Ostatni sejm Rzeczypospolitej/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni sejm Rzeczypospolitej |
Pochodzenie | Rok 1794 |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
A tymczasem nadszedł pamiętny dzień 17 sierpnia.
Dzień wstał był jasny, słoneczny i obficie oroszony, ale wkrótce po wschodzie podniósł się suchy wiatr i tak żarliwie zamiatał ulice, że miasto utonęło w duszących tumanach pyłów; nie przeszkadzało to fakcyonistom, bo już od wczesnego ranka zapanował pomiędzy nimi gorączkowy ruch; jęli się uwijać Sieversowi konfidenci, objeżdżając poselskie kwatery. Jeździł Marszałek Bieliński, jeździł Miączyński, jeździł Łobarzewski, jeździł biskup Massalski, jeździli różni dygnitarze, zwłaszcza litewscy. Latały gońce z listami, galopowali konni, snuły się różnobarwne liberye, widniały nawet królewskie barwy, roznoszące pisma pod pieczęciami kancelaryi sejmowej. Zaś u Ankwicza, jakby w hetmańskiej kwaterze przed bitwą, odbywały się nieustające narady i próbne liczenie głosów; formowano tabelę pewnych, dawano dyspozycye, rozdzielano role i układano plantę działania na każdą okoliczność walki z opozycyonistami.
Sesya była solwowana na czwartą z południa, lecz jeszcze o drugiej nie mając absolutnej pewności wygranej, posłano Boscampa i Nowakowskiego, aby tym, którzy się chwiali, lub ulegli nagłym skrupułom sumienia, lub chcieli się drożej sprzedać — przemówili, gdzie brzękiem złota, gdzie obietnicą królewskich faworów, gdzie pogrożą ambasadorskich gniewów, albo i politycznemu racyami. Na opozycyę, zwłaszcza do znaczniejszych person, wypuszczono kasztelana, który w miarę okoliczności przyodziewał się w senatorską powagę, to w rubaszność brata łaty, to w rozum męża in statu i głębokie maximy, próbując tem kusić a przyniewalać. Sporo zelantów deklarowało się przejść do większości, nie widząc możności dalszego oporu, więc, uradowany powodzeniem, zajechał i do Skarzyńskiego-Łomżyńskiego. Krzywousty przyjął go chłodno, cierpliwie wysłuchując kwiecistej oracyi o błogościach, jakie spłyną na kraj z ratyfikacyi traktatu z Rosyą, lecz w końcu, znużony brzękliwością jego głosu, wyrzekł godnie:
— Co powinienem ojczyźnie, wiem i będę głosował zgodnie ze sumieniem.
Wtedy kasztelan wynosząc jego rozum i patryotyzm, jął napomykać o jakiejś wakującej kasztelanii którąby król rad ferował tak zasłużonemu obywatelowi.
— Każdy stołek znaczy mi tyleż, co i senatorskie krzesło — zakończył rozmowę.
Rozeszli się prawie wrogo, niezrażony jednak kasztelan pojechał próbować szczęścia jeszcze u Krasnodębskiego. Lecz i ten nie okazał się powolniejszym, bo, wysłuchawszy jego uwodzących racyi, podprowadził go do okna i, wskazując grenadyera, wartującego pod domem, wyrżnął prosto z mostu:
— Pilno panu kasztelanowi zostać jego parobkiem, mnie zaś cale się nie śpieszy.
Na takie dictum kasztelan wyniósł się, aż przysapując z alteracyi, ale spotkawszy w sieni Zarębę, wychodzącego od Żukowskiego, rozjaśnił oblicze.
— Odwiedzałem chorego towarzysza — objaśnił krótko. — Czy wuj prosto na sejm?
— Muszę jeszcze wstąpić do domu, siadaj ze mną — warknął i dopiero w powozie puścił wodze żalom i rankorom przytajonym, czyniąc zelantów sprawcami nieomal wszystkich klęsk publicznych. — Na szczęście — zakonkludował przy wysiadaniu — jako większość po stronie patryotów i ludzi miarkowanych rozumem opinii, która nie pozwoli się zmajoryzować demagogom i pyskaczom sejmikowym.
— Tem ci fortunniej dla ojczyzny! — bąknął Zaręba, idąc za nim.
— Zajrzyj do kobiet, dam tylko dyspozycye Klotzemu i zaraz jedziemy.
W sali nie liczna, ale wybrana socyeta dam, z szambelanową na czele, obsiadła zwartym kręgiem jakiegoś francuskiego fircyka, który, demonstrując kukły, przystrojone wedle ostatniej mody, przywiezione prosto z Paryża, prawił nieustannie i zarazem wyciągał z pudeł coraz nowe stroiki, wstęgi, świecidła, jakby z pajęczyn utkane szale, kapelusze i wszystko to rzucał na wyciągnięte łakome ręce pań a gdy się już nieco nasyciły zasypał je niespodzianie jakby ulewą jedwabnych eternelów, damisów, barakanów, szarszedronów, pik, kamlotów, dym i atłasów — stożąc przed ich olśnionemi oczami jako chmury mieniące się wszystkiemi farbami tęczy.
Damy oniemiały wobec takich cudów i, nurzając lubieżnie ręce w jedwabiach i napawając się ich chrzęstem, barwą i miękkością, pokazywały się być wniebowzięte z rozkoszy. Zaś francuski handlarz, jako mistrz prawdziwy nie pozwolił im ochłonąć, bo w jakiejś upatrzonej chwili błysnął przed niemi sepetem, wypełnionym po wręby klejnotami. Podniósł się szmer modlitewnych uwielbień. — Charmant! — wołała jedna z oczami pełnemi łez. — Magnifique! — łkała jakaś dusza wstępująca do rajów. — Délicieux! — płynęło ekstatyczne westchnienie. — Inouï! — śpiewały mdlejące głosy upojeń.
— Madame la princesse, s’il vous plaît — zaszczebiotał kupczyk i z małpią zręcznością przystroił którąś w sznury pereł.
— Madame la comtesse, s’il vous plaît — i drugą przyozdobił w szmaragdy.
— Madame la baronne, s’il vous plaît — dyamenty innej wpiął we włosy.
— Madame la marquise, s’il vous plaît — pierścionkami zdobił piękne paluszki.
Skakał przytem, niby pajac, kłaniał się, uśmiechał, rozpływał w zachwytach nad każdą z osobna, podawał zwierciadło i coraz nowe klejnoty.
— Prawdziwy sabat próżności! — drwił, zanosząc się śmiechem szambelan, siedzący pod oknem z Kubusiem przy boku, gdy Zaręba podszedł do niego.
— Każdy się modli do swojego boga — odparł, kierując się do kasztelanowej, jak zawsze przerażająco bladej, niby luna spowinięta w krepy, która siedziała na stronie z błędnym uśmiechem na ustach.
— Prosiłam Kapostasa i postawił ci horoskop — szepnęła, przytrzymując mu rękę.
— Wyszło, że zginę na wojnie, albo dożyję lat sędziwych — żartował.
— Nie — zawahała się chwilę — czekają cię pono długie wojaże...
— Może to znaczyć: po Sybirze! — wzdrygnął się — zobaczymy, co to warte jego profetowania — odpowiedział i wyszedł, gdyż kasztelan przysłał po niego.
Pojechali już prosto na sejm.
Plac podzamkowy był zapchany wojskami; grenadyerzy Cycyanowa obstawili gęstymi kordonami wyloty ulic, fosy, most, Niemnowe brzegi, a nawet i dziedziniec zamkowy, harmaty rychtowały swoje paszcze spiżowe na Seym i miasto.
Generał Rautenfeld, ten ci sam, który miesiąc temu, siedział w pełnem uzbrojeniu na sesyi sejmowej obok tronu i bagnetami wymusił uchwalenie traktatu z Rosyą, dzisiaj również trzymał komendę i stojąc w wejściowym krużganku w otoczeniu oficerów, jakby czynił honory domu, witając nadjeżdżających posłów.
W ogromnej sieni sejmowej panował już niemały ruch i przytłumiony gwar; izba poselska zgromadziła się prawie w komplecie, czekano tylko na marszałka i wielkiego kanclerza: seryarz materyi mających iść dzisiaj ad turnum, krążył z rąk do rąk. Fakcyoniści jednak pomimo rozstrzygającej większości, jaką stanowili, poruszali się jakoś niespokojnie; jakieś karteluszki chodziły pomiędzy nimi, jakieś słowa podawali sobie do ucha; krzyżowały się porozumiewawcze spojrzenia, uściski rąk i tajemnicze szeptania. Łobarzewski, że dzień był upalny i dziwnie suchy, ochładzał się piwem przy stole, gdzie podawano zimne dania, i jako widomy wódz tej falangi, co chwila wydawał jakieś zlecenia, sprawdzał tabelę obecnych i słał hajduków do zapóźnionych.
Drzwi do izby sejmowej i kancelaryi trzaskały nieustannie, wciąż tam ktoś szedł i wychodził: niekiedy liberya królewska wyszukiwała kogoś, to zjawiał się Friese lub ksiądz Ghigiotti, a poszeptawszy z tym i owym, znikał za drzwiami prowadzącymi na królewskie pokoje, chwilami zaś napływała z galeryi sejmowych burzliwa fala głosów i tupotań, gdyż była zapełnioną do ostatniego miejsca, pomimo kordonów i wstrętów, czynionych arbitrom.
Jakby huragan uderzał raz po raz w mury i przewalał się po sieniach, aż nagle milknęły szepty i rozbłyskiwały trwożne spojrzenia. Napróżno biegał tam Roch, starszy nad służbą zamkową, i przyciszali marszałkowscy pachołkowie: galerye coraz częściej dawały znać o sobie wrzaskiem niecierpliwych wyczekiwań, jakie zresztą i dla wszystkich stawały się już niemałą udręką. Nawet Mirowscy, trzymający straże wewnątrz gmachów, ale z karabinami bez bagnetów i ostrych nabojów, nie mogli ustać spokojnie, dawał bowiem się słyszeć ustawiczny dygot kolb, cicho szczekających o posadzki.
Jedni tylko zelanci okazywali spokojne twarze — spokój to jednak był udany, gdyż dręczyła ich straszna troska o ten bój, jaki mieli rozpocząć za chwilę, a pewność klęski przejmowała ich rozpaczą niewysłowioną. Ale cokolwiek mogło wypaść, stawali z powinnem męstwem i stoicką determinacyą. Kimbar dumnie i wyzywająco toczył orlemi oczyma; Skarżyński stał zagłębiony w rozważaniach; Mikorski coś pilnie konotował; Krasnodębski, nie wypuszczając z ust lulki, otaczał się kłębami dymów; Szydłowski zaś, Clemniewski, Karski, Zieliński, Gosławski, Plichta i reszta pokazywali nieprzeniknione oblicza i wyniosłą obojętność.
Było też i nieco sprzysiężonych: Działyński, wysoki, smukły, o bladej, ascetycznej twarzy, przybrany w czarny, jakby żałobny kontusz, patrzył w dziedziniec na połyskujące bagnety grenadyerów; Jasiński równym, mierzonym krokiem chodził tam i z powrotem; Kaczanowski popijał z Łobarzewskim, jakby w serdecznej komitywie; Zaręba siedział w jakimś kącie z Żukowskim, który, podobien do Piotrowina, ciągnął oczy swoją bladością i płonącemi oczyma. Było też sporo znacznych person, przychodzących na sejm, jakby na ucieszne teatrum, próżniaków, węszących za nowinkami. Znalazł się i Woyna, co niepomiernie zdziwiło Zarębę, ale w tej chwili śród warkotania tarabanów i prezentowania broni, weszli dygnitarze, wyczekiwani z taką niecierpliwością.
Zaręba wcisnąwszy się na galeryę, znalazł miejsce przy podkomorzynie.
— Czuję, jako dzisiaj muszą być burdy — szepnęła. — Boże, chyba się roztopię! — zajęczała, ledwie już dysząc z gorąca i przybielając twarz pokrytą bruzdami potu. Murzynek wachlował ją nieustannie, niewiele to jednak pomagało, gdyż upał był wprost nie do wytrzymania. Słońce, pomimo iż dochodziła piąta, lało przez okna pożogą światła i żarów; sala przemieniła się jakoby w piec ognisty pełen rozdrganych i duszących płomieni, brakowało już powietrza do oddychania, i w tym skwarze i straszliwym tłoku, jaki panował, co chwila rozlegały się wrzaski tratowanych i kłótnie o miejsca. Parę omdlałych dam wyniesiono przy wtórze drwin pospólstwa, które rozdrażnione spiekotą i długiem wyczekiwaniem, dawało sobie folgę w każdej okoliczności, to witając rzęsistymi aplauzami znaczniejszych zelantów, to groźnym pomrukiem i przezwiskami znienawidzonych socyuszów Sieversowych.
— Ktoś instyguje to ultajstwo, bo zbytnio sobie pozwala, — mruknęła podkomorzyna.
Właśnie senatorowie zajmowali swoje miejsca przed tronem, gdy naraz jakby zagrała trąba szczwaczy, puszczających sfornię, potem zaś chlusnęły krótkie, głuche naszczekiwania ogarów, zajadłe skowyty doganiania i buchnął rozdzierający ryk zagryzanego zwierza — a tak udatnie, że szalony śmiech zapłacił jakiemuś trefnisiowi.
Przycichło jednak momentalnie, gdy posłowie powstali z ław na wejście Króla Jegomości, w zwykłej asyście kadetów. Król zasiadł na tronie, ale był dzisiaj bardzo zbiedzony i jakiś osowiały, oczy miał wpadnięte, cierpkawy uśmiech i często podnosił do nosa złotą balsaminkę z pachnidłami.
Marszałek, uderzywszy trzykrotnie laską na znak rozpoczynania, pierwszem słowem zaprosił arbitrów na ustęp, nikt się jednak nawet nie poruszył z miejsca, więc zasię natychmiast wkroczyli grenadyerzy i wśród piekielnych wrzasków i złorzeczeń wymietli galeryę nastawionymi bagnetami. Pozostało tylko paru alianckich oficyerów, przebranych po cywilnemu, i służba.
Posiedzenie odrazu wzięło obrót wielce burzliwy z przyczyny marszałka, który na zakończenie zagajenia powiedział: że »ustawa, przeciwna systematowi Europy przywiodła Rzeczpospolitą do zguby, a sama tylko wielkość i wspaniałomyślność Katarzyny dźwignąć ją może«.
Zerwały się namiętne protestacye przeciwko takiej konkluzyi, on zaś jakby tego nie słysząc, zalecał stanom ratyfikacyę a sekretarzowi odczytanie traktatu.
— Prosimy o głos! — zawołali wraz Skarżyński, Mikorski, Krasnodębski, Szydłowski.
— Wprzódy winien być przeczytany traktat — zdecydował, podając go sekretarzowi.
Jeziorkowski powstał, lecz nim zdążył podnieść papier do oczu, skoczyli zelanci, usiłując mu go wyrwać. Podhorski z przyjaciółmi runęli w pomoc oprymowanemu, rozpoczęła się szarpanina — cała izba porwała się z miejsc.
— Czytaj waszmość! Czytaj — huczała większość, trzaskając pięściami w pulpity.
— Nie waż się, zabraniamy! — krzyczeli opozycyoniści, Jeziorkowski zaś, targany na wszystkie strony, coś bełkotał, zgłuszony powszechną wrzawą i rumorem.
Wreszcie Podhorski wyrwał go zelantom i już uprowadzał pod straż socyuszów, gdy Karski z Krasnodębskim odbili go, nie dając nikomu przystępu na swoją stronę.
Powstał straszliwy tumult, buchnęły gniewy, wszyscy krzyczeli jak opętani, że marszałek darmo bił laską, wzywając do spokoju i powrotu na miejsca, lecz większość wciąż dopominała się czytania, zelanci zaś nie dopuszczając do tego, niestrudzenie żądali głosu dla siebie. Marszałek jednak nie zezwalał, czem rozwścieczony Gosławski krzyknął do niego, aż zadzwoniły szkliwa pająków:
— Komuś w. p. przysięgał, ojczyźnie czy Sieversowi, że nie dajesz głosu?
Tyszkiewicz spojrzawszy groźnie w okienko nad tronem, zwrócił się do sekretarza:
— Czytajże waszmość, czekamy.
Jakoż Jeziorkowski, oswobodziwszy się z niewoli, wystąpił na środek izby i pod osłoną przyjaciół zaczął odczytywać traktat, pomimo nieustającej ani na chwilę wrzawy, zaciekle podtrzymywanej przez zelantów. Krzyczeli bowiem ze wszystkiej mocy, waląc przytem w ławy czem popadło i raz po raz próbując wyrwać papier z jego rąk, zwłaszcza Krasnodębski ryczał niby tur rozjuszony i, gdyby nie mitygowania, byłby się wziął do szabli.
Król przerażony i napół omdlały przystał z błaganiem zaprzestania opozycyi.
— Niech solwuje posiedzenie, to zaniechamy do następnego! — rzucił ktoś urągliwie, boć pragnęli chociaż odwlec ratyfikacyę traktatu rozbiorowego, w nadziei, że może jeszcze jakie przyjazne okoliczności pozwolą zerwać nakładane kajdany, więc burza wybuchnęła ze zdwojoną siłą rozpaczy, aż kartunowa zasłona w okienku nad tronem poruszyła się gwałtownie i mignęła z poza niej posiniała z gniewu twarz ambasadora, zasię we drzwiach ukazał się Rautenfeld, a za nim groźnie ściżbione bagnety grenadyerów.
Nie ulękli się tego wolni i wolności broniący obywatele, nie ustąpili, ale pomimo ich nadludzkich wysiłków i chociaż nikt nie dosłyszał ani słowa, sekretarz zdołał odczytać projekt do końca i siadł na swojem miejscu. Wtedy Zieliński zagrzmiał ogromnym głosem:
— Projekt taki może być tylko dziełem zdrajcy, a i ten, który zabiegał o jego odczytanie także jest zdrajcą.
Porwał się na to Ankwicz i, podbiegłszy do marszałka, krzyknął wzburzony:
— Sądu dopraszam się na siebie i pod laską staję. — On to wnosił o czytanie.
— I my żądamy sądu na siebie, i my stajemy pod laską! — zerwały się gwałtowne głosy i wszystka opozycya ruszyła do marszałkowskiego stołu. Ledwie Tyszkiewicz załagodził ten spór burzliwy, zaczem jął w czułem przemówieniu zalecać spokój i uleganie koniecznościom. Król również perswadował daremność oporów i wyznawał się łzawo, jako przystąpił do Konfederacyi Targowickiej tylko w imię gwarancyi całości Rzeczypospolitej, »na fundamencie deklaracyi imperatorowej, iż kraj nie będzie rozebrany — ale omylony zostałem«, więc nie zostaje, jak tylko pogodzić się z losem. A biskup Kossakowski wykrętnemi słowy dowodził, jako ten alians przyczyni tylko szczęścia skołatanej ojczyźnie a pomyślności obywatelom. Miody, zdało się, płynęły z ust mówców, serdeczna jeno troska o powszechną szczęśliwość, górne maximy o powinnościach cnotliwych — że ławy większości zagrzmiały aplauzami głębokiej kontentacyi lecz opozycya pozostała niewzruszona i Mikorski wołał:
— Wolę raczej poledz na trupie ojczyzny, niźli żyć w wyrodka postaci. Niech ci, co są przyuczeni — patrzał groźnie na jurgieltników — wekslować honor i sławę na zysk osobisty, korzystają z tego szkaradnego przemysłu, ja obieram umierać cnotliwie i przeciwko traktatowi protestuję.
A Kimbar dorzucił jadowicie:
— Na cóż wam ratyfikacya, traktaty? Niepotrzebne to zgoła. Dosyć jest zapytać ambasadora, co wam rozkaże! Gwałt zaczął i gwałt dokończy...
W czasie tych przemówień, większość uformowała propozycyę złożoną do laski, a którą marszałek skwapliwie odczytał sejmującym stanom.
»Czyli projekt ratyfikacyi Traktatu z Rosyą może iść ad turnum, lub nie?«
Nowy huragan zatrząsł sejmem, zelanci bowiem opierali się propozycyi ze wszystkiej mocy, zabierając głos jeden po drugim — każdy zaś całą głębią serca i rozumu zaklinał i błagał zaślepionych o litość nad ojczyzną; każdy wystawiał przed ich nieczułe oczy niedolę matki, obnażał jej rany, i zmiłowania żebrał nad konającą w hańbie i opuszczeniu; każdy nad wydaną na łup dzikiego najeźdźcy płakał krwawemi łzami. Ale nie przebudziły się serca i sumienia zakamieniałe w nikczemnościach i podłym strachu, propozycya została przyjęta ogromną większością głosów.
Zaraz potem ogłoszono przerwę, gdyż wszyscy byli znużeni i zgorączkowani.
Zaręba wyszedł do sieni jakby z krzyża zdjęty, taki był blady i rozbolały.
— Wszystko zawotują — szepnął do Żukowskiego, siedzącego na tem samem miejscu.
— Póki tchu w naszych piersiach, póty nadziei! — odparł głośno, aż ten i ów, ćwiczący przy zastawionym stole smakowite antypasty, obejrzał się ciekawie.
Zasię po przerwie Zaręba nie kwapił się już do sali sejmowej, pozostał w sieniach, gdzie sporo różnych person tak samo ze drżeniem serca wyczekiwało rezultatów turnowania. Wszyscy byli miotani jednaką trwogą i w ponurem milczeniu nadsłuchiwali odgłosów nadpływających z izby. A burza znowu srożyła się tam nie mała, gdyż zelanci starali się na wszystkie sposoby nie dopuścić do głosowania i przewlec posiedzenie w tej nadziei, że król musi je solwować. Występowali więc coraz zajadlej i słowa jak uderzenia toporów i jak policzki spadały nieustannie na zaprzedaną większość, budząc gwałtowne protestacye i długie replikowania.
Niekiedy, skoro przymknęły się drzwi, wiodące do izby, w sieniach zalegało głuche milczenie, że jeno z dziedzińca szły odgłosy mierzonych kroków straży i świszczące mioty wichrów, krzyczących jakby przeciągłym jękiem milionów zaprzedawanych właśnie, jakby ich rozełkanym szlochem rozpaczy i żałośliwych wołań pomocy.
— Dyable wesele, czy co? — zaklął Kaczanowski, zrywając się od pełnej szklenicy, kiedy wicher znowu uderzył zamiecią, od której zadygotały ściany i gasły światła. Wyjrzał na krużganek; noc była mętna i upalna, przez rozgwiażdżone niebo leciały białawe strzępy chmur; z fos zamkowych grały usypiające nukania żab, powietrze pachniało lipami, na grenadyerskich biwakach buchały kędzierzawe ogniska.
Jakże leniwo i ciężko wlekły się nieskończone godziny oczekiwań, jakimże dreszczem trwogi przejmował serca każdy dźwięk zegarów! A kiedy zasię przyszła północ, rozgłaszana trąbami straży zamkowych, zdało się, jakby stado piekielnych zmor napełniło sienie, i wybijały ostatnie chwile żywota; zabobonny lęk ogarnął poniektórych, żegnali się skwapliwie, kto pacierz zaszeptał gorący na intencyę ojczyzny konającej w tej godzinie, inni zaś pozrywali się z miejsc...
Ale posiedzenie trwało wciąż i trwała beznadziejna walka tej garści, co, niby załoga tonącego korabia, jeszcze opierała się rozszalałym szturmom fal i wszelakich potęg i ciemności; szli na dno, śmierć już powiewała nad nimi zwycięską chorągwią, głosy ich ginęły w rykach żywiołów, męstwo było daremne, ratunek niepodobny — ale walczyli do ostatniego tchu.
W izbie panował chaos, tumulty i szamotania; kłębowisko namiętności, rozjuszonych oporem, skowyczało wściekłością. Co chwila wybuchały particularne animozye i prawdziwe huragany wzajemnych rankorów i złorzeczeń, bowiem jakby szał ogarnął większość, tak namiętnie parli do zguby, gorączka ich trawiła, sumienie zaczynało kąsać, przepalał wstyd publicznie zarzucanych zdrad, więc byle rychlej dojść głosowania, byle rychlej stoczyć się w dół hańby, i zbrodni, byle rychlej, boć przytem i ambasador mógł się już zniecierpliwić przewlekłością deliberacyi, błyskały niekiedy jego niezadowolone spojrzenia i wzgardliwe uśmiechy, smagające niby biczami. Przyczaił się bowiem w tem oknie nad tronem, jak pająk w pośrodku sieci mądrze zaciągniętej, cierpliwie wyczekując niechybnego łupu.
Z kuchni królewskiej znoszono mu buliony i chłodniki dla skrzepienia nadwątlonych sił, a królewskie siostry przychodziły umilać jego samotność i nużące godziny wyczekiwań, lecz prowadząc galantuomne rozmowy, nie tracił ani wyrazu z mów opozycyonistów, rozsyłał ołówkiem pisane kartelusze z radami do króla, pouczał marszałka w materyi surowszego trzymania się regulaminów, budził żarliwość Kossakowskiego, konfidentom dawał nawet konspekty replikowań, polecał wyganiać arbitrów, wciskających się ustawicznie na galerye i niestrudzenie czuwał nad wszystkiem. Rautenfeld często zazierał pytać: zali już nie pora przemówić bagnetami? Nakazywał cierpliwą wyrozumiałość, żaląc się przed damami na zaślepienie opozycyjnych szaleńców! Wszak co tylko poczynał, miało jedynie na względzie pomyślność tych lekkomyślnych Polaków, których obiecywał uszczęśliwić nawet przekór ich samych. Więc gdy Ankwicz w jednej z mów powiedział: »bo dawne gwałty na osobach zmieniły się potem w gwałty, przeciw całemu krajowi wymierzone«, — posłał mu naganę za demagogiczne zwroty i rzekł zjadliwie:
— Hrabia skarbi sobie łaski zelantów na wszelką okoliczność.
Królewskie siostry nie znajdowały słów dosyć wielbiących jego ludzkość i szlachetność, więc im zato szeptał gorące pochwały brata, pokazując w nim wzniosły obraz monarchy, poświęconego tylko ciężkim obowiązkom uszczęśliwiania swoich poddanych. Roztkliwiał się do łez nad jego zmęczeniem, ale się nie zgodził na solwowanie sesyi do poniedziałku i zapowiedział, że nikogo nie wypuści z sejmu, dopóki nie uchwalą ratyfikacyi. A kiedy mu zameldowali, jako już wszyscy upadali ze znużenia i wielu posłów zasypia, rzekł:
— Jeśli będą jeszcze dłużej przeciągali, to ich każę orzeźwić! — I polecił harmaty trzymać w pogotowiu, a dokoła Izby postawić zdwojone kordony.
Już druga dochodziła po północy, a posiedzenie jeszcze się ciągło, gdyż zelanci zgoła nadludzkiemi siłami starali się je wciąż przewlekać.
Zmieniono już świece w pająkach, wielu posłów drzemało w cieniach galeryi, nawet służba wyprężona przy drzwiach zasypiała ze znużenia. Król co chwila trzeźwił się solami, a w krótkich przerwach walił się jak martwy w swoim gabinecie i leżał bez sił i pamięci; ale na dźwięk marszałkowskiego dzwonka zrywał się i, przyoblókłszy twarz w dostojność, powracał spiesznie do izby, bo czuwały nad nim władcze oczy, w korytarzach migotały bagnety grenadyerów i Rautenfeld krążył dokoła w coraz niecierpliwszem usposobieniu.
Więc Stanisław August zabierał miejsce na krześle tronowem i dalej asystował rozprawom. Siedział jakby pod pręgierzem, wystawiony na tysiączne docinki zelantów, pod gradem ich spojrzeń wzgardliwych i uśmiechów nienawiści — siedział, rozumiejąc straszliwą wagę dnia dzisiejszego i rozbolały niedolą ojczyzny, a pierwszy chylący kark pod jarzmo, z nikczemnej słabości, nie zdolny ni do walki, ni do oporu, ni do życia, ni do śmierci.
Na ruinie Rzeczypospolitej wznosił się jego tron, panujący jeno hańbie, jeno zdradom, nieszczęściom i łzom zaprzedawanych — on zaś tylko jednem turbował się naprawdę serdecznie: czy potencye rozbiorowe w nagrodę jego powolności spłacą mu długi i zapewnią wygodny ostatek żywota?
Z dręczącą ciekawością przyglądał się jego obliczu Zaręba, lecz nie mogąc z niego odcyfrować człowieka, ni króla, szedł błąkać się po korytarzach, wchodził na galeryę i znowu powracał do sieni, pod drzwi izby, z której nieustannie buchały wrzawy, ale nigdzie nie mógł długo wytrzymać, ziemia paliła mu się pod stopami, miotały nim rozpacze i niepokoje, że przysunął się do Działyńskiego, lecz tknięty świdrującemi oczyma przechodzącego Boscampa, stanął przy Żukowskim. Kapitan był również zgorączkowany i mrukliwie odpowiadał. Jasiński coś szeptał z podkomorzyną, Kaczanowski pił, kilku zaś sprzysiężonych zamknęło się w komorze hauptwachu z Marcinem Zakrzewskim, który był dopiero od północy objął służbę, peregrynował więc dalej samotnie, gdy przysunął się Woyna i zaszeptał:
— Iwanow rusza we wtorek na wieczór, prowadzi partyę zwerbowanych gemeinów, cyfry konwoju nie wiem, odprowadzają go przyjaciele do Merecza.
— Ważne mi powiadasz rzeczy! — znikło rozdrażnienie i niepokój, sprężył się jakby do skoku i snadź już wiedział, co począć, bo rzekł: — Nie jedź z nimi...
— Tylem przegrał do niego, że niech go już moje oczy więcej nie zobaczą.
Zaręba poszedł z tem zaraz do Kaczanowskiego, który, uśmiechnąwszy się radośnie, przeglądał kieliszek pod światło i zaszeptał:
— Dobra nasza. Jaż miałbym opuścić przyjaciela? Nigdy, pojadę z nimi!
Rumor naraz powstał, zaczęli się cisnąć do izby, rozpoczęło się wotowanie.
Cała izba powstała, zaległo głuche milczenie, każdy z posłów składał swój głos do urny, stojącej przed marszałkiem, i powracał na miejsce — ciągnęli dziwnie lękliwie i ze spojrzeniami morderców, kroki ich huczały, niby młoty bijące ostatnie gwoździe do trumny, grób już czekał, a składane wota padały, jak przygarście piachu. Król stał w majestatycznie rozbolałej pozycyi, w asyście biskupów i senatorów: wszak pogrzeb był nielada, choć nieme egzekwie.
W oknie nad pustym tronem bieliła się głowa spadkobiercy.
— Boże miłosierdzia, Boże! — załkał jakiś głos i zniknął w złowrogiej cichości.
Mikorski, z twarzą ukrytą w dłoniach, płakał, po surowem, przemęczonem obliczu Skarżyńskiego toczyły się łzy, żłobiące bruzdy wiecznej męki, reszta zelantów patrzyła na ten korowód grabarzów oczami szaleństwa. Słychać było kołatanie ich serc, krzyk rozpaczy targał im wnętrzności, dygotali febrycznie, spalone gorączką usta żebrały o cud zmiłowania, choćby o łaskę nagłej śmierci.
Rozpoczęło się obliczanie wotów.
Świece już dopalały się w pająkach i gasły jedne po drugiej; przez szyby sączył się blady świt i pierwsze ćwierkania ptaków; wybiła trzecia i minuty stawały się męką i powolnem zamieraniem, mdlejące oczy czepiały się skryptorów, obliczających głosy, aż wreszcie marszałek poruszył się i przeczytał:
— Affirmative 66. Negative 21. Ratyfikacya traktatu z Rosyą przyjęta!
— Wszystko skończone — buchnął jakiś rozszlochany głos.
— Jezus Marya! Jezus Marya! Jezus Marya! — ktoś wołał obłędnym głosem.
Kasztelan, ująwszy Zarębę pod ramię, szepnął mu do ucha:
— Gotowyś? Za godzinę musisz ruszyć do Petersburga...
— Nie pojadę! — odpowiedział takim głosem, że kasztelan opuścił go bez słowa.
W sieniach rozlegały się tu i owdzie łkania i zionęły przekleństwa na widok fakcyonistów, przemykających się chyłkiem i lękliwie, zwłaszcza po odjeździe ambasadora, który się spieszył, by wyprawić gońców z radosną wieścią do Petersburga. Po wyjeździe zaś jego, gdy zdjęto kordony i wojska odeszły, sprzysiężeni zebrali się w jakimś kącie, gdzie uradzono spotkać się za parę godzin u Bernadynów, na mszy przeorskiej — a Działyński kiedy się rozstawali, powiedział głośno:
— Nil desperandum!