Ordynat Michorowski/LII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ordynat Michorowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o. |
Wydanie | trzynaste |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Maciej Michorowski po draźliwej rozmowie z Waldemarem, w której raz jeszcze powracał do nieszczęsnej sprawy małżeństwa ordynata, uczuł się zrozpaczonym.
Starzec trząsł się konwulsyjnie. Suche ręce oderwał od fotelowego oparcia i drżące wyciągnął do Waldemara.
— Co będzie... Co będzie, na Boga?!
Ordynat utkwił w nim spokojne oczy.
— Ze mną, dziadziu, czy z ordynacją?...
— Ach! — krzyknął pan Maciej.
Rozwarte jego palce skuliły się, ramiona opadły.
— Ten twój wieczny spokój! ta ironja!... — wołał z draźliwym smutkiem.
Waldemar wziął go za rękę i przemówił łagodnie. Jakieś wesele drgało w jego głosie.
— Nie, dziadziu, to nie ironja, to tylko odróżnienie pytań. Bo widzisz: ja pozostanę już i nadal, tak jak dziś, bez zmiany.
Mówiąc to, zadzwonił.
— Proś młodego pana — rzekł do kamerdynera.
Starzec patrzał na niego nieprzytomnie, z obwisłą dolną wargą.
Wszedł Bohdan.
— Wzywałeś mię, wuju?...
Waldemar serdecznie spojrzał w poważną twarz kuzyna, wziął go za rękę i przyciągnął ku siebie.
Zwrócił się do starca.
— Oto jest mój następca, przyszły ordynat Michorowski na Głębowiczach, obecny właściciel dóbr Biało-Czerkaskich. O ordynację, dziadziu, bądźmy więc spokojni.
W wielkiej ciszy, jaka zapadła po tych słowach niespodziewanych, rozległ się okrzyk Bohdana:
— Wuju?!
Waldemar uścisnął młodzieńca i rzekł z uśmiechem dziwnie promiennym:
— No, chłopcze, nie miejże miny tak zdumionej. Do Biało-Czerkas przyjedziesz nie jako administrator, ale jako właściciel. Biało-Czerkasy będą szkołą dla ciebie; dopiero tu rozpocznie się twa praca prawdziwa.
Bodzio przypadł do ramienia ordynata, ucałował je z uczuciem, z wybuchem szału.
Tchnął szczęściem i porywem młodości.
Tego, co nań spadło nie przewidywał w najśmielszych rojeniach swych.
Niespodzianka była zupełną i olbrzymią.
Ordynat odsunął go lekko od siebie, przyjrzał się jego twarzy rozjaśnionej.
— Bodziu, co tobie?!
Wrażenie było ogromne, na razie nie oczekiwane.
Pan Maciej powstał ciężko z fotela i drżący oparł dłonie o poręcz rzeźbioną. Oczy skierował na Bohdana, oczy starcze może już ostatni raz do głębi wzruszone.
Waldemar nie zdziwił się samym faktem ile jego nagłością. Uczuł wielki ciężar na duszy kruszący się w pył. Wyrzuty, które czynił był sobie co do Luci, miały więc umilknąć na zawsze. Był już o nią spokojny.
Uścisnąwszy ulubieńca rzekł serdecznie:
— Wierzę w szczęście wasze, które was szukało i na któreście zasłużyli. Ufam tobie chłopcze, przekonałem się, że potrafisz chcieć. Czego pragniesz, zawsze to zdobędziesz. Przeciwności zwyciężasz. Pozostań takim i nadal.
Gdy pan Maciej całował czoło Bohdana powierzając mu wnuczkę, Waldemar rzekł z zapałem:
— Przyznaj, dziadziu, że mam następcę, godnego rodu Michorowskich.
W dniu zaręczyn młodej pary, zamek głębowicki, głuchy i jakby ciemniejszy od zgonu narzeczonej Waldemara, zajaśniał dawnym przepychem i życiem. Wielka chorągiew, na baszcie, rozwinęła swe błękitne skrzydło. Igrał z niem wiatr majowy, pieściło słońce.
Bohdan, szczupłemu gronu zebranej rodziny, sąsiadom, administracji i tłumom służby miejscowej, przedstawionym został jako przyszły ordynat głębowicki.
Ponieważ był ogólnie lubianym, więc wiadomość przyjęto serdecznie, chociaż ze zdumieniem. Ale na Waldemara spoglądano smutnie.
On zaś po dniu skończonym, przy zorzach wieczornych, myśli swe tęskne z promiennej przeszłości, w której się nurzały, skierował na przyszłość.
Pozostała mu już tylko akcja czynów społecznych, z jej hasłem pójdzie dalej, ona mu będzie wskazówką przewodnią bytu.
Ordynat stojąc na marmurowych schodach przystani, patrzał na szumiącą rzekę, przetkaną zachodem słońca, patrzał na skłon nieba i na świetne korony drzew zwierzyńca, patrzał i myślą łowił minione Ikarje swej szczęśliwości. Radość miał w duszy, że oto najdroższych obrazów swego życia nie zatarł, że utopia uroczna, ideału pełna, pozostanie z nim na zawsze.
Zaślubił ją mocą uczuć swych i wiernym jej pozostanie, stopi się z nią, zjednoczy nierozdzielnie.
Źrenice ordynata, uchwyciły na obłokach cudną wizję spływającą ku niemu. Wiotka, śliczna, sunęła niby ptak mistyczny, w przelocie muskając wirchy drzew, że pod dotknięciem jej stóp szemrały śpiewnie. Zfrunęła na białą pianę wód i szła cicho, urokiem natchniona, zda się anielska. Niosła do duszy ukochanego miłość nieskończoną, niezmierne otchłanie tęsknot i marzący szept wdzięczności, i ukojenie i otuchę na pracę życia.
Niosła im wszystkie skarby, które on czcił i w sercu swem ukrywał, które wielbił stale i pieścił wyobraźnią wzmocnionego uczuciem ducha. Szła po fali rozświetlonej — jego wieszczka, bóstwo uświęcone w jego jestestwie, ta jedyna, jasna postać, która odleciała od niego... by wiecznie trwać. Duch jego był tam, z nią, i teraz gdy ona idzie po szeleszczących wodach, jest jakby odbiciem wnętrza jego ducha. Serce, nerwy witały ją jak swoją mieszkankę stałą, jak dziecko najdroższe, wzrok pochłaniał ją z uszczęśliwieniem, religijną czcią.
Już jest blisko. Waldemar czuje ją przy sobie; jakiś delikatny wiew słów, nieziemski pocałunek, jej tchnienie.
Usta ordynata szepcą z zachwytem:
Ty... moja!...
Patrzy na nią w ekstazie bezpamiętnej, złocony ogniskami zorzy.