj niż swojém własném. Chce on skorzystać z téj okoliczności, żeby się zabezpieczyć przed niedającemi się obliczyć zgóry rezultatami swoich obrotów handlowych. Kręta z niego sztuka: równie jest chytry jak przewrotny. Ale nic z tego, nie pójdę ja na Père-Lachaise z tém przekonaniem, że córki moje ze wszystkiego zostały wyzute. Znam się jeszcze trochę na interesach. Powiada, że kapitały jego włożone są w przedsiębierstwa, dobrze! w takim razie musi posiadać weksle, rewersa, umowy piśmienne! niechże ci je pokaże i niech się z tobą rozliczy. Wtedy wybierzemy najkorzystniejsze spekulacye, poprowadzimy je na swoje rezyko i będziemy mieli dokumenta na imię Delfiny Goriot małżonki barona de Nucingen, któréj majątek oddzielony jest od mężowskiego. Nie tacyśmy głupi, jak się jemu zdaje. Czy on sądzi, że ja pogodzę się z tą myślą, że ty możesz zostać bez majątku, bez kawałka chleba? Jabym jéj nie zniósł przez jeden dzień, przez noc jednę, nawet przez dwie godziny! Ja nie mógłbym żyć z tą myślą. Jakto! ja-m pracował przez lat czterdzieści, zlewając się potem i dźwigając worki na własnych ramionach, ja-m sobie wszystkiego w życiu odmawiał dla was, anioły drogie, coście mi dodawały sił do każdéj pracy; a dzisiaj mienie moje, życie moje całe miałoby pójść z dymem! O, jabym umarł szalony rozpaczą! Nie, na wszystko, co jest świętego na ziemi i w niebie! my tę sprawę rozjaśnimy, sprawdzimy wszystkie księgi, kasę, przedsięwzięcia! Nie zasnę, nie położę się do łóżka, jeść nie będę, dopóki się nie przekonam, że fundusz twój jest cały i nienaruszony. Z łaski Boga masz separacyą majątkową, a pan Derville, adwokat twój, jest na szczęście człowiekiem uczciwym. Na Boga! będziesz miała swój milionik, swoje pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu aż do końca życia, lub ja podniosę gwałt na cały Paryż. Ach! ach! Udam się do izb, jeżeli trybunały nie wymierzą nam sprawiedliwości. Dotychczas sądziłem żeś spokojna, że twój byt materyalny zapewniony, i myśl ta była mi pociechą w nieszczęściach, osłodą w cierpieniu. Mienie — to życie. Pieniądz wszystko może. Więc cóż ten bałwan nam prawi?... Delfino, nie ustępuj ani pół szeląga temu bydlakowi, który przykuł cię do łańcucha i uczynił nieszczęśliwą. Jeżeli nie będzie mógł obejść się bez ciebie, to przynajmniéj wyuczymy go prosto chodzić. Boże! głowa mi płonie, coś mi czaszkę pali. Moja Delfina w nędzy! Och! Fifinko moja! Sapristi! gdzież są moje rękawiczki? Daléj, śpieszmy! idę, zrewiduję wszystko, książki, interesa, kasę, korespondencyą, pójdę w téj chwili. Nie uspokoję się, aż póki się nie przekonam, że twój fundusz jest zabezpieczony, aż póki nie zobaczę tego na własne moje oczy.
— Rozważnie tylko, ojcze kochany! Pamiętaj, że zgubiłbyś mnie, gdybyś przystąpił do tego dzieła z najmniejszą chętką zemsty, lub gdybyś zdradził zbyt nieprzychylne usposobienie. On cię zna i nie zdziwił się wcale, że, pod twoim wpływem, ja sama zaczęłam się troszczyć o swój fundusz; lecz przysięgam ci, on wszystko zagarnął w swoje ręce. To nikczemnik! on gotów porzucić nas i uciec ze wszystkiemi kapitałami, bo wie dobrze, że jabym go nie prześladowała, bo nie chciałabym hańbić własnego imienia. Jest on i słaby i silny zarazem. Jużem ja wszystko dobrze zbadała. Przekonałam się, że, przywodząc go do ostateczności, przyśpieszę tylko własną ruinę.
— Ależ to łotr wierutny?
— Ha! tak jest, ojcze — zawołała, rzucając się z płaczem na krzesło. — Nie chciałam mówić o tém, żeby ci oszczędzić zmartwienia, żeś mię wydał za takiego człowieka! Obyczaje i sumienie, ciało i dusza, wszystko się w nim zgadza! to coś okropnego: czuję dla niego pogardę i nienawiść. Tak jest, po tém, co mi ten podły Nucingen powiedział, nie mogę miéć dla niego najmniejszego szacunku. Człowiek, który mógł wdać się w takie spekulacye handlowe, o jakich on mi dziś mówił, nie ma żadnego poczucia delikatności. Obawy moje pochodzą ztąd, że-m jasno zobaczyła głąb’ jego duszy. On, mąż mój, powiedział otwarcie, że daje mi zupełną swobodę — wiesz ojcze, co to znaczy? — ale za to ja mam być w razie nieszczęścia narzędziem w jego ręku, mam go zasłonić swojém imieniem.
— Ależ na to są prawa! mamy przecie plac de Grève dla zięciów tego rodzaju! — zawołał ojciec Goriot — ja sam ściąłbym mu głowę, gdyby kata nie było.
— Nie, mój ojcze, na niego prawa nie ma. Powtórzę ci w krótkości jego mowę, odrzucając niepotrzebne dodatki, w które treść samę obwijał: „Musisz pozwolić, bym ukończył rozpoczęte spekulacye, albo wszystko przepadnie i ty sama zostaniesz zrujnowana, bez grosza przy duszy; ja zaś nikogo prócz ciebie nie mogę wziąć za wspólnika“. Czy to dość jasno? On nie przestał jeszcze dbać o mnie. Uczciwość moja jest dla niego dostateczną rękojmią; wiem, że mi dosyć własnego funduszu, że się na jego pieniądze nie pokwapię. Jest-to spółka nieuczciwa i złodziejska, na którą muszę przystać, bom zagrożona utratą całego funduszu. Nucingen kupuje moje sumienie, a za to pozwala, bym należała do Eugieniusza. „Możesz popełniać błędy, ale w zamian pozwól mi dopuszczać się zbrodni, pozwól mi wydzierać chleb biedakom!“ Czy taka mowa jest dość jasna? Wiesz, ojcze, co on nazywa spekulacyą handlową? On kupuje na swe imię kawał ziemi, na którym spekulanci podstawieni z jego ramienia zaczynają budować domy. Ludzie ci wchodzą w umowę z rozmaitemi przedsiębiercami, którym płacą nie gotówką, tylko wekslami z bardzo dalekim terminem wypłaty; następnie mąż mój wypłaca im bardzo niewielką sumę i dostaje za to pokwitowanie, które czyni go właścicielem wszystkich domów; oni zaś ogłaszają się bankrutami, a biedni, oszukani przedsiębiercy muszą iść z kwitkiem. Firma domu de Nucingen służy do przyciągania tych biedaków. Zrozumiałam i to także, że Nucingen, chcąc dowieść w razie potrzeby, że jest w stanie wypłacać sumy ogromne, posłał znaczne kapitały do Amsterdamu, Londynu, Neapolu i Wiednia. Jakże zdołalibyśmy je pochwycić?
Eugieniusz posłyszał głuchy odgłos: to ojciec Goriot upadł na kolana.
— Boże mój, cóż-em ja ci zawinił? Córka moja oddana w ręce nikczemnika, który wymoże na niéj wszystko, czego zechce. Przebacz mi, córko! — zawołał starzec.
— Tak, jest w tém i twoja wina, żem ja w taką przepaść wpadła — rzekła Delfina. — Myśmy tak nierozsądne, gdy za mąż wychodzimy! Czyż my znamy wtedy świat, interesa, ludzi, obyczaje? Ojcowie powinniby myśléć za nas. Ojcze drogi, ja ci nic nie wyrzucam, przebacz mi te słowa. W tym razie, wina cała jest po mojéj stronie. Nie, nie płacz, tatku — mówiła, całując go w czoło.
— I ty nie płacz, Delfinko moja mała. Pozwól, niech ci pocałunkiem łzy z oczu obetrę. Nie bój się! niech ja tylko pójdę po rozum do głowy, to jeszcze potrafię rozwikłać pasmo interesów, które twój mąż splątał.
— Nie, ojcze, pozwól mnie działać; ja potrafię wziąć się do niego. On mię kocha, mam nad nim przewagę, skorzystam więc z tego i wymogę na nim, żeby obrócił niezwłocznie część moich kapitałów na kupno nieruchomości. Może potrafię skłonić go, żeby odkupił na moje imię ziemię Nucingen w Alzacyi. Tylko proszę cię, ojcze, przyjdź jutro przejrzéć księgi i zbadać stan jego interesów. Pan Derville nic a nic nie zna się na sprawach handlowych. Nie, lepiéj jutro nie przychodź. Nie chcę sobie psuć krwi. Pojutrze będzie bal u pani de Beauséant, muszę więc oszczędzać się, żeby być piękną i świeżą i przynieść chlubę kochanemu memu Eugieniuszowi! Pójdźmy zobaczyć jego pokój.
W téj chwili powóz jakiś zatrzymał się na ulicy Neuve-Sainte-Geneviève, poczém dał się słyszéć na schodach głos pani de Restaud, która zapytywała: „Czy mój ojciec jest w domu?“ Okoliczność ta wybawiła szczęśliwie Eugieniusza, który zamierzał już rzucić się na łóżko i udać, że śpi w najlepsze.
— Ach! ojcze, czyś nie słyszał nic o Anastazyi? — rzekła Delfina, poznając głos siostry. — Zdaje się, że u niéj w domu dzieją się téż dziwne rzeczy.
— Co takiego? — zapytał ojciec Goriot — to już chyba przyszła ostatnia moja godzina? Biedna moja głowa nie wytrzyma podwójnego nieszczęścia.
— Dzień dobry, ojcze — rzekła hrabina we drzwiach. — Ach! i tyś tutaj, Delfino.
Pani de Restaud była widocznie niezadowolniona ze spotkania z siostrą.
— Dzień dobry, Naściu — rzekła baronowa. — Czy cię moja obecność zadziwia? Ja się co-dzień z ojcem widuję.
— Od jakiegoż-to czasu?
— Nie potrzebowałabyś pytać, gdybyś również u niego bywała.
— Nie drażnij mnie, Delfino — zawołała hrabina płaczliwie. — Ja-m taka nieszczęśliwa, ja-m zgubiona, biedny mój ojcze! o! tą razą zupełnie-m już zgubiona!...
— Co ci jest, Naściu? — zawołał ojciec Goriot. — Powiedz nam wszystko, dziecię drogie. — Jak ona zbladła! Delfino, pomóż-że jéj, bądź dla niéj dobrą, a ja będę cię kochał jeszcze więcéj, jeżeli tylko potrafię!
— Biedna Naściu — rzekła pani de Nucingen, podając siostrze krzesło — mów proszę. Widzisz w nas dwie jedyne istoty, które kochają cię tak bardzo, że wszystko przebaczyć ci gotowe. Widzisz, miłość rodzinna nigdy nie zawodzi.
Podała jéj flakonik z eterem i hrabina przyszła do siebie.
— Ja tego nie przeżyję! — zawołał ojciec Goriot. — Słuchajcie — mówił, poprawiając torf rozpalony w piecu — zbliżcie się tu obie. Mnie zimno. Co ci jest, Naściu? mów prędko, bo mnie zabijasz...
— Ach! — zawołała biedna kobieta — mąż mój wie o wszystkiém. Wyobraź sobie, ojcze, że niedawno... Przypominasz sobie ten weksel Maksyma? Niestety! nie był-to już pierwszy, już-em ja przedtém niejeden zapłaciła. W początku stycznia, pan de Trailles wydawał mi się jakoś bardzo zmartwiony. Nic wprawdzie nie mówił; ale to tak łatwo odgadnąć, co się dzieje w sercu istoty ukochanéj: dosyć najlżejszéj wskazówki; przytém bywają czasem przeczucia. Był bardziéj rozkochany, bardziéj czuły niż zwykle, a ja byłam co-raz szczęśliwsza. Biedny Maksym! wyznał późniéj, że w myśli żegnał się ze mną, bo chciał sobie życie odebrać. Ale zaczęłam go dręczyć, błagać, dwie godziny modliłam go na kolanach, aż wyznał, że winien był sto tysięcy franków! Mnie się w głowie przewróciło. Tyś nie miał pieniędzy, bom ci wszystko wydarła...
— Nie — rzekł ojciec Goriot — nie mógłbym zebrać tyle pieniędzy, chyba-bym kraść poszedł. Ale ja byłbym poszedł, Naściu! Ja pójdę.
Obie siostry milczały; ostatnie słowo starego brzmiało złowrogo, jak przedśmiertne chrapanie i świadczyło o agonii uczucia ojcowskiego, które stało się już bezsilném. Jakiż egoizm nie zmiękłby na ten krzyk rozpaczy, co niby kamień w przepaść cisnięty, zdradzał głębokość jéj niezmierzoną?
— Uzyskałam te pieniądze, rozporządzając tém, co do mnie nie należało — zawołała hrabina, zalewając się łzami.
Delfina, wzruszona, zapłakała także, tuląc głowę do szyi siostry.
— Więc to wszystko prawda — wyrzekła.
Anastazya spuściła głowę; pani de Nucingen otoczyła jéj kibić ramieniem, ucałowała ją czule i przytuliła do piersi.
— Tu znajdziesz zawsze miłość, a nigdy sądzoną nie będziesz — powiedziała.
— Aniołki moje — rzekł Goriot słabym głosem — dlaczegoż nieszczęście jest przyczyną waszego połączenia?
— Chcąc ocalić życie Maksyma, chcąc wreszcie ocalić całe moje szczęście — poczęła hrabina ośmielona dowodami uczucia żywego i gorącego — poszłam do znanego ci lichwiarza, do tego piekielnego Gobseck’a, którego nic wzruszyć nie może i sprzedałam mu wszystkie brylanty familijne, do których pan de Restaud niezmiernie jest przywiązany. Wszystkie sprzedałam! rozumiecie? On został wybawiony, ale ja zato umarłam! Restaud o wszystkiém się dowiedział.
— Przez kogo? jak? Ja go zabiję! — krzyknął ojciec Goriot.
— Wczoraj kazał mię prosić do swego pokoju. Poszłam... „Anastazyo — powiedział takim głosem... (och! dość mi było głos jego usłyszéć, bym się wszystkiego domyśliła) — gdzie są twoje brylanty?“ — Mam je u siebie. — „Nie — odparł patrząc mi w oczy
— one są tu, na mojéj komodzie“. — I pokazał mi szkatułkę, którą przykrył był chustką do nosa. — „Wiesz zkąd się tu wzięły?“ — zapytał. Upadłam mu do nóg... płakałam, pytałam, jaki rodzaj śmierci wolałby wybrać dla mnie.
— Tyś to wszystko powiedziała? — zawołał ojciec Goriot. — Na święte imię Pańskie! każden kto ośmieli się skrzywdzić jednę z was, póki ja żyję, może być pewien, że go na wolnym ogniu spalę! Tak jest, posiekam go, jak...
Ojciec Goriot zamilkł, wyrazy zamierały mu w gardle.
— W końcu, moja droga, objawił takie żądanie: że wolałabym, iżby wydał na mnie wyrok śmierci. Nie daj Boże żadnéj kobiecie, żeby miała usłyszéć to, co ja usłyszałam!
— Ja zamorduję tego człowieka — powiedział ojciec Goriot spokojnie. — Ale on ma tylko jedno życie, a mnie dwa winien. Czegoż on chciał? — zapytał, patrząc na Anastazyą.
— Oto — poczęła hrabina po chwilowém milczeniu — odezwał się do mnie w te słowa: „Anastazyo, ja pokryję wszystko milczeniem, pozostaniemy i nadal razem, mamy dzieci. Nie zastrzelę pana de Trailles, bo mógłbym go chybić, a chcąc się go pozbyć w inny sposób, mógłbym się spotkać ze sprawiedliwością ludzką. Zabić go w twoich objęciach, to znaczyłoby zniesławić dzieci. Chcąc uniknąć zguby twych dzieci, ich ojca i swojéj własnéj, podaję ci dwa warunki. Odpowiadaj: Czy ja mam choć jedno dziecko?“ Odpowiedziałam, że tak. „Które?“ — Ernesta, najstarszego. — „Dobrze — powiedział — teraz przysięgnij, że będziesz mi posłuszną w jednym razie“. — Przysięgłam. — Podpiszesz, gdy ja zechcę, akt sprzedaży dóbr swoich“.
— Nie podpisuj — zawołał ojciec Goriot. — Nigdy nie podpisuj tego! Ach! ach! panie de Restaud, nie umiesz zapewnić szczęścia kobiecie, ona szuka go gdzie-indziéj, a ty karzesz ją za swą głupią niedołężność?... Ale hola! ja tu jestem, znajdzie on mię na swojéj drodze! Bądź spokojna, Naściu! A! pan hrabia troszczy się o spadkobiercę! Bardzo dobrze. Ja mu pochwycę tego syna, który, do pioruna! jest przecie moim wnukiem. Wolno mi będzie przecie zobaczyć tego bębna. Będę miał o nim staranie, bądź spokojna. Upokorzę ja tego potwora, gdy mu powiem: „Teraz między nami sprawa! Jeżeli chcesz mieć syna, to oddaj méj córce cały fundusz i pozwól jéj postępować, jak się jéj podoba!“
— Mój ojcze!
— Tak, ja-m twój ojciec. A! ja-m ojciec prawdziwy. Niech ten jasny pan nie śmie krzywdzić mych córek. Do pioruna! nie wiem, co w mych żyłach krąży. Mam krew tygrysią, chciałbym poźreć tych dwóch ludzi. O dzieci! więc to takie wasze życie? Ach! to śmierć moja. Cóż się z wami stanie, gdy mnie już nie będzie? Rodzice powinniby żyć tak długo jak i dzieci. Mój Boże! jakże ten świat źle urządzony! A jednak mówią nam, że Ty masz syna. Powinienbyś nie dopuścić, żebyśmy w dzieciach naszych cierpieli. Jakto, drogie moje anioły, więc tylko boleści waszéj zawdzięczam, żeście tu przyszły? Pokazujecie mi tylko łzy swoje. O tak, wy mię kochacie, widzę to dobrze. Chodźcie, chodźcie poskarżyć się tutaj! serce moje jest wielkie, może wszystko zmieścić. Tak jest, napróżno rozrywać je będziecie, bo z każdego kawałka powstanie serce ojcowskie. Chciałbym wziąć na siebie troski wasze i wycierpiéć wszystko, co wy cierpicie. Ach, byłyście bardzo szczęśliwe, gdyście były małe...
— Tylko wówczas dobrze nam było — rzekła Delfina. — Gdzież są te czasy, kiedyśmy-to zeskakiwały z worków w wielkim śpichlerzu?
— Ojcze, to jeszcze nie wszystko — szepnęła Anastazya, pochylając się ku Goriot’owi, który aż się cofnął. — Sprzedaż brylantów nie przyniosła mi stu tysięcy franków. Maksyma wciąż ścigają. Pozostaje zapłacić tylko dwanaście tysięcy, a on przyrzekł, że się ustatkuje, że już nadal grać nie będzie. Ja mam tylko tę miłość jego na świecie, a zapłaciłam za nią tak drogo, że umrę, jeżeli utracić ją będę musiała. Poświęciłam jéj mienie, sławę, spokój i dzieci. O, niech-że przynajmniéj Maksym będzie swobodny, szanowany, niech pozostanie w świecie, gdzie sobie stanowisko wyrobić potrafi. Teraz on winien mi nie samo szczęście: mamy dzieci, które zostały-by bez majątku. Wszystko przepadnie, jeżeli go osadzą w Sainte-Pélagie.
— Ja nie mam pieniędzy, Naściu. Nie mam już nic, nic! To skończenie świata. O, świat się zawali, to pewna. Idźcie ztąd, uciekajcie prędzéj! Ach! mam jeszcze sprzączki srebrne i sześć nakryć, najpierwszych jakie posiadłem w swém życiu. Wreszcie, pozostało mi już tylko dwanaście tysięcy franków rocznego dochodu.
— A cóżeś zrobił, ojcze, z swoim dożywotnim dochodem?
— Sprzedałem go i zabezpieczyłem sobie tylko szczupłą pensyjkę na własne potrzeby. Potrzebowałem dwunastu tysięcy franków, żeby urządzić Fifince apartament.
— W twoim domu, Delfino? — zapytała pani de Restaud.
— A! to wszystko jedno! — zawołał ojciec Goriot — dość, że już nie ma dwunastu tysięcy franków.
— Domyślam się — rzekła hrabina — to dla pana de Rastignac. Ach, zatrzymaj się, biedna Delfino! Spójrz, dokąd to mnie zaprowadziło.
— Moja droga, pan de Rastignac jest młodym człowiekiem, który z pewnością nie zuboży swéj kochanki.
— Dziękuję, Delfino. Spodziewałam się coś lepszego usłyszéć od ciebie w krytyczném mojém położeniu; ale tyś mnie nigdy nie kochała.
— Przeciwnie, ona cię kochała, Naściu — zawołał ojciec Goriot — właśnie przed chwilą mi to mówiła. Rozmawialiśmy o tobie, i Delfina utrzymywała, że ty jesteś piękna, a ona tylko ładną nazwać się może.
— Ona! — powtórzyła hrabina — ona posiada chłodną piękność.
— Niech i tak będzie — rzekła Delfina — lecz powiedz, jak-żeś ty ze mną postępowała? Tyś się mnie zaparła, tyś zamknęła przede mną drzwi wszystkich domów, w których bywać pragnęłam, jedném słowem, korzystałaś z każdéj sposobności, żeby mi przykrość wyrządzić. A ja, czyż przychodziłam za twoim przykładem wydzierać ojcu tysiąc po tysiącu, wyzuwać go z mienia i doprowadzać do stanu, w jakim obecnie się znajduje? Patrz, siostro, to twoje dzieło. Ja widywałam ojca, póki tylko mogłam, ja-m go za drzwi nie wypchnęła i nie przychodziłam lizać mu rąk, gdy mi był potrzebny. Nie wiedziałam nawet, że wydał dla mnie te dwanaście tysięcy franków. Zresztą, tatko dawał mi podarunki, gdy chciał — ja-m ich nigdy nie żebrała.
— Bo tobie szczęście sprzyjało. Pan de Marsay był bogaty, zdaje się, że wiesz o tém dobrze. Ale ty byłaś zawsze zimna jak złoto. Żegnam was, nie mam ani siostry, ani...
— Milcz, Naściu! — krzyknął ojciec Goriot.
— Tylko taka siostra jak ty może powtarzać rzeczy, w które już nikt nie wierzy. Tyś istny potwór — mówiła Delfina.
— Dzieci, dzieci, przestańcie, bo się w waszych oczach zabiję.
— Słuchaj, Naściu, przebaczam ci, boś ty nieszczęśliwa — mówiła baronowa daléj. — Ale ja-m lepsza od ciebie. Jak mogłaś powiedziéć mi coś podobnego i to w takiéj chwili, kiedy ja zdolna byłam wszystko dla ciebie uczynić, nawet wejść do pokoju mego męża, czego nie zrobiłabym ani dla siebie, ani dla... To godne wszystkich złych postępków, jakich dopuściłaś się względem mnie od lat dziewięciu.
— Dzieci, dzieci, uściśnijcie się! — mówił ojciec — wyście obie dobre jak anioły.
— Nie, proszę mi dać pokój — zawołała hrabina, odpychając ojca, który ją wziął za ramię. — Nawet mąż mój miałby dla mnie więcéj litości, niż ona. Możnaby pomyśléć, że ona jest wzorem cnoty!
— Wolę zawsze, żeby mówiono, że-m winna pieniądze panu de Marsay, niż żebym sama miała wyznać, że pan de Trailles kosztuje mnie przeszło dwieście tysięcy franków — odparła pani de Nucingen.
— Delfino! — krzyknęła hrabina i postąpiła ku niéj krok jeden.
— Ja mówię prawdę, a ty mnie czernisz — powiedziała chłodno baronowa.
— Delfino! ty jesteś...
Ojciec Goriot rzucił się ku hrabinie, powstrzymał ją i zakrył jéj ręką usta, nie dając reszty domówić.
— Mój Boże! do czego ty się dotykałeś, ojcze? — zawołała Anastazya.
— Ach, prawda! moja wina — rzekł biedny ojciec, wycierając ręce o spodnie. — Nie wiedziałem, że przyjdziecie, przygotowywałem się do przenosin.
Szczęśliwy był, że zasłużył na wymówkę, która ściągnęła na niego gniew córki.
— Ach! — począł, rzucając się na krzesło — wyście mi serce rozdarły. Przyszła już moja ostatnia godzina! W głowie mi się coś gotuje, jak gdyby ogień był pod czaszką. Bądźcie już grzeczne, kochajcie jedna drugą! Chyba śmierci mojéj chcecie. Delfino, Naściu, wy miałyście słuszność, nie — wy obie nie miałyście słuszności. Słuchaj, Dedelko — mówił daléj, podnosząc na baronową oczy pełne łez — ona potrzebuje dwunastu tysięcy franków, postarajmy się o nie. Nie patrzcie na siebie takim wzrokiem. — Stary ukląkł przed Delfiną. — Przeproś ją, jeżeli chcesz mi zrobić przyjemność — szepnął zcicha — ona jest bardziéj nieszczęśliwa.
— Biedna moja Naściu — rzekła Delfina przerażona dzikim i obłąkanym wyrazem, jaki twarz ojca przybrała pod wpływem boleści — ja-m zawiniła, uściśnij mię...
— Ach! przykładacie mi balsam do serca — zawołał ojciec Goriot. — Ale zkąd tu wziąć dwanaście tysięcy franków? A gdybym ja ofiarował się na zakładnika?
— A, nie, nie, ojcze! — zawołały obie córki, zbliżając się do niego.
— Bóg ciebie za tę myśl wynagrodzi, bo naszego życia na to za mało! Nie prawdaż, Naściu? — mówiła Delfina.
— A zresztą, ojcze, byłoby to kroplą w morzu — zauważyła hrabina.
— Czyż i za cenę krwi nic zrobić nie można? — zawołał starzec z rozpaczą. — Poświęcę się dla tego, kto ciebie, Naściu, wybawi; gdy każe, człowieka dla niego zabiję. Zrobię jak Vautrin, pójdę na galery! ja... — Zatrzymał się, jak gdyby grom w niego uderzył. — Nic już nie mam! — zawołał, rwąc sobie włosy. — Gdybym wiedział, gdzie ukraść można; ale i kradzież trudno popełnić. Zresztą, chcąc bank rozbić, potrzeba niemało ludzi i czasu. Cóż, trzeba umierać, nic już innego zrobić nie mogę. Tak jest, na nic się już nie przydam, nie jestem już ojcem, nie! Ona mię prosi, ona potrzebuje, a ja, nędzny, nic już nie mam. A! stary niegodziwcze, zachciało ci się dochodu dożywotniego, a zapomniałeś, że masz córki! Chyba już ich nie kochasz? Zdychaj, zdychaj, psie jakiś! Tak, ja-m gorszy od psa, żaden pies nie postąpiłby w ten sposób! Och, moja głowa! coś mi ją rozsadza!
— Ależ, ojcze, bądź rozsądny — wołały obie kobiety, zatrzymując Goriota, który uderzał głową o ścianę.
Stary zanosił się od płaczu. Eugieniusz, przerażony tém, co słyszał, pochwycił rewers podpisany dla Vautrin’a na znacznie większą sumę; poprawił cyfrę i zrobił na imię Goriot’a rewers regularny na dwanaście tysięcy franków.
— Oto są pieniądze — powiedział, wchodząc do pokoju Goriot’a i podając papier hrabinie. — Spałem w swojém mieszkaniu, ale obudziła mię głośna rozmowa i dowiedziałem się, co-m winien panu Goriot’owi. Oto jest mój rewers, możecie go państwo sprzedać, a ja zapłacę go jak najsumienniéj.
Hrabina stała jak martwa, trzymając papier w ręku.
— Delfino! — zawołała blada i drżąca z gniewu, wściekłości i szału — przebaczyłam ci wszystko, Bóg mi świadkiem, a tyś tak postąpiła! Jakto! ten pan był za ścianą, tyś o tém wiedziała i zemściłaś się nikczemnie, pozwalając, by-m wydała przed nim swoje tajemnice, życie swoje i swoich dzieci, swój wstyd, swoję sławę! Słuchaj, nie dbam teraz o ciebie, nienawidzę cię, będę ci szkodziła jak tylko potrafię, będę...
W gardle jéj zaschło i gniew przeciął jéj słowa.
— Ależ to syn mój, to dziecko nasze, to brat twój, twój zbawca — wołał ojciec Goriot. — Uściskaj go, Naściu! — Patrz, ja go uściskam — dodał, chwytając Eugieniusza w ramiona z szalonym jakimś zapałem. — O, dziecię moje! ja będę tobie więcéj niż ojcem, będę ci całą rodziną. Chciałbym być Bogiem, żeby ci świat rzucić pod nogi. Ale pocałuj-że go, Naściu! to nie człowiek, to anioł, prawdziwy anioł.
— Daj jéj pokój, ojcze, ona szalona w téj chwili.
— Szalona! szalona! a ty, jaka jesteś? — zapytała pani de Restaud.
— Dzieci moje, ja umrę, jeżeli tak mówić będziecie — zawołał starzec, padając na łóżko, jak gdyby postrzałem śmiertelnym ugodzony. — One mię zabijają! — powiedział.
Hrabina spojrzała na Eugieniusza, który stał niemy, ogłuszony gwałtownością téj sceny: — Panie — wyrzekła, zapytując go ruchem, głosem i spojrzeniem, gdy tymczasem Delfina rozpinała pośpiesznie kamizelkę ojca.
— Pani, zapłacę i będę milczał — odparł, nie czekając zapytania.
— Zabiłaś ojca, Naściu! — rzekła Delfina, pokazując siostrze starca zemdlonego.
Hrabina uciekła z pokoju.
— Przebaczam jéj — rzekł stary, otwierając oczy — położenie jéj jest tak okropne, że obłąkałoby nawet lepszą głowę. Pocieszaj ją, Delfino, bądź dla niéj łagodną; przyrzecz to biednemu twemu ojcu, który prosi cię o to w ostatniéj godzinie — mówił, ściskając rękę Delfiny.
— Ale co ci jest, ojcze? — pytała baronowa przerażona.
— Nic, nic, to przejdzie — odparł ojciec. — Coś mi ściska czoło, to pewnie migrena. Biedna Naścia, co za przyszłość!
Hrabina wróciła w téj chwili do pokoju i rzuciła się do kolan ojca: — Przebaczenia! — zawołała.
— Przestań, Naściu, bo to mi jeszcze większy ból sprawia — rzekł ojciec Goriot.
— Panie — rzekła hrabina, podnosząc na Rastignac’a oczy zalane łzami — boleść uczyniła mię niesprawiedliwą. Będziesz mi pan bratem? — dodała, wyciągając do niego rękę.
— Naściu — zawołała Delfina, przyciskając siostrę do piersi — zapomnijmy o wszystkiém, droga moja Naściu!
— O nie! — odparła tamta — ja będę pamiętała.
— Anioły moje — zawołał ojciec Goriot — zdejmujecie zasłonę, która mi spadła na oczy, wasz głos mię ożywia. Uściskajcie się jeszcze. No cóż, Naściu? czy cię ten weksel poratuje?
— Mam nadzieję. Ale, tatku, czy ty go nie podpiszesz?
— Patrzcie, toż-em dopiero głupi, że-m o tém zapomniał! To dlatego, że mi się źle zrobiło, daruj mi, Naściu. Przyślij mię zawiadomić, żeś się już swojéj troski pozbyła. Albo ja sam przyjdę. Ale nie, nie pójdę: nie mogę już widziéć się z twoim mężem, bo zabiłbym go na miejscu. Ale nie bój się, przyjdę, gdy będzie mowa o sprzedaży twych majątków. Śpiesz, moje dziecko, i postaraj się, żeby się Maksym ustatkował.
Eugieniusz stał zdumiony.
— Biedna Naścia była zawsze taka gwałtowna — rzekła pani de Nucingen — ale serce ma najlepsze.
— Ona powróciła po to tylko, by podpis uzyskać — powiedział Eugieniusz, pochylając się do ucha Delfiny.
— Tak sądzisz?
— Chciałbym temu nie wierzyć. Nie ufaj jéj — mówił Eugieniusz, wznosząc oczy do góry, jak gdyby pragnął powierzyć Bogu myśli, do wypowiedzenia których brakło mu odwagi.
— A tak, ona miała zawsze skłonność do udawania, a biedny ojciec nie umie się na tém poznać.
— Jakże wam teraz, dobry ojcze Goriot? — zapytał Eugieniusz starego.
— Spać mi się chce.
Eugieniusz pomógł mu położyć się na łóżku i stary usnął po chwili, trzymając córkę za rękę.
— Zobaczymy się wieczorem w teatrze — rzekła Delfina powstając — powiesz mi wtedy, jak się ma mój ojciec. Pan przenosisz się jutro. Chodźmy zobaczyć pański pokój. Ach! co za okropność! — zawołała, wchodząc do jego mieszkania. — Wszak tu gorzéj jeszcze jak u mego ojca. Jakżeś ty dziś pięknie postąpił, Eugieniuszu! Będę cię kochała jeszcze więcéj, jeżeli tylko potrafię; ale, dziecko drogie, kto chce dorobić się fortuny, ten nie powinien wyrzucać po dwanaście tysięcy franków za okno. Hrabia de Trailles jest szulerem. Anastazya nie chce tego widziéć. Potrafiłby on zdobyć sobie te dwanaście tysięcy tam, gdzie zwykł wygrywać i przegrywać całe góry złota.
Głuchy jęk przywołał ich do pokoju Goriot’a. Stary wydawał się uśpionym, lecz za zbliżeniem się dwojga zakochanych, usta jego zaczęły się poruszać: „One nie są szczęśliwe!“ — wyszeptał. Nie wiadomo, czy słowa te zostały wymówione we śnie, czy na jawie, ale dźwięk ich przeniknął tak głęboko serce córki, że zbliżyła się do barłogu, na którym ojciec spoczywał i pocałowała go w czoło. Stary przymknął oczy. „To Delfina!“ — powiedział.
— No cóż, jakże ci, ojcze? — zapytała baronowa.
— Dobrze. Bądź spokojna, ja wstanę niebawem. Idźcie, idźcie moje dzieci, bądźcie szczęśliwi.
Eugieniusz przeprowadził Delfinę do domu, ale nie chciał pozostać u niéj na obiedzie i pośpieszył do gospody, zaniepokojony stanem Goriot’a. Stary przyszedł był właśnie do sali jadalnéj i zamierzał siąść do stołu. Bianchon obrał sobie takie miejsce, z którego mógł najlepiéj obserwować fizyognomią ex-fabrykanta. Ojciec Goriot wziął swoim zwyczajem kawałek chleba i zaczął go wąchać, by osądzić z jakiéj mąki był wypieczony, ale ruch jego był tak dalece machinalny i pozbawiony tego, co możnaby nazwać świadomością czynu, że student medycyny potrząsł głową w sposób złowieszczy.
— Zbliż się do mnie, panie asystencie przy szpitalu Cochin — rzekł Eugieniusz.
Bianchon przysiadł się do niego tém chętniéj, że zarazem zbliżał się i do Goriot’a.
— Co jemu jest? — zapytał Rastignac.
— Już po nim! jeżeli się nie mylę, musiało się z nim stać coś nadzwyczajnego, bo zdaje mi się, że mu grozi lada chwila atak apoplektyczny. Niższa część twarzy jest wprawdzie spokojna, ale patrz, w wyższéj części wszystkie rysy ściągają się mimowolnie ku czołu. Przytém oczy jego przybrały wyraz szczególny, który dowodzi, że woda na mózg naciska. Wyglądają tak, jak gdyby były zasypane drobniuchnym pyłkiem. Jutro rano będę mógł powiedziéć coś pewniejszego.
— Czy na to jest jakie lekarstwo?
— Nie ma żadnego. W najlepszym razie będzie można opóźnić śmierć, jeżeli uda się wywołać reakcyą ku kończynom, zwłaszcza ku nogom; lecz jeżeli symptomata nie ustaną do jutrzejszego wieczora, to biedny stary przepadł bez ratunku. Czy nie wiesz, co spowodowało chorobę? Musiał to być jakiś cios gwałtowny, pod którym zachwiała się moralna jego istota.
— Zgadłeś — powiedział Rastignac — przypominając sobie, że obie córki wstrząsały bez przerwy sercem ojcowskiém.
— Delfina kocha przynajmniéj swego ojca — myślał Eugieniusz.
Wieczorem, w teatrze, zaczął mówić o starym z wielką ostrożnością, żeby nie zaniepokoić pani de Nucingen.
— Bądź spokojny — powiedziała baronowa przy pierwszych jego wyrazach — ojciec mój jest silny. Tylko zanadtośmy go dzisiaj wzruszyły. Fundusz nasz jest zagrożony, czy pojmujesz całą doniosłość takiego nieszczęścia? Jabym tego nie przeżyła, gdyby nie miłość twoja, wobec któréj zbladło nawet to, co dawniéj byłoby dla mnie niepokojem śmiertelnym. Dziś drżę tylko przed jedném nieszczęściem, jednę tylko znam obawę, żeby nie utracić téj miłości, przez którą poznałam całą wartość życia. Po-za tém uczuciem wszystko mi jest obojętne, nic więcéj w świecie nie kocham. Tyś wszystkiém dla mnie. Jeżeli cenię bogactwo, to dlatego tylko, żeby się tobie lepiéj podobać. Muszę wyznać ze wstydem, że jestem więcéj kochanką niż córką. Dlaczego? nie wiem sama. Całe moje życie jest w tobie. Ojciec dał mi serce, ale tyś mu bić kazał. Niech mię cały świat potępia, mniejsza o to! ty nie możesz miéć do mnie żalu, ty musisz usprawiedliwić przestępstwa, na które mię skazuje uczucie niezwalczone. Sądzisz może, że ze mnie córka wyrodna? o nie! któżby mógł nie kochać tak dobrego ojca? Ale czyż mogłam zapobiedz, żeby nie spostrzegł wreszcie następstw, jakie wynikły z naszych małżeństw opłakanych? Dlaczegóż im nie zapobiegł? Czyż nie powinien był myśléć za nas? Wiem, że dzisiaj cierpi nie mniéj od nas, ale cóż miałyśmy zrobić? Pocieszać go? toby się na nic nie zdało. Widok naszéj rezygnacyi przyczyniłby mu więcéj bólu, niż wszystkie nasze wyrzuty i skargi. Bywają chwile, w których wszystko staje się goryczą.
Eugieniusz milczał, wzruszony do głębi naiwnym wyrazem prawdziwego uczucia. Prawda, że Paryżanki bywają często przewrotne i próżne, samolubne, zimne i zalotne, lecz i to pewna, że umieją kochać prawdziwie i poświęcać swym namiętnościom więcéj uczucia, niż inne kobiety; że stają się wzniosłemi, gdy podniosą się nad wszystkie swoje małostki. Zastanawiała téż Eugieniusza głębokość i trafność umysłu, z jaką kobieta sądzi uczucia najbardziéj naturalne, gdy jaka skłonność silniejsza oddala ją od nich.
— O czém-że pan myślisz? — zapytała pani de Nucingen obrażona milczeniem Eugieniusza.
— Wsłuchuję się jeszcze w to, coś mi powiedziała. Sądziłem dotychczas, że ja kocham silniéj od ciebie.
Baronowa uśmiechnęła się, ale natychmiast zapanowała nad doznaném zadowolnieniem, bo chciała zatrzymać rozmowę w granicach zakreślonych przez formy przyzwoitości. Dotąd nigdy jeszcze nie słyszała przejmujących wyrazów miłości młodzieńczéj i szczeréj. Jeszcze słów kilka, a nie miałaby już siły zapanować nad sobą.
— Eugieniuszu — powiedziała zmieniając przedmiot rozmowy — czy wiesz, że cały Paryż będzie jutro u pani de Beauséant. Rochefide’owie i markiz d’Adjuda postanowili działać w tajemnicy. Król ma podpisać jutro kontrakt ślubny, a biedna twoja kuzynka nic jeszcze o tém nie wié. Będzie musiała przyjmować jutro masę osób, a markiz nie będzie na jéj balu. Powszechnie o tém tylko mówią.
— A świat śmieje się z podłości i udział w niéj przyjmuje! Czyż nie wiesz, że pani de Beauséant życiem to przypłaci?
— Nie! — odparła Delfina z uśmiechem — nie znasz tego rodzaju kobiét. Ale cały Paryż pójdzie do niéj i ja tam będę! Tobie jednak zawdzięczam to szczęście.
— Może to tylko jedna z niedorzecznych pogłosek, których tak wiele krąży po Paryżu? — powiedział Rastignac.
— Jutro dowiemy się prawdy.
Eugieniusz nie poszedł do domu Vauquer. Nie mógł wymódz na sobie, żeby nie nacieszyć się nowém mieszkaniem. Ostatnią razą Eugieniusz wyszedł od Delfiny o pierwszéj po północy, a teraz znów Delfina pożegnała go koło drugiéj. Nazajutrz spał dość długo, a późniéj czekał pani de Nucingen, która przyjechała o południu na śniadanie.
Młodzi ludzie tak są chciwi tych uroczych chwil szczęścia, że Eugieniusz zapomniał prawie zupełnie o ojcu Goriot. Jakże mu błogo było oswajać się z temi wykwintnemi przedmiotami, które do niego należały. Obecność pani de Nucingen podnosiła jeszcze wartość każdéj rzeczy.
Około czwartéj, kochankowie przypomnieli sobie ojca Goriot, myśląc o szczęściu, którego nieborak spodziewał się zakosztować w tym domu. Eugieniusz zrobił uwagę, że stary mógł się na dobre rozchorować i że dlatego właśnie należało przenieść go jak najrychléj do nowego mieszkania. Pożegnał więc Delfinę i pośpieszył do domu Vauquer, gdzie wszyscy stołownicy zgromadzeni już byli u stołu. Brakowało tylko Goriot’a i Bianchon’a.
— Wiesz — zawołał malarz — ojciec Goriot zupełnie się rozkleił; Bianchon jest tam u niego. Stary widział się z jedną z swych córek, z hrabiną de Restaurama, potém chciał wyjść, ale słabość jego się wzmogła. Społeczeństwo utraci jednę z najpiękniejszych swych ozdób.
Rastignac postąpił szybko ku schodom.
— Panie Eugieniuszu!
— Proszę pana — rzekła wdowa — i ojciec Goriot i pan mieliście opuścić mój dom piętnastego lutego. Tymczasem trzy dni upłynęły już od téj daty. Trzeba będzie zapłacić mi za cały miesiąc, ale ja poprzestanę na słowie pańskiém, jeżeli pan zechcesz zaręczyć za ojca Goriot.
— Po co? czyż mu pani nie ufasz?
— Czy nie ufam! gdyby nieborak stracił przytomność i umarł, to córki jego nie dałyby mi ani grosza, a to, co po nim pozostanie, nie warte i dziesięciu franków. Nie wiem, poco wyniósł dziś z domu ostatnie swoje sztućce srebrne. Wystroił się jak młodzieniec, a nawet, Boże odpuść, zdaje mi się, że się uróżował, bo był dziwnie jakoś wyświeżony.
— Ja odpowiadam za wszystko — rzekł Eugieniusz — i zadrżał z przerażenia przeczuwając nową jakąś katastrofę.
Poszedł co prędzéj do Goriot’a, którego zastał w łóżku. Bianchon siedział tuż przy nim.
— Dzień dobry ojcze — rzekł Eugieniusz.
Starzec uśmiechnął się łagodnie zwracając na niego szkliste swoje oczy. Jakże się ona ma? zapytał.
— Dobrze. A ty, ojcze?
— Nieźle.
— Nie trzeba go utrudzać — rzekł Bianchon odciągając Eugieniusza w róg pokoju.
— Cóż tu słychać? — zapytał Rastignac.
— Biedak cudem chyba może być zbawiony. Uderzenie na mózg już nastąpiło. Przyłożyłem mu synapizmy, szczęściem odczuwa je, to znak, że działają.
— Czy można go przenieść?
— Niepodobna. Trzeba go pozostawić w spokoju i strzedz od wszelkiego wzruszenia fizycznego lub moralnego.
— Kochany Bianchon, my obaj będziemy go pielęgnowali.
— Jużem ja wezwał naczelnego lekarza z mego szpitala.
— No i cóż?
— On zawyrokuje dopiéro jutro wieczorem. Przyrzekł mi, że przyjdzie, gdy załatwi swą czynność. Na nieszczęście, ten biedak stary popełnił dziś jakiś krok nierozważny, z którego nie chce się wytłómaczyć. Uparł się jak muł jaki. Gdy mówię do niego, to udaje, że nie słyszy, albo, że śpi, a gdy oczy otworzy, to zaczyna stękać, żeby mi tylko nie odpowiadać. Chodził dziś z rana na miasto, nie wiadomo dokąd. Zabrał z sobą, co tylko posiadał z kosztowniejszych rzeczy i musiał zrobić jakąś frymarkę, przyczém resztki sił wyczerpał. Jedna z córek była u niego.
— Hrabina? — zapytał Eugieniusz. — Czy to była brunetka wysmukła o kształtnéj nóżce i żywych, pięknych oczach?
— Tak jest.
— Zostaw mię na chwilę sam-na-sam ze starym. Ja go wyspowiadam, on mi wszystko powie.
— Pójdę tymczasem na obiad. Tylko staraj się nie wzruszać go zanadto, bośmy jeszcze ostatecznie nadziei nie stracili.
— Bądź spokojny.
— Jutro będą się dobrze bawiły — rzekł ojciec Goriot do Eugieniusza, gdy zostali sami. — Będą na wielkim balu.
— Powiedz, tatku, coś ty dziś robił z rana, że teraz masz się gorzéj i musisz leżéć w łóżku?
— Nic.
— Anastazya była u ciebie? — zapytał Rastignac.
— Tak — odparł ojciec Goriot.
— No i cóż? proszę nic przede mną nie ukrywać. Czegoż ona jeszcze żądała?
— Ach! — począł stary z wysiłkiem — cóż chcesz, moje dziecko, ona była bardzo nieszczęśliwa! Naścia nie ma ani grosza od czasu owéj sprawy z brylantami. Kazała sobie robić na bal suknię ze złotogłowu, w któréj będzie wyglądała jako cacko. Ale szwaczka niegodziwa nie chciała nic robić na kredyt i Naścia musiała wziąć tysiąc franków od pokojówki, żeby zapłacić jéj z góry. Biedna, trzebaż jéj było dojść do tego! To mi serce rozdarło. Pokojówka zobaczyła tymczasem, że Restaud stracił całe zaufanie do Naści, przelękła się więc o swoje pieniądze i umówiła się ze szwaczką, żeby nie wydawać sukni, aż dopóki pani nie odda jéj pożyczonéj sumy. Bal ma być jutro, suknia już gotowa. Naścia jest w rozpaczy. Chciała wziąć moje nakrycia stołowe, żeby je zastawić. Mąż jéj chce, żeby była na tym balu dla pokazania całemu Paryżowi brylantów, o sprzedaż których wszyscy ją posądzają. Ale czyż ona może powiedziéć temu potworowi: „Winnam tysiąc franków, zapłać je?“ Nie, ja to dobrze pojmuję. Delfina będzie miała strój wspaniały, a zacóż Naścia ma być gorszą od młodszéj siostry? Biedne dziecko! ona we łzach tonie. A ja nie miałem wczoraj dwunastu tysięcy franków, to mię tak upokorzyło, że dla okupienia swojéj winy oddałbym chętnie resztki nędznego żywota. Wiesz co? dotychczas miałem siłę przenieść wszystkie nieszczęścia, ale ostatni brak pieniędzy rozdarł mi serce. Och! och! nie namyślając się długo sprzedałem za sześćset franków nakrycia stołowe i sprzączki, późniéj ustąpiłem papie Gobseck dochód całoroczny za czterysta franków, które mi wypłacił odrazu. Ha! będę żyć suchym chlebem! wystarczało mi to, gdy byłem młody, to i teraz może wystarczyć. Ale za to moja Naścia będzie miała piękny wieczór i ubierze się jak lalka. Mam tysiąc franków pod poduszką. Aż mi się ciepléj robi, gdy pomyślę, że tu pod głową u mnie leży coś takiego, co sprawi przyjemność biednej mojéj Naści. Będzie mogła przynajmniéj wypędzić tę szkaradną Wiktorynę. Czy to słychane rzeczy, żeby słudzy nie mieli ufności w swoich panach! Jutro będę zdrowszy. Naścia przyjdzie o dziesiątéj. Nie trzeba, żeby one myślały, żem chory, bo żadna nie poszłaby na bal, a obie chciałyby mnie pielęgnować. Naścia uściśnie mię jutro jak swoje dziecko, a pieszczoty jéj zupełnie mię uzdrowią. Mogłem wydać tysiąc franków na lekarstwo, lecz wolę dać je memu wszech-lekarzowi, mojéj Naści. Przynajmniéj pocieszę ją w nędzy, a to zgładzi mą winę, żem śmiał zapewnić sobie dochód dożywotni. Ona jest na dnie przepaści, a ja nie mam dość siły, żeby ją ztamtąd wyciągnąć. O! ja rozpocznę znów handel. Pojadę do Odesy po zboże, które kosztuje tam trzy razy mniéj niż u nas. Przywóz ziarna w naturze jest wprawdzie zabroniony, ale dobrzy ludzie, co tworzą prawa, nie pomyśleli o rozlicznych produktach, które się ze zboża wyrabiają. Ho! ho! myśl ta przyszła mi dziś od rana do głowy! Krochmal może do wielkich rzeczy doprowadzić.
— On zwaryował — pomyślał Eugieniusz patrząc na starego. — Dosyć, ojcze, uspokój się, nic nie mów...
Eugieniusz nie poszedł na obiad, aż póki Bianchon nie powrócił. Następnie obaj przepędzili noc przy chorym, doglądając go po kolei, przyczém jeden czytał książki medyczne, a drugi pisał listy do sióstr i do matki. Symptomata, które się objawiły nazajutrz, były, zdaniem Bianchon’a, dosyć pomyślne; lecz stan chorego wymagał ciągłéj pieczołowitości, na którą tylko nasi studenci mogli się zdobyć, a któréj opis musiałby obrazić wstydliwą frazeologią naszéj epoki. Wychudłe ciało starego pokryte zostało pijawkami i kataplazmami; zrobiono mu wannę na nogi i próbowano różnych środków medycznych, do zastosowania których trzeba było całéj siły i całego poświęcenia dwóch naszych młodzieńców. Pani de Restaud nie przyszła sama, tylko przysłała posłańca dla zabrania pieniędzy.
— Sądziłem, że sama przyjdzie, ale to i lepiéj, że przysłała, bo widok mój mógłby ją zaniepokoić — rzekł ojciec Goriot, którego i ta okoliczność zdawała się uszczęśliwiać.
O siódmej wieczorem, Teresa przyniosła list od Delfiny.
„Czémżeś ty zajęty, drogi przyjacielu? Czyż miałbyś mnie zaniedbywać, mnie, którą tak niedawno pokochałeś? Słysząc twoje zwierzenia serdeczne poznałam, że masz piękną duszę i musisz być z liczby tych, co pozostają zawsze wiernemi z pełną świadomością wszystkich odcieni uczucia. Pamiętam, jak-eś powiedział słuchając modlitwy Mojżesza: Dla jednych to dźwięk monotonny, dla innych to nieskończoność harmonii! Pamiętaj, że cię czekam, bo mamy jechać razem na bal do pani Beauséant. Kontrakt pana d’Adjuda został dziś rzeczywiście podpisany u dworu; biedna wice-hrabina dowiedziała się o tém o drugiéj po południu. Cały Paryż pójdzie dziś do niéj, jak pospólstwo idzie tłumnie na plac de Grève w dzień egzekucyi. Czyż to nie okrucieństwo iść po to tylko, by zobaczyć, czy ta kobieta będzie umiała ukryć swą boleść, czy dobrze umrzéć potrafi? Ja nie poszła-bym, to pewna, gdybym przedtém u niéj bywała; ale dzisiejsze przyjęcie będzie pewnie ostatniém, nie mogę go więc opuścić, bo wszystkie moje zabiegi byłyby daremne. Położenie moje jest wyjątkowe. Zresztą, chcę być na balu, bo i ty na nim będziesz. Czekam twego przybycia. Jeżeli nie przyjdziesz za dwie godziny, to nie wiem, czy potrafię przebaczyć ci takie wiarołomstwo“.
Rastignac wziął pióro i odpisał co następuje:
„Czekam doktora, który zawyrokuje, czy ojciec twój żyć będzie. Zdaje się, że jest umierający. Przyniosę ci wyrok, lecz boję się, żeby to nie był wyrok śmierci. Zobaczysz jeszcze, czy będziesz mogła być na balu. Przyjm zapewnienia najczulszéj miłości“.
Doktór przyszedł o wpół do dziewiątéj i znalazł, że lubo chory wyzdrowiéć nie może, lecz i śmierć nie tak rychło jeszcze nastąpi. Zapowiedział ciągłe zmiany na lepsze i na gorsze, od których życie i przytomność starego będą zależały.
— Lepiéj byłoby dla niego, gdyby prędzéj skończył — rzekł doktor na zakończenie.
Eugieniusz powierzył ojca Goriot pieczy Bianchon’a, a sam poszedł do pani Nucingen ze smutnemi wieściami, które miały zaćmić jéj radość. Tak przynajmniéj sądził nasz student, którego umysł napojony był jeszcze surowém pojęciem obowiązków rodzinnych.
— Z tém wszystkiém, powiedz jéj, niech się dobrze bawi — zawołał ojciec Goriot, podnosząc się na posłaniu, na którém leżał dotąd bezwładnie.
Eugieniusz stanął przed Delfiną z sercem rozdartém boleścią. Baronowa była już w trzewikach balowych, uczesana, gotowa tak, że tylko suknię włożyć pozostawało. Ale ostatnie te przygotowania, podobne do pociągnięć pędzla, któremi malarze wykończają swoje płótna, wymagały więcéj czasu niż samo tło obrazu.
— Jak-to, jeszcześ pan nie ubrany? — zapytała pani de Nucingen.
— Ale ojciec pani...
— Jeszcze mój ojciec — zawołała przerywając. — Ależ nie będziesz mię pan uczył, com winna swemu ojcu. Znam ja ojca od dawna. Ani słowa, Eugieniuszu. Wtedy będę pana słuchała, gdy zobaczę, żeś już ubrany. Teresa przygotowała wszystko w pańskiém mieszkaniu, powóz mój gotów, bierz go pan i powracaj. Pomówimy o ojcu jadąc na bal. Trzeba wyjechać wcześnie, bo i tak zatrzyma nas cały szereg powozów i w najlepszym razie chyba o jedenastéj wejdziemy na salę.
— Pani!
— Dosyć, ani słowa więcéj — zawołała biegnąc do buduaru po naszyjnik.
— Niech-że pan jedzie, panie Eugieniuszu, bo się pani rozgniewa — rzekła Teresa popychając studenta, który stał przerażony tém wykwintném ojcobójstwem.
Eugieniusz wyszedł oddając się najsmutniejszym, najbardziéj zniechęcającym rozmyślaniom. Świat wydawał mu się oceanem błota, w którym dość było nogę umoczyć, by wnet ugrzęznąć po szyję. Tylko nędzne zbrodnie tu się popełniają! myślał sobie. Vautrin jest większy. Zobaczył już z blizka trzy wielkie wyrazy społeczeństwa: Posłuszeństwo, Walkę i Bunt; Rodzinę, Świat i Vautrin’a. I nie miał odwagi wybierać. Posłuszeństwo było nudne, Bunt niemożliwy, a Walka niepewna. Myśl jego przeniosła się na łono rodziny. Przypomniał sobie czyste wzruszenia życia spokojnego, przypomniał dni spędzone w gronie istot kochających, które poddawały się prawom przyrodzonym ogniska domowego znajdując przy niém szczęście zupełne, trwałe, niczém nie zmącone. Pomimo tych dobrych myśli, Eugieniusz nie miał odwagi złożyć przed Delfiną wyznania wiary dusz czystych i nakazać jéj Cnotę w imię Miłości. Były-to pierwsze owoce rozpoczętego niedawno wychowania; młodzieniec zaczynał już kochać samolubnie. Spryt wrodzony pozwolił mu odgadnąć naturę serca Delfiny, przeczuwał, że ta kobieta mogłaby iść na bal po trupie własnego ojca, a nie miał siły wystąpić w roli moralisty, nie miał dość odwagi, by się jéj narazić, ani dość cnoty, żeby ją opuścić.
— Nie przebaczyłaby mi nigdy — myślał sobie — gdybym ją przekonał, że nie miała w tym razie słuszności.
Następnie zaczął się zastanawiać nad słowami lekarzy i wmawiać w siebie, że ojciec Goriot nie był wcale tak słaby, jak mu się zdawało; w końcu zdobył się na tysiące niegodnych rozumowań, za pomocą których potrafił usprawiedliwić Delfinę. Ona nie wié, w jakim stanie ojciec się znajduje, a zresztą sam stary odesłałby ją na bal, gdyby poszła do niego. Częstokroć prawo społeczne, nieubłagane w swojéj formule, potępia tam, gdzie zbrodnia pozorna jest usprawiedliwiona tysiącem modyfikacyj, które wyradza w łonie rodziny różnica charakterów, oraz rozmaitość interesów i położeń. Eugieniusz chciał oszukać siebie samego i gotów był zrobić dla kochanki ofiarę z własnego sumienia. Od dwóch dni wszystko się w jego życiu zmieniło. Kobieta zmąciła jego porządek, zaćmiła blask rodziny i wszystko na swoję korzyść zabrała. Rastignac i Delfina spotkali się wśród takich okoliczności, które pozwoliły im odczuć całą słodycz tego spotkania. Namiętność ich dobrze przygotowana wzmogła się przez posiadanie, które zwykło zabijać namiętności.
Posiadając tę kobietę, Eugieniusz przekonał się, że dawniéj pragnął jéj tylko, a pokochał ją dopiéro wtedy, gdy mu szczęście poznać dała. Kto wié, czy miłość nie jest tylko wdzięcznością za przyjemność doznaną? Eugieniusz nie pytał, czy ta kobieta jest nikczemną, czy wzniosłą; ubóstwiał ją za całe szczęście, które jéj przyniósł w udziale i którego sam od niéj doświadczył. Delfina również kochała go tak, jak Tantal kochałby anioła, któryby przyszedł nasycić głód jego lub ugasić palące jego pragnienia.
— Jak-że ma się mój ojciec? — zapytała Delfina, gdy stanął przed nią w stroju balowym.
— Niezmiernie źle — odparł student; — jeżeli chcesz dać mi dowód swego przywiązania, to wstąpimy do niego.
— Dobrze — powiedziała — ale to po balu. Mój Eugieniuszu, bądź-że dobrym, nie praw mi morałów. Chodźmy.
Pojechali. Eugieniusz nie odzywał się przez czas długi.
— Co tobie? — zapytała Delfina.
— Słyszę chrapanie twego ojca — odparł z nieukontentowaniem.
I zaczął opowiadać z młodzieńczym zapałem o okrutnym postępku, którego pani de Restaud dopuściła się przez próżność, o śmiertelném niebezpieczeństwie, na jakie ojciec dla niéj się naraził, i o tém, jaką ceną okupiona będzie świetna suknia Anastazyi. Delfina płakała.
— Łzy mnie oszpecą — pomyślała baronowa, a oczy jéj oschły natychmiast. Pójdę pielęgnować ojca, nie odstąpię od jego łóżka — powiedziała.
— Ach! teraz jesteś taką, jaką cię widziéć pragnąłem — powiedział Eugieniusz.
Latarnie pięciuset powozów oświecały pojazd pałacu Beauséant’ôw. Żandarmi na koniach znajdowali się po obu stronach drzwi oświetlonych. Wyborowe towarzystwo napływało tak obficie, a każdemu tak pilno było zobaczyć tę wielką kobietę w chwili upadku, że parterowe salony pałacu były już napełnione, gdy pani de Nucingen przybyła z Rastignac’iem.
Od chwili, gdy cały dwór cisnął się do „wielkiéj Panny“, któréj Ludwik XIV wydzierał kochanka, żadne nieszczęście serdeczne nie miało tyle rozgłosu, co przygoda pani de Beauséant. Ale ostatnia córa prawie królewskiego domu burgundzkiego okazała się wyższą od swego nieszczęścia i panowała aż do ostatniéj chwili światu, od którego przyjęła próżność tylko dlatego, że ta miała dopomódz do tryumfu jéj miłości. Najpiękniejsze kobiety Paryża ożywiały salon świetnością stroju i wdziękiem swych uśmiechów. Dokoła wice-hrabiny cisnęli się dworacy najbardziéj dystyngowani, znakomitości wszelkiego rodzaju, ambasadorowie i ministrowie obwieszani krzyżami, gwiazdami i wstęgami różnych kolorów. Orkiestra brzmiała pod złocistemi stropami pałacu, który zmienił się dla swéj królowéj w pustynię bezludną.
Pani de Beauséant stała na środku pierwszego salonu, przyjmując mniemanych swoich przyjaciół. Ubrana biało, bez żadnych ozdób w gładko zaplecionych włosach, wydawała się spokojną i nie zdradzała ani boleści, ani dumy, ani radości kłamanéj. Nikt nie mógł wyczytać, co się działo w jéj duszy. Rzekłbyś, że to Niobe wyciosana z marmuru. Uśmiech, którym witała najszczerszych przyjaciół przybierał niekiedy odcień szyderstwa; a zresztą była zupełnie taką jak zwykle, tak podobną do owéj wice-hrabiny, którą szczęście opromieniało swym blaskiem, że najobojętniejsi musieli ją podziwiać, jak młode Rzymianki podziwiały gladyatorów, którzy umieli uśmiechać się konając. Rzekłbyś, że świat przystroił się odświętnie na pożegnanie jednéj z władczyń swoich.
— Obawiałam się, że pan nie przyjedziesz — rzekła do Rastignac’a.
— Pani — odparł głosem wzruszonym, biorąc jéj słowa za wymówkę — przyszedłem i wyjdę ostatni.
— Dobrze — powiedziała biorąc go za rękę. — Pan jesteś tu może jedyną istotą, któréj mogę zaufać. Przyjacielu, kochaj tylko taką kobietę, którą będziesz mógł kochać wiecznie, a nigdy żadnéj nie opuszczaj.
Wsparła się na ramieniu Rastignac’a i poprowadziła go do salonu, w którym grano w karty.
— Jedź pan do markiza — rzekła siadając z nim na kanapie. — Jakób, kamerdyner mój pojedzie razem i wręczy ci list do markiza, w którym upominam się o swoję korespondencyą. Chcę wierzyć, że odda ci ją w całości. Gdy wrócisz pan z memi listami, wejdź proszę do mego pokoju; każę, żeby mi znać dano.
Powstała na spotkanie najlepszéj swéj przyjaciółki, księżny de Langeais. Rastignac pojechał do pałacu Rochefide’ow, gdzie margrabia d’Adjuda miał spędzić wieczór. Jakoż był tam rzeczywiście, lecz dowiedziawszy się, o co chodzi, pojechał ze studentem do swego mieszkania i wręczył mu szkatułkę mówiąc: Tu są wszystkie listy. Zdawało się, że chce cóś jeszcze mówić, może pragnął dowiedziéć się szczegółów o balu u wice-hrabiny, a może chciał wyznać przed Eugieniuszem, że już zaczyna rozpaczać z powodu swego małżeństwa, co późniéj rzeczywiście miało miejsce, lecz błyskawica dumy zapaliła mu się w oczach i miał smutną odwagę zamilczéć o najszlachetniejszych swych uczuciach.
— Nic jéj o mnie nie mów, kochany Eugieniuszu — wyrzekł, ściskając dłoń jego z wyrazem przychylności i smutku; poczém dał mu znak, żeby się oddalił.
Eugieniusz powrócił do pałacu Beauséant’ow i kazał się zaprowadzić do pokoju wice-hrabiny, w którym widać było poczynione przygotowania do podróży. Usiadł przy ogniu, a utkwiwszy wzrok w szkatułkę cedrową, pogrążał się w głęboką i smutną zadumę. Pani de Beauséant przybierała w jego oczach rozmiary bogiń Iliady.
— Ach! przyjacielu — rzekła wice-hrabina, wchodząc i opierając rękę na ramieniu Rastignac’a.
Stała cała przed nim we łzach, z oczyma wzniesionemi; jednę rękę drżącą wyciągnęła ku niemu, a drugą podniosła ku górze. Pochwyciła nagle szkatułkę, rzuciła ją do ognia i śledziła okiem, aż póki nie spłonęła.
— Tańczą! wszyscy przyszli punktualnie, tylko śmierć przyjdzie zapóźno. Cyt! przyjacielu — zawołała kładąc palec na ustach Rastignac’a, który chciał cóś powiedziéć. Nigdy już nie zobaczę ani Paryża, ani świata. O piątéj zrana odjeżdżam ztąd, żeby zagrzebać się w głębi Normandyi. Od trzeciéj po południu zajęta już jestem przygotowaniem do drogi; musiałam podpisywać akta, wejrzéć w interesa, nie miałam kogo posłać do... (Zatrzymała się). Byłam pewna, że można go znaleźć u... (Zatrzymała się znowu przejęta boleścią. W takiéj chwili wszystko jest cierpieniem, a niektórych słów wymówić nawet niepodobna). Wreszcie — poczęła znowu — liczyłam na pana, że zechcesz mi oddać tę ostatnią przysługę. Chciałabym dać ci jaki zadatek przyjaźni. Będę myślała często o tobie, boś mi się wydał dobry i szlachetny, młody i czysty wśród tego świata, w którym podobne przymioty tak rzadko się spotykają. Pragnę, żebyś o mnie czasem pomyślał. (Obejrzała się dokoła). Oto jest — powiedziała — pudełko, w którém chowałam rękawiczki. Ilekroć otworzyłam go przed wyjazdem na bal lub do teatru, zawsze czułam, żem piękna, bo byłam szczęśliwa i po to tylko do niego się dotykałam, żeby myśl jaką wdzięczną w niém pozostawić: jest w niém wiele mojéj istoty, jest cała pani de Beauséant, która już istniéć przestała. Przyjm je pan ode mnie. Postaram się, żeby ją odniesiono do twego mieszkania przy ulicy d’Artois. Pani de Nucingen bardzo pięknie dziś wygląda, kochaj ją szczerze. Jeżeli nie zobaczymy się więcéj, to bądź pewien, przyjacielu, który byłeś zawsze dobrym dla mnie, że modlić się będę za ciebie. Zejdźmy do salonu; nie chcę, żeby myślano, że ja płaczę. Mam wieczność całą przed sobą, będę sama i nikt nie zażąda rachunku łez moich. Jeszcze jedno tylko spojrzenie na ten pokój. (Wice-hrabina zatrzymała się, przysłoniła ręką oczy, poczém obtarła je, zwilżyła zimną wodą i wsparła się na ramieniu studenta). Idźmy — powiedziała.
Nic w życiu nie wzruszyło Rastignac’a tak silnie, jak zetknięcie się z tą boleścią szlachetnie stłumioną. Pani de Beauséant obeszła z Eugieniuszem dokoła sali, była-to ostatnia uprzejmość téj kobiety, odznaczającéj się dziwnym wdziękiem.
Spojrzenie Eugieniusza padło na obie siostry: panią de Restaud i panią de Nucingen. Hrabina wyglądała wspaniale w całym przepychu brylantów, które musiały palić jéj ciało, bo po raz ostatni miała je na sobie. Pomimo potężnéj dumy i miłości, którą miała w sercu, nie mogła znieść spokojnie wzroku swego męża. Widok ten nie rozjaśnił wcale smutnych myśli Rastignaca. Tak jak pułkownik włoski przypominał mu postać Vautrina, tak również brylanty obu sióstr przywodziły na myśl barłóg, na którym ojciec Goriot spoczywał. Wice-hrabina wytłómaczyła sobie opacznie smutek studenta i puściła jego ramię.
— Idź pan — powiedziała — nie chcę zatruwać ci przyjemności.
Delfina przywołała go natychmiast do siebie. Spieszno jéj było rzucić pod stopy studenta hołdy zebrane w tym świecie, do którego spodziewała się być już nazawsze przyjętą.
— Jakże znajdujesz pan Naścię? — zapytała.
— Ona umie korzystać nawet ze śmierci ojca własnego — rzekł Rastignac.
Około czwartéj muzyka ucichła i tłumy zaczęły się przerzedzać, aż w końcu księżna de Langeais i Rastignac znaleźli się sami w sali balowéj. Po chwili i wice-hrabina stanęła na progu, pożegnawszy tylko co pana de Beauséant, który odszedł do swéj sypialni powtarzając po kilkakroć: — Źle robisz, moja droga, że uciekasz od świata w twoim wieku! Pozostań, proszę, z nami.
Pani de Beauséant wydała okrzyk podziwu na widok księżny, spodziewała się bowiem zastać samego Eugieniusza.
— Odgadłam cię, Klaro — rzekła pani de Langeais. — Odjeżdżasz, żeby nigdy już nie wrócić; lecz przed odjazdem musisz mnie wysłuchać, musimy się porozumiéć!
Wzięła przyjaciółkę za rękę i wprowadziła ją do sąsiedniego salonu, a tam, popatrzywszy na nią ze łzami w oczach, przycisnęła ją do piersi i ucałowała gorąco.
— Nie chcę rozstawać się z tobą obojętnie, moja droga, to byłby dla mnie zbyt ciężki wyrzut sumienia. Możesz rachować na mnie jak na siebie samę. Byłaś wielką dzisiejszego wieczora, ja poczułam, żem ciebie godna i chcę ci tego dowieść. Zawiniłam względem ciebie, nie zawsze byłam dobrą; przebacz mi to, najdroższa, zapieram się wszystkiego, co mogło cię zranić, chciałabym cofnąć moje słowa. Jedna boleść połączyła dusze nasze i nie wiem, która z nas będzie bardziéj nieszczęśliwa. Pan de Montriveau nie był dziś tutaj, czy ty to pojmujesz? Kto cię widział, Klaro, podczas tego balu, ten nigdy ciebie nie zapomni. Co do mnie, zrobię jeszcze ostatnie usiłowanie. Jeżeli mi się nie uda, to pójdę do klasztoru! A ty dokąd się udasz?
— Do Normandyi, do Courcelles, kochać, modlić się, aż póki Bóg nie powoła mnie z tego świata.
— Chodź pan do nas, panie de Rastignac — rzekła wice-hrabina głosem wzruszonym przypominając sobie, że Eugieniusz czeka na nią w salonie. (Student ukląkł przed kuzynką i złożył na jéj ręce pocałunek). Bądź zdrowa, Antonino! — wyrzekła pani de Beauséant — bądź szczęśliwa! A ty, panie Eugieniuszu — mówiła do studenta — tyś szczęśliwy, boś młody, bo jeszcze wierzyć możesz. Opuszczając ten świat, mam wkoło siebie święte i szczere wzruszenia, jakie towarzyszyły zgonowi wybrańców szczęśliwych!
Rastignac pozostał aż do piątéj i odszedł dopiéro wtedy, gdy pani de Beauséant przesłała mu z powozu podróżnego ostatnie pożegnanie zroszone łzami. Pożegnanie to świadczyło, że osoby najwyżéj położone nie są wyjęte z pod praw serca i nie żyją bez troski, jak-to wmawiają w naród ludzie goniący za popularnością.
Poranek był chłodny i wilgotny, a Eugieniusz wracał piechotą do domu Vauquer. Tak się uzupełniało jego wychowanie.
— Nie zdołamy ocalić biednego ojca Goriot — rzekł Bianchon, gdy Eugieniusz wszedł do pokoju sąsiada.
— Słuchaj, przyjacielu — powiedział Eugieniusz popatrzywszy na starca uśpionego — nie schodź nigdy ze skromnéj drogi życia, która zadawalnia umiarkowane twoje żądania. Ja jestem w piekle i muszę w niém pozostać. Wierz we wszystko, cokolwiek złego powiedzą ci o świecie! Nie ma takiego Juwenala, coby zdołał opisać całą jego szkaradę okrytą złotem i klejnotami.
Nazajutrz Bianchon obudził Rastigna’ca około drugiéj, prosząc, by go zastąpił przy łóżku Goriot’a, którego stan pogorszył się bardzo od rana.
— Stary nie przeżyje dwóch dni, a może nawet i sześciu godzin nie wytrzyma — mówił student medycyny — pomimo to musimy jednak walczyć z chorobą do ostatka. Potrzeba będzie użyć środków kosztownych. Będziemy go pielęgnowali, to pewna; ale ja nie mam ani grosza przy duszy. Przewróciłem jego kieszenie, przetrząsłem szafy: zero w ilorazie. Zapytałem go w chwili przytomności, ale powiedział mi, że nie ma ani jednego szeląga. A ty, czy masz cokolwiek?
— Mam tylko dwadzieścia franków, ale postawię na kartę i wygram.
— A jak przegrasz?
— Zwrócę się do jego zięciów i córek z prośbą o pieniądze.
— A jeżeli ci nic nie dadzą? — zapytał znów Bianchon. — Musimy dostać pieniędzy jak najprędzéj, bo trzeba okryć starego wrzącemi synapizmami od stóp aż do połowy bioder. Jeżeli zacznie krzyczéć, to możemy miéć nadzieję. Wiesz, jak to się urządza, zresztą Krzysztof ci dopomoże. Ja wstąpię do apteki zaręczyć za wszystkie lekarstwa, jakie tam będziemy brali. Co za nieszczęście, że nie można było przenieść tego biedaka do naszego szpitala, byłoby mu tam nierównie lepiéj. No, chodź ze mną do jego pokoju i nie opuszczaj go, aż póki ja nie wrócę.
Weszli obaj do pokoju starego. Eugieniusz przestraszył się zmianą, jaka zaszła na téj twarzy skrzywionéj, bladéj, wynędzniałéj.
— Jak się masz, ojczulku? — zapytał pochylając się nad nędzném posłaniem.
Goriot podniósł na Eugieniusza oczy zagasłe, popatrzył uważnie, ale nie poznał, kto przed nim stoi. Student nie wytrzymał tego widoku, łzy zalały mu oczy.
— Bianchon, czy nie należałoby przysłonić okien firankami?
— Nie, okoliczności atmosferyczne nie wywierają już na niego żadnego wpływu. Byłby to zbyt szczęśliwy objaw, gdyby on poczuł wrażenie ciepła lub chłodu. Z tém wszystkiém potrzeba nam ognia, żeby ugotować tyzannę i przyrządzić wiele innych rzeczy. Przyślę ci kilka wiązek gałęzi, które będą musiały wystarczyć, aż póki nie zdobędziemy drzewa. Przez dzień wczorajszy i przez noc spaliłem wszystek torf tego biedaka i cały zapas drzewa, jaki się u ciebie znajdował. Było tak wilgotno, że woda spływała po ścianach. Z wielkim trudem zdołałem osuszyć trochę ten pokój. Krzysztof zamiótł podłogę, bo to była istna stajnia. Wykadziłem tu jałowcem, bo smród był okropny.
— Mój Boże — rzekł Rastignac — a córki jego!
— Słuchaj, jeżeli poprosi pić, to dasz mu tego — rzekł asystent pokazując Rastignac’owi wielki garnek biały. — Jeżeli zacznie się skarżyć, a żołądek będzie gorący i twardy, to wezwiesz Krzysztofa do pomocy i dasz mu... wiesz. Gdyby popadł przypadkiem w wielkie rozdrażnienie, gdyby mówił wiele lub dostał trochę obłędu, to nie potrzeba mu przeszkadzać. Będzie-to niezły znak. Przyślesz w takim razie Krzysztofa do szpitala Cochin. Lekarz naczelny, kolega mój lub ja, przyjdziemy przypalić mu plecy moksą. Z rana, gdy spałeś jeszcze, zrobiliśmy wielką naradę z jednym uczniem doktora Galla, z naszym doktorem naczelnym i z lekarzem z Hôtel-Dieu. Panowie ci upatrują ciekawe symptomata, mamy więc śledzić przebieg choroby, żeby wyjaśnić kilka kwestyj naukowych dosyć wielkiéj wagi. Jeden z tych panów utrzymuje, że krew, naciskająca na jeden organ więcéj niż na drugi, mogłaby wywołać szczególne objawy. Słuchaj więc dobrze, gdy zacznie mówić, żebyś potrafił określić, jakiego rodzaju wyobrażenia będą przemagały w jego mowie: czy to będą pojawy pamięci, przenikliwości lub rozwagi; czy będzie się zajmował rzeczami materyalnemi czy uczuciami; czy będzie rozumował lub zwracał się myślą do przeszłości; jedném słowem, uważaj, żebyś mógł zdać nam dokładne sprawozdanie. Może być, że atak będzie silny i jednorazowy, w takim razie, stary pozostanie aż do śmierci w zupełném osłupieniu. Przebieg podobnych chorób bywa tak dziwaczny! Gdyby nieszczęście tu się skierowało — mówił Bianchon wskazując na tylną część głowy chorego — to bywają przykłady dziwnych zjawisk: mózg odzyskuje niektóre władze i śmierć nie tak rychło następuje. Krew może odstąpić od mózgu i obrać sobie drogi, których kierunek sekcya chyba może wykazać. W szpitalu chorób nieuleczalnych znajduje się pewien starzec idyota, u którego odpływ nastąpił wzdłuż kości pacierzowéj; cierpi on straszliwie, ale żyje.
— Czy się one dobrze bawiły? — zapytał ojciec Goriot poznając Eugieniusza.
— Och! nie przestaje myśléć o swych córkach — rzekł Bianchon. — W ciągu nocy powtórzył mi ze sto razy: One tańczą! Ona ma swą suknię! Wołał je po imieniu. Płakałem, do licha! słuchając tych wykrzykników: Delfino! Delfino moja! Naściu! Słowo daję — mówił student medycyny — nie można się było od łez powstrzymać.
— Delfina! — zawołał starzec — ona jest tu, nie prawdaż? Nie wątpiłem o tém. I oczy jego zaczęły biegać z szaloną ruchliwością po drzwiach i ścianach.
— Idę powiedziéć Sylwii, żeby przyrządziła synapizmy — zawołał Bianchon — teraz jest najwłaściwsza chwila.
Rastignac pozostał sam przy łożu chorego, zapatrzony w tę głowę, któréj widok sprawiał wrażenie bolesne i przerażające.
— Pani de Beauséant ucieka, ten umiera — mówił do siebie. — Piękne dusze nie mogą przebywać długo na tym świecie. Bo jakże w rzeczy saméj wielkie uczucia mogą się pogodzić ze społeczeństwem nędzném, płytkiém i małém?
W myśli jego obudziły się wspomnienia balu, odbijające jaskrawo od łoża śmierci, które miał przed oczyma. Bianchon ukazał się nagle we drzwiach.
— Słuchaj, Eugieniuszu, spotkałem naszego lekarza naczelnego i przybiegam co tchu z powrotem. Jeżeli będą jakie oznaki rozsądku, jeżeli zacznie mówić, to położysz go na długim kawale synapizmu w ten sposób, żeby okryć go musztardą od karku aż do bioder, a potém przyślesz zaraz po nas.
— Drogi Bianchon!
— O! tu chodzi o fakt naukowy — zawołał student medycyny z całym zapałem neofity.
— Jakto — rzekł Eugieniusz — czyżbym ja jeden tylko pielęgnował tego starca przez przyjaźń?
— Nie mówiłbyś tak, gdybyś widział mnie dzisiaj rano — odparł Bianchon nie obrażony przymówką Eugieniusza. — Lekarze praktykujący oddawna widzą tylko chorobę, a ja, mój drogi, widzę jeszcze chorego.
Eugieniusz pozostał znowu sam-na-sam z chorym, w oczekiwaniu przesilenia, które rzeczywiście dość prędko nastąpiło.
— Ach! to ty, drogie dziecię — rzekł ojciec Goriot, poznając Eugieniusza.
— Czy ci lepiéj, ojcze? — zapytał student, biorąc go za rękę.
— A tak, miałem głowę ściśniętą, jak w kleszczach, ale teraz już się wyswobadza. Czy widziałeś moje córki? One przyjdą niezadługo, przybiegną, jak tylko dowiedzą się, że-m chory, one mię tak pielęgnowały, gdyśmy mieszkali przy ulicy de la Jussienne! Boże! chciałbym, żeby mój pokój był czysty na ich przyjęcie. Był tu jakiś młody człowiek, który wypalił mi cały zapas torfu.
— Słyszę, że Krzysztof przychodzi — rzekł Eugieniusz — przynosi on właśnie drzewo, które panu ten młody człowiek przysyła.
— Ba! a czém-że zapłacić za drzewo? ja nie mam ani grosza, mój synu. Wszystko, wszystko oddałem. Jestem w domu przytułku. Czy przynajmniéj suknia ze złotogłowu pięknie wyglądała? (Ach! jak ja cierpię!) Dziękuję, Krzysztofie, Bóg ci zapłaci, mój chłopcze, ja nic już nie mam.
— Bądź spokojny, ja zapłacę i tobie i Sylwii — szepnął mu Eugieniusz do ucha.
— Moje córki mówiły ci, że zaraz przyjdą, nieprawdaż, Krzysztofie? Pójdź do nich raz jeszcze, dam ci za to sto sous. Powiedz, że mi niedobrze, że chciałbym je ucałować, zobaczyć raz jeszcze przed śmiercią. Powiedz tak, tylko uważaj, żebyś ich zbytecznie nie przeraził.
Krzysztof wyszedł na znak Rastignac’a.
— Zaraz przyjdą — począł znów starzec. — Już ja je znam.
Dobra Delfina! jak się ona zmartwi, jeżeli ja umrę. I Naścia także. Nie chciałbym umrzéć, żeby one nie płakały. Umrzéć, dobry mój Eugieniuszu, to znaczy nie widziéć ich więcéj. Będzie mi nudno tam, gdzie ludzie idą po śmierci. Dla ojca, nie miéć dzieci, to znaczy być w piekle, a ja zaprawiałem się już do tego od czasu, jak one wyszły za mąż. Mój raj był przy ulicy de la Jussienne. Powiedz, proszę, wszak poszedłszy do raju, mógłbym powracać na ziemię i być jako duch przy nich. Nieraz o tém słyszałem. Czy to prawda? Zdaje się, że widzę je takiemi, jakiemi były przy ulicy de la Jussienne. Przychodziły co rano powiedziéć mi: dzień dobry, tatku. Brałem je na kolana, nagabałem je, robiłem różne figielki. A one pieściły mię wdzięcznie. Jadaliśmy razem śniadanie i obiad, słowem byłem ojcem, cieszyłem się swemi dziećmi. One jeszcze nie rozumowały, gdyśmy mieszkali przy ulicy de la Jussienne, nie wiedziały jeszcze nic o świecie i kochały mię szczerze. Mój Boże! czemuż nazawsze małemi nie zostały! (Och, cierpię, głowa mi pęka!) Ach! ach! darujcie mi, dzieci moje, cierpię okrutnie. Musi to być jakiś ból straszliwy, bo-m ja wytrwały na cierpienie, wyście mnie dobrze zahartowały. Mój Boże! nie czułbym wcale tego bólu, gdybym mógł ręce ich trzymać w swojéj dłoni. Czy sądzisz, że one przyjdą? Krzysztof taki głupi! Należało mi pójść samemu. On je zobaczy a ja... Ale ty byłeś wczoraj na balu. Powiedz mi, jak one wyglądały? One nie wiedziały nic o mojéj słabości. Biedaczki moje! nie tańczyłyby pewnie, gdyby wiedziały. O! nie chcę być dłużéj chorym. One mnie potrzebują. Mienie ich zagrożone. A jakim mężom one się dostały! Wyleczcie mię! wyleczcie! (Och, jak ja cierpię! ach! ach! ach!) Widzisz, trzeba mię wyleczyć, bo one potrzebują pieniędzy, a ja wiem, gdzie ich dostać. Pojadę do Odesy wyrabiać krochmal. Jestem sprytny, dorobię się na tém milionów. (Och! cierpię zawiele!)
Goriot zamilkł na chwilę: zdawało się, że zbiera siły, żeby ból wytrzymać.
— Nie skarżyłbym się, gdyby one tu były — powiedział. — Pocóż się skarżyć?
Po tych słowach nastąpiło lekkie uśpienie, które trwało aż do powrotu Krzysztofa. Rastignac sądził, że ojciec Goriot zasnął na dobre i pozwolił służącemu zdawać głośno sprawę ze swego poselstwa.
— Poszedłem najpierw do pani hrabiny — mówił Krzysztof — ale nie mogłem się z nią widziéć, bo zajęta była wraz z mężem ważnemi jakiemiś interesami. Ale-m ja tak nastawał, że sam pan hrabia wyszedł do mnie i tak mi powiedział: „Pan Goriot umiera, to i dobrze! nic rozumniejszego nie mógł zrobić. Pani de Restaud jest mi potrzebna, bo musimy pokończyć ważne interesa, pójdzie sobie wtedy, gdy wszystko będzie skończone“. A taki był rozgniewany! Miałem już wychodzić, aż tu pani hrabina wchodzi do przedpokoju jakiemiś drzwiami, których pierwéj nie widziałem. „Krzysztofie — zawołała — powiedz memu ojcu, że ja się posprzeczałam z mężem i nie mogę go zostawić; chodzi o śmierć lub życie moich dzieci; ale przyjdę natychmiast, gdy wszystko będzie skończone“. Z panią baronową to znów inna historya. Nie widziałem jéj wcale, ani mówić z nią nie mogłem. „A! — powiedziała mi pokojówka — pani śpi; wróciła dziś z balu po piątéj i gniewałaby się, gdybym ją przed południem obudziła. Gdy zadzwoni na mnie, to wtedy powiem, że jéj ojciec ma się gorzéj. Ze złą nowiną nie ma się czego śpieszyć, zawsze będzie czas ją powiedziéć“. Daremnie prosiłem! Ach! prawda! chciałem się widziéć z panem baronem, ale nie było go w domu.
— Więc żadna z jego córek nie przyjdzie! — zawołał Rastignac. — Napiszę zaraz do obydwóch.
— Żadna — powtórzył starzec, podnosząc się na posłaniu. — Zajęte są, śpią, nie przyjdą. Ja to wiedziałem. Trzeba umrzéć, żeby poznać, czém są dzieci. Ach, przyjacielu! nie żeń się, pozostań bezdzietnym! Dajesz dzieciom życie, a one ci śmierć dają. Wprowadzasz je w świat, a one cię spychają do grobu. Nie — one nie przyjdą. Wiedziałem o tém od lat dziesięciu. Powtarzałem to sobie niekiedy, ale sam wierzyć nie śmiałem.
Łzy zakręciły się w oczach jego otoczonych krwawą obwódką.
— Ach! gdybym był bogaty, gdybym miał całą fortunę, którą córkom oddałem, to i one byłyby tutaj i lizałyby mi twarz swemi pocałunkami! Mieszkałbym w pałacu w pięknych komnatach, miałbym sługi na zawołanie i ognia podostatkiem, a one tonęłyby we łzach, stojąc przy mém łożu z dziećmi i mężami swojemi. Tak, mógłbym miéć to wszystko, a nic nie mam, pieniądz daje wszystko, nawet córki. O, moje pieniądze! gdzież one? Jakby one mnie pielęgnowały i doglądały, gdybym miał skarby do zostawienia; widziałbym je przy sobie, słyszałbym ich głos. Ach! dziecię moje, drogie, jedyne, moje dziecię! wolę ja opuszczenie, wolę nędzę swoję! Gdy nieszczęśliwy jest kochany, to wie przynajmniéj, że szczerze go kochają. A jednak chciałbym być bogatym, żeby je zobaczyć. Słowo daję, kto wie? One obie mają serca z głazu. Zanadtom je kochał, żeby one kochać mnie miały. Ojciec powinien być zawsze bogaty, powinien trzymać swe dzieci na wodzy, jak konie narowiste. A ja, nieszczęsny, klękałem przed niemi! Nędznice! chcą godnie uwieńczyć swoje dziesięcioletnie postępowanie ze mną. Gdybyś wiedział, jak one mi nadskakiwały zaraz po wyjściu za mąż! (Och! cierpię mękę okrutną!) Dałem wtedy każdéj z nich do ośmiuset tysięcy franków, więc ani one, ani ich mężowie nie mogli obchodzić się ze mną niegrzecznie. A jak mię przyjmowano: „Dobry ojcze, proszę tędy; proszę tamtędy, ojcze kochany“. Na stole ich było zawsze jedno nakrycie dla mnie. Obiadowałem z ich mężami, którzy okazywali mi głęboki szacunek. Zdawało się im, że ja mam jeszcze cośkolwiek. A dlaczego? Ja-m nic nie mówił o swoich interesach. Człowiek, dający swym córkom po osiemset tysięcy franków, wart jest zabiegów. To téż nadskakiwano nie mnie, tylko moim pieniądzom. Świat nie jest piękny. Ja-m się o tém przekonał! Wożono mię do teatru, zapraszano na zebrania, i siedziałem u nich, ile mi się podobało. Wreszcie one nie zapierały się, że są memi córkami, przyznawały mnie za ojca. Cóż chcesz? ja-m nie stracił jeszcze przenikliwości, nic nie uszło mojéj uwagi. Wszystko trafiało do celu i serce mi raniło. Widziałem doskonale, że wszystko to było udane; ale już rady nie było. Nie byłem u nich tak swobodny, jak tu, przy naszym stole. Nie umiałem nic powiedziéć. To téż ludzie światowi pytali nieraz, pochylając się do ucha mych zięciów: „Kto jest ten jegomość? — To ojciec z dukatami; bardzo jest bogaty. — Ach! do licha!“ — mówiono, patrząc na mnie z szacunkiem, jaki obudzało wspomnienie o dukatach. Krępowałem i ich niekiedy, ale płaciłem drogo za swe błędy. A zresztą, któż jest doskonały? (Głowa moja jest jedną raną!) Cierpię w téj chwili tyle, ile trzeba cierpiéć, aby umrzéć; a jednak, drogi mój panie Eugieniuszu, to jedno nic, wobec boleści, któréj doznałem, gdy Anastazya dała mi po-raz pierwszy poznać spojrzeniem, że-m powiedział głupstwo, które ją upokorzyło; wzrok jéj otworzył mi wszystkie żyły. Zapragnąłem wszystko umiéć, a pojmowałem jedno tylko, żem już zbyteczny na ziemi. Chcąc się pocieszyć, poszedłem nazajutrz do Delfiny i znowu popełniłem tam jakieś głupstwo, które ją rozgniewało. Myślałem, że rozum stracę. Przez cały tydzień nie wiedziałem, co mam z sobą robić. Nie śmiałem iść do nich, obawiając się wymówek. I tak zostałem wygnany od mych córek. O Boże mój! Ty znasz przecie nędzę i cierpienia, których ja wtedy doznałem. Tyś porachował, wiele sztyletów przeszyło mię w owym czasie, który mię zestarzył, zmienił, zabił, i po-cóż każesz mi cierpiéć jeszcze? Przecież odpokutowałem już za to, że-m je kochał zanadto. One zemściły się za mą miłość, szarpały mię jak katy rozpalonemi kleszczami! I cóż powiesz? ojcowie są tak głupi! kochałem je tak bardzo, że-m powracał do nich, jak szuler do gry. Moje córki, to był mój występek, one mi były kochankami, wszystkiém! Zdarzało się, że potrzebowały jakiegoś stroju, jakiéjś ozdoby; pokojówki ich donosiły mi wnet o tém, a ja śpieszyłem z podarunkiem, żeby zasłużyć na dobre przyjęcie! Pomimo-to strofowały mię potroszę za nieumiejętne moje znalezienie się w świecie. O! nie odkładały nigdy lekcyi do jutra. Obie już zaczynały rumienić się za mnie. Oto co znaczy dać dzieciom dobre wychowanie. A przecie w moim wieku nie mogłem już iść do szkoły. (Cierpię okrutnie! Boże mój! doktorów, doktorów! Cierpiałbym bez porównania mniéj, gdyby mi głowę otwierano!) Córki moje, córki! Anastazyo! Delfino! Chcę je widziéć. Poślijcie po nie żandarmów, niech je przyprowadzą przemocą. Sprawiedliwość jest po mojéj stronie; natura, kodeks cywilny, wszystko za mną przemawia. Protestuję. Ojczyzna zginie, jeżeli ojców będą potrącać nogami. To jasne przecie. Społeczeństwo, świat cały stoi na ojcowstwie, wszystko więc runie, gdy dzieci nie będą ojców kochały. O! chcę je widziéć, słyszéć, mniejsza o to, co mi powiedzą, bylebym głos ich usłyszał, zwłaszcza głos Delfiny, bo to uśmierzy moje boleści. Ale powiedzcie im, gdy przyjdą, żeby nie patrzyły na mnie ze zwykłą oziębłością. Ach! panie Eugieniuszu, dobry mój przyjacielu! nie wiesz, co to znaczy, gdy złoto spojrzenia zmienia się dla nas nagle w ołów szary. Wieczna zima otoczyła mię od chwili, gdy oczy ich przestały oblewać mię swemi promieniami, boleść sama była mym udziałem! Żyłem po to, by znosić ciągłe upokorzenia. A kochałem je tak bardzo, że połykałem tysiąc zniewag, byle za tę cenę kupić sobie jaką biedną, ukradkową przyjemność. Ja, ojciec, musiałem widywać swe córki po-kryjomu! Dałem im życie, a one nie dadzą mi dziś jednéj godziny. Pragnę i łaknę i serce mi się pali, a one nie przyjdą ochłodzić mego zgonu, bo umieram już, czuję to dobrze. Ależ one nie wiedzą chyba, co to znaczy deptać po trupie ojca? Jest Bóg w niebie: On mści się za ojców wbrew ich woli. Och! one przyjdą! Przyjdźcie, moje ukochane, przyjdźcie ucałować mię raz jeszcze! dajcie ostatni pocałunek, jak wiatyk waszemu ojcu, który będzie modlić się za was do Boga i bronić was będzie, i powie, że-ście były dobremi córkami! Bo wy-ście przecie niewinne. One niewinne, przyjacielu! Powiedz to wszystkim, żeby nikt nie miał do nich żalu za mnie. Ja-m winien wszystkiemu, ja-m je przyzwyczaił do tego, żeby mię nogami tratowały. Mnie to przyjemność sprawiało. Cóż komu do tego? nie należy to ani do ludzkiéj, ani do boskiéj sprawiedliwości. Bóg byłby chyba niesprawiedliwy, gdyby je za mnie potępił. Ja nie umiałem postępować, byłem tak głupi, że-m się zrzekł praw swoich. Ja byłbym się spodlił dla nich! Cóż chcecie? Najpiękniejsza natura, najlepsza dusza zepsułaby się pod wpływem takiéj pobłażliwości ojcowskiéj. Ja-m nędznik sprawiedliwie ukarany. Sam popchnąłem córki do złego, sam je zepsułem. Dziś zachciewa się im przyjemności, jak dawniéj cukierków się zachciewało. Pozwalałem im zadawalniać wszystkie zachcianki dziecinne. W piętnastym roku miały już swój powóz! Nic się im oprzéć nie mogło. Ja jeden zawiniłem, lecz zawiniłem przez miłość. Ich głos otwierał mi serce. Słyszę je, już nadchodzą. O, tak! one przyjdą! Prawo chce, żeby dzieci przychodziły do ojca umierającego. Prawo jest po mojéj stronie. Czyż to tak drogo kosztuje przyjechać? Ja sam zapłacę za kabryolet. Napisz im, że ja mam miliony! Słowo honoru! pojadę do Odesy i będę tam wyrabiał makaron włoski. Wiem, jak się to robi. Mam dobry plan, zdobędę sobie niejeden milionik. Makaron nie zepsuje się w czasie przewozu, jak zboże lub mąka. Ba! ba! a krochmal? i on przyniesie miliony! Nie skłamiesz więc, mówiąc im o milionach. Niech sobie przyjdą przez chciwość, niech mię oszukają, bylebym je zobaczył. Chcę moich córek! one są mojém dziełem! one do mnie należą! — wołał, podnosząc się na posłaniu i ukazując Eugieniuszowi głowę pokrytą siwym, najeżonym włosem, głowę, która groziła wszystkiém, co mogło groźbę wyrażać.
— Połóż się, dobry mój ojcze Goriot — rzekł Eugieniusz — ja do nich zaraz napiszę. Czekam tylko Bianchon’a; pójdę do nich sam, jeżeli tu nie przyjdą.
— Jeżeli nie przyjdą? — powtórzył starzec ze łkaniem. — Ależ ja umrę, umrę tymczasem w przystępie szaleństwa, szaleństwa! Szaleństwo mię ogarnia! Widzę w téj chwili całe moje życie. Ja-m głupiec! one mnie nie kochają, one mnie nigdy nie kochały! przecie to jasne, Jeżeli dotąd nie przyszły, to wcale już nie przyjdą. Im dłużéj będą zwlekały, tém bardziéj nie zechcą sprawić mi téj radości. Znam je; nigdy nie umiały one przeczuwać potrzeb, trosk i boleści moich, to téż i śmierci méj nie przeczują. One nie pojmują nawet méj miłości. Tak, widzę teraz, że wszystko, co dla nich robiłem, wydawało im się rzeczą małéj wagi, bo wiedziały, że-m ja gotów dla nich wnętrzności sobie otworzyć! Gdyby zapragnęły wyłupić mi oczy, to ja-bym powiedział: „Wyłupcie je!“ Zanadto-m głupi. A im się zdaje, że wszyscy mają takich ojców jak one. Trzeba zawsze kazać siebie cenić. Dzieci ich pomszczą się za mnie. Ależ własny interes każe im przyjść do mnie. Ostrzeż je, proszę, że nie chcąc uszanować moich chwil ostatnich, przygotowują sobie zgon niedobry. W téj jednéj zbrodni popełniają wszystkie inne. Idź-że do nich, powiedz im prędzéj, że nieobecnością swoją ojcobójstwo popełniają! Dość ich i bez tego popełniły. Krzycz-że, krzycz tak jak ja: „Hej! Naściu! hej! Delfino! pójdźcie do ojca, który był dla was tak dobrym, a teraz cierpi okrutnie!“ Nic z tego, nikt nie przychodzi. Mam-że umrzéć, jak pies jaki? Więc opuszczenie jest moją nagrodą! Ależ to są nikczemnice, zbrodniarki! przeklinam je! brzydzę się niemi! podniosę się w nocy z trumny, żeby je przekląć raz jeszcze, bo, powiedzcie-ż przyjaciele, czy ja nie mam słuszności? wszak one bardzo źle postępują, nieprawdaż? Co ja mówię? Powiedzieliście mi przecie, że Delfina przyszła. Ona jest lepsza od tamtéj. Tyś synem moim, Eugieniuszu! kochaj ją, bądź dla niéj ojcem. Druga jest bardzo nieszczęśliwa! a ich fortuna! Ach! Boże mój! umieram, cierpię zawiele: oderznijcie mi głowę, zostawcie tylko serce.
— Krzysztofie, biegnij po Bianchon’a i sprowadź mi kabryolet! — zawołał Eugieniusz przerażony gwałtownością skarg i krzyków starego.
— Pojadę po córki twoje, dobry ojcze Goriot, i przywiozę je tutaj.
— Przemocą! przemocą! wezwij na pomoc straż, armią, wszystko, wszystko! — zawołał, rzucając na Eugieniusza ostatnie spojrzenie, w którém zaświeciła jeszcze iskra rozumu. — Udaj się do władz, do prokuratora królewskiego, powiedz, żeby mi je tutaj przyprowadzili, bo ja tego żądam!
— Ależ przeklinałeś je, ojcze.
— Któż to powiedział? — zawołał starzec zdumiony. — Wiesz przecie, że je kocham, ubóstwiam! Ozdrowieję natychmiast, gdy je zobaczę... Idź, dobry sąsiedzie, idź, drogie moje dziecię; jesteś taki dobry, chciałbym ci podziękować, ale nic ci dać nie mogę oprócz błogosławieństwa umierającego. Ach, chciałbym widziéć choć Delfinę! Powiedziałbym jéj, żeby ci za mnie zapłaciła. Choć tę mi przyprowadź, jeżeli druga przyjść nie może. Powiedz, że przestaniesz ją kochać, jeżeli przyjść nie zechce. Ona cię tak kocha, że przyjdzie niezawodnie. Pić! wnętrzności mi płoną! Przyłóżcie mi cokolwiek do głowy. Dajcie tu rękę méj córki, to mię zbawi, czuję... Mój Boże! któż im powróci dobrobyt, gdy ja umrę? Chcę pojechać dla nich do Odesy! do Odesy robić makaron włoski.
— Napij się, ojcze — rzekł Eugieniusz, podnosząc chorego.
Objął go lewém ramieniem a drugą ręką podniósł mu do ust filiżankę pełną tyzanny.
— O, ty musisz kochać ojca swego i matkę swoję! — mówił starzec, ściskając słabnącemi rękami dłoń Eugieniusza. — Czy ty pojmujesz, że ja umrę, nie zobaczywszy mych córek? Życie moje było od lat dziesięciu ciągłém, nieugaszoném pragnieniem... Zięciowie zabili mi córki. Tak jest, nie miałem już córek od czasu, jak-em je za mąż powydawał. Ojcowie, powiedzcie izbom, że potrzeba nowego prawa o małżeństwie! Albo nie wydawajcie córek za mąż, jeżeli je kochacie. Zięć — to nikczemnik, który psuje nam córkę. Dosyć małżeństw! One wydzierają nam dzieci i nie mamy ich późniéj przy sobie w ostatniéj godzinie. Wydajcie prawo o śmierci ojców. To rzecz okropna! Zemsty! Zięciowie nie puszczają mych córek do mnie. Zabijcie ich! Na śmierć Restaud’a, na śmierć Alzatczyka, to są moi mordercy! Dajcie mi śmierć lub córki! Ach! już po wszystkiém, umieram bez nich! Naściu! Fifinko! prędzéj, chodźcie! tatko wasz umiera...
— Uspokój się, dobry ojcze Goriot, nie wzruszaj się, nie myśl.
— Nie widziéć ich — to śmierć moja!
— Zaraz je zobaczysz.
— Doprawdy! — zawołał starzec obłąkany. — O! zobaczyć je! ja je zobaczę, posłyszę ich głos. Umrę szczęśliwy. A tak, nie proszę o dłuższe życie, nie dbałem już o nie, bo troski moje rosły z dniem każdym. Ale zobaczyć je, dotknąć się ich sukien, ach! tylko sukien, to tak niewiele; lecz dość, by-m wziął w ręce jaki przedmiot, który do nich należy. Pozwólcie mi wziąć włosy... sy...
Upadł na poduszkę, jak gdyby powalony uderzeniem maczugi. Ręce jego zaczęły coś chwytać po kołdrze; widocznie szukał włosów swych córek.
— Błogosławię je — wyrzekł z wysiłkiem... — błogosławię...
I osłabł raptownie. Bianchon ukazał się w téj chwili we drzwiach.
— Spotkałem Krzysztofa, zaraz ci fiakra sprowadzi — powiedział. Popatrzył na chorego, podniósł mu przemocą powieki i obaj studenci ujrzeli oko, w którém już ani blasku, ani ciepła nie było. — Zdaje mi się, że to już nie przejdzie — rzekł Bianchon. Wziął starego za puls, następnie przyłożył mu rękę do serca.
— Maszyna jeszcze iść nie przestała; ale w takim stanie, w jakim on się znajduje, jest-to prawdziwe nieszczęście. Lepiéj byłoby, gdyby umarł.
— To prawda — rzekł Rastignac.
— Co tobie? jesteś blady jak śmierć.
— Ach, przyjacielu, słuchałem wciąż skarg i krzyków. Jest Bóg! O, tak! jest Bóg i jest świat lepszy, który On dla nas przygotował, bo inaczéj ziemia nasza byłaby nonsensem. Tonąłbym we łzach, gdyby to było mniéj tragiczne, ale coś mi okropnie ściska serce i żołądek.
— Słuchaj, trzeba będzie wiele rzeczy; skąd-że weźmiemy pieniędzy?
Rastignac wyciągnął zegarek.
— Masz, zastaw to prędko. Ja nie mogę zatrzymać się po drodze, bo każda chwila jest droga, a teraz czekam Krzysztofa. Nie mam ani szeląga; trzeba będzie zapłacić woźnicy, gdy odwiezie mię z powrotem.
Rastignac zbiegł pędem po schodach i pojechał na ulicę du Helder, do pani de Restaud. W drodze, wyobraźnia uderzona straszliwym obrazem, na który patrzył przed chwilą, podniecała coraz bardziéj jego oburzenie. Na zapytanie, czy może się widziéć z panią hrabiną, odpowiedziano mu, że pani nie jest widzialna.
— Ależ — powiedział Eugieniusz do kamerdynera — ja przychodzę od ojca pani hrabiny, który jest umierający.
— Pan hrabia zakazał nam najsurowiéj...
— Jeżeli pan de Restaud jest w domu, to proszę powiedziéć mu, w jakich okolicznościach znajduje się teść jego, oraz oświadczyć, że ja potrzebuję koniecznie rozmówić się z nim w téj chwili.
Eugieniusz czekał długo, nie mogąc pozbyć się myśli straszliwéj, że stary może umrzéć tymczasem.
Kamerdyner wprowadził go do pierwszego salonu, gdzie pan de Restaud stał przed wygasłym kominkiem. Hrabia przywitał studenta ozięble i nie prosił go siadać.
— Panie hrabio — powiedział Rastignac — teść pański kona w téj chwili w nędznéj dziurze i nie ma szeląga jednego na drzewo. Pragnie widziéć się z córką, bo ostatnia jego godzina się zbliża...
— Mój panie — odparł ozięble hrabia de Restaud — mogłeś pan zauważyć, że ja nie mam zbyt wiele sympatyi dla pana Goriot. Naraził mi się przez swoje postępowanie z panią de Restaud, zakłócił szczęście mego życia, jedném słowem, widzę w nim nieprzyjaciela mojego spokoju. Może sobie umierać lub żyć, wszystko mi to jedno. Oto jakie są moje uczucia dla niego. Świat może mię ganić, ja gardzę opinią. Mam w téj chwili zbyt ważne rzeczy do spełnienia, żeby zajmować się tém, co pomyślą o mnie głupcy lub obojętni. Pani de Restaud nie jest w stanie wyjść z domu. Zresztą, ja nie chcę, żeby się teraz wydalała. Proszę oświadczyć jéj ojcu, że przyjdzie do niego wtedy, gdy spełni swe obowiązki względem mnie i względem mego dziecka. Jeżeli kocha ojca, to może być swobodną za chwilę...
— Panie hrabio, nie do mnie należy sądzić postępowanie pańskie, jesteś panem swéj żony; lecz mogę rachować na pańską uczciwość i proszę, żebyś mi przyrzekł jedno tylko, że powiesz hrabinie, iż ojciec jéj nie przeżyje dnia dzisiejszego i przeklął już ją za to, że nie przyszła czuwać u jego wezgłowia!
— Powiedz jéj pan to osobiście — rzekł hrabia, tknięty wyrazem oburzenia, które dźwięczało w głosie Eugieniusza.
Rastignac wszedł z nim do salonu, w którym hrabina zwykle przebywała, znalazł ją zalaną łzami i zagłębioną w fotelu z takim jakimś wyrazem przygnębienia, jak gdyby śmierci już tylko wyglądała. Żal mu się jéj zrobiło, gdy podniosła na męża wzrok bojaźliwy, w którym malował się zupełny upadek sił wyczerpanych tyranią moralną i fizyczną. Hrabia skinął głową, znak ten ośmielił ją do mówienia.
— Słyszałam wszystko — wyrzekła. — Powiedz pan ojcu, że przebaczyłby mi, gdyby wiedział, w jakiém położeniu ja się znajduję. Nie spodziewałam się téj męczarni, przechodzi ona moje siły, lecz pomimo to wytrwam do końca — mówiła zwracając się do męża. — Matką jestem. Powiedz pan memu ojcu, żem nie zasłużyła na jego wyrzuty, chociaż pozory mię potępiają — wykrzyknęła z rozpaczą.
Eugieniusz złożył ukłon i cofnął się zdumiony, odgadując, jak straszliwie hrabina cierpiała w téj chwili. Z mowy pana de Restaud pojął, że usiłowanie jego było daremne i że Anastazya nie była już swobodna. Pośpieszył z kolei do pani de Nucingen, którą znalazł w łóżku.
— Jestem cierpiąca, biedny mój przyjacielu — powiedziała Delfina. — Zaziębiłam się przy wyjściu z balu i obawiam się, czy nie dostałam kataru płuc. Czekam doktora...
— Choćbyś pani stała jedną nogą w grobie, to i tak powinnabyś zawlec się do ojca. On woła ciebie, pani! zapomniałabyś pewnie o swém cierpieniu, gdybyś mogła słyszéć najsłabszy krzyk jego.
— Eugieniuszu, ojciec mój nie jest może tak chory, jak ty mówisz; ale chcę być w twych oczach bez zarzutu i postąpię według twéj woli. Wiem, że ojciec umarłby sam ze zmartwienia, gdybym ja, wyszedłszy z domu, naraziła się na śmiertelną chorobę. Pomimo to pójdę, tylko muszę zobaczyć się wpierw z doktorem. Ach! dlaczegoż to nie masz zegarka? — zapytała — widząc, że na piersi Eugieniusza nie ma złotego łańcuszka. (Eugieniusz się zarumienił). Eugieniuszu! Eugieniuszu! jeżeliś go już sprzedał lub zgubił... o! to byłoby bardzo niedobrze.
Student pochylił się nad łóżkiem Delfiny i szepnął jéj do ucha: — Chcesz wiedziéć? dobrze więc, słuchaj! Ojciec twój nie ma za co kupić sobie całunu, w który go dziś jeszcze uwiną. Zastawiłem twój zegarek, bom nie miał już nic więcéj.
Delfina wyskoczyła nagle z łóżka i pobiegła do biurka. „Jadę, jadę natychmiast, Eugieniuszu — zawołała podając mu sakiewkę — którą z biurka wyjęła. (Zadzwoniła). Pozwól mi się ubrać; byłabym chyba potworem, gdybym nie pojechała! Idź, ja cię uprzedzę! Tereso — zawołała na pokojówę, powiedz panu de Nucingen, żeby przyszedł natychmiast rozmówić się ze mną.
Eugieniusz był tak uszczęśliwiony dobrą nowiną, którą miał zwiastować umierającemu, że powrócił prawie wesół na ulicę Neuve-Sainte-Geneviève. Stanąwszy przed domem, sięgnął co prędzéj do sakiewki, żeby zapłacić woźnicy. Niestety! sakiewka bogatéj i eleganckiéj baronowéj zawierała tylko sześćdziesiąt sześć franków. Eugieniusz wbiegł szybko na schody i stanął przy łóżku Goriot’a. Bianchon podtrzymywał w téj chwili chorego, a felczer szpitalny przypalał mu plecy moksą według wskazówki lekarza. Ostatni ten środek, na jaki nauka mogła się zdobyć, nie wywierał już żadnego skutku.
— Czy pan czujesz palenie? — pytał lekarz.
Ojciec Goriot spostrzegł w téj chwili studenta i powiedział: — Przyjdą, nie prawdaż?
— Kiedy mówi, to jeszcze nadzieja nie stracona — rzekł felczer.
— Tak — odparł Eugieniusz — Delfina wnet przyjdzie.
— Ba! — rzekł Bianchon — on mówił o swych córkach, których pragnie, jak człowiek wbity na pal pragnie wody...
— Przestań — rzekł lekarz do felczera — to próżna robota, nic mu już nie pomoże.
Bianchon i felczer złożyli znów chorego na wstrętnym barłogu.
— Należałoby jednak zmienić mu bieliznę — rzekł lekarz. — Nie ma już wprawdzie żadnéj nadziei, ale trzeba uszanować w nim ludzką naturę. Powrócę tu jeszcze — rzekł do Bianchon’a. — Jeżeli zacznie znów narzekać, to przyłóż mu pan kompres z opium.
Po tych słowach lekarz wyszedł z felczerem.
— No, synu, odwagi! — rzekł Bianchon do Rastignac’a gdy pozostali sami — trzeba mu włożyć czystą koszulę i pościel odmienić. Powiedz Sylwii, niech weźmie czyste prześcieradła i przyjdzie nam dopomódz.
Eugieniusz zeszedł na dół i zastał panią Vauquer i Sylwią zajęte nakrywaniem stołu. Przy pierwszych słowach Rastignac’a, wdowa zbliżyła się do niego ze słodko-kwaskowatą miną podejrzliwéj kupcowéj, która nie chciałaby ani stracić pieniędzy, ani obrazić kupującego.
— Kochany panie Eugieniuszu — wyrzekła — wiesz pan równie dobrze jak ja, że ojciec Goriot nie ma już ani grosza. Jak ja dam prześcieradło człowiekowi, który już oczy zawraca, to mogę być pewną, że nic za nie nie dostanę, a przecie i tak trzeba będzie poświęcić jedno z nich na całun. Winniście mi już panowie sto czterdzieści cztery franki; proszę teraz dodać czterdzieści franków za prześcieradła, za różne drobiazgi i za świécę, którą Sylwia da panom, wszystko to wyniesie przynajmniéj dwieście franków, których ja, biedna wdowa, wyrzec się nie mogę. Chciéj pan być sprawiedliwym, panie Eugieniuszu, dość już ja straciłam od czasu, jak nieszczęścia zagościły w mym domu. Dałabym z chęcią dziesięć talarów, żeby tylko ten stary wyniósł się był ode mnie wówczas, kiedyście to panowie projektowali zmienić mieszkanie. To przeraża wszystkich moich stołowników. Kazałabym go przewieźć do szpitala za bardzo niewielkie wynagrodzenie. Wreszcie, chciéj pan wejść w moje położenie. Ja muszę się troszczyć przedewszystkiém o swój zakład, bo to jest życie moje.
Eugieniusz pobiegł szybko na górę do Goriot’a.
— Bianchon, gdzie są pieniądze, któreś wziął za zegarek?
— Na stole. Po zapłaceniu wszystkiego, cośmy byli winni, pozostało jeszcze trzysta sześćdziesiąt kilka franków. Pokwitowanie z lombardu leży pod pieniędzmi.
— Możemy załatwić rachunki — rzekł Eugieniusz zbiegłszy ze schodów z uczuciem wstrętu. — Pan Goriot niedługo już pozostanie u pani, a ja...
— A tak, nieborak wyjdzie nogami naprzód — mówiła pani Vauquer — rachując pieniądze z wyrazem nawpół smętnym, a nawpół wesołym.
— Kończmy teraz — rzekł Rastignac.
— Sylwio, daj prześcieradła i idź pomódz tym panom.
— Nie zapomnij pan o Sylwii — szepnęła pani Vauquer do ucha Eugieniuszowi — ona czuwała dwie nocy.
Widząc, że Eugieniusz zwraca się ku schodom, stara podbiegła co prędzéj do kucharki i szepnęła: — Weź prześcieradła przeszywane, numer siódmy. Na Boga! przecie to aż nadto dobre dla nieboszczyka.
Eugieniusz wbiegł już na schody i nie mógł słyszéć słów gospodyni.
— Zmieńmy mu koszulę — rzekł Bianchon — Trzymaj go prosto.
Rastignac stanął u wezgłowia i podniósł chorego, a Bianchon zdjął z niego koszulę. Stary zrobił ruch, jak gdyby chciał przycisnąć coś do piersi, wydając przytém żałośne jakieś i niewyraźne okrzyki, przypominające głos zwierząt, które chcą boleść wielką wyrazić.
— Och! och! — zawołał Bianchon — on szuka łańcuszka z włosów i medalionu, któreśmy mu zdjęli przed chwilą, gdy felczer mu plecy przypalał. Biedny człowiek! trzeba mu je oddać. Leżą tam na kominku.
Eugieniusz wziął w ręce łańcuszek wypleciony z włosów złocisto-popielatych; były-to zapewne włosy pani Goriot. Z jednéj strony medalionu wyryte było imię Anastazya, z drugiéj — Delfina. Tak więc człowiek ten nosił zawsze na piersi wierny obraz serca swojego. Włosy zamknięte w medalionie były tak cienkie, że musiały należéć do młodziuchnych główek dziecinnych. Przy dotknięciu medalionu, z piersi starca wyrwało się westchnienie przeciągłe, świadczące o głębokiém zadowolnieniu. W westchnieniu tém był ostatni oddźwięk uczucia, które zdawało się cofać do owego środka nieznanego, z którego wychodzą i ku któremu zwracają się nasze sympatye. Twarz jego konwulsyjnie skrzywiona, przybrała wyraz radości chorobliwéj. Ten wybuch potężnego uczucia, które przetrwało nawet myśl samę, wzruszył do głębi obu studentów; z oczu ich popłynęły łzy gorące i spadły na umierającego, który wydał przeraźliwy okrzyk zadowolnienia.
— Naściu! Fifinko! — zawołał.
— Żyje jeszcze — rzekł Bianchon.
— Do czego mu się to zdało? — zapytała Sylwia.
— Żeby cierpiéć — odparł Rastignac.
Bianchon ukląkł po jednéj stronie łóżka i wziął chorego pod kolana, a Rastignac ukląkł z drugiéj strony i podsunął mu ręce pod plecy. Obaj unieśli go w górę, a Sylwia ściągnęła brudne prześcieradła i zastąpiła je czystemi. Goriot, zwiedziony zapewne łzami studentów, zebrał resztki sił i wyciągnął ręce, a napotkawszy dwie głowy po obu stronach łóżka, schwycił je gwałtownie za włosy, przyczém usta jego wyszeptały słabo: — „Ach! moje anioły!“ Były-to niby słowa, niby szmer jakiś, z którym i dusza razem uleciała.
— Biedny, kochany człowiek — zawołała Sylwia, wzruszona tym wykrzyknikiem, w którym malowało się najwyższe uczucie, obudzone po raz ostatni kłamstwem najstraszliwszém i najniewinniejszém zarazem.
Ostatnie westchnienie tego ojca miało być westchnieniem radości. Było w niém streszczenie życia całego; człowiek ten mylił się jeszcze, mylił się po raz ostatni. Studenci złożyli go ze czcią na posłaniu. Od téj chwili twarz jego wyrażała wciąż walkę bolesną między życiem a śmiercią, która toczyła się w machinie pozbawionéj już tego rodzaju samowiedzy mózgowéj, z któréj wynika dla istoty ludzkiéj wrażenie przyjemności i bólu. Zniszczenie zupełne było już tylko kwestyą czasu.
— Pozostanie tak kilka godzin, nie będzie nawet chrapał i skona nieznacznie. Mózg musi być zupełnie zaatakowany.
W téj chwili dały się słyszéć szybkie kroki młodéj kobiety.
— Zapóźno przychodzi — rzekł Rastignac.
Zamiast Delfiny ukazała się we drzwiach pokojówka jéj, Teresa.
— Panie Eugieniuszu — wyrzekła zdyszana — wynikła u nas gwałtowna scena między panem i panią, z powodu pieniędzy, których biedna moja pani żądała dla swego ojca. Pani zemdlała, sprowadzono doktora, trzeba było krew jéj puszczać, a ona ciągle krzyczała: — Ojciec mój umiera, chcę go zobaczyć! Serce pękało słuchając tych krzyków.
— Dosyć, Tereso. Pani nie miałaby już po co przychodzić, bo pan Goriot stracił przytomność.
— Biedny, kochany pan! czyż on już taki słaby! — rzekła Teresa.
— Ja tu nie potrzebna, pójdę lepiéj doglądać obiadu, bo już pół do piątéj — powiedziała Sylwia zwracając się ku schodom, gdzie omal nie potrąciła pani de Restaud.
Hrabina ukazała się jak zjawisko pełne grozy i powagi. Zwróciła oczy na łoże śmierci, oświetlone niepewnym blaskiem jednéj świecy i zalała się łzami na widok zmienionéj twarzy ojca, po któréj przechodziły jeszcze ostatnie dreszcze życia. Bianchon wycofał się dyskretnie.
— Nie wymknęłam się dość wcześnie — rzekła hrabina do Rastignac’a.
Student odpowiedział jéj pełném smutku skinieniem. Pani de Restaud ujęła rękę ojca i przycisnęła ją do ust.
— Przebacz mi, ojcze! Mówiłeś, że głos mój wywołałby cię z grobu; wróć więc, wróć na chwilę do życia, by pobłogosławić twą córkę skruszoną. Usłysz mię! To coś okropnego! Twoje błogosławieństwo jest jedyném, jakie ja mogę otrzymać tu na ziemi. Wszyscy mię nienawidzą, ty jeden mię kochasz. Nawet dzieci własne nienawidzić mię będą. Uprowadź mię z sobą, ojcze, ja cię otoczę miłością i staraniem. On już nie słyszy, ja-m szalona! (Upadła na kolana i patrzyła nań nieprzytomnie). Niczego nie brak do mego nieszczęścia — mówiła zwracając się do Eugieniusza. — Pan de Trailles odjechał pozostawiając tu długi ogromne, a ja dopiéro teraz się przekonałam, że mię oszukiwał. Mąż trzyma w ręku cały mój fundusz i nie przebaczy mi nigdy mego postępowania. Pierzchły wszystkie moje złudzenia. Niestety! dla kogóż zdradziłam jedyne serce (wskazała na ojca), które mię ubóstwiało! Zapomniałam go, odepchnęłam, wyrządzałam mu krzywd tysiące, o ja niegodziwa!
— On wiedział o tém — wyrzekł Rastignac.
W téj chwili ojciec Goriot otworzył oczy w skutek drgnienia konwulsyjnego. Poruszenie, którém hrabina zdradziła budzącą się nadzieję, sprawiało nie mniéj okropne wrażenie, jak wyraz umierającego.
— Miałżeby mię usłyszéć? — krzyknęła. — Ale nie! — wyrzekła po chwili siadając przy łóżku.
Eugieniusz zostawił panią de Restaud przy ojcu, a sam zbiegł na dół, żeby się trochę posilić. Stołownicy byli już zgromadzeni.
— No, cóż? — rzekł malarz — będziemy mieli podobno małą śmiercioramę tam na górze?
— Karolu — zawołał Eugieniusz — zdaje mi się, że mógłbyś obrać sobie mniéj posępny przedmiot do żartów.
— Czy już tu nie wolno będzie się zaśmiać? — zapytał malarz. — Cóż to szkodzi? przecie Bianchon powiada, że stary jest nieprzytomny.
— W takim razie — podchwycił urzędnik z Muzeum — nieborak umrze tak, jak żył.
— Mój ojciec umarł! — krzyknęła hrabina.
Na ten krzyk straszliwy, Sylwia, Rastignac i Bianchon rzucili się na górę. Hrabina leżała zemdlona. Zaczęto ją cucić i przeniesiono do fiakra, który czekał u drzwi gospody. Eugieniusz powierzył hrabinę pieczy Teresy, zalecając, by ją odwiozła do pani de Nucingen.
— O! teraz już umarł rzeczywiście — rzekł Bianchon schodząc na dół.
— Panowie, siadajmy do stołu, bo zupa ostygnie — zawołała pani Vauquer.
Dwaj studenci siedli obok siebie.
— Cóż teraz zrobimy? — rzekł Eugieniusz do Bianchon’a.
— A cóż? Zamknąłem mu oczy i położyłem go jak się należy. Pójdziemy teraz do ratusza, donieść o jego śmierci, dostaniemy poświadczenie lekarza, poczém zaszyją trupa w całun i pogrzebią. A cóż z nim więcéj robić?
— Nie będzie już wąchał chleba w ten sposób — rzekł jeden ze stołowników, naśladując grymas starego.
— Do licha! panowie — zawołał korepetytor — dajcież pokój ojcu Goriot i nie traktujcie nas ciągle tém samém; dość go już mamy, bo od dwóch godzin o niczém więcéj nie mówicie. Jest-to jeden z przywilejów dobrego miasta Paryża, że można się w niém urodzić, żyć i umrzéć nie zwracając niczyjéj uwagi. Korzystajmyż z wygód cywilizacyi. Sześćdziesiąt osób umarło dziś w mieście, czyż będziecie się rozczulali nad temi hekatombami paryskiemi? Ojciec Goriot przeniósł się na tamten świat, tém lepiéj dla niego! Jeżeli go ubóstwiacie, to siedźcie sobie przy nim, a nam pozwólcie jeść spokojnie.
— O tak! — rzekła wdowa — lepiéj mu, że umarł. Zdaje się, że nieborak miał w swém życiu wiele nieprzyjemności.
Była-to jedyna mowa pogrzebowa nad zwłokami istoty, która była dla Eugieniusza uosobieniem ojcowstwa. Piętnastu stołowników zaczęło rozmawiać zwykłym trybem. Skończywszy jeść, Eugieniusz i Bianchon nie mogli znieść panującéj wrzawy; brzęk widelców i łyżek, rozmowa przeplatana śmiechem, wesołość biesiadujących, wszystko to przejmowało zgrozą naszych studentów Wstali obaj od stołu i poszli po księdza, który miał czuwać i modlić się w nocy przy umarłym. Musieli stosować ostatnią posługę, którą mieli oddać staremu, do niewielkiego zapasu pieniędzy. Około dziewiątéj wieczorem położono ciało na ramie od łóżka, między dwiema świecami, w pustym pokoju, w którym tylko ksiądz pozostał przy nieboszczyku. Przed odejściem na spoczynek, Rastignac zapytał duchownego, wiele będzie kosztowało nabożeństwo i pogrzeb, poczém napisał parę słów do barona de Nucingen i do hrabiego de Restaud, prosząc, by zechcieli przysłać swych pełnomocników, dla zaspokojenia wszystkich kosztów pogrzebu. Posłał listy przez Krzysztofa, a sam położył się i usnął prędko po całodzienném znużeniu. Nazajutrz rano Rastignac i Bianchon musieli pójść sami zawiadomić o śmierci, którą zaświadczono około południa. Czekali następnie dwie godziny, lecz zięciowie nie przysyłali ani pieniędzy, ani pełnomocnika upoważnionego do działania w ich imieniu, i Rastignac musiał zapłacić księdzu z własnéj kieszeni. Sylwia podejmowała się zaszyć nieboszczyka w całun za dziesięć franków, lecz Eugieniusz i Bianchon zmiarkowali, że i bez tego trudno im będzie podołać kosztom, jeżeli krewni nieboszczyka umyją ręce od wszystkiego. Student medycyny postanowił w końcu, że sam złoży nieboszczyka do trumny żebraczéj, którą kupił w swym szpitalu za tanie pieniądze.
— Wypłataj tym łotrom figla — mówił do Eugieniusza. — Kup na Père-Lachaise kawałek ziemi na pięć lat i zamów obrządek pogrzebowy trzeciéj klasy. Jeżeli zięciowie i córki nie zechcą ci kosztów powrócić, to każ wyryć na grobie: „Tu spoczywa pan Goriot, ojciec hrabiny de Restaud i baronowéj de Nucingen, pochowany kosztem dwóch studentów“.
Eugieniusz nie chciał pójść za radą przyjaciela, póki nie sprobował udać się nadaremnie do państwa de Nucingen i państwa de Restaud. Nie chciano go za próg wpuścić; odźwierni mieli surowe rozkazy.
— Państwo nie przyjmują nikogo — powiadali — stracili ojca i pogrążeni są w najgłębszéj boleści.
Eugieniusz znał już tak dobrze świat paryski, że pojął, iż nie było po co dłużéj nastawać. Serce ścisnęło mu się boleśnie, gdy zobaczył, że nie ma sposobu dostać się do Delfiny.
„Sprzedaj pani jaki klejnot (pisał do niéj w mieszkaniu odźwiernego), żeby ojciec twój mógł być przyzwoicie odprowadzony na miejsce wiecznego spoczynku“.
Zapieczętował kartkę prosząc odźwiernego, żeby oddał ją Teresie dla wręczenia pani baronowéj; lecz odźwierny odniósł ją do samego barona, który po przeczytaniu wrzucił ją do ognia.
Spełniwszy wszystko, co było potrzeba, Eugieniusz wrócił do domu około trzeciéj po południu i uronił łzę na widok trumny zaledwie przykrytéj czarném suknem, którą postawiono przy drzwiach, wśród pustéj ulicy. Przy trumnie w miedzianym posrebrzanym półmisku znajdowała się woda święcona, a w niéj mizerne kropidełko, którego nikt jeszcze nie poruszył. Nawet drzwi kirem nie pokryto. Była-to śmierć biedaków nie znająca ani wystawy, ani orszaku, pozbawiona przyjaciół i krewnych! Bianchon musiał odejść od szpitala i zostawił tylko parę słów do Eugieniusza, donosząc mu, że był w kościele i dowiedział się, że zakupienie mszy przechodziło ich środki, trzeba więc było poprzestać na mniéj kosztowném nabożeństwie nieszporném. Donosił mu téż, że przed wyjściem posłał Krzysztofa do Bractwa Pogrzebowego. Skończywszy czytać bazgraninę Bianchon’a, Eugieniusz spostrzegł w ręku pani Vauquer medalion oprawny w złoto, w którym były włosy córek Goriota.
— Jak pani mogłaś wziąć ten medalion? — zawołał.
— Masz tobie! — rzekła Sylwia — alboż mieliśmy go z tém pochować? przecie to złoto.
— Naturalnie! — odparł Eugieniusz z oburzeniem — niech zabierze z sobą choć to jedno, co może przypomniéć jego córki.
Gdy karawan zajechał, Eugieniusz kazał wnieść trumnę na powrót do mieszkania, odbił wieko i złożył że czcią na piersi starego pamiątkę z owych czasów, kiedy Anastazya i Delfina były młodemi, niewinnemi dziewicami i nie rozumowały jeszcze, jak to powiedział ojciec w przedśmiertnéj godzinie. Oprócz dwóch żałobników, tylko Eugieniusz i Krzysztof odprowadzili trumnę biedaka do kościoła Saint-Etienne-du-Mont, położonego w pobliżu ulicy Neuve-Sainte-Geneviève. Wniesiono ciało do nizkiéj i ciemnéj kapliczki, w któréj oczy Eugieniusza szukały napróżńo córek lub zięciów Goriot’a. Nie było nikogo, prócz Krzysztofa, który uważał za obowiązek oddać ostatnią posługę zmarłemu, może dlatego, że z jego łaski otrzymał nieraz suty tryngielt. Czekając przyjścia księży, chłopaka z chóru i posługacza kościelnego, Eugieniusz wzruszony uścisnął w milczeniu dłoń Krzysztofa.
— Tak, panie Eugieniuszu — powiedział Sabaudczyk — był-to człowiek dobry i poczciwy, który nigdy słowa za głośno nie powiedział, nic złego nie zrobił i nikomu nie zaszkodził.
Dwaj księża, chłopak z chóru i posługacz kościelny przyszli, by dać wszystko, co można miéć za siedemdziesiąt franków w epoce, kiedy religia nie jest dość bogata, by modlić się darmo. Odśpiewano psalm, Libera i De profundis. Nabożeństwo trwało dwadzieścia minut. Był tylko jeden powóz żałobny dla księdza i chłopaka z chóru, którzy zgodzili się zabrać z sobą Eugieniusza i Krzysztofa.
— Nie ma żadnego orszaku — rzekł ksiądz — pojedziemy prędzéj, żeby się nie spóźnić, bo już jest pół do szóstéj.
W chwili jednak, gdy trumna stanęła na karawanie, dwa próżne powozy przyłączyły się do orszaku pogrzebowego i odprowadziły go aż do Père-Lachaise. Na jednym powozie był herb hrabiego de Restaud, na drugim — barona de Nucingen. O szóstéj wieczorem, ciało ojca Goriot zostało spuszczone do dołu w obecności sług Anastazyi i Delfiny, którzy odeszli za księdzem zaraz po odmówieniu krótkiéj modlitewki, jaka się należała staremu za pieniądze studenta. Dwaj grabarze rzucili trochę ziemi na trumnę i przyszli do Rastignac’a, prosząc, by im dał na piwo. Eugieniusz sięgnął do kieszeni, lecz nic w niéj nie znalazł i musiał pożyczyć dwadzieścia soldów u Krzysztofa. Drobna ta okoliczność obudziła w sercu studenta uczucie głębokiéj żałości. Zmrok zapadał, powietrze wilgotne rozstrajało nerwy; Eugieniusz zwrócił oczy na grób świeży i pogrzebał w nim ostatnią łzę młodzieńczą, wywołaną świętém wzruszeniem serca niepokalanego, jednę z tych łez, co upadłszy na ziemię wytryskują z niéj aż ku niebiosom. Krzysztof odszedł zwolna pozostawiając studenta w głębokiéj zadumie, z rękoma skrzyżowanemi i wzrokiem wzniesionym ku górze.
Rastignac postąpił kilka kroków ku brzegom cmentarza, zkąd odkrywał się Paryż rozłożony nierówno po obu stronach Sekwany. Światła połyskiwały już gdzie-niegdzie. Oczy studenta zatrzymały się chciwie pomiędzy kolumną placu Vendôme a kopułą Inwalidów, w miejscu, gdzie żyło towarzystwo wykwintne, do którego on dostać się usiłował. Zmierzył ten ul brzęczący spojrzeniem, które zdawało się odrazu wszystek miód z niego wysysać, i wyrzekł te wielkie słowa:
— Teraz my się sprobujemy!
Rzuciwszy światu takie wyzwanie, Rastignac poszedł na obiad do pani de Nucingen.