Ostatni sejm Rzeczypospolitej/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni sejm Rzeczypospolitej |
Pochodzenie | Rok 1794 |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1913 |
Druk | W. L. Anczyc i spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nieprzenikniony mrok leżał pod konarami sosen i głucha cichość nocnych godzin, że jeno chwilami rwały ją bełkoty wód Niemnowych, przedzierające się wskroś ciemności, to jakoweś szemrania podobne przytajonym westchnieniom, lub suche trzaski opadających gałązek. Noc była późna, gwiazdy świeciły blado, ledwie widne w płachcie nieba zasnutej płowemi mgłami, całym światem płynął głęboki spokój uśpionej ziemi i nagrzane, wonne tchnienia borów.
— Jadą, głosy lecą po rosach! — zaszeptał naraz ojciec Serafin, przykładając ucho do ziemi; jakoż istotnie, od strony Grodna powiały dalekie jeszcze i niewyraźne odgłosy. — Za jakie pół godziny nadciągnąć powinni...
— Niechby, mierzi mi się to czekanie. Cóż podkomorzyna? — szepnął Zaręba.
— Ma pomieszczenie, choćby dla wszystkich, zaraz przy mnie wysłała umyślną sztafetę z listem do swojego komisarza w tamtych dobrach. Żarliwa to patryotka, zaś dla waszmości gotowa się ważyć na wszystkie azardy...
— A przewóz na Niemnie? — zagadnął, nierad poruszania tamtych materyi.
— Gotowy. Trojakowski mądrala, prowadzi szkuty ze zbożem i wołami do Prus i właśnie wypadła mu potrzeba zatrzymania się pod Mereczem. Zajdzie okoliczność, to w mig przewiezie wszystkich na drugą stronę, a potem już głowa Kaczanowskiego, żeby się wywinął, jeśliby pogoń ruszyła za nim.
— Krzyk od Niemna, tam nasze widety! — zerwał się, nasłuchując trwożnie.
— Wołania flisów — upewniał ojciec Serafin — nocują gdzieś pod brzegiem. Od paru dni Niemen aż się roi od statków. Pono kilku panów dostało od Buchholtza permisyę wolnego spławu zboża i wołów do Prus, więc się śpieszą i wielkie handle prowadzą.
— Kupił ich powolność przy głosowaniu nad traktatem. Gdzie ojciec widział dzisiaj Kaczanowskiego?
— Na kwaterze Iwana Iwanowicza, którego, jak powiadają, obuł w swoje buty i wyprawia z nim, co mu się żywnie podoba. Prawdziwi to już bracia czopowi. Zajrzałem tam niby po kweście. Pili właśnie z przyjacioły. Kapitan, udając, jako widzi mnie po raz pierwszy, wyprawiał różne krotochwile i paskudnie mi przymawiał, ale na odchodnem rzucił mi dukata.
— Zawsze skory do szastania swojem i cudzem.
— Kiesa mu spęczniała, boć zdeklarował się przejść w służbę Imperatorowej, Cycyanow obiecał mu pułkownikowską szarżę i sute wypłacił zulagi. Niemało też musiał wygrać od nich w karty. Powiadał mi, jako nieprzyjaciół godzi się trapić na każdy sposób i podchodzić, aby ich tem skuteczniej zwalczać...
— Zbytnio się jednak azarduje, może ponieść szwank na honorze...
— »Nie dbaj, chociaż zła wieść o tobie gruchnie,
»Bo kto nie je czosnku, ten nim nie cuchnie« — może sobie śmiało rzec, a naszej sprawie niemałego przysporzy pożytku. Wywinie się on gładko z tych okoliczności, nie zbraknie mu fortelów. Porucznik potem wraca do Grodna?
— Dla odwrócenia podejrzeń, muszę się sprezentować między socyetą i poszwendać tu i owdzie. Mam też wiele nieukończonych spraw, chciałem właśnie z Kosińskim układać regulaminy dla Lipawskich wolonterów, gdy mnie zaskoczyła ta nieszczęsna okoliczność z Kacprem...
— Admiruję sentymenty waszmość porucznika!
— Bliższy mi on, niźli byłby rodzony brat. Lękam się jeno, czy aby go nie wysłali z Grodna bocznym traktem i pod szczególnym konwojem.
— Jeszcze wczoraj widziałem go w obozie na Łosośnie, i on mnie dojrzał. Na nieszczęście, przystępu do niego wzbraniały straże. Dałbym jednak głowę, że go transportują z drugimi. Gdyby tak można wpaść na nich znienacka, odbić Kacpra i w konie! Wiem wszystkie brody na Niemnie...
— Chwalę kawalerską fantazyę jegomości, lecz naszą powinnością odbić wszystkich nieszczęśników wraz i z tymi w Mereczu. Hłasko z ludźmi już tam gdzieś pod miastem czeka na nas. Maciuś! — podniósł nieco głos — właź na drzewo i popatrz w stronę Grodna. Nie pora na bitwę — zwrócił się szeptem do mnicha — wygnietliby nas co do jednego. A przytem nasza wyprawa ma wziąć obrót, jakby zwerbowani podnieśli bunt, pobili straże i uciekli. W tem właśnie będzie dowcip Kaczanowskiego, żeby nam chwilę napadu przysposobił..
— Więc to dlatego Mirowscy przybrali się na wyprawę, niby ultaje...
— Melduję pokornie: widać już ognie pochodniów — szepnął Maciuś.
— Dobrze. Koniom założyć na kopyta wiechcie, nozdrza obwinąć, wedety ściągnąć od rzeki, cofnąć się na pół strzelania i czekać znaku.
Cień Maciusia przepadł bez szelestu, zaś Zaręba przyłożył się do ziemi nasłuchiwać — już wyraźnie roznosiły się skrzypienia wozów i stąpania koni.
— Wolałbym bitwę, niźli takie wyczekiwanie — mruknął ojciec Serafin.
— Przypominam: jeno dla salwowania życia wolno zabijać.
— Jak rozkaz, to rozkaz! — odburknął i wziął się do odmawiania różańca.
Cisza pokryła szepty, bór stał nad nimi zatopiony w nocy, głuchy i jakby zdrętwiały we śnie; żywiczne zapachy przejmowały lubością, niekiedy nikłym szelestem spływało sosnowe igliwie, to jakaś niedojrzana gałąź musnęła pieszczotliwie po twarzach. Siedzieli skuleni pod krzami karłowatej brzeziny, szeroka droga szarzała przed nimi, niby pas zgrzebnego płótna, pochylone nad nią sosny zdawały się patrzeć w stronę, od której napływały coraz głośniejsze turkoty wozów i brzęki jakiejś kapeli.
— Iwan Iwanowicz swoją kompanią zamyka pochód — szepnął mnich.
— Myślałem, że się przodem wysforuję. Licz jegomość konwojujących. W tył, za blizko drogi! — Przeczołgali się parę kroków w głąb lasu i przypadli na ziemię bez ruchu, gdyż jął się wynurzać z nocy szary, ledwie rozeznany pochód. Przodem jechała kozacka szpica, zajmująca całą szerokość drogi, człapiąc zwolna i kiwając się sennie na koniach, zaś dopiero w pewnej odległości toczyły się czterokonne drabiniaste wozy, słomą wymoszczone i pełne leżących ludzi; eskortowali je dragoni, rozciągnięci po obu stronach w długie gąsiory. Jechali dosyć wolno mimo prania batów i pokrzykiwań woźników, gdyż konie miały ciężko w piaszczystej drodze i nieco pod górę. Na samym ogonie szły dwie landary w asyście kozaków z pochodniami zatkniętemi na pikach, a przepełnione wesołą kompanią, która zabawiając się butelkami, co chwila wybuchała pijacką wrzawą i krzykami, co chwila też odzywały się bałabajki, a do wtóru leciały takie śpiewki, pokrzyki, śmiechy i brzęki tłuczonych o koła flach, że cały bór napełniał się swarliwymi głosy i odkrzykiwał echami. Brzaski pochodni otaczały czerwoną, dymną gloryą powozy, że łacno mógł rozeznać twarze wszystkiej socyety. Kaczanowski siedział w pierwszym powozie, najwięcej pijąc i najgłośniej baraszkując, lecz wymijając przytajonego w ciemnościach Zarębę, jakby tknięty przeczuwaniem, uniósł się nieco z siedzenia i ryknął potężnym basem umówioną piosenkę:
»Przyszła dziewka do klasztora, do klasztora, do klasztora.
»Podajcież mi tu przeora, tu przeora, tu przeora!
»Chcę się spowiadać«.
Długo jeszcze rozlegał się jego głos przepity, huczały wrzaski, brząkania bałabajek i długo krwawiły się w mrokach odblaski pochodni. Dopiero kiedy wszystko przepadło w oddaleniu, Zaręba porwał się na nogi.
— Konwojowych dragonów trzydziestu i dziesięciu kozaków — meldował Serafin.
— Nie dojrzał ojciec Kacpra?
— Ba, nie sposób było rozpoznać kogo na wozach: leżeli pokotem, jak pobici.
Zaręba zakwilił, jak czajka, i po chwili zaszemrały ostrożne stąpania.
— Konie wziąć krótko i gąsiorem za mną, marsz! — rozkazał, drogę pierwszy przeszedł, i zmacawszy jakąś ścieżynę, wiodącą w stronę Merecza, ruszył prędko. Maszerowali w milczeniu i takiej cichości, że nie zabrzękła podkowa, koń nie zaparskał, ni się kto potknął o korzenie; sunęli niby trwożne cienie, unikając polanek i miejsc otwartych, bowiem jeszcze niekiedy górne powiewy przynosiły pogłosy śpiewań i muzyki. Dosięgli jakiejś drogi, biegnącej krajem borów i skoczywszy na siodła, pognali co tchu, aż koniom zagrały wątroby, nie dbając, że gałęzie siekły ich po twarzach. Pędzili tak z dobrą godzinę, mijając jakieś pola piaszczyste, wsie ledwie w mrokach dojrzane, wyłysiałe wzgórza, grzązkie rzeczki, a kręcąc w różne strony jakby za zgubionym tropem, bo chociaż do Merecza, z miejsca gdzie czatowali, była zaledwie milka, to, kołując dla przespieczności, nadłożyli przeszło dwie. Stanęli jednak pod miastem w porę, gdy właśnie hałaśliwa kawalkada Iwana Iwanowicza wtaczała się w rogatki. Tutaj ojciec Serafin, jako znający okolicę, wziął komendę i, rozkazawszy pozsiadać z koni, powiódł ich tyłami domów i ogrodów, cyrkulując z wielką ostrożnością ku Niemnowi.
Merecz bowiem, pomimo spóźnionej godziny, nie zażywał jeszcze wywczasów; z rynku buchały łuny jakby biwakowych ogniów i roznosiły się liczne głosy. Doszedłszy wylotu jakiejś ciemnej uliczki w poprzek przekopanej i zagrodzonej częstokołem, Serafin udał głos sowy, na co zjawiła się, jakby z pod ziemi, jakaś postać, szepcąca dosyć wyraźnie porwane słowa »Zdrowaś«:
— ...łaskiś pełna i błogosławiona...
— ...między niewiastami... — dopowiedział Zaręba, rozpoznając Hłaskę, który, pociągnąwszy wszystkich do poblizkiej stodoły, jął prędko mówić:
— Leżą w rynku, chłopa pięćdziesiąt i dwa; trzydziestu samych dezerterów z różnych regimentów zagarniętych na Ukrainie i batami przymuszonych do służby Imperatorowej; wyłowili ich szpieguny na Niemnowych przeprawach i siłą pobrali; ci są gotowi na każdy azard, byle się zbawić srogiego losu, gdyż czeka ich łamanie kołem i pędzenie przez rózgi. Trzymają ich w pętach i srogo strzegą. Porozumiałem się z nimi, a uzbroiłem w krucice i noże, na wszelką okoliczność. Reszta, to przeróżni obwiesie, ultaje i gemeiny zdezarmowanych pułków, zwerbowani obietnicami nadzwyczajnych lenungów i gorzałką, zaś potem kijami zapędzeni do obozów. Podniosą się również ochotnie, bo im zapachniała wolność. Rozdałem wszystkim po dukacie i markietanowi zapłaciłem, żeby ich obficie pożywiał. Straży niewiele: czterdziestu jegrów i piąci kozaków, tylko konwojowy oficyer wielce szczwany i nie pijanica. Są jeszcze wozy wypchane łubami, pono pełne skarbów złupionych czasu zeszłorocznej wojny, a teraz dopiero prowadzone w głąb Rosyi; zaś pod osobną strażą koniuchów prowadzą też tabun grzecznych koni. Wozy i konie kwaterują w proboszczowskiej stodole na kowieńskim trakcie. Moich żołnierzów rozstawiłem po mieszczanach, a konie przy rzece. Trojakowski trzyma łodzie w gotowości, boć w każdym wypadku zrejterować nam przyjdzie za Niemen. Mają wyruszyć w stronę Wilna i zaraz po befelu — składał akuratną relacyę.
Ojciec Serafin wypytywał go jeszcze o różności, a Zaręba, przeodziawszy się w kożuch Maciusia i zasadziwszy głęboko na oczy jego baranicę, rzekł cicho:
— Teraz nam jeno czekać znaku Kaczanowskiego. Pójdę na zwiady, prowadź waszmość.
Wzięli się błotnistą, ciasną uliczką na obszerny rynek gęsto obudowany, na środku którego pod wyniosłemi drzewami paliły się biwakowe ogniska i przy nich wiankiem leżeli więźniowie. Tabor wozów otaczał ich wałem, tworzącym rodzaj obronnego szańca, w przerwach stali jegrzy z karabinami, reszta zaś żołnierzów, ustawiwszy broń w kozły, spała pod osłoną wozów.
W oknach domów, stojących do rynku szczytami, powspieranymi na słupach, błyskały światła, sporo ludzi kręciło się w podsieniach i szwargotały Żydy.
— Wstąpmy na moją kwaterę — zaproponował Hłasko, prowadząc przez jakąś nizką sień do stancyi ogromnej i ciemnej, z oknami na rynek. Naprzeciw wznosił się biały, przysadzisty dom, mieszczący austeryę. Właśnie przed nią powstawał niemały gwar i bieganina, wszystkie okna rozbłysły światłami, tam bowiem zajechał tabor Iwana Iwanowicza, landary wtoczono w podwórze, a wozy wyciągnięto pod sąsiednimi domami pod strażą spieszonych dragonów. Słyszeć się dawał rozkazujący gniewnie bas Kaczanowskiego.
— Ten w każdej okoliczności brać musi komendę — uśmiechnął się Zaręba.
— Wasza wielmożność pozwoli nakarmić tych nowych? — pytał jakiś głos z głębi.
— Dawaj co, zjedzą i wypiją. To mój gospodarz, człowiek oddany, krewniak Borysowicza z Grodna — dał objaśnienie Hłasko.
— Doskonała sposobność — pomyślał Zaręba, przystępując do gospodarza. — Poczekaj aspan, pomogę ci w robocie. — I poszedł dźwigać wespół z jego parobkiem ciężkie niecki, napełnione chlebem i kiełbasami. Hłasko, zrzuciwszy pychę z serca, poniósł za nimi grzeczną beczułkę gorzałki.
Dragoni zrazu wzbraniali przystępu do więzionych, lecz przejednani szczodrym poczęstunkiem, udali niewidzących i głuchych, maszerując wymierzonym krokiem wzdłuż taboru i z powrotem, a jeno przynaglając do pośpiechu.
Na wozach podniosła się niemała radość, pokazywały się rozjaśnione twarze, wyciągały ręce, rozlegały mlaskania języków na czujny zapach kiełbas i gorzałki. Zwłaszcza, że nikt za to ręki po zapłatę nie wyciągał. Przypinali się też do jadła, niby wygłodniałe wilki.
Zaręba, penetrując wóz po wozie, odszukał wreszcie Kacpra. Leżał skrępowany postronkami, jak baran, ale na znajomy głos uniósł się nieco i jakoby zamarł w zdumieniu, nie dowierzając własnym oczom.
— Ani mrumru! Podjedz trochę — zaszeptał, karmiąc go niby dziecko i pojąc.
Chłopak przełykał z trudem, polewając kiełbasę radosnemi łzami wzruszenia.
— Czekaj krzyku sowy... Straże wiązać... zbierać się przy rzece — szeptał i korzystając, że żołnierz był odwrócony plecami, rozciął Kacprowi sznury na rękach i, wtykając mu krucicę i puginał, zdążył jeszcze powiedzieć: »Nie zdradź się!« Rzucił ogromne pęto kiełbasy na wóz i spiesznie uskoczył w tył, gdyż żołnierz powracał i przy wozach ukazał się jakiś oficyer. Stanął potem w kupie Żydów i pospólstwa pod oknami austeryi, gdzie się już rozpoczynała hulanka, grały bałabajki, pito, wrzeszczano i śpiewano.
— Teraz wierzę w pomyślny skutek — szepnął Hłasko, przysuwając się do niego.
— Żołnierzom wątpić nie wolno — odszeptał, pilnie zazierając w okna, poza któremi migała postać Kaczanowskiego. Zdał się być sfrasowanym i jakby niespokojnym, tak kręcił się po izbie i ukradkiem rzucał oczyma w szyby, ale wyszedłszy na dwór dla uczynienia ulgi naturalnej potrzebie, jął sobie przygwizdywać. Zaręba zaświstał umówionym sposobem, na co twarz mu pojaśniała kontentacyą i, powróciwszy do kompanii, rozpowiadał coś tak krotochwilnego, że pokładając się od śmiechów pili jego zdrowie, niepomierny podnosząc wrzask.
Po jakimś czasie wytoczono ogromną beczkę piwa dla konwojów i pachoły, odbiwszy czop, zaczęły nalewać w kwarty i podawać. Gemeiny, snadź trzymane w srogich ryzach, nie tknęli napitku, zezując jeno trwożnie ku oknom i starszyźnie. Czekali na przyzwoleństwo; dopiero na rozkaz Kaczanowskiego, odsunąwszy się w głąb rynku, dalej oficyerskich oczów, wzięli się po swojemu zabawiać. Zwłaszcza iż Hłasko polecił im dodać antał gorzałki, miodu spory półbeczek i całą solówkę śledzi.
Zasię w austeryi oficyerska kompania zabawiała się coraz huczniej i weselej. Wywarto okna z racyi gorąca, pozrzucano mundury, bałabajki nieustannie wygrywały, tańcowano i pito na umor. Grodzieńskie panny, porozdziewane do koszuli, z rozwiązanymi włosami, bose, pijane, krążyły z rąk do rąk wśród wybuchów dzikiego śmiechu, pisków i siarczystych całowań. Co chwila zrywały się hulaszcze, nieprzystojne piosenki, a do wtóru tłuczono szyby, flachy, bito nogami w stoły i rozbijano sprzęty. Znalazły się nawet i jakieś oberwane, brudne bosówki, sprowadzone z miasteczka; zmuszano je do picia i nahajami niewolono do pociesznych skoków, pisków i tańców. Austerya trzęsła się już od wrzasków, tupotów i wściekłej hulanki.
Kaczanowski wciąż i niestrudzenie przewodził pijatyce; pił za dziesięciu, najgłośniej krzyczał i, preparując zabójcze mieszaniny z wina, gorzałek i miodów, wznosił coraz to inne zdrowia, przymuszając wszystkich do ich spełniania, jeśli zaś który »z czopowych braci«, osłabnąwszy, walił się nieprzytomnie na podłogę, kazał go brać kozakom na rozpostartą krymską burkę, intonował pijackie egzekwie i, skropiwszy go obficie winnym lagrem, odprowadzano zmorzonego pijaństwem do ciemnej komory, przy sprośnych śpiewaniach, pobrzęku kielichów i jękliwem zawodzeniu bałabajek.
Wkrótce większość kompanii była już nieprzytomna i coraz wrzaskliwiej taczająca się od ściany do ściany. Któryś oddawał na stół, że go tam przyparła potrzeba; inny zaś, wyprężywszy się na środku karczmy, jął grzmiąco komenderować jakoby rotą i rypać krokiem w miejscu, aż natrafiwszy na wystający dyl, zwalił się na podłogę; ktoś znowu w koszuli jeno i hajdawerach, z flachą gorzały w garści, bił pokłony do ściany i przepijał raz po raz; jakiś gołowąs zapalczywie obcinał świece szablą; dwóch starszych wiekiem, o twarzach poznaczonych srogimi plejzerami, obłapiało się nieustannie i, spowiadając się przed sobą z grzechów, płakało nad sobą rzewnemi łzami.
— Powiedz, żem świnia, podlec i wor! — bełkotał jeden wśród nieustającej czkawki.
— Ty mi pluj w twarz i biej w mordu! Ty, jeśliś mój przyjaciel! — spierał się drugi.
Jakaś dziewczyna w mokrej od wina koszuli, zwinięta w kłębek, spała w kącie na kupie mundurów i rynsztunków, drugie rozwalały się pijane po ławach lub słychać było ich lubieżne wizgi z bokówki, że izba dawała obraz wielce już obmierzły i wstręt budzący. Tylko jeden Iwan Iwanowicz, chociaż pił za jedno z wszystkimi, trzymał się jeszcze krzepko i, rozgniatając pocałunkami wargi swojej »duszki«, trzymanej na kolanach, bełkotał najczulsze zaklęcia.
— Wytrzymały łeb! — pomyślał o nim Zaręba, spokojnie wyczekujący końca libacyi.
Poszedł sprawdzać jej skutki pomiędzy żołnierstwem. Spali już pod wozami i gdzie popadło; jedne warty dawały jeszcze pozór czuwania, bo tu i owdzie drzemał jakiś żołnierz, wsparty na karabinie, lub chodził ołowianym krokiem, senny, z zamkniętemi oczyma, dźwigający się jeno mocą strachu.
Ognie biwaków pogasły, pospólstwo się porozchodziło, okna domostw pociemniały i cały rynek obtulił się w nieprzeniknioną noc, cichość i sen.
Zasię na wozach i wpośród leżących przy zagasłych ogniskach powstawał stłumiony, ostrożny ruch jakby pełzań, szeptów i chrzęstów słomy.
Zaręba, usiadłszy pod kwaterą Hłaski, dawał baczenie na austeryę, która już znacznie przycichała, nawet głos Kaczanowskiego rozlegał się ciszej.
Ciemna noc leżała jeszcze na ziemi, zasię jeno na wschodniej stronie niebo zafarbowywało się już perłowymi brzaskami, gwiazdy gasły niby oczy snem zmorzone, koguty zaczynały piać i od Niemna wstawały chłodne powiewy.
— Ludzie aż dygocą z niecierpliwości — szepnął Hłasko, stając przy nim.
— Lada chwila skoczymy, tam się dopalają świece i już wszyscy pijani — wskazał karczmę. — Droga na trakcie grodzieńskim przekopana?
— Co tylko meldowali o skończeniu.
Odszedł na swoją pozycyę.
— Maciuś! — parob siedział w kuczki, obgryzając jakąś kość — podsuń się do Kacpra i w razie czego daj mu pomoc. Masz tu gorzałki!...
Czas wlókł się wolno i świtanie rozlewało się jakoby morzem seledynowych brzasków, że szpiczaste dachy domostw i wieże kościelne zdały się wyrastać i coraz bardziej czernieć na jaśniejącem niebie.
Naraz zahuczał trzykrotnie w ciszy głos puhacza.
Zaręba porwał się w stronę Kacpra, który właśnie, na sygnał Kaczanowskiego, rzucił się z kamratami wydzierać broń strażom i wiązać pokonanych.
Wyrwały się wściekłe wrzaski, odgłosy uderzeń i dzikie szamotania. Mirowscy, niby zgłodniałe wilki, wpadli na resztę widet i rozpoczęła się powszechna bijatyka. Z ciemności, zalegających plac, z pod wozów i domów, wybuchały niekiedy straszliwe krzyki, niekiedy charczenia żałosne, głuche stękania przyduszonych, a czasami płaczliwe głosy o zmiłowanie. Ale nie łatwo przychodziło zmożenie jegrów, bowiem wielu, snadź mniej pijanych, zrywało się na pierwszy krzyk i, nie nalazłszy swoich karabinów, broniło się pięściami z ponurą determinacyą i niezrównaną zawziętością, że w całym rynku zakotłowało się jakby w garnku. Przetaczali się ze strony na stronę i wśród przekleństw i wścieklizny rypali się o ziemię, o wozy i ściany, o co się jeno dało. Miasteczko rozbudziło się wystrachane, trzaskały okna, gdzie błysnęły światła, ludzie wybiegali w koszulach, uderzyły baby lamentami, podniosły się płacze dzieci, pieski zaczęły naszczekiwać i ganiać, jak oszalałe.
Nagle gdzieś, jakby przed austeryą, zawarczał gwałtownie bęben, bijący na trwogę, a z sieni wypadł Iwan Iwanowicz z szablą w jednej ręce i pistoletem w drugiej.
— Za broń! Formuj się! — zaryczał ze wszystkiej mocy i strzelił.
Kacper skoczył na niego, lecz nim dosięgnął pazurami, wziął szablą przez łeb i zwalił się na ziemię, on zaś jak stał w hajdawerach i koszuli, dopadłszy dragońskich koni, stojących w podle karczmy, śmignął na siodło i wraz z paru kozakami pognał ku rogatce, aż iskry posypały się z pod kopyt.
Strzelił za nim Zaręba. Iwan Iwanowicz chwycił się jeno za pośladek i, bijąc konia nogami i płazem, przepadł w ciemnościach.
— Wachmistrz Grodzicki, bierz dziesięciu Mirowskich i gnaj za nim, co jeno pary w koniach i na przełaj do grodzieńskiego traktu, a jeśli nie zgonisz w pół godziny, powracaj — rozkazał Zaręba i, zlustrowawszy, jako wszystkie pobrane gemeiny już w pętach i zawleczone do jakiejś stodoły, zajął się dopiero Kacprem. Przenieśli go pod studnię w rynku i ułożyli na zdobycznych burkach; miał głowę srodze nadłupaną, obficie krwawił i leżał nieprzytomny. Na szczęście ojciec Serafin, majster od zalepiania plejzerów, opatrzył go akuratnie i wytrzeźwił.
— Wyliże się. Żeby nie tak z blizka, byłby mu rozłupał głowę, jak dynię. Nie lada gracz z tego Iwana Iwanowicza! Jakże się teraz czujesz?
— Bóg zapłać, niezgorzej. Nawet kija nie miałem w garści — jęknął w konfuzyi.
— No cicho, stało się — szepnął Zaręba, obcierając mu zroszoną potem i krwią twarz. — Może zdarzy się okoliczność, to mu oddasz za swoje. Maciuś, konie dawaj! Nie bój się, nie zostawię cię tutaj. — Mości Hłasko, jak tylko pogoń wróci, zbierz Mirowskich i odprowadź, skąd ich wziąłeś, pozwól im po trzy dukaty na głowę, dobrze się sprawili. Waszmości głowa, żebyś się nie zetknął z pogonią. Spotkamy się w Grodnie. Czy aby przeniesie drogę? — spytał szeptem Serafina, wskazując rannego.
— Musi, pojadę z wami. Przyjdzie nam kołować światami dla przespieczeństwa.
Zjawił się Kaczanowski, który, podawszy sygnał napadu, przepadł był gdzieś, aby zejść z oczów swojej kompanii, pytając właśnie, coby z nią teraz począć.
— Znieść wszystkich jak są powiązani do komory, broń odebrać, ale wszystkie bagaże zostawić. Zagrozić pod gardłem karczmarzowi, żeby ich oswobodził dopiero w południe. Nie radzi będą powracali do Grodna. Ale ten Iwan Iwanowicz, jeśli się wymknie, narobi nam bigosu, za jakie trzy, cztery godziny nadciągnie pogoń! — Nie będę na nich czekał; wsadzę swoich ludzi na zdobyczne konie, i pisz do mnie na Berdyczów — zachwiał się i ledwie nie runął. — Psia twarz, jakoś mnie zamroczyło.
— W nogach błąd, kiedy w głowie nierząd — zaśmiał się uszczypliwie kwestarz.
— Zgaga mnie piecze, dyabli, spiłem się czy co? Te, chamie, skocz-no do karczmy i przynieś miskę kwaszonej kapusty, najskuteczniejszy to medykament.
— Waszmość nalałeś w siebie, że i beczka nie wstrzymałaby więcej.
— Aleśmy swojego dopięli, a Iwana Iwanowicza wystrychnąłem na dudka.
— Będzie on waści wspominał ze zgrzytaniem zębów! — odezwał się Hłasko.
— I, pogniewał się wójt gdański na króla polskiego — machnął wzgardliwie ręką. — Niechże szuka wiatru w polu. Może waszmość zrobi przegląd tych drapichrustów.
Zaręba, jako dowódca całej wyprawy, poszedł do ludzi gmerzących się przy ogniskach na nowo roznieconych.
— Formuj się! Frontem, na prost. Marsz! — krzyknął Kaczanowski jakby na paradzie. Wataha, zemknąwszy się w linie, rypnęła nogami, aż zadygotała ziemia.
— Raz, dwa! Raz, dwa! Stać! — Wparli się w ziemię, jak wryci, przed Zarębą. Roześmiał się, gdyż większość przebrana była w mundury i rynsztunek, pozdzierany z gemeinów, wziętych do niewoli, a komu zbrakło karabina, ten kozacką pikę niósł na ramieniu, nawet dobosze stali na flankach.
— Taka parada ściągnie uwagę.
Nie był zadowolony.
— W łachmanach byli, bez butów i już ich wszy nosiły — usprawiedliwiał się markotny z przygany. — W pierwszem miasteczku każę krawietom ponaszywać obszlegi w naszych barwach i kto tam rozpozna. Prawie na sto chłopa nowy moderunek, to nie bagatela. Konie i wozy wysłałem do przeprawy. Chciałbym się zaszyć w lasy za-Niemeńskie jeszcze przed dniem. Pora mi ruszać!
Wyprawiwszy ludzi do przeprawy, wziął od Zaręby pieniądze na expensa, instrukcyę i planty okolic, jakiemi wypadało się przedzierać do brygady Madalińskiego, stacyonującej gdzieś nad Narwią, koło Ostrołęki, czule pożegnał towarzyszów i odszedł wielce chwiejnym krokiem.
— Szalona pałka. Nie chciałbym się naleźć w jego skórze — wyrzekł Hłasko i ruszył do Mirowskich, oczekujących na niego gdzieś w ogrodach.
— Kacpra weźmiemy na konia między siebie — kłopotał się Zaręba.
— Coś z nim gorzej, spojrzyj waszmość na niego — szepnął trwożnie mnich.
— Nie zostawię go w Mereczu, będą tu trzęśli do ostatniego bebecha. Wezmę go przed siebie na konia i jakoś dowiozę. Kacper! — pochylił się nad nim, ale ranny nie wydał głosu, poruszył jeno wargami, jakby go opuszczała przytomność.
— Boże miłosierny! Radź, ojcze! — Chwycił się desperacko za głowę.
— Wezmę go na swój kwestarski wózek, czeka tu na mnie od wczoraj, i dowiozę prosto na kwaterę podkomorzyny. Trzeba ją tylko uprzedzić.
— Maciuś zaraz pojedzie, ja zostanę z wami.
— Dla bezpieczeństwa pojadę sam, muszę drogi nadłożyć, ale wieczorem stanę w Grodnie. Jedź waszmość w bożą godzinę i nie marudź. — Przeżegnał go na drogę. Zaś prawie o samym wschodzie słońca wyjeżdżał z Merecza kwestarski wóz. Jak zwykle, przodem szły barany prowodyry, ogarniające spore stadko owiec kupionych na prędce, parob kiwał się na koźle, szkapy wlekły się leniwie, a ojciec Serafin, odmawiając pacierze, frasobliwie rzucał oczyma na Kacpra, leżącego pod budą, i często wycierał mu gorzałką nozdrza i twarz. Właśnie brali się z grodzieńskiego traktu na lewo, na polną drogę, wiodącą ku lasom, gdy czerwone, ogromne słońce stanęło na niebie.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |