<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ostrożnie z ogniem
Data wyd. 1849
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pół roku minęło. — Lecz jakie postępy zrobiło uczucie w dwóch sercach, w trzech sercach, które dla siebie biły zdaleka? Niewiem czy kiedy psychologowie zastanawiali się nad chodem namiętności, której przedmiot jest daleki oczom ciała, a przytomny duszy tylko. A jednak szczególniejsze objawiają się tu symptomata. Wszystko co zasiewamy w dusznym świecie naszym, rośnie i olbrzymieje; — przedmiot przywiązania także idealizuje się w nas, uskrzydla i pięknieje; często także na jawie potem ujrzawszy go, dziwim się, iż tak nam zbrzydł i zmalał. Kochankom po długiem niewidzeniu, gdy się długo oczyma tylko duszy widzieli, spotkać się, zobaczyć, częstokroć niebezpieczna. Któż zrównać potrafi ideałowi? —
Wygnaniec co lat kilkadziesiąt ukochanego kąta obraz miał w sercu, wróciwszy doń, znajduje wszystko zmalałem, skarlałem, upadłem. I kochanek często po roku niewidzenia, ustroiwszy kochankę swą w myśli wszystkiem co mu jego ideały dostarczyły, dziwi się nie widząc w niej tego, co się zobaczyć spodziewał.
Ileż to razy tak się z ludźmi dzieje. — Przykre odczarowanie to trwa tylko chwilę — obraz idealny zaciera się, niknie, porównanie staje się niepodobnem i znowu radziśmy rzeczywistości.
A! w duszy ludzkiej jakie jasne i wielkie życie. Ziarno co tam wpadnie, jak złocistym strzela kłosem, myśl posiana jak kwiecisto w niej buja. — Czemże ziemia z najkraśniejszą rzeczywistością swoją przy ideałach nadziemskich — ? —
Człowiek nie jeden sprawy sobie niezdaje z tego przestrachu, jaki go obejmuje, gdy radośny, szczęśliwy wstępuje na próg, któren łzami wita — boi się — i niewie, że lęka się, by złoty ideał duszy w proch się mu nie rozsypał.

Był wieczór mroźny, wyiskrzony, jasny od śniegu i xiężyca, jednej z tych zim srogich, które nam po gorącem lecie przypominać się zdają, żeśmy północy mieszkańce. Na niebie czarnem xiężyc błyszczący, gwiazdy migotliwe i mleczna droga jak złocista gaza jakiegoś uciekłego bóstwa. — Na ziemi białe śniegu zaspy gdzieniegdzie podnoszące się ścianami dziwacznemi i zataczające po drodze — Głuche śmierci milczenie, wielki smentarz ziemia. Na białym całunie gdzieniegdzie sterczy jak krzyż na mogile, czarne drzewo, leży pasem las ciemny, dźwiga się szara budowla — migoczą pyły śniegowe, lśni się droga wyślizgana.
Jeśliś kiedy zimą, w nocy jechał pustym krajem, nie zadrżałeś czytelniku na widok świata, któren się zdaje wymarłym, bez życia. —
To wyiskrzenie śniegów i niebios, te milczące światełka migoczące ze wszystkich stron zdają się oczkami duchów, co pilnują mogiły. Przeciągły tylko przykry skrzyp sani, szelest gałęzi suchych i szum wichru słychać posępny. — Smutne myśli zabiegają do głowy i gnieżdżą się w tęsknem sercu. Zdaje się że z tych okow śmierci świat się już do nowej wiosny wydobyć nie potrafi!
Maleńkie sanki skrzypiały po zmarzłych śniegach i posuwały się szybko, szybko ku oświetlonemu domowi. — W końcu długiej ulicy jaśniały okna Dąbrowej. Dziedziniec pełen był ludzi, pełen gwaru, liczne powozy zajeżdżały przed ganek, w sieniach sług pełno. —
Starościna dawała wieczór pierwszego lutego i całe sąsiedztwo było nań zaproszone. U drzwi salonu stała Julja z Marją, obie w białych sukniach, z różowemi wstążkami. — A pod białemi ich sukienkami biły dwa serca niecierpliwością, oczekiwaniem, niepewnością, nadzieją. — Julja śmielsza co chwila szeptała na ucho Marji: — Czy przyjedzie? powiedz mi, droga Maryniu, czy przyjedzie?
— Niewiem Julko! niewiem. — I za każdem drzwi otwarciem i niebieskie i czarne oczy zwracały się na nie.
Bo obie niezapomniały Jana. Pół roku mieszkał w duszy ich, i miłość wzrastała nieobecnością, rosła, stawała się codzień gwałtowniejszą. Julja była nią upojona, marzyła rozkosznie — wierzyła w swą przyszłość; Marja karmiła się, by umrzeć bez nadziei — i bladła i smutniała. A kochały go obie. — Pierwsza więcej głową, druga sercem więcej, obie gwałtownie, i obie na wieki! Tak przynajmniej mówiły sobie. Ale pierwsza nietaiła się z uczuciem, dzieliła się myślami, druga żyła w sobie zamknięta, czekając — rychło przyjdzie śmierć i wyzwolenie. Gdyby ją nawet kochał, co być nie mogło — mogłaż mu za czystą miłość jego, oddać skalaną istotę, którą skaził oddech występku i pocałunek rozpusty?
Jeszcze Julja nieskończyła pytania, na które Marja odpowiedzieć niemiała czasu, gdy Jan wytwornie ubrany, z dębowym liściem u fraka zręcznie przypiętym, tak że jego brzeżek wyglądał nakształt wstążeczki orderu ś. Huberta, wszedł poważnie do salonu.
Julja zczerwieniła się jak róża, pulsa uderzyły jej w skroniach, serce podniosło się gwałtownie — Marja zbladła jak ściana i oddech ściął się jej w piersiach.
Jan stał przed niemi. —
— Dziś pierwszy lutego! rzekł kłaniając się.
— Dziękuję panu za dotrzymanie słowa.
— A oto zielone, rzekł wskazując liść dębowy, cóż kiedy mimo największych starań zielone stało się prawie czarnem! Czy wszystko tak się zmieniło? spytał.
— Liście nie ludzie — odpowiedziała Julja.
— Czyż liście nie dłużej często są zielone dla nas od ludzi?
— Idź pan przywitaj babunię. — I wskazała mu ją, bo sama pomięszana z radości mówić nie mogła.
Starościna, dla której oka i serca niebyło tajemnicą, więcej domyśłiła się niż poznała Jana; przyjęła go uprzejmie, spytała o ojca, o podróż, i dozwoliła mu odejść po chwili.
Ledwie się odwrócił Jan, spotkał oko w oko — prezesa. W tłumie prezes miał się trochę na baczności, żeby głupstwa nie zrobić, zwłaszcza że od wnijścia poznał Jana i miał czas się wyburzyć; jednak — gdy się zetknęli, cofnął się sapiąc i stukając laską, groźnem rzucił okiem na niego, zaciął usta sine, ruszył ramionami i uszedł.
Jan tylko mu się ukłonił.
Nie będziemy opisywać ani tego wieczora, ani mazura w którym Jan podbił całe żeńskie i część męzkiego towarzystwa, ani rozmowy urywanej — jego z Julją i Marją. Powiemy tylko, że Julja płacąc posłuszeństwo i nie myśląc jeszcze o swoich próbach, widocznie i tak widocznie, że wszyscy to postrzegli, — Jana wyróżniła nad otaczającą ją młodzież.
W istocie zasługiwał na to, nietylko powierzchownością odznaczającą się, ale swobodą obejścia, dowcipem, przytomnością, słowem wszystkiem co składa młodości życie, wdzięk młodego mężczyzny. Ci co najusilniej zazdrościli mu, nie śmieli i niemogli nic mu zarzucić. Wszystkich zaś najmocniej dziwiło, z kąd młody ubogi człowiek wziął tak dobre wychowanie, ton i takt tak przyzwoity i tę śmiałość, którą tylko daje w świecie albo wielka wyższość umysłowa, albo wielkie bogactwo.
— Kaci go wiedzą, mówił zjadając gałkę od laski prezes, zkąd mu to wszystko? Tać to szerepetka, a minę ma pańską i tak pewny siebie ten intrus, jakby łaskę robił, że tu przyjechał. A przyjechało to pewnie na chłopskich sankach, w siwych barankach.
— Przepraszam pana prezesa, przerwał młody pan Kazimierz krewniak podkomorzynej, poprawując kamizelki, którą miał na balu powiatowym, — wysiadaliśmy razem. Przyjechał parą ślicznych karecianych koni, w czarnej szubie jakiej jeszcze niewidziałem.
— To chyba gdzie ukradł czy pożyczył, boć to hołysze. —
— Oj! coś to nie wygląda na hołysza. —
Któś inny uważał, że ubranie Jana było tak wymyślne, wytworne i piękne, choć nie bijące w oczy, że mógł się w niem bo daj w Paryżu pokazać.
Prezes się wściekał. Podkomorzyna czmychała nieśmiejąc jeszcze na to sobie dozwolić, ale przypuszczając, że gdyby Matylda ze swemi nerwami podstarzała, możnaby ją z listem wydać za Jana.
— Bardzo poważny! bardzo przyzwoity! mówiła sobie — szkoda tylko, że tak ubogi.
Nic bardziej przylegającego do siebie nad młodzież — Jan łatwo ją sobie zaskarbić potrafił, poznał się z nią, zpoufalił. Wszyscy już ku końcowi wieczora podawali mu dłonie jak staremu znajomemu. Jan bowiem nie był jednym z tych sztywnych automatów, co w jasnych rękawiczkach, palec jeden w kamizelkę włożywszy, przechadzają się po salonie; — z każdym zrozumieć się, sympatyzować, zbracić umiał. Wesół dziś bo szczęśliwy, wkrótce stał się duszą zabawy i wziął na siebie jej kierunek. Dziwnem szczęściem nikt mu nie zazdrościł, nikt na to nie sarknął, wszyscy mu pomagali.
Wieczór był ochoczy, i przeleciał strzałą. — Już dniało dobrze, a w lutym jak wiemy dnieje około szóstej godziny, gdy się goście rozjeżdżać poczęli.
Wszyscy młodzi ludzie z kolei żegnali Darskiego, prawie jednemi słowy:
— Bracie, niezapomnijmy się — i kochaj mnie jeśli możesz.
— Darski bądź zdrów, pamiętaj żeśmy od dziś jak dwa palce dłoni.
Czemże ich ujął? spytacie.
— O! naprzód sercem, które gdy bije w piersi, odpowiedzą mu inne; prostotą, szczerością, — a w dodatku — gdy w chwilach spoczynku poszli na kielich wina i cygara, gdy rozbujane myśli lać się i szumieć poczęły z szampanem, każde słowo Jana, którem wyrażał szlachetne i piękne uczucia, w piersi młodzieży znajdowało odgłos spółczucia. — Często jeden wieczór taki wiąże przyjaciół na całe życie. A jak się żyje w takiem uniesieniu szybko, żywo, jak wszystko: krew, myśl, przyjaźń, miłość przyśpieszonym krąży biegiem. Cóż dziwnego, że po sześciu młodego uniesienia godzinach, jesteśmy jak po roku znajomości starzy?
W połamanej, porozrywanej, i co chwila rozdartej i znowu wiązanej rozmowie z Julją, gdy i ona i on porwani byli tą exaltacją, jakiej każdy doznać musi wśród zabawy, ruchu, zgiełku, uroku muzyki i świateł, — powiedzieli sobie więcej niż kiedykolwiek dotąd.
Marji już niewidział prawie Jan.
Marja siedziała w kątku, tańcowała jak zmuszona, ślizgając się po posadzce niby cień smutny; niekiedy tylko wejrzeniem objęła szczęśliwszych i — dumała. —
I ją otaczało grono młodych, i jej szeptano słówka, co słodziej niż muzyka brzmią w uszach kobiety, lecz dla niej był to szmer gałązek, szum wody — nic więcej.
Serce było gdzieindziej.
— Panna Marja chora albo zakochana, mówiła młodzież.
— Panna Marja zawsze taka! tłumaczyli inni.
— Ma suchoty! dodał ktoś trzeci.
— Juściż podobniejsza do nich od panny Matyldy, która napróżno sentymentalnym kaszlem chce zwabić narzeczonego do tłustych swych wdzięków. — Nie oszuka nikogo!!
Dzień świtał, trzeba jechać było, Jan pożegnał Julję, która po cichu spytała go:
— Wszak się zobaczym?
— Możesz być inaczej? odpowiedział.
Jadąc do Dąbrowej po nocy, niewyrachował się Jan, że dniem powracać będzie i wziął śliczne peterburskie sanki i parę przepysznych koni, które mogły wydać tajemnicę jego majątku. Julja, która stała w oknie gdy odjeżdżał, postrzegła i zaprząg i ludzi wytwornie poubieranych i Jana, który musiał jej się ukłonić, a wiedząc o ubóstwie Darskich pojąć nie mogła, co znaczył ten kosztowny przybór Jana, który tak dalece wszystkim bił w oczy, że o koniach pozostali jeszcze mężczyźni długo potem mówili.
— To są resztki ich pięknej dawnej fortuny zapewne — odezwała się podkomorzyna, która coś zaczynała przewąchiwać, ale mając na myśli swatanie Matyldy, nie bardzo chciała rozgłaszać to, czego się już domyślała. Przyszło jej na myśl, że przed pięcią laty rozeszła się była wieść o wielkim spadku na Darskich, ale że ojciec stary z kąta się swego nieruszył, i życia niezmienił, wzięli to wszyscy za bajkę.
Jan powrócił rozmarzony i szczęśliwy do domu. — Julja padła na łóżko w swoim pokoiku, dłonią gorące przyciskając czoło, Marja modliła się.
Około południa starościna przysłała po Juiję. — Znalazła ją wnuczka smutną i zamyśloną, prezes ze zwykłemi swemi groźbami tylko był odszedł.
Na widok wnuczki rozpłakała się staruszka. — A! to znowu prezesisko nieznośne! zawołała Julja — o! przysięgam babuni, że to raz ostatni.
— Moje dziecko — nie rozpaczajże.
— Babciu — i Julka upadła jej do nóg — zaklinam cię zrób raz, o co cię prosić będę.
— Ty wiesz jak kocham ciebie, jakem słaba gdy o ciebie chodzi, nie proś mnie o nic strasznego!
— Nie! ale co mi każe moja godność i twoja. — Zrzeczmy się testamentu prezesa i jego majątku — wynijdźmy raz z pod tej nieznośnej, nieustannej groźby, która nas poniża.
— Coż poczniemy?
— Alboż tak straszne ubóstwo? wszystko oddawszy mu, zostanie nam choć jeden folwark Dąbrowa i tego będzie nam dosyć. Tobie babciu na niczem nie zabraknie — twe życie na jedno ziarnko się nie zmieni; ja tych bogactw niepotrzebuję. — Ono mi życie psują. Będęż mogła być pewną przywiązania mojego przyszłego, póki mi się zdawać może, że kocha we mnie lub ze mną pieniądze moje?
— Ty niewiedzieć co pleciesz. —
— Babciu, napastliwie powtórzyła ze łzami Julja, jeżeli mnie kochasz — ja cię o to błagam. Ja wiem ile ci przykre obejście i panowanie prezesa, cierpisz to dla mnie, ja cierpię go tylko dla ciebie. Wolna zrzekłabym się w jednym mgnieniu oka i jego zapisów i jego gróźb. — Uczyń to dla mnie!
— A! to prawda! zawołała starościna, że byłybyśmy wolne!
— Więc pozwalasz na to?
— I tybyś się wyrzekła wszystkiego?
— Z radością, z uniesieniem, z wdzięcznością. —
— Ale cóż poczniemy —
— Ja mu to powiem.
— Dziecko! ty go śmiertelnie obrazisz.
— Babciu — jak cię kocham, a to największe zaklęcie — zaręczam ci, że będę rozumną — że będę grzeczną — skończmy raz to życie niepewności.
— Ty sama chcesz tego — i nie boisz się?
— Czego?
— Ubóstwa.
— O! to szczęście! poznamy kto nas szczerze kocha — a ubóstwo, gdy nam zostaje czysta i własna Dąbrowa, ze swym ogródkiem i kwiatkami — to — szczęście!
I wybiegła swobodna, śpiewając — szukać prezesa. — Babka się modliła i płakała, wyrzucając sobie że tak łatwo pozwoliła na zrzeczenie się milionowej fortuny. Szczęściem trafiła w xiążce nabożnej na godzinki do Opatrzności, i w nich jakby ręką losu wskazaną umyślnie, wyczytała pociechę.
Tym czasem Julja szła do salonu, gdzie prezes żółty, kwaśny, zły, gderzący, czytał kurjera i dławił się nim i bułką. Usiadła naprzeciw niego, ten zmierzył ją okiem ponurem.
— A co, natańcowałaś się?
— O! wybornieśmy się bawiły. Nicby mi niebrakło, gdybym co trzeci dzień nie widziała babci we łzach.
Prezes ruszył ramionami — A któż winien jej, że płacze.
— Niewiem, ale wiem, że jej łzy na moją duszę padają, jak rozpalony żar.
— Ślicznie panna mówi — to starajże się pocieszyć babunię.
— Właśnie myślę o tem jak raz na zawsze łzy jej otrzeć.
Prezes burknął coś pod nosem.
— No? i znalazłaś panna sposób?
— Zdaje mi się.
— Ciekawym.
Julja milczała, niechciała sama zaczynać.
— Panience wesoło na świecie, chciałoby się, żeby jej i starzy dopomagali.
— Czemuż mnie i im dobrze i wesoło być nie ma?
— A zapewne —!
Znowu milczenie chwilowe; prezes, który się burzył Darskim, a widząc na wieczorze jak się wszystkim podobał, jak Julji nadskakiwał, podwójnie go znienawidził; niemógł dalej wytrzymać.
— Czego się tu ten Darski wasz kręci?
— Co pan prezes mówi?
— Niby panna niesłyszy!
— Słyszę, ale zrozumieć nie mogę. — Babunia go przyjmuje, któż mu może wstępu do domu zabronić?
— Kto? a gdyby ja?
— Proszę pana prezesa, a jakimże to prawem?
— Prawem! patrzajcie ją! Stuknął laską, — co to panna ze mną prawować się myślisz? Do stu katów! panna wiesz, że co masz to z mojej łaski, co mieć możesz to moje tylko!
— Niechże będzie prezesa. — Wiem że reszta majątku, prócz Dąbrowej, obciążona jest długami p. starosty, nieboszczyka dziada; że mój wielki majątek, o którym tyle mówisz, winna być mam panu prezesowi; — lecz jeśli swoje dobrodziejstwa dla nas każesz babce płacić łzami, mnie niewolą — my się zrzekamy wszystkiego.
Prezes osłupiał i słowa rzec z razu niemógł.
— A bardzo dobrze! a bardzo dobrze! zakrzyczał wywracając krzesło, stół, filiżanki i wstając nagle — powiem to starościnie.
— Starościna wie o tem i zgadza się na to.
Niemożna odmalować złości, gniewu, wściekłości człowieka, który zwykły do despotycznej władzy nad tem, co go otaczało, ufny w swoje skarby sądził, że niemi panować będzie gdzie zechce.
— Zostaniecie przy Dąbrowej! zawołał, zostaniecie, ale ani mnie więcej, ani złamanego fenika mego nieujrzycie.
To powiedziawszy wyszedł do sieni, kazał podawać konie, wybił dwóch służących i trzęsąc się odjechał.
Chwila jedna zmieniła nagle całe położenie Julji i jej stanowisko na świecie. Miljony jej stopniały — rozżarty prezes przenosił swe panowanie, zapisy i dziwactwa do podkomorzynej i Matyldy. W kilku dniach z pośpiechem gniew zagarnął wszystkie majętności starosty, i na jednej nie wielkiej wioseczce i folwarczku pozostała babka i wnuczka. Pojęły obie, że życie ich zmienić się było powinno; ale Julja niedozwoliła, aby babka w najmniejszej rzeczy ucierpieć na tem miała i poczuć nawet odmianę. Sama zajęła się domem i szczęśliwa bo swobodna, otaczała ukochaną babkę tysiącem pieszczot i starań.
Po sąsiedztwie jak uderzenie gromu rozeszła się wieść dziwna, że prezes skasował testament, odebrał majątki starościnie i wszystko przekazał Matyldzie.
Matylda nagle kaszlać przestała, była i tak już pewna, że za mąż pójdzie, bo roje młodzieży oblęgły dom podkomorzynej.
Wszyscy mężczyźni znajdowali, że panna Tysia wcale jest hoża, bardzo miła i ładna. Pokazało się nawet, że choć trochę utyła, ale była za to białą i rumianą, a oczy miała pełne wyrazu. — Wyrazem tym były krocie i miljony prezesa.
Czego nigdy nie bywało dawniej — Tysia poczynała z fałszywym spiewem popisywać się publicznie, i godzili się na to znawcy, że choć bez metody i szkoły, spiewa bardzo przyjemnie. Podkomorzyna roiła, była szczęśliwą.
Do ustronnej nawet Jarowiny, przez przybywającą tu teraz młodzież, doszła do Jana i ojca jego wiadomość o zubożeniu Julji. Oba uradowali się niezmiernie, a Jan pospieszył teraz natychmiast do domu starościnej. Nie myśląc dalej kryć się ze swoją zamożnością, wybrał się jak najparadniej.
Cztery prześliczne konie rosłe ciągnęły lekkie saneczki, uprząż na nich była angielska i przy angielskiej skromności piękna i smakowna; pokrywały grzbiety gniadoszów cztery skóry lamparcie. — Dwóch ludzi w jednostajnem czarnem ubraniu towarzyszyli Janowi.
Gdy zajeżdżał przed ganek, Julja widziała, ale nie domyśliła się zbałamucona końmi i uprzężą, ktoby mógł być taki.
Jan zastał ją z xiążką w ręku samę jedną.
— A, to pan, zawołała — zadziwiona — choć jeden nie zapominasz o nas?
— Dla czegoż mnie pani posądzasz nawet o to —?
— Bo — bo — bo drudzy —
— Ja nie należę do drugich.
— Wszędzie chcesz być pierwszym? zażartowała ze zwykłą swoją wesołością. —
— Tam gdzie być można pierwszym i ostatnim.
— Zagadka — nierozumiem zagadek.
— Jakże się ma starościna?
— Zdrowa, ale w zimie nie wychodzi prawie ze swojego pokoju.
— Mogęż być u niej.
— Dla czegoż nie, będzie mu rada — chodźmy.
Zastali staruszkę nad książką i modlitwą, modliła się zwykle dzień cały.
Przywitała uprzejmie Darskiego, teraz każde odwiedziny ją cieszyły, bała się być opuszczoną biedna, i dzień bez gości był dla niej smutniejszy niż kiedy.
Jan począł żywo mówić o dawnych czasach, żeby w wspomnienia wprowadzić staruszkę i jakoś mu się to udało. — Rozdobruchała się, rozgadała, ale w końcu niemogąc zapomnieć straty świeżej majątku, którego nie dla siebie, ale dla wnuczki żal jej było, dodała z westchnieniem:
— Pan wiesz, że nam pozostała tylko jedna Dąbrowa.
— Wiem pani.
— I dziś prawieśmy ubodzy.
Julja przerwała wesoło:
— O co to, to nie! coż to mnie babunia za nic sobie liczy.
— Tyś to też mój skarb jedyny. —
— No, więc cicho babciu.
Jan się uśmiechnął tylko.
— A panu, życzę, dodała figlarnie Julja, sprobować szczęścia u podkomorzynej. Panna Matylda będzie miała jeden miljon na banku, Siwicze, Romejki, Bityn, Hlasne, Zawojówkę i Mateczne. — Nie licząc tego, co ma z siebie.
— To jest — kaszlu — dodał Jan.
Oboje rozśmieli się serdecznie.
— A co ja, to powiadam, że wyśmienicie być ubogim, zawołała Julja. Naprzód, choć to wszyscy wiedzą, ubóstwo jest próbą naszych przyjaciół, jest odstręczeniem natrętów, jest naszej wartości wewnętrznej próbą także najlepszą. Tysiące nieocenionych korzyści —
Marja nadeszła, a że starościna długo z gośćmi siedzieć nie była przywykła, panny i Jan wyszli do salonu.
Długo tu długo siedzieli, rozmawiali, grali i bawili się nawet trochę po dziecinnemu. Zakochani lubią być dziećmi.
Marja wcale nie była na zawadzie — ona po większej części jak konieczny tylko świadek siedziała w kątku z myślami swemi.
Dotąd między Julją a Janem miłość wzrastająca codzień, widoczna dla oczu ludzkich, im obojgu wiadoma, nie wyszła jeszcze wyznaniem przez usta. Ale ten moment stanowczy zbliżał się. — Wypowiedzenie miłości jest początkiem drugiej w niej epoki, która ma właściwy sobie charakter. Pierwsza karmi się więcej ideałami i nadzieją, myśli dwóch istot blizko siebie, ale nie sprzężone jeszcze latają; w drugiej starają się zrównać, spoić, związać i idą w roskosznem uścisku ku dalekiemu jeszcze, ale już świtającemu szczęściu. Cóż, gdy to szczęście, ten cel jak wszystko najróżowiej się śmieje, dopóki niedoścignione, dalekie! —
Już zmierzchało, a kochankowie siedzieli jeszcze u stołu przy kanapie, trochę oddaleni od siebie, ale co chwila niewiedzieć jakim przypadkiem zbliżając się powoli. — Jan opowiadał o swoich podróżach. Julja żartowała, ale w głosie jej słychać było wzruszenie i bojaźń poprzedzającą zawsze wielką życia chwilę.
Marja przebierała od niechcenia po klawiszach fortepianu, żeby rozmowy nie słyszeć, twarz jej blada na policzkach dwojgiem rumieńców gorączkowych zapaloną była.
— Podróż, mówił Jan do Julji — jak wszystko w życiu najroskoszniejsze, gdyśmy nie sami. Widzę, i myśli, które we mnie widok budzi, niemam z kim podzielić, serce mi bije, a niemam czyjej dłoni położyć na niem z pytaniem — a twoje? Często największe roskoszne wzruszenie kończy się smutkiem i myślą bolesną — Czemużem sam jeden! Lecz jak w podróży, nietakże w życiu całem?
— Może, cicho odpowiedziała Julja — ale jak często dwoje ludzi, z których jeden ciągnie drugiego przeciw woli, podobni są tym psom gończym, których kiedyś widziałam w dziedzińcu na sforze —
— W ówczas gdy ręka obca ich zwiąże, — lecz jeśli sami dobrowolnie się znajdą, zbliżą, powiążą? Nie sfora, ale serce łączyć ich powinno!
— A na długoż wiąże serce?
— Czasem — na zawsze.
— Tak, ale to tylko — czasem. I możnaż kiedy być pewnym, ze to co obiecuje być zawsze, nie potrwa nad chwilę?
Jan zamilkł.
— Co do mnie, mówiła Julja bawiąc się xiążką, którą wzięła machinalnie — tam gdzieby chodziło o moja przyszłość całą, byłabym trudną, bardzo trudną, chciałabym upewnić się, obwarować, żeby jej nie stracić; chciałabym nie rzucić jej na pastwę losowi.....
— Nie wierzę pani — rzekł Jan — przyszłości nie oddałabyś pani bez uczucia, a uczucie nigdy tak nie rachuje i nie rozumuje.
— Mylisz się pan, gwałtowne uczucie ma swój właściwy rachunek; one się lęka zdrady i bojaźliwe zewsząd od niej zastrzega.
— Uczucie wielkie nie przypuszcza jej — samo będąc gwałtowne, w swojem świetle, w swojej barwie widzi wszystko, poświęca się i łatwowierność jest dowodem może jego potęgi.
— O! nie! nie. Na to nie pozwalam — odpowiedziała Julja — to byłby już szał, a szał jest chwilowy tylko. — Uczucie wieczne musi budować się na — wieczność. — Czyni to instynktowo, rozumem serca.
Jan wziął powoli rękę Julji, która mu jej nie broniła — serca ich uderzyły od magnetycznego związku.
— O! nie, nie, rzekł cicho — pani nie potrafiłabyś być tak srogą, tak ciężką dla tego, coby ci życie poświęcił. —
— Dla siebie i dla niego, musiałabym, odparła Julja...
— Co za niewiara!
— Dla czegoż tyle zawodów na świecie?
Drzenie ich głosu, cichsze wyrazy, zbliżenie ku sobie i ściśnięcie sobie dłoni długie, mówiące jak myśl — przerwało na chwilkę rozmowę, której słów dosłyszeć niemógł nikt, prócz nich samych...
— Juljo — ja cię kocham! głośniej trochę i z uczuciem wyrzekł nareście Jan.
— Wiem o tem — odpowiedziała — wiem o tem — i — nie będę panu — tobie — nie będę ukrywać — na cóż kłamać? — ja kocham cię także. —
Jan pomimo przytomności Marji zapomniawszy się padł na kolana. —
— Na Boga! co robisz... wstań. —
Jan usiadł znowu. —
— A! takie szczęście to nad siły ludzkie — oszaleję! zawołał. Ty mnie kochasz i pozwalasz mieć nadzieję, że będziesz moją, moją na zawsze.
— Słuchaj — słuchaj — nigdy w życiu nie kochałam nawet myślą, nawet wyobraźnią, które zawcześnie w kobiecie się budzą. Raz mogę kochać, ale na zawsze. — I chcę żeby miłość moja była życiem całem, żeby ten kogo wybieram, był mój, mój, mój tylko — żebym go była pewna jak siebie, żeby nic nas rozłączyć nie mogło
— Wątpisz o mnie!
— Kocham i lękam się.
— Juljo, ty niewiesz co w sercu tem się dzieje.
— Dzisiaj — lecz jutro?
— Jestże jakie jutro!
— A! gdyby życie mogło być jednym wielkim dniem bez jutra — wiecznością bez zmiany. Lecz wszystko się zmienia, jakaż przysięga, jakie zaklęcie może odegnać moją bojaźń?
— Ty mi niewierzysz! powtórzył Jan.
— Ja kocham cię! powtórzyła Julja, której rękę całował Jan z zapałem — o wierz mi kocham pierwszy raz — i ostatni.
— Lecz jakże przekonam cię, że jestem twój, i twój tylko na zawsze?
— Posłuszeństwem bez granic.
— Juljo! — możeż że wątpić o tem?
— Chcę być pewna ciebie.
— A nie jesteś?
— Nie — kobieta — boję się — boję — serce mi się ściska, gdy myślę o przyszłości.
— Cóż mogę na to poradzić?
— Zamknąć oczy i ślepo spełnić co powiem.
— O! mój Boże, ona mi nie wierzy! z boleścią zawołał Jan, lecz jakiegoż chcesz dowodu — jakiej pewności? wszystko zrobię.
— Pojedziesz na rok cały i nie będziemy się widzieli.
— Juljo — rok cały, to wieczność — rok młodości, to skarb bez ceny — rok życia stracony, gdy szczęście przed nami.
— Lepiej rok stracić niż życie! zawołała żywo... Nigdy już nie mogę być szczęśliwą chyba z tobą, lecz nad nieszczęście we dwoje, wolę samotną śmierć powolną. Dla tego nim będę twoją, chcę wiedzieć, żeś mój na zawsze. Tak — jeszcze rok próby, — i to nie ostatnia.
— Jakto? jeszcze ci dosyć nie będzie.
— Dosyć — nie! nie dosyć!
Jan upadł na krzesło. — Rok cały! powtarzał.
— Rok, ale na ten rok daję ci pokarm Janie, odpowiedziała śmiało Julja. — Jeśli jedno uczucie, jedna myśl cię wyżywi — wrócisz i —
— I pozwolisz mi naówczas?
— Naówczas zobaczę.
— Juljo — na cóż mi powiedziałaś to zwodnicze słowo — kocham!
— Ja tak kocham!
— Każesz, będę posłuszny, ale co wycierpię. —
— Wszystko się płaci cierpieniom — a jaż cierpieć nie będę?
— Niepojęta!
— Niecierpliwy!
— I kiedyż ten nieszczęśliwy rok mu się rozpocząć?
— Od jutra!
— Zlituj się, — od jutra! jakto, jutro miałbym porzucić cię i niewidzieć znowu. Po dzisiejszym dniu, który jest najszczęśliwszym mego życia.
Julja zamilkła..... Jan ręką gorące chłodził czoło.
Cały, długi wieczór upłynął na podobnej rozmowie, teraz najrozkoszniejszej, bo rozkutej z tych form, które ją przed chwilą ścieśniały. — Raz powiedziawszy kocham, stali się jak brat i siostra, nie mieli tajemnic, nie potrzebowali myśli swej osłaniać i mówić dwuznacznikami. Julja z gwałtownością sobie właściwą, którą nie jednej kobiecie za złeby wziął mniej zakochany a miałkiego umysłu człowiek, nie taiła ani przywiązania swego, ani myśli, nie drożyła się z wypowiedzeniem tego co czuła, nie cedziła z niepewnością i bojaźnią tego, co rzeką wezbraną lało się z jej serca. Jan był w uniesieniu.
A Marja? — Marja siedziała przy fortepianie, niekiedy jej oczy podniosły się na parę szczęśliwą, i znów opadły ku ziemi. Ona słyszała wszystko, a więcej domyślała się... serce się jej ściskało, oddech tamował, a przy wielkiej boleści, była i roskosz tajemna, niepojęta w tem cierpieniu, o którem nikt niewiedział, nikt się go nie domyślał, którego uleczyć nic nie mogło, chyba — śmierć.
W zapale opowiadania Julja wyznała Janowi, zkąd poszedł pierwszy gniew prezesa i zupełne z nim i nadzieją zapisów jego rozstanie. To było powodem wyznania Darskiemu, że nie potrzebowali majątku, którego on miał dosyć. Julja chmurna odskoczyła od niego. — Jesteś więc bogaty? spytała:
— Dość dla nas obojga —
— Czemuż o tem niewiedziałam dotąd?
— Nikt mnie nie pytał? Chcesz próby, oto już pierwsza próba — pokochałem cię panią, kocham cię dziś więcej jeszcze — jeśli to być może.
— O to, to żadna próba! odparła dziewczyna. — Jesteś bogaty, możesz się obejść bez moich pieniędzy. — A ja — dodała — ja wolałabym cię ubogim. — Często — wielkie uczucie miłości rozbija się o mizerną rachubę powszedniego chleba...
— Ale nie takie jak moje.
— Swojego nieznasz...
— Juljo, Juljo! tak młoda, a już tak niedowierzająca! — Godziż się to?
— Wszystko się godzi dla spełnienia ideału mojego. — Moim ideałem szczęście nasze — ale nie szczęście chwili — co się budzi rozczarowaniem! nie! ja takiego niechcę.
Jan nic nieodpowiedział, była niepokonaną.
Późno już było, gdy pożegnał Julię i Marję, starościnej widzieć już nie mógł. Julja podała mu rękę i z uczuciem rzekła: — A więc na rok cały się żegnamy, rok próby, — po roku czekam cię. Janie, tu w naszej cichej Dąbrowie, zastaniesz mnie, jaką porzucasz dzisiaj, zawsze ci wierną, i na zawsze twoją.
Jan nie znalazł na ustach, ani w sercu odpowiedzi, rok ten przestraszał go jak nie przeżyta wieczność. — Ona go kochała i odpychała od siebie — !
Pojechał.
A gdy Marja sam na sam została z Julją, gdy szczebiotliwe dziecko pragnąc podwoić swoje uczucie, dzielić się niem poczęło z przyjaciółką, z westchnieniem rzekła jej Marja —
— Na co te próby, Juljo kochana? serce ci mówić powinno czy on cię kocha — stawisz na kartę całe życie swoje. — Ja nie miałabym siły, — wolałabym później nieszczęście, niż dziś tak chłodną krwią zadawane męczeństwo. — Ciebie i jego, żal mi was obojga!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.