Ordynat Michorowski/XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ordynat Michorowski |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o. |
Wydanie | trzynaste |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Księżna Podhorecka patrzała z żalem na żałobną twarz Luci. Staruszka rozumiała wszystko. Nie uszło jej uwagi wzruszenie baronówny przy odczytywaniu każdego listu Waldemara, przy każdej o nim wzmiance. Milczały obie; jedna nie wyjawiała swych uczuć, druga swych pragnień. Księżna życzyła sobie małżeństwa wnuka z Lucią, nie dla partji, lecz chcąc nareszcie widzieć go szczęśliwym. Dawne marzenia świetnego ożenku dla ordynata przestały już nurtować w staruszce.
Ale teraz Lucia niepokoiła księżnę. Smutek osiadł na rysach dziewczyny, lecz zbudziła się w niej ironja i jakaś zawziętość względem Waldemara. Nie chciała teraz o nim słuchać, nie czytała jego listów. W błękitnych oczach dziewczyny błyskał chłód metaliczny, stała się sztywną, dumną. Księżna pewnego dnia wrześniowego zlękła się, gdy oznajmiono Luci, że w salonie czeka Brochwicz. Baronówna złożyła książkę, którą czytała głośno, zaśmiała się przykrym chichotem i rzekła nerwowo:
— Prosiłabym babcie o błogosławieństwo, gdyby... gdyby to nie było szczytem komedji.
Wybiegła z pokoju.
Rozmowa z Jerzym ułożyła się odrazu, bez wstępów.
— Pan chciał się ze mną pożegnać, więc pan wyjeżdża? — spytała Lucia po przywitaniu.
Brochwicz był jak martwy, obszyty w sztuczną obojętność.
— Tak, jadę jutro rano.
— Dokąd?
— To mniejsza...
— No, przecie nie na zdobycie bieguna?
Zmarszczył się, usta mu drgnęły.
— Czy nic lepszego niema mi pani do powiedzenia?
— Owszem... jeszcze coś — odrzekła Lucia innym tonem i usiadła na pluszowej kanapce.
Hrabia stał przy oknie, założył ramiona na piersiach i patrzał na nią takim wzrokiem, jakby oczekując nowego szyderstwa.
Baronówna chwilę zmagała się z sobą, poczem śmiało podniosła głowę.
— Czy pan mnie... stale kocha? — wypłynął cichy szept z jej ust.
Jerzy oburzył się.
— Pani wie o tem najlepiej!
— No, a ta... wenecjanka?... Ta, która usidłała pana na lagunach?
Głos Luci trochę syczał.
Brochwicz nie poruszył się, tylko ogień czerwony przefrunął przez jego twarz.
— Więc pani o tem wie? Więc panią to interesowało, może niepokoiło?
Ożywił się nagle; głos jego stał się cieplejszy.
Lucia odparła obojętnie.
— Wiedziałam, bo zbyt głośno szeptano o tem w buduarach, interesowałam się zaś o tyle, że sądziłam, iż pan uleczony.
— A czy pani wie, dlaczego tamta mnie porywała? dlaczego mdlałem w jej uścisku, dlaczego.... szalałem?
— Ach! nie badam psychologji pańskich namiętności.
— Więc ja pani to wytłómaczę. Ta piękność wenecka miała kolor włosów pani, kolor jej oczu i imię miała Lucji „Luci“... Teraz pani rozumie? Kocham nad życie i bez wzajemności. Dlatego właśnie oszalałem chwilowo dla tamtej.
— Szkoda, że — tamta nie nazywała się Julja Capuletti i że się to działo w Weronie. Na Romea ma pan duże zdolności — szydziła Lucia.
Brochwicz stał jak biczowany, bez słowa, niemal z rozkoszą bolesną.
Baronówna powstała z kanapki.
— Niechże pan nareszcie nie pozwoli na szyderstwa. Niech pan zabroni mi tego! Niech pan nie będzie tak tragicznie zgnębiony i... i.... taki pokorny. Nie znoszę tego! brzydzę się pokorą! — wybuchnęła z irytacją.
Hrabia podszedł do niej i wyciągnął ręce.
— Żegnam panią! Odchodzę. Ironja kobiety ukochanej może w mężczyźnie wywołać nawet brutalność, ale tylko wtedy, gdy on posiada jej miłość. Gdy jest przeciwnie, ona jest panią położenia, jemu zaś pozostaje jako jedyna obrona... cierpliwość.
Ucałował ręce Luci z uczuciem. Dwie łzy zaszkliły mu na rzęsach.
— Żegnam panią i... proszę...
— Panie Jerzy... A gdybym ja... pomimo wszystko... chciała być pańską żoną?... Czy... pan by mnie zechciał — rzekła Lucia, poruszona do głębi.
— Czy to nowe szyderstwo? — spytał patrząc jej w oczy.
— Nie: mówię szczerze.
— Panno Luciu!... Więc pani?...
— Niestety, nie kocham pana, pan wie o tem, ale... męczę się i ja strasznie. Jeśli mnie pan zechce taką, to... może będziemy... uspokojeni...
Jerzy tulił jej ręce do piersi. Szeptem ledwo słyszanym, zapytał:
— A... tamte nadzieje... pani już pogrzebała?
Lucia wzdrygnęła się.
— Prawie.
— Jednak... pani jest niepewną?...
Baronówna spojrzała błagalnie.
— Proszę, nie mówmy o tem. Chce mnie pan, czy nie?
— Pragnę cię, wielbię i chciałbym cię ukoić, upieścić, abyś zapomniała o swej niedoli. Jednak... daj mi trochę nadzieji, że... z czasem pokochasz mnie, Luciu... Luciu moja!
Jerzy mówił z przejmującem uczuciem, ustami, pełnemi płomieni.
— Nadzieja? — odszepnęła Lucia. Ha! niech ją pan ma. Miejmy ją oboje! Ale nadzieja to ślepy magnes, wciągający ludzi na kolce życia, na jego ostrza. Lecz miejmy ją: może ujarzmimy ten zły magnes? Może złagodzą się nasze dramaty, nasze bóle? Jeśli pan chce, jestem jego...
Brochwicz uścisnął jej dłonie. Rzekł smutno:
— Nie dziękuję ci, bo za ofiarę dziękować nie można. Do uczuć moich dodałaś jeszcze trwogę, by cię nie stracić, Luciu, ale mam wiarę.
— I pan się nie boi? — spytała z podziwem.
— Nie. Zdaje mi się, że oboje nie mamy nic do stracenia — rzekł z mocą. — I jeszcze, upoważniam cię, jedyna, do zerwania ze mną, gdyby... tamte nadzieje ożyły.
Twarz mu się skurczyła cierpieniem; oczy zaszły ponurą mgłą. Szarpał własną duszę, ale chciał ją mieć czystą.
Lucia spuściła oczy.
— Ty jesteś szlachetny, ja zaś... podła!
Objął ją ramieniem delikatnie jak dziecko, wyszeptał łagodnie, schylony nad jej jasną głową.
— Nie, ty jesteś prawą i szczerą, tylko bardzo biedną, bardzo starganą duszą.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wieść o ich zaręczynach doszła do Głębowicz w jesieni. Zgnębiła pana Macieja boleśnie, Waldemara zaś przestraszyła.
— Ona zabija się — jęknął Michorowski, łamiąc ręce nad głową.
Tego samego dnia ordynat otrzymał list od hrabiego Herbskiego z Wiednia, donoszący mu, że w Jockey-Clubie spotkał Bohdana.
Waldemar natychmiast wyjechał zagranicę.