Ordynat Michorowski/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ordynat Michorowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o. |
Wydanie | trzynaste |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jur, ukryty przed wzrokiem ordynata, czuwał jednak, z dłonią nieznacznie umieszczoną na kolbie rewolweru. Słyszał gorące mowy agitatorów, którzy wygrażali na panów i miljonerów; widział wzburzony tłum, zaciśnięte pięści i bał się o ukochanego pana.
Bali się również naczelnicy straży ogniowej i cała inteligencja administracji, zgromadzona przy ratunku.
Najspokojniejszym był ordynat. Na swym groźnym wierzchowcu jechał poważny, dumny, rozsuwając piersią końską zbite gromady robotników i służby folwarcznej. Spotykanym strażakom dawał krótkie, donośne rozkazy i wolno mijał tłumy nie zwracając na nie najmniejszej uwagi. Całą akcje ratunkową skierował na domy zamieszkane; od fabryk odstąpili wszyscy.
A ludzie oniemieli na jego widok.
Spokój i powaga ordynata wywołały podziw ogólny. Zaczęto ustępować mu z drogi z pospiechem. Tu i tam jakaś ręka, rozwijając zaciśniętą pięść, nieśmiało zdejmowała czapkę z głowy. I ukłonów takich było coraz więcej. Przekleństwa cichły, w oczach gasły żary wściekłości. Tłum zakołysał się wydając już z siebie zaledwie głuchy pomruk zdziwienia.
Niespodziewano się tu ordynata.
Na widok jego wyniosłej postaci na koniu, jego twarzy jak z lodu wykutej, bez cienia lęku w oczach, przeciwnie, z szyderstwem widocznem nawet dla ogółu, agitatorowie zamilkli. Jakiś majestat ich zagłuszył. Setki oczu wpiło się w jadącego pana ze strachem, z nagle obudzoną pokorą. Wydał im się karcącym duchem, który ich zgniecie do ziemi. Widny dla tłumów, górował nad nimi, oświetlony pożogą, pewny siebie, drwiący. Nawet trochę zawiedziony zachowaniem się wyjących przed chwilą groźnych mas.
W tem z oddalonej gromady robotniczej odezwał się zachrypły głos i począł wołać tubalnie:
— Burżuj! burżuj! miljoner! Nie dajcie się, bracia!... Okradacz biednego narodu!... Pączek w maśle!.. Spalić go, zrabować!... Kto mu się kłania, temu kula w łeb... bracia, to burżuj... Niech żyje komuna!... Zgładzić panów!...
Głos agitatora zmienił się w ryk; odpowiedziało mu kilka pojedyńczych okrzyków z tłumu i głucha cisza. Tylko palące się swobodnie fabryki huczały rozszalałym płomieniem.
Ordynat ani drgnął. Jechał dalej, lecz na jego ustach uśmieszek ironiczny wzmógł się, w oczach błysnął humor.
Zalęknione gromady ludzi, podbudzone nowym krzykiem agitatora, zaczęły się tłoczyć, popychać. Niektórzy wpadli w ogień; rozległy się wrzaski duszonych. Na kilku zapaliło się ubranie.
Powstała panika, którą spotęgowało jeszcze walenie się przepalonych murów.
— Burżuj!... burżuj! wyzyskiwacz biednych! Truteń!... — ryczał rozjuszony głos w oddali.
Gromady, zewsząd popychane, otoczyły Apolla, zwartą, ciężką bryłą ciał ludzkich. Koń wyrzucał głową, zaczął bić kopytami.
Coraz więcej duszonych głosów wychodziło z tłumu. Wielki komin gorzelni, czerwony jak rubin, chwiał się u podstawy. Groza straszliwa wleciała tu wichrem i rozniosła trwogę.
Ordynat stanął w strzemionach, podniósł rękę, i wskazując błyszczącą, błotną przestrzeń poza ogniem, zawołał donośnie:
— Kto nie ratuje... tam!... marsz!... Wolno... wolno... Ustępować... nie tłoczyć się... Wolno!...
Głos ponury nie milknął:
— Burżuj... Śmierć mu!....
W okropnym gwarze ludzkim, w szumie fali ognia — rozległy się dwa suche trzaski rewolwerowe, jeden po drugim: traf! traf! — odczute raczej instynktem, niż słyszane. Dwie kule świsnęły powyżej ordynata. On lekko przybladł, lecz nie tracąc spokoju wołał, dalej stojąc w strzemionach:
— Wolno... wolno... W tył... wolno!
Posłuszne gromady szły w porządku, ale w oddali, skąd strzelano, rozległ się mrożący krew wrzask ludzki. Krzyki przeszły w ryk, w wycie dzikich zwierząt. To rozjuszone tłumy robotników goniły uciekającego agitatora, pragnąc zemścić się za strzały.
Te dwa trzaski rewolwerowe były przesileniem na korzyść ordynata. Oburzenie graniczące z obłędem ogarnęło lud. Żądza zemsty za ukochanego pana zagłuszyła wszelkie uczucie ludzkie. Bo w tym tłumie obałamuconym, ogłupiałym, miłość do ordynata buchnęła na nowo, jakby odrodzona.
W tej chwili wszyscy w najwyższem przerażeniu zrozumieli, że nad uciekającym przybyszem może się spełnić sąd doraźny. Ale ordynat runął z koniem naprzód; wyprostował się na siodle i przeraźliwie gwizdnął.
Dopadło go kilku strażaków.
— Nie pozwolić na rozlew krwi... Żywo tam! Wyrwać go z tłumu! — krzyknął z płomieniami w oczach.
Gdy strażacy skoczyli co tchu spełnić to polecenie, ordynat znów jął wolno wypuszczać zdumione gromady z pogorzeliska.
Prawie wszyscy już byli poza pożarem, gdy z łoskotem zawalił się przepalony komin. Stęknęła ziemia pod nowym obuchem. Komin rozsypał dokoła mnóstwo rubinowych cegieł i olbrzymie łomy gruzów. Cały pusty plac wśród płomieni zajaśniał żarem. Teraz już ogień, dym siwo-czarny, skołtuniony, gryzący, zamieć sypkich iskier: wszystko zbiło się w masę, w ogniste cielsko, miażdżyło się wzajem, pożerało.
Do ordynata przycwałował naczelnik straży głębowickiej, wołając:
— Ocalony od mordu, ale ciężko ranny. Wzburzenie ogromne. Pilnują go strażacy. Co robić?...
— Jak się zachowuje? Czy chce zbiedz?
— Nie może: pokaleczone ma nogi i zbity.
Ordynat pomyślał chwilę.
— Odnieść go do naszego szpitala.
— Jakto, panie ordynacie?! Do... naszego?...
— Tak!