Ordynat Michorowski/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ordynat Michorowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o. |
Wydanie | trzynaste |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie dojeżdżając do Słodkowic, ordynat i Brochwicz spotkali wśród pól Lucię, w białym koszykowym wolanciku, zaprzężonym w białego konia. Jasna, smukła postać dziewczyny, jadącej samotnie, z białemi lejcami w dłoniach, dopełniała wdzięcznego obrazka. Kapelusz panama, odchylony od czoła, rozwiane włosy i biały welon upiększały Lucię, nadając jej odmiennego wyrazu, niż zwykle. Dziewczęcy powab i młodość, zagłuszone powagą, teraz odżyły i zaciekawiały.
Gdy powóz ordynata zrównał się z koszykiem, Lucia wstrzymała konia.
Michorowski zauważył, że na widok Brochwicza chmura przeleciała przez jej twarz.
Panowie wysiedli z powozu. Po powitaniu i kilku słowach wstępnych Waldemar rzekł:
— Oddaję ci Luciu, Jurka. Bądź dla niego uprzejmą. Ja muszę wstąpić do leśniczówki.
— To jedźmy razem! — zawołała Lucia nerwowo.
— Nie, nie, zostańcie. Mam tam osobistą sprawę, przy której bylibyście... zbyteczni.
Dziewczyna wpiła badawczy wzrok w szare oczy Michorowskiego. Usta jej drgały, gniew zamigotał na twarzy. Podając rękę Waldemarowi, rzekła zamiast pożegnania:
— Dobrze.. będę grzeczną, jak każesz. Ty... jedź sobie.
W jej głosie brzmiała złośliwość. Waldemar miał wrażenie, jakby ścisnął w swej dłoni nie rękę kobiecą, lecz kawałek drzewa.
Lucia zgarnęła suknię, usuwając się na bok.
— Proszę, niech pan siada.
Brochwicz, trochę zmieszany energją Luci, wskoczył do koszyka niezgrabnie. Ona poruszyła batem.
— Do widzenia, Waldy! — zawołał Jerzy.
Może w tej chwili żałował swego pospiechu, bo mina Luci nie wróżyła mu dobrze.
Jechali, milcząc oboje. Brochwicz gryzł wąsy, patrzał uparcie na białe rękawiczki Luci. Zatrzymywał słowa na brzegu ust, szarpał się wewnętrznie, denerwował, ale bał się mówić. Przeczuwał, że ta odrobina złudzenia, nadziei, którą nosił w sercu, leży oto przed nim jak wątły płatek kwiatu, i że jego słowa zdmuchną go nazawsze. Uleci od niego ten atom ideału, uleci bezpowrotnie. Czy nie lepiej zatrzymać się? zacząć zwykłą rozmowę, płatek zaś ten utkany z uczuć złotych mieć jeszcze przed oczyma do nieskończoności?...
Brochwiczowi jeszcze raz zaciężyła obecność Luci. Z utęsknieniem pomyślał o Głębowiczach, gdzie był ciągle z nią — ale ciągle bez niej, gdzie marzył o niej — nie widząc jej, gdzie pieścił jej ręce w swej wyobraźni, tulił ją całą do siebie. Teraz ona siedzi przy nim blizko, lecz jest dalej; jej ręce widzi tuż przed sobą, ale są jakby obce, sztywne. Czy to są ręce jego Luci? Brochwicz zrozumiał, że można za kimś szaleć na odległość świata całego, gdy się zaś jest blizko swego ukochania, chciałoby się brnąć przez pustynię Sahary — aby dalej.
Bo najstraszniejszym z zawodów jest utrata nadziei. Nic nie wyrówna goryczy, zgrozie i przerażeniu duszy stęsknionej, gdy zamiast wymarzonej iskry napotyka sopel lodowy.
Brochwicz męczył się i miał żal do samego siebie, że dobrowolnie złudę swą zdziera z oczu. Ogarnął go lęk niesłychany. Jeszcze trochę, jeszcze kilka chwil. Może nie ten powód jej chłodu?... może nie to?
Ale Lucia była dziś jego katem do końca. Odczuwając jego walkę i wahanie się, pierwsza zerwała tamę niepewności, zmuszając go do wejścia w zimny strumień swych uczuć dla niego.
— Pan ma mi coś powiedzieć prawda? Coś wyłącznego? Zatem proszę — rzekła niemiłosiernie obojętnym tonem.
Brochwicz osłupiał.
— Tak, chciałem z panią pomówić.
— Proszę.
Fala energji wpłynęła do serca Jerzego. Wiedział już, że zginie, ale postanowił zginąć mężnie. Zaczął mówić wolno, bez zapału, lecz całą duszą, jak spowiedź przed wyrokiem śmierci.
— Pani wiadome są moje uczucia, mój pobyt w Nicei i przyjazd teraz do Głębowicz. Pani wie, że ją kocham, od roku prawie. Pani była w klasztorze — milczałem, i w Nicei milczałem, i teraz całe lato milczałem; dłużej... nie mogę.
Lucia poruszyła się, chciała coś rzec, ale Brochwicz przerwał.
— Pani zna moje uczucia, tylko je lekceważy. Tak nie można.
Mowę czyjegoś serca trzeba szanować przynajmniej, jeśli nie jest się zdolnym odpowiedzieć na nią. Miłość, głęboko pojęta, jest majestatem, jest powagą, dla której trzeba mieć cześć.
— Robi pani największą, bo im... nie odwzajemnia. Ale... to nie pani wina.
— Tak, nie kocham pana i nawet... nie żałuję tego.
Brochwicz zacisnął usta. Czoło sfałdowało mu się boleśnie. Doznał wrażenia okropnego, że Lucia zimną ręką wyjęła z niego serce i trzyma je na swej dłoni, drgające, ociekłe gorącą krwią, i szydzi z niego i patrzy urągliwie, mówiąc:
— „Nie kocham cię i nawet nie żałuję tego.“
— Och kobieta! kobieta!...
Siedział jak zabity, wstręt do niej odczuwał, jak przed czerwoną suknią kata. Lucia spojrzała na niego i zlękła się. Rękę oparła o jego dłoń.
— Panie Jerzy! panie Jerzy!
Odsunął ją od siebie szorstko.
— Niech mnie pani nie dotyka. Już dosyć szyderstwa. Zawsze mnie pani oblewała lodem, mroziła serce i duszę.
— Panie, przecież to dowód, że nie szydziłam; to dowód najlepszy.
— Nie, to nie po kobiecemu. Ja panią kochałem jak szaleniec, a pani nawet odczuć nie chciała.
— Nie chciałam i nie mogłam, ale z innych powodów, niż pan sądzi. Nie myślałam nigdy, że pan może mnie pokochać. Mnie się zdaje, że cały świat wie... głównie zaś pan...
Umilkła, szarpnęła lejcami silnie. Ale koń pomimo to zwolnił, jechali prawie krokiem.
— O czem... ja wiem? — wyszeptał Brochwicz.
Twarz Luci zabarwiła się lekko. Na rzęsach zawisły łzy.
— O tem, że ja kocham innego!
— Pani?!
— Tak. Kocham innego. To było powodem, że nie wierzyłam w pańskie uczucia, a potem mroziłam je. Teraz niech pan potępia.
Łzy jej opadły na perłowe guziki żakietu. Brochwicz pod wpływem ciosu ostatniego a strasznego, patrzał tępym wzrokiem, gdy duże krople łez, błyszcząc różowo na konsze guzików, zsuwały się po białym szewiocie i biegły prędko jak drobne kulki szkła. Jerzy nic nie myślał. Głusz dziwna a przeogromna wzięła go w swój krąg, wsysała mu się w mózg, wyżerała serce.
Stracił ją, swoją Lucię, stracił na zawsze! Wątły płatek jego marzeń, jego nadziei uleciał niepowrotnie, zdmuchnięty jej słowami „kocham innego“. Czyż można ją potępiać za wyrok, jaki wydała na niego?
Brochwicz czuł swoją niemoc, i razem z goryczą wpełzła mu do duszy litość nad Lucią. Czemu ona płacze?... Czy, że jego pokochać nie może? czy, że kocha innego? Więc chyba nieszczęśliwie?!
Lucia ocknęła się, otarła łzy i, pochylając się do Jerzego, rzekła serdecznie, chociaż głuchym głosem:
— Niech mnie pan wyrzuci z serca, bo kochać bez wzajemności to straszne, to grób. Ja to znam, bo i ja.... tak samo kocham.
Brochwicz bez słowa wziął jej rękę i ucałował z szacunkiem, ale zimnemi ustami. Dławił go żal, męka trawiła serce, lecz w mózgu jedna myśl tylko nurtowała uparcie, zagłuszając ból duszy: jedna myśl, jedno pytanie:
— Kto jest ten drugi?
W milczeniu dojechali do Słodkowic.