Ordynat Michorowski/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ordynat Michorowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o. |
Wydanie | trzynaste |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień już był jasny.
Bohdan Michorowski, wydobywszy się z boru, szedł polami, grzęznąc w rosie, w stronę, gdzie bielił się olbrzymi wał oparów, skłębionych jak morskie bałwany. Mgły, wygnane przez dzień, skupiły się wszystkie nad rzeką, przetaczały swe runa potężne nad korytem sinej wody, unicestwiały strome brzegi.
Słońce weszło złociste, wielkie. Jasną źrenicą obejrzało okolicę. Całym zastępem blasków spadło na fale oparne, wbiło się w ich wełnę, lecz rozpędzić nie zdołało. W słońcu mgły były jeszcze dumniejsze, rosły w górę pyszne i piękne, jak zbite w kupę niezliczone stada łabędzi. Bohdan przypatrywał się im w zachwycie. Szedł brzegiem rzeki, widząc pod stopami spokojną, ciemną toń. Wydawała się dziwnie cichą i niewinną, wobec tej potęgi twórczej nad sobą, wydanej z własnej piersi. Idąc, Bohdan był już wesoły i pełen otuchy. Nocne majaki, żale i rozpacze znikły, jak mgły nad polami, rozpędzone słońcem. Czuł w sobie młodość, oraz siłę jakąś niezwykłą i rodzącą chęć do życia, do używania. Pesymizm odleciał, nadzieja kwitła bujnie. Szeroka fantazja rozpierała mu duszę, słyszał łomot jej skrzydeł. Pierzchły czarne myśli o szarych płaszczyznach, o ciężkich obowiązkach. Pierzchły, jak mara. Krzepił się pewnością, że jest Michorowskim, więc nie byle kim, ale panem; że zginąć nie może we wszechświecie, że nędza i niedola zgnębić go nie potrafią, bo praw do niego nie mają. Stanie się coś, co go wyratuje. Będzie pracował. Albo to takie straszne?! Optymizm rósł.
Praca, tak okropnie przedstawiająca się nocą w wyobraźni Bohdana, teraz przeistoczyła się w wizję wesołą, zupełnie zwyczajną, której podlegają wszyscy ludzie bez strachu i przerażenia.
Dla mnie — marzył młodzieniec — będzie ona narzędziem powrotu do świetności istnienia. Powróci mi utracony majątek; za jej przyczyną stanę się znowu bogatym i będę tym, czem i teraz jestem: wielkim panem.
Bohdan dumny był ze swej siły. Wiedział z całą pewnością, że nie zginie. Będzie brał od ordynata pensję, wszystkie zaś spłaty długów odda mu z czasem, gdy już odzyska majątek. Rozszalała fantazja nasuwała przed oczy młodzieńca wschodzące jutrzenki. Myślami pędził naprzód i chwytał w lot idee coraz nowe. Oto Wiktor przehula Czerczyn, matka znajdzie się w biedzie, a wtedy on, Bodzio, przez nich odtrącony, stanie się ich wybawicielem. Spłaci matkę i brata, sam obejmie dobra czerczyńskie, zostanie takim jak wuj, uznanym obywatelem i miljonerem.
Oczy Michorowskiego gorzały gorączką majaczeń, był tak podniecony, że prawie już się czuł na szczycie swych rojeń.
Drogę zagrodził mu wysoki płot zwierzyniecki. Bodzio stanął. Nie wiedział, co robić. O przeskoczeniu płota nie było mowy. Szczelnie pozbijane bierwiona świeciły ścianą gładką jak cynkowany mur.
Co tu robić?...
Bohdan zastanowił się.
Obchodzić dokoła, aż do bramy na poprzecznej stronie czworoboka, nie chciał, bo było za daleko, i zresztą brama o tej porze zamknięta. Płot kończył się w rzece, wsunięty w nią głęboko, łodzie zaś stały dopiero na przystani. Bodzio nie miał ani gwizdka, ani trąbki, żeby wezwać strzelca, który zawsze dyżurował w domku strażniczym w zwierzyńcu. Młodzieniec krzyknął raz i drugi, lecz głos jego wsiąknął w opary rzeczne i wydał się prawie dziecinnym.
Gniew i niecierpliwość ogarnęły Bohdana. Słyszał dochodzące z za parkanu porykiwanie jeleni i przykre ostre krzyki łosi. Porwał go gniew niesłychany. Zaczął walić pięściami w gładką ścianę grubych bierwion, jakby walił w żelazo i wołać, ile starczyło głosu w szczupłych piersiach.
— Hej tam! służba! nie słyszycie, że ja tu jestem?! Hej wy tam!
Ale nikt nie odpowiadał. Tylko rzeka bełkotała, bijąc o burty płotu, i jelenie porykiwały przeciągle.
Bodzio wściekał się. Chodził to w prawo, to w lewo, jak lis w studni, szukając miejsca czy szpary, by módz nogę zaczepić i wspiąć się na płot. Przyszła mu myśl, aby wejść w wodę i brnąć aż do węgła parkanu. Lecz przypomniał sobie, że brzeg jest głęboki, zwierzyniec zaś od strony wody ma dość wysoką kratę żelazną, ostro zakończoną.
Wtedy zrozumiał, że musi iść parę wiorst aż do bramy. Nie chciał jednak ustąpić. Ten płot wydał mu się nagle nędzą jego życia; tak bardzo bał się jej w nocy — i oto stanęła przed nim, niezwyciężona, urągliwa. Głucha złość porwała Michorowskiego w swój wir.
Zaczął szukać w kieszeniach noża składanego. Znalazł i twarz mu się rozjaśniła. Otóż postawi na swojem, zmoże ten wstrętny płot, nie pozwoli mu się rozpanoszyć.
Wyłupywał nożem w bierwionach, ale szło mu ciężko, drzewo twarde z trudnością poddawało się ciosom małego ostrza. Jednak drobne drzazgi padały na ziemię, dziura w płocie powiększała się.
Bohdan pracował z zapałem. Pot mu zrosił czoło i policzki, ręce mdlały, ale on nie ustawał w zawziętej robocie. Oddychał ciężko ze zmęczenia, lecz bódł bierwiona ostrzem nożyka, jakby tu chodziło o śmierć lub życie. Zziajany, rzucił wreszcie nóż na ziemię i zaklął:
— Niech to djabli wezmą! Nie będę więcej ciął; może kto się zjawi - pomyślał i upadł na trawę.
Ale wściekłość znowu go opanowała. Pragnienie zwalczenia trudności przemogło. Zaczął nanowo dźgać nożem bierwiona. Po upływie paru godzin, gdy słońce już wzbiło się wysoko, Bohdan wyprostował plecy z tryumfalnym uśmieszkiem.
W płocie świeciło kilka jasnych ran, wydłubanych jedna nad drugą, niby schody. Można w nich było śmiało postawić palce stóp.
Bohdan zadowolony patrzał na swe dzieło, lecz widział, że jeszcze nie skończone. Chwilę odpoczywał. Usiadł i przyglądał się rzece.
Płynęła już czysta, szafirowa, oswobodzona z oparów, cała zalana przezroczystym, powietrznym przestworem.
Obfite drzewa parku na drugim brzegu rzucały ogromny cień na wodę. Tłukły się drobne falki, załamywały w spiętrzone pierścienie, szkliły łuską przeczystą.
Bohdan biegł wzrokiem za białemi piórami mew, ścigał pływające kurki wodne i rybitwy. W pewnym zakręcie odnogi rzecznej ujrzał wspaniałego perkoza o długiej szyi, z peruką na głowie. Wpatrzył się w niego chciwie, miłośnie, pragnąc w duszy, aby ptak podpłynął bliżej. Chciał go dokładniej obejrzeć.
Senność owiała mu zmęczoną głowę, członki bezwładniały. Usuwał się wolno na murawę, mrużąc ciężkie powieki. Już miał usnąć, gdy żądza czynu owładnęła nim znowu. Zerwał się, przeciągnął rozkosznie, leniwie, ziewnął szeroko od ucha do ucha.
— Aaaa! do licha! Wolałbym teraz spać.
Ujrzał w mętnem marzeniu swój pokój sypialny, przyćmiony, i wygodne łóżko, ale to go tylko więcej otrzeźwiło.
Skoczył do płotu, próbując nań się wspiąć. Zaczepił nogą o zrąb najniższy, uniósł w górę ciężar własnego ciała, ale ręce ślizgały się po gładkiem drzewie.
Spojrzał na szczyt.
Niepodobieństwo!
Po krótkim namyśle zerwał z siebie sukienny kubrak, zdjął marynarkę, kamizelkę i szelki. Kubrak nałożył na samą koszulę, marynarkę związał jednym rękawem z kamizelką. Gdy zaciągnął mocny supeł, wówczas skręcił ubranie w sznur, z szelek zrobił petlę szeroką, zaczepił się o wydłubane zręby i ręką i gwałtownie jął zarzucać petlę na wystający z za parkanu gruby sęk drzewa. Klął przez zęby; oczy gorzały mu dzikością; miotał się jak szalony. Spadał na ziemię, znowu lazł na płot i ogniście machał petlą naoślep, niemal z zajadłością. Nareszcie improwizowany arkan trafnie rzucony wpadł na sęk, zahaczył się głęboko i wyrwał się z rąk Bohdana, zwisając na płocie. Chłopak krzyknął radośnie. Zeskoczył i jął rozcierać zdrętwiałe ramiona. Patrzał na sznur, kołyszący się lekko, z taką uciechą, jakby na jakieś przepotężne i sławne dzieło wszechświatowe. Rozpromieniony szczęściem chwycił się znowu za zrąb, podważył i złapał linę w dłonie, mocno z całej siły. Teraz już szło mu dobrze. Łapał za sznur coraz wyżej, nogi opierał o świeże rany parkanu i piął się zupełnie prawidłowo.
Był dumnym i pewnym siebie.
Gdy wydłubane schody skończyły się wreszcie, Bodzio stropił się na chwilę, lecz zaraz energicznym ruchem począł pełznąć w górę tylko po linie, wisząc ciałem w powietrzu i bijąc butami w parkan. Wtem usłyszał trzask, zrobiło mu się gorąco, włosy powstały na głowie. Odruchowo spojrzał na dół i zdrętwiał. Był już bardzo wysoko: zląkł się, żeby nie upaść.
Drugi trzask, silniejszy od poprzedniego, przeszył mu ciało jak bagnetem.
Rozpacz i gniew zawrzały w nim.
— Zjesz djabła! — syknął nienawistnie, patrząc złemi oczyma na łamiący się sęk. Z pasją zrobił kilka gwałtownych ruchów w górę i... ukląkł na szczycie płotu.
— Eureka! — krzyknął z niesłychaną brawurą.
Usiadł wygodnie na szerokim palu, nogi spuścił na dół w stronę zwierzyńca i śmiejąc się wycierał pot z twarzy. Z ironiczną miną obejrzał nadłamany sęk, i próbując jego mocy rzekł głośno:
— Musisz mi jeszcze służyć, kochaneczku.
Zwiesił sznur na drugą stronę płotu, i uczepiony silnie zaczął spuszczać się na dół. Ale sęk ułamał się w połowie drogi. Bodzio upadł na ziemię, jak długi. Na głowę zleciała mu pętla wraz z grubym odłamem drzewa.
Młodzieniec odrzucił precz od siebie sęk razem ze sznurem i zawołał szyderczo:
— Pękłeś! ale zapóźno!
Zerwał się — i ruszył szerokiemi krokami naprzód, gwiżdżąc kuplety z operetki.
Blisko przystani spotkał strzelca, który na jego widok oniemiał ze zdziwienia.
Bohdan spojrzał w zaspane oczy dyżurnego i rzekł ostrym tonem:
— Śpisz jak suseł, dowołać się ciebie nie można! Całą zwierzynę wystrzelałbym, anibyś wiedział kiedy.
Strzelec patrzał zdumiony.
— A jaśnie panicz którędy wszedł do zwierzyńca?... Ja mam klucze od bramy.
— Którędy mi się podobało; słyszysz?! Podawaj łódź.
Strzelec spełnił rozkaz, będąc najmocniej przekonanym, że młody pan nie zginął, jak mówili w zamku, ale nocował w zwierzyńcu, żeby go kontrolować.
Bohdan miał minę nie wzbudzającą podejrzeń, jedynie przez czoło szła rysa długa od ostatniego upadku, zakryta zresztą szczelnie czapeczką angielską.