Opowieści nadzwyczajne/Berenice
amicae visitarem, curas meas aliquan-
tulum fore levatas[1].
Ebn Zaiat.
Nieszczęście ma postać rozmaitą. Wielokształtna jest marność tej ziemi. Na wzór tęczy, rozpostarta ponad rozległym widnokręgiem posiada barwy tak samo różnorodne, tak samo poszczególnie odmienne, a przecież tak samo ścisłym spojone węzłem. Rozpostarta nad rozległym widnokręgiem na wzór tęczy! Jakim sposobem godło piękna mogłem przedzierzgnąć w symbol brzydoty? Ze znamienia zgody i pokoju uczynić smutkom przenośnię? Lecz jako w świecie etycznym źle jest wynikiem dobrego, tak samo w świecie rzeczywistym z radości rodzą się bóle. Albo wspomnienie minionego szczęścia rozpaczą napełnia dzień dzisiejszy, albo męka, która się staje, ród swój wywodzi od uniesień, które stać się mogły.
Zamierzam opowiedzieć zdarzenie, którego treść jest pełna zgrozy. Przemilczałbym je chętnie, gdyby nie było raczej kroniką wrażeń, niż zdarzeń. Na imię mam Egeusz, nazwisko, — pominę milczeniem. Niema w kraju pałacu, bardziej obarczonego sławą i wiekiem, niż moje melancholijne i stare gniazdo rodzinne. Ród nasz od dawna przezywano rodem wizyonerów, i rzeczywiście, w niektórych zastanawiających szczegółach, — w charakterze naszego magnackiego domu, — we freskach głównej sali, — w obiciach komnat sypialnych, — w rytowniczych ozdobach słupów zbrojowni, — a przedewszystkiem w galeryi starych obrazów, — w zewnętrznym pozorze biblioteki i wreszcie w zgoła osobliwej zawartości owej biblioteki, — tkwi coś, co aż nadto usprawiedliwia owo mniemanie.
Wspomnienia moich lat młodocianych wiążą się ściśle z ową komnatą i z jej foljałami, których treść zgoła przemilczę. Tam właśnie umarła moja matka. Tam właśnie przyszedłem na świat. Wszakże nadaremnieby twierdzono, żem nie istniał uprzednio, — że duch mój nie posiadał trwania przedstworzennego. Przeczycie temu? Poniechajmy wszelkich pod tym względem sporów. Mam przekonanie osobiste i nie zamierzam przekonywać innych. Istnieje zresztą pewne wspomnienie kształtów bezcielesnych, — oczu niewidzialnych a wymownych, — dźwięków melodyjnych, a pełnych melancholii, — wspomnienie, które się wzbrania wszelkim odlotom, — rodzaj pamięci podobnej do mętnego, zmiennego, nieokreślonego cienia, i dopóki mój duch będzie słoneczniał, dopóty nie mogę się zgodzić na rozłąkę z tym cieniem, który jest rzeczywistością.
W tej to właśnie komnacie przyszedłem na świat. Z odmętów długiej nocy, która miała pozór, lecz nie była nicością, wyłoniłem się po to, aby wkroczyć nagle w krainę baśni, w pałacowe przepychy fantazyi, w dziwaczne dziedziny myśli i wiedzy klasztornej. Nie dziw tedy, że przerażonym a płomiennym wzrokiem badałem świat dookolny, — że dzieciństwo spędziłem wśród ksiąg, a młodość roztrwoniłem na marzeniach; lecz zastanawia ta okoliczność, że, gdy lata upływały i południe dojrzałego wieku zastało mnie jeszcze żywcem w gnieździe mych przodków, — zastanawia powtarzam ta okoliczność, że bijące źródła mojego życia zaprawiły się nagłym zastojem, że w kierunku najwłaściwszego mi myślenia stał się przewrót zupełny. Zjawiska rzeczywistości potrącały o mnie jako sny, i tylko jako sny, podczas gdy szaleńcze pomysły z krainy snów stały się wzamian nietylko strawą mego codziennego istnienia, lecz stanowczo jedynem i całkowitem istnieniem w samem sobie.
∗
∗ ∗ |
Z Berenice łączyły mnie węzły pokrewieństwa i wzrastaliśmy razem w gnieździe ojczystem. Lecz wzrastaliśmy odmiennie, — ja — chorowity i spowinięty w melancholię, ona zwinna, urocza i obdarzona nadmiarem sił żywotnych; jej działem była włóczęga po wzgórzach, moim — samotnicze zgłębianie ksiąg; jam żył sam w sobie, ciałem i duchem oddany najusilniejszym i najmozolniejszym rozmyślaniom, — ona bez troski szła przez życie, nie myśląc o cieniach, tkwiących na drodze, i o niemym odlocie kruczo oskrzydlonych godzin.
Berenice! Wymawiam jej imię — Berenice! — ze zmurszałych ruin mej pamięci, na skinienie tego dźwięku, wynika tysiąc burzliwych wspomnień!
Ach, postać jej żywcem stoi mi w oczach, jak w pierwszych dniach naszych uniesień i naszego wesela! O, wspaniałe a jednak fantastyczne piękno! O, sylfida z gajów Arnheimskich! O, najada w pośród kaskad! A potem — a potem wszystko staje się tajemnicą i zgrozą, powieścią, która się nie chce wypowieścić. Choroba, — choroba złowieszcza dopadła jej ciała, jak samum, i nawet wówczas, gdy ją oglądałem, duch przemian snuł się po niej i opanowywał ją, przenikając na wskroś jej duszę, jej nawyknienia, jej charakter i zakłócając w sposób najniepochwytniejszy i najstraszliwszy nawet tożsamość jej istoty! Niestety, oprawca przyszedł i odszedł, lecz ofiara, lecz istotna Berenice, — kędyż się podziała? Tej, która trwała, nie znałem, a w każdym razie nie poznawałem już w niej Berenice.
Nieodparta i zasadnicza niemoc, która tak straszliwym przewrotem dotknęła jej ciała i ducha, przyprawiła ją jednocześnie o liczny szereg chorób. Wśród nich muszę wymienić, jako najsmutniejszy i najuporczywszy objaw, rodzaj epilepsyi, która często konczyła się katalepsyą, — katalepsyą, mającą całkowity pozór śmierci, a z której Berenice ocykała się niekiedy gwałtownem i nagłem ocknieniem. W tym samym czasie moja choroba, — gdyż zdaniem ogólnem nie mogłem innem nazwać jej imieniem, — moja choroba wzrastała szybko i, wskutek pogorszenia objawów pod wpływem nadużycia opium, nabrała ostatecznie cech nowej i niezwykłej monomanii, z godziny na godzinę, z minuty na minutę szerzyła się z większą mocą i wreszcie pozyskała nade mną, zbyt osobliwą i niepojętą władzę. Monomania owa, jeśli koniecznie mam używać tej nazwy, polegała na chorobliwej podnietliwości władz umysłowych, które język filozoficzny określa słowem: uwaga. Jest to bardziej, niż prawdopodobne, że nie jestem zrozumiały, lecz obawiam się doprawdy, że zgoła nie potrafię udzielić przeciętnemu czytelnikowi dokładnego pojęcia o tem nerwowem natężeniu baczności, dzięki której zdolności myślenia, — że uniknę tutaj fachowej terminologii, — skupiały się i zaprzepaszczały w oglądaniu najcodzienniejszych przedmiotów.
Niestrudzone i wielogodzinne rozmyślanie z uwagą, przykutą do bylejakiego błahego przypisu na marginesie lub w tekście książki, — skupione tkwienie duchem przez większą część dnia letniego w dziwacznym cieniu, który ukosem wydłużał się na ścianach lub na podłodze, — zapamiętałe przez noc całą wpatrywanie się w sztywny płomień lampy lub w żużle kominka, — całodzienna zaduma o woni jakiegoś kwiatu, — jednostajne powtarzanie jakiegokolwiek potocznego słowa aż do chwili, gdy jego dźwięk pod przemocą powtarzań przestawał udzielać myślom jakiejkolwiek treści, — zatracanie wszelkiego poczucia ruchu lub istnienia fizycznego za pomocą bezwzględnych i uporczywie przedłużanych znieruchomień, — oto niektóre z najogólniejszych i najmniej groźnych zboczeń mego umysłu, zboczeń, które z pewnością nie były całkiem pozbawione uzasadnień, lecz bezwarunkowo urągały wszelkim tłomaczeniom i wszelkiej analizie.
Jeszcze jeden szczegół, — chcę bowiem aby mnie dobrze zrozumiano. Nienormalna, natężona i chorobliwa uwaga, budzona błachymi skądinąd przedmiotami, posiada tego rodzaju pozory, iż nie należy jej mieszać z właściwą każdemu człowiekowi skłonnością do marzeń, którym przedewszystkiem hołdują osoby, obdarzone płomienną wyobraźnią. Nie tylko nie jest ona, jak to można na pierwszy rzut oka przypuścić, najwyższym stopniem i wyolbrzymieniem owej skłonności, lecz przeciwnie, posiada źródłowe i rdzenne różnice. W pierwszym wypadku marzyciel, posiadacz wyobraźni, pociągnięty przedmiotem zazwyczaj nie błahym, zwolna traci z oczu ów przedmiot pod nawałą wysnutych zeń wniosków i napomknień tak, że przy końcu swych marzeń, częstokroć pełniących się rozkoszą, całkowicie zatraca i zapomina pobudkę, czyli pierwoprzyczynę zadumy. W moim zaś wypadku punkt wyjścia bywa stale błahy, chociaż w środowisku chorobliwych przywidzeń nabiera urojonej i widmowej doniosłości. Wniosków wyprowadzam mało, jeśli je w ogóle wyprowadzam, i w danym razie zdążają one powrotnie do głównego przedmiotu, jak do ogniska. Zaduma nigdy nie dostarcza rozkoszy, i przy końcu marzeń pierwsza pobudka, daleka od zniknięcia mi z oczu, dosięga tej nadprzyrodzenie wyolbrzymiałej baczności, która stanowi główną cechę mej choroby. Słowem władza umysłowa, która we mnie szczególniejszej podlega podniecie, jest zdolnością uwagi, podczas gdy u zwykłego marzyciela jest ona — zadumą.
Książki, które w tym okresie czasu czytałem, jeśli nie syciły bezpośrednio mej choroby swą treścią, w każdym razie, jak to łatwo zgadnąć, swym kierunkiem marzeniowym i bezrozumnym zadość przytakiwały głównym cechom samej choroby. Przypominam sobie bardzo dokładnie między innemi traktat dostojnego włocha Coeliusa Secundusa Curiona de Amplitudine Beati Regni Dei, — wielkie dzieło świętego Augustyna p. t. Gród Boży oraz de Carne Christi Tertuliana, którego niepojęte zdanie: Mortuus est Dei Filius, — credibile est quia ineptum est; et sepultus resurrexit, — certum est quia impossibile est, —[2] pochłonęło wyłącznie całą moją usilność w ciągu kilku tygodni pilnych i bezpłodnych badań.
Ci i owi bez wątpienia pomyślą, że mój rozum, tracący równowagę pod wpływem błahostek, był poniekąd pokrewny owej skale morskiej, o której Ptolemeusz Hefestion opowiada, że opierała się niewzruszenie wszelkim napaściom ludzkim i straszliwszym jeszcze wściekłościom wałów wodnych i wichrów, a drżała jedynie pod dotykiem kwiecia zwanego asfodelą. Umysł mało spostrzegawczy uważałby za rzecz zgoła prostą i niewątpliwą, że straszliwa zmiana, która pod wpływem nieszczęsnej choroby zaszła w stanie duchowym Berenice winna była dostarczyć mi nie jednej pobudki do owych natężonych i nie normalnych rozmyślań, których istotę z pewnym trudem odsłoniłem. Otóż nic podobnego nie miało wcale miejsca. W przestankach mojej choroby jej klęska sprawiała mi wprawdzie ból, często i z goryczą rozmyślałem o tajemniczych i dziwnych drogach, na których mógł się odbyć tak cudaczny i nagły przewrót. Lecz rozmyślania owe nie miały nic wspólnego z idyosynkrazyą mej choroby; były tego rodzaju, że mogłyby w podobnych okolicznościach nawiedzić pierwszego lepszego śmiertelnika. Co się tyczy choroby, wiernej swym własnym zamysłom, znalazła ona strawę w zmianach mniej ważnych, lecz badziej[3] uderzających, które się zaznaczały w istocie fizycznej Berenice, w szczególnem a straszliwem rozprzężeniu jej tożsamości osobistej. W najsłodszych dniach rozkwitu jej nieporównanego piękna, nie kochałem jej nigdy, jestem tego aż nadto pewien. W mojem dziwacznie zboczonem życiu nie doznawałem nigdy uczuć, z serca pochodzących, i namiętności moje zawsze wylęgały się w mrokach rozumu. Po przez biel zmierzchową, — w południe, w pośród zwikłanych cieniów leśnych, — i nocą w ciszy mej biblioteki, — jawiła się mym oczom i oglądałem ją — nie jako Berenice żywą i dyszącą, lecz jako Berenice w snach przywidzianą, — nie jako istotę ziemską, istotę cielesną, lecz jako widmo owej istoty, — nie jako zdobycz ukochań, lecz jako powód do rozmyślań tyleż zawiłych, ile błędnych. A obecnie, — obecnie drżałem na jej widok, bladłem, gdy się zbliżała. Wszakże, gorzkim lamentem opłakując w duchu jej zgubę, pomny byłem na to, że kochała mnie długo, i w złej chwili napomknąłem jej o ślubie. Zbliżał się wreszcie dzień naszego ślubu, gdy w zimowe popołudnie, podczas jednego z tych samozwańczo ciepłych, cichych i omglonych dni, które niańczą piękną Halcyonę, — siedziałem, sądząc się samotnym, w gabinecie bibliotecznym. Lecz, uniósłszy wzwyż oczu, postrzegłem Berenice, która stała przede mną.
Byłże to skutek zbyt rozżarzonej wyobraźni, czy też wpływ mgieł dookolnych, czy raczej działanie mętnych zmierzchów komnaty, — lub może oblekająca jej ciało mglista szata udzieliła drżenia i nieokreśloności zarysom jej postaci? Nie umiem na to odpowiedzieć. Być może urosła od czasu swej choroby. Nie rzekła ani słowa, ja zaś za nic w świecie nie chciałem uronić jednej zgłoski. Zimny dreszcz przeniknął moje ciało, przytłoczyło mnie uczucie trwogi nie do zniesienia. Pochłonna ciekawość ogarnęła mą duszę i na opak odwróciwszy się w fotelu, trwałem czas pewien bez tchu i bez ruchu, ze wzrokiem przykutym do jej osoby. Niestety, zmarniała doszczętnie, i ani jeden pozór jej dawnego kształtu nie przetrwał i nie przechował się ani w jednym zarysie postaci. Wreszcie wzrok mój żarliwie zdążył do jej twarzy. Czoło wysokie i bardzo blade jaśniało niezwykłym spokojem, a włosy niegdyś czarne, jak węgiel, przesłaniały je częściowo i ociemniały zapadłe skronie bezlikiem kędziorów, obecnie znojnie złocistych, których powab fantastyczny wyprzysięgał się uparcie panującej na obliczu melancholii. Oczy były bez życia i bez blasku, jak gdyby pozbawione źrenic, tak że mimowoli odwróciłem się od ich szklistych znieruchomień, aby przenieść wzrok na zwężone i pokurczone wagi. Te rozwarły się i w dziwnie porozumiewawczym uśmiechu odsłoniły zwolna mym oczom zęby tej nowopowstałej Berenice. O, gdybyż Bóg zwolił, abym ich nigdy nie widział, lub, raz ujrzawszy, skonał!
∗
∗ ∗ |
Zaniepokoił mnie skrzyp drzwi zamykanych i, podnosząc oczy, stwierdziłem, że moja krewna opuściła alkowę. Lecz białe i straszliwe widmo jej zębów nie opuściło i nie chciało opuścić obłąkanej alkowy mego mózgu. Nie było ani jednego szczerbu na ich powierzchni, — ani jednej skazy na ich emalii, — ani jednej centki na ich krawędzi, której by ów uśmiech przelotny nie zdążył zakarbować w mej pamięci.
Teraz właśnie widziałem je daleko wyraźniej, niźli przed chwilą. — Zęby! — Zęby! — Były tu, — były tam, — były wszędzie, — widzialne, namacalne, tuż przede mną. Długie, wązkie i niezwykle białe z pokurczonemi wokół blademi wargami, które rozwarły się straszliwe, jak to czyniły uprzednio. Wówczas szał mej monomanii objawił się w pełni i nadaremnie borykałem się z jej niepokonanym i cudacznym wpływem. Wśród niezliczonych przedmiotów świata zewnętrznego nie znalazłem dla swej myśli innej ostoi, prócz owych zębów. Pałałem ku nim żądzą rozszalałą. Wszelkie przedmioty, wszelką ku różnym rzeczom ciekawość pochłonął ten jedyny sen o zębach. One i tylko one stał przed oczami mego ducha i ich wyłączna odrębność przedzierzgnęła się w treść mego życia duchowego. Po całych dniach miałem je w oku. Oglądałem je na wszelkie sposoby. Badałem ich swoistość. Wypatrywałem ich szczególne oznaki. Rozmyślałem o ich kształcie. Zastanawiałem się nad zmiennością ich natury. Drżałem w chwili, gdy w wyobraźni przypisywałem im wrażliwość i uczuciowość, a nawet zdolność odzwierciadlania stanów ducha bez pomocy ust. Bardzo trafnie powiedział ktoś o pannie Sallé, że każdy jej krok był wzruszeniem, w stosunku zaś do Berenice byłem głębiej jeszcze przeświadczony, że każdy jej ząb był zagadką. Zagadką! — Oto myśl niedorzeczna, która mnie zgubiła! Zagadką! — Oto więc przyczyna, dla której tak obłędnie pożądałem tych zębów! Czułem, że jedynie posiadanie ich może mi przywrócić spokój i rozum.
I tak zadumanego dosięgnął mnie wieczór, — i cienie przyszły, utrwaliły się i odeszły, — i nastał dzień nowy, — i mgły następnej nocy spiętrzyły się wokół mnie, — a ja wcąż[4] trwałem nieruchomy w tej komnacie samotnej, — wciąż w postawie siedzącej, wciąż pogrążony w zadumie, — i wciąż widmo zębów dzierżyło swą władzę straszliwą, z najżywszą i najpotworniejszą wyrazistością, majacząc tam i sam wskroś zmienne światła i cienie komnaty. I wreszcie wśród ostępów mych marzeń rozległ się wielki krzyk zgrozy i przerażenia, i po krótkiej chwili nastąpił po nim zgiełk głosów złamanych, przerywanych głuchemi jękami bólu czy też żałoby. Wstałem i, otworzywszy drzwi biblioteki, znalazłem w sieni sługę całą we łzach, która mi oświadczyła, że Berenice już nie żyje! Epilepsya zaskoczyła ją nad ranem i teraz z nadejściem nocy mogiła wyczekiwała swej przyszłej mieszkanki, i wszystkie przedswstępne do pogrzebu czynności były już dopełnione.
∗
∗ ∗ |
Z sercem pełnem trwogi i obarczony obawami, z odrazą podążyłem do sypialni zmarłej. Pokój był obszerny i bardzo ciemny i na każdym kroku potykałem się o sprzęty pogrzebowe. Kotarami łóżka, jak mi rzekł służący, osłonięto trumnę i w tej trumnie, jak dorzucił głosem cichym, tkwiło to wszystko, co zostało z Berenice. Któż to był, co się mnie spytał, czyli chcę widzieć zwłoki? Nie postrzegłem, aby się poruszyły czyjekolwiek wargi. A jednak pytanie zadane było wyraźnie i echo ostatnich zgłosek trwało jeszcze w komnacie. Nie mogłem dać odpowiedzi odmownej i z uczuciem zgnębienia przywlekłem się do krawędzi łoża. Uchyliłem zlekka posępnych fałd zasłony, lecz, umknąwszy mym dłoniom, spadły mi na plecy i, dzieląc mnie od świata żyjących, zespoliły mnie najściślejszym węzłem komunii ze zmarłą.
Całe wnętrze komnaty tchnęło śmiercią, lecz osobliwy zaduch trumny przyprawiał mnie o zawrót głowy i zdawało mi się, że śmiertelne wyziewy dobywają się już z trupa. Oddałbym świat cały za możność ucieczki, za możność pozbycia się jadowitych wpływów śmierci, za jeden choćby łyk świeżego powietrza, zaczerpniętego z wiecznotrwałych niebiosów. Lecz nie miałem już sił poruszyć się z miejsca, kolana uginały się pode mną i wrosłem zda się w ziemię, nieruchomo wpatrując się w sztywnego trupa, poległego wzdłuż na dnie rozwartej trumny.
Boże w niebiosach! Czyliż to możliwe? Czy rozum mi się obłąkał, czy też palec zmarłej zakrzątnął się w białym płótnie, które ją oblekało? Zdjęty dreszczem niewypowiedzianego strachu, uniosłem zwolna oczy, aby się w twarzy trupa rozejrzeć. Opaską przewiązano mu szczęki, lecz nie wiem, jakim sposobem opaska zdołała się rozwiązać! Zsiniałe wargi kurczyły się w rodzaj uśmiechu i z poza ich posępnej ramy białe, połyskliwe, straszne zęby Berenice wpatrywały się we mnie, aż nadto jeszcze żywe w swej nieodpartej jawie. Konwulsyjnie odrzuciłem się od łoża i, nie mówiąc ani słowa, uciekłem, jak szalony, z tego przybytku tajemnicy, zgrozy i śmierci.
∗
∗ ∗ |
Ujrzałem się znów w bibliotece. Trwałem, siedząc, — byłem sam. Zdawało mi się, że ocknąłem się z mętnych i niespokojnych snów. Postrzegłem, że była północ, a przyłożyłem wszelkich zabiegów, aby Berenice pochowano po zachodzie słońca. Lecz nie zachowałem dość trwałego i dość określonego wspomnienia tych zdarzeń, które zaszły w tej posępnej przerwie. A mimo to wspomnienia owe pełne były zgrozy, zgrozy tem straszliwszej, że nieokreślonej, — przerażeń tem straszliwszych, że mglistych. Była to jakby krwawa karta w kronice mego istnienia, zapisana od końca do końca wspomnieniami ciemnemi, potwornemi i niepojętemi. Starałem się ją odcyfrować, lecz napróżno. Wszakże od czasu do czasu, nakształt duszy przebrzmiałego dźwięku, zdawał się dzwonić w mych uszach krzyk słaby i przenikliwy — krzyk kobiecy. Popełniłem coś, co się już nie odstanie, — lecz cóżby to było? Głośno zadawałem sam sobie owo pytanie i echo komnaty szeptało w odpowiedzi: cóżby to było?
Na stole przede mną płonęła lampa, i w jej pobliżu stała mała szkatułka hebanowa. Styl tej szkatułki nie był godzien uwagi i już ją częstokroć widywałem, ponieważ była własnością lekarza domowego. Lecz jakim trafem zjawiła się tu, na moim stole, i czemu drżałem na jej widok. Były to błahostki, na które nie warto zwracać uwagi, lecz wzrok mój upadł wreszcie na kartę jednej księgi owartej[5] i na zdanie podkreślone. Były to osobliwe lecz proste słowa poety Ebna Zaiata:
— „Dicebant mihi sodales, si sepulchrum amicae visitarem, curas meas aliquantulum fore levatas“[6]. Czemuż, gdy słowa te czytał włosy zjeżyły mi się na głowie i krew zastygła w mych żyłach?
Zapukano zlekka do drzwi biblioteki i, blady, jak przybysz z tamtego świata, wszedł na palcach służący.
Oczy miał obłąkane przerażeniem i rzekł mi coś głosem bardzo cichym, drżącym i zdławionym. Co mi powiedział? — Posłyszałem kilka zdań, na chybił trafił wyrwanych. Powiedział, jak mi się zdaje, że straszliwy krzyk zakłócił ciszę nocną, — że zbiegła się całą służba, że podążono w ślad za owym dźwiękiem, — i w końcu głos stał się wyraźny aż do stopnia zgrozy, gdy mówił mi o pogwałceniu grobu, o zwłokach zeszpeconych odartych z całunu, lecz jeszcze dyszących, — jeszcze drgających, — żywych jeszcze!
Spojrzał na moje szaty, — były zbryzgane błotem i krwią. Nie mówiąc ani słowa, ujął mnie zlekka za rękę, — zdradzała ślady paznokci ludzkich. Skierował moją uwagę na pewien przedmiot, tkwiący u ściany. Przyglądałem mu się przez minut kilka: był to rydel. Z krzykiem dopadłem do stołu i pochwyciłem szkatułkę hebanową, lecz zbrakło mi sił, aby ją otworzyć. Wymknęła mi się z drżących rąk, upadła ciężko i stłukła się na kawałki, — i wypadło z niej, tocząc się z wrzaskliwym szczękiem żelastwa, kilka narzędzi dentystycznych, a wraz z nimi trzydzieści dwa drobne białe, barwy kości słoniowej przedmioty, które rozsypały się po podłodze.
- ↑ Mówili mi towarzysze, że, gdybym odwiedził mogiłę kochanki, ulżyłbym nieco mym smutkom.
- ↑ Umarł Syn Boży, — jest to prawdopodobne dlatego właśnie, że nie dopuszczalne; i pogrzebiony zmartwychwstał, — jest to pewne dlatego właśnie, że niemożliwe.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – bardziej.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wciąż.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – otwartej.
- ↑ Przekład — na początku noweli.