Pieśń o Rolandzie (tłum. Boy, 1932)/Treść
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Pieśń o Rolandzie |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | M. Arct |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | La Chanson de Roland |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Król Karol, cesarz nasz Wielki, siedem pełnych lat zostawał w Hiszpanji, aż po samo morze zdobył tę pyszną ziemię. Niemasz zamku któryby mu się ostał; niemasz muru któryby był cały, niemasz miasta, krom Saragossy stojącej na górze. Włada tam król Marsyl, nie miłujący Boga: Mahometowi służy, do Apolina się modli. Nie ustrzeże się nieszczęścia. Król Marsyl jest w Saragossie. Przechadza się w sadzie, w cieniu. Kładzie się na ganku z błękitnego marmuru, więcej niż dwadzieścia tysięcy ludu jest wkoło niego. Woła swoje diuki i swoje hrabie: „Słuchajcie, panowie, co za klęska na nas spadła. Cesarz Karol przybył tu ze słodkiej Francji, aby nas pognębić. Nie mam wojska, aby mu wydać bitwę; ludzie moi nie są mocni stawić mu czoła. Radźcie mi, doradcy mądrzy, i chrońcie mnie od śmierci i wstydu“! Żaden poganin nie odpowiedział słowa, prócz Blankandryna z walfundzkiego kasztelu. Tenci Blankandryn najmędrszy był śród pogan; męstwem swem dzielny rycerz; rozumem dobry rajca swego pana. Rzecze królowi: „Nie przerażaj się, królu! Prześlij Karolowi, dumnemu, hardemu władcy, słowa powolnej służby i wielkiej przyjaźni. Dasz mu niedźwiedzie i lwy i psy; i siedemset wielbłądów i tysiąc wypierzonych sokołów; czterysta mułów ładownych złotem i srebrem, i pięćdziesiąt wozów z których on złoży tabor; i daj mu szczerego złota tyle, aby mógł hojnie opłacić swoich najemników. Przekaż mu, że dość długo wojował już w tej ziemi; że powinienby wracać do Francji, do Akwizgranu, że pośpieszysz tam za nim na święty Michał, że przyjmiesz tam prawo chrześcijan i zostaniesz jego wiernym lennikiem. A zechce zakładników, to poślij mu ich, dziesięciu albo dwudziestu, aby go natchnąć ufnością. Poślijmy mu synów naszych żon; ja poślę mego, choćby miał i zginąć. Lepiej by tam potracili swoje głowy, a my żebyśmy nie stracili naszej swobody i państwa, i nie przyszli do torby żebraczej“. Blankandryn mówił: „Na tę moją prawicę, i na tę brodę którą wiatr kołysze mi na piersi, wnet ujrzycie jak francuskie woje stąd odchodzą. Pójdą Frankowie do Francji: to ich ziemia. Kiedy wrócą każdy do swej najdroższej dziedziny, a Karol do Akwizgranu, do swojej kaplicy, będzie tam odbywał na święty Michał uroczyste roki. Przyjdzie święto, dzień upłynie: o nas ani słychu. Dumny jest ów król, a serce ma okrutne: każe uciąć głowy zakładnikom. Lepiej-ci jest, aby oni stradali głowy, a my abyśmy nie stracili naszej pięknej Hiszpanji i nie cierpieli niedoli i klęski!“ Poganie rzekli: „Może i prawdę gada“! Król Marsyl zwołał radę. Zawołał Klaryna Balagierskiego, Estamaryna i jego para Eudropa, i Pryjamona i Garlana brodacza, i Masznera i stryja jego Mahona, i Żynera i Malbjena z za morza, i Blankandryna, iżby im powiedział swoją myśl. Dziesięciu najchytrzejszych odwołał na stronę. „Pójdziecie, barony, do Karola wielkiego. Jest pod Kordową, którą oblega. Będziecie mieli w rękach gałązki oliwne, co oznacza pokój i pokorę. Jeśli chytrością swoją wyjednacie dla mnie zgodę, dam wam złota i srebra co wlezie, i ziem i lenna ile sami zechcecie“. A poganie na to: „Oto mamy zadość“. Król Marsyl zamknął radę. Powiada swoim ludziom: „Pójdziecie, panowie. Będziecie nieśli w rękach gałązki oliwne, i powiecie królowi Karolowi Wielkiemu, aby, przez Boga swego, zlitował się nademną: że nie upłynie ani miesiąc, jak doń pośpieszę z tysiącem moich lenników; i przyjmę zakon chrześcijański i zostanę jego wasalem z całą miłością i wiarą. Jeśli chce zakładników, wierę dostanie ich“. Blankandryn rzekł: „W ten sposób uzyskacie dobrą zgodę“. Marsyl kazał przywieść dziesięć białych mulic, które mu był przysłał król Sycylji. Wędzidła na nich złote, siodła wykładane srebrem. Posły wsiadają na nie, trzymają w rękach gałązki oliwne. Śpieszą do Karola, który trzyma Francję w swem lennie. Karol nie ustrzeże się przed nimi; oszukają go. Cesarz weseli się, rad jest z siebie. Zdobył Kordowę, mury zrównał z ziemią, zwalił kamienne wieże. Znaczny łup wzięło jego rycerstwo; złoto, srebro, szacowne zbroje. Nie został w mieście ani jeden poganin: wszyscy ubici albo ochrzczeni. Cesarz siedzi w wielkim sadzie; koło niego Roland i Oliwier, diuk Samson i Anzeis hardy, Godfryd andegaweński, sokolnik królewski; i byli tam jeszcze Geryn i Gerjer, i z nimi tylu innych: jest ich ze słodkiej Francji piętnaście tysięcy. Na białych jedwabnych dywanach zasiedli rycerze; dla rozrywki, najstarsi i najmędrsi grają w warcaby i w szachy, a płocha młódź bije się w szable. Pod sosną, wpodle krzaku głogu, ustawiono tron, cały z szczerego złota: tam siedzi król, władnący słodką Francją. Broda jego jest biała, a twarz rumiana; ciało piękne, postać dumna: ktoby go szukał, temu nie trzeba go wskazywać. I posłowie zsiedli z mułów i pokłonili mu się we czci i miłości. Pierwszy przemawia Blankandryn. Rzecze królowi: „Witaj imieniem Boga wspaniałego, którego winniśmy ubóstwiać! Słysz, co ci przekazuje król Marsyl, chrobry rycerz. Dobrze się przepytał o wiarę, która zbawia: toteż chce ci dać swoich bogactw w bród, niedźwiedzie i lwy, i charty na smyczy, i siedemset wielbłądów, i tysiąc wypierzonych sokołów, i czterysta mułów objuczonych złotem i srebrem, i pięćdziesiąt wozów, z których uczynisz tabor, naładowanych tyloma grzywnami szczerego złota, że będziesz niem mógł dobrze zapłacić swoich zaciężnych. Dosyć już długo bawiłeś w tym kraju; godzi ci się już wracać do Francji, do Akwizgranu. Tam on podąży za tobą, tak ci uręcza, panie mój“. Cesarz wznosi ręce do Boga, spuszcza głowę i zaczyna dumać. Cesarz trwa ze spuszczoną głową. Nigdy słowo jego nie było nagle; taki ma obyczaj, iż mówi tylko wedle swej woli. Skoro się wreszcie wyprostował, twarz jego pełna była dumy. Rzecze do posłów: „Bardzoście dobrze powiedzieli. Ale król Marsyl jest moim wielkim wrogiem. Jakąż mogę mieć rękojmię słów, któreście rzekli? — Przez zakładniki, rzekł Saracen, których będziesz miał albo dziesięciu, albo piętnastu, albo dwudziestu. Oddam własnego syna, choćby miał zginąć, a sądzę że dostaniesz i jeszcze godniejszych. Kiedy się znajdziesz w swym cesarskim pałacu, na wielkie święto świętego Michała, pan mój przybędzie do ciebie, on sam ci to uręcza. Tam, w twoich kąpielach, które Bóg uczynił dla ciebie, chce zostać chrześcijaninem“. Karol odpowiada: „Może jeszcze być zbawiony“. Zachód był piękny, słońce jasne. Karol kazał odwieść do stajni dziesięć mułów. W sadzie kazał ustawić namiot. Tam podjął dziesięciu posłów; dwunastu rękodajnych troszczy się o ich usługę. Wytrwali tam całą noc, aż nastał jasny dzień. O wczesnym ranku cesarz wstał, wysłuchał mszy i jutrzni. Udał się pod sosnę, wzywa swoich baronów na radę; we wszystkiem co czyni, chce mieć francuskich panów za doradców. Cesarz idzie pod sosnę, wzywa na radę swoich baronów: Ogiera diuka i Turpina arcybiskupa; Ryszarda Starego i bratanka jego Henryka; i walecznego hrabiego Gaskonji; Acelina, Tybota rejmskiego i krewniaka jego Milona. Przybyli także Gerjer i Geryn, i z nimi hrabia Roland i Oliwjer, waleczny i szlachetny; i Franków z Francji więcej jest niż tysiąc; i Ganelon przybył, ten, który dopuścił się zdrady. Wówczas zaczyna się ona rada, która tak obróciła się na złe. „Baronowie moi, rzekł cesarz Karol; król Marsyl przysłał mi swoich posłów. Chce mi dać bogactw swoich w bród, niedźwiedzie i lwy, i charty włożone do smyczy, siedemset wielbłądów i tysiąc wypierzonych sokołów, czterysta mułów objuczonych złotem Arabji; do tego więcej niż pięćdziesiąt wozów. Ale wzywa mnie, abym się wrócił do Francji: podąży za mną do Akwizgranu, do mego pałacu, i przyjmie tam naszą wiarę, głosząc iż ta jest najświętsza: zostanie chrześcijaninem i ode mnie będzie przyjmował rozkazy. Ale nie wiem, jaki jest prawdziwy jego zamiar“. Francuzi mówią: „Miejmy się na baczności“. Cesarz powiedział swoje. Hrabia Roland, któremu to nie jest w smak, zrywa się z siedzenia, wstaje, i sprzeciwia się. Rzecze królowi: „Biada ci, królu, jeśli uwierzysz Marsylowi! Oto już siedem pełnych lat, jak przybyliśmy do Hiszpanji. Zdobyłem dla ciebie i Nobles i Commibles; wziąłem Walterrę i ziemię pińską, i Balagier, i Tudelę, i Sezylę. Wówczas król Marsyl dopuścił się wielkiej zdrady: posłał piętnastu swoich pogan, i każdy niósł gałąź oliwną, i wszyscy powiadali ci te same słowa. Naradziłeś się ze swymi Francuzami. Doradzili ci wielkie szaleństwo, wysłałeś do poganina dwóch swoich hrabiów, jeden był Bazan, a drugi Bazyli; i w górach, pod Haltyją, Marsyl uciął im głowy. Prowadź wojnę tak, jakeś rozpoczął! Powiedź pod Saragossę swoje chorągwie; podejmij oblężenie, choćby miało trwać całe twoje życie i pomścij tych, których zdrajca pozabijał“. Cesarz siedzi ze spuszczoną głową. Gładzi brodę, targa wąsy, ale nie daje siostrzanowi żadnej odpowiedzi, ani dobrej, ani złej. Francuzi milczą, wyjąwszy Ganelona. Wstaje, idzie przed Karola i zaczyna bardzo dumnie. Rzecze królowi: „Biada ci, gdybyś uwierzył nicponiowi, mnie czy innemu, któryby mówił nie dla twego dobra! Kiedy król Marsyl przekazuje ci, że ze złożonemi dłońmi stanie się twoim lennikiem, i że weźmie całą Hiszpanję jak lenno z twojej łaski, i przyjmie wiarę którą my wyznajemy, kto ci radzi abyśmy odrzucili taką zgodę, ten snać nie wiele dba, królu, jaką my śmiercią pomrzemy. Rada płynąca z pychy nie powinna przeważyć. Poniechajmy szalonych, słuchajmy roztropnych“. Wówczas wysunął się Naim; brodę miał białą, włos na głowie siwy, nie było na dworze lepszego wasala. Rzecze do króla: „Dobrze słyszałeś, królu, odpowiedź, jaką ci dał Ganelon: dorzeczna jest i godzi się jej posłuchać. Zwyciężyłeś Marsyla w wojnie, zabrałeś mu wszystkie zamki, kuszami rozbiłeś mury, spaliłeś jego miasta, pobiłeś ludzi. Dziś, kiedy ci przekazuje że się zdaje na twoją łaskę, czynić mu więcej jeszcze, to byłby grzech. Skoro chce ci dać jako rękojmię zakładników, ta sroga wojna powinna już ustać“. Frankowie rzekli: „Dobrze diuk gada“. „Panowie baronowie, kogóż poślemy do Saragossy, do króla Marsyla?“ Diuk Naim odpowiada: „Pojadę, królu, jeśli wasza wola: daj mi wnet rękawicę i laskę“. Król rzecze: „Tyś jest człowiek dobrej rady; na tę moją brodę, nie odjedziesz w tej chwili tak daleko ode mnie. Usiądź zpowrotem, skoro nikt cię nie wzywał“! Wstaje Turpin rejmski, wychodzi z szeregu, i rzecze do króla: „Zostaw w spokoju swoich Franków! Siedem lat trwasz w tym kraju, wiele ścierpieli męki, wiele boleści. Ale daj mnie, panie, laskę i rękawicę, a ja pójdę do hiszpańskiego Saracena; przyjrzę mu się, jak on wygląda“. Cesarz odpowie zgniewany: „Siadaj tam na białym dywanie! I nie odzywaj się już bez mego rozkazu! „Frankowie, rycerze moi, rzecze cesarz Karol, wybierzcie mi barona z mojej ziemi, któryby mógł zanieść Marsylowi moje poselstwo“. Roland rzecze: „Niech to będzie Ganelon, mój ojczym“. Frankowie rzekli: „Z pewnością to jest człowiek potemu; gdy jego pominiesz, mędrszego nie znajdziesz“. Aż hrabiego Ganelona zdjął wielki lęk. Zdziera z szyi futro łasicy, został w jedwabnym kubraku. Oczy ma wypukłe, twarz wielce dumną, ciało szlachetne, pierś szeroką: tak jest piękny, że wszyscy parowie mu się przyglądają. Rzecze do Rolanda: „Szalony! Co do ciebie przystąpiło? Wiedzą wszyscy, że jestem twym ojczymem, i oto wskazałeś mnie abym jechał do Marsyla. Jeśli Bóg pozwoli abym wrócił stamtąd, będę ci szkodził ile będę mógł przez całe twoje życie!“ Roland odpowie: „To są słowa pyszne i szalone. Wiedzą wszyscy, że ja nie dbam o groźby; ale na posła trzeba nam człeka z głową; jeśli król chce, jestem gotów: pójdę tam za ciebie“. Kiedy Ganelon widzi że Roland się śmieje, tak go to zabolało, że omal nie pękł ze złości; niewiele brak aby postradał zmysły. Rzecze do hrabiego: „Nie kocham cię, ciebie który zwróciłeś na mnie ten niesłuszny wybór. Mój prawy cesarzu, stoję tu przed tobą, chcę dopełnić twego rozkazu. Pójdę do Saragossy! Tak trzeba, wiem o tem. Kto tam idzie, ten nie wraca. Pamiętaj nadewszystko, że mam za żonę twoją siostrę. Mam z niej syna, najpiękniejszego jaki był w świecie. To Baldwin (rzecze), który będzie wielkim rycerzem. Jemu przekazuję moje ziemie i lenna. Miej go w swej pieczy, ja go już nie ujrzę w życiu“. Karol odpowiada: „Nazbyt masz miętkie serce. Skoro tak rozkazuję, trzeba ci iść“. Król rzecze: „Ganelonie, zbliż się i przyjmij laskę i rękawicę. Słyszałeś sam: Frankowie cię wybrali. — Panie, rzecze Ganelon, to Roland wszystko uczynił! Będę go nienawidził całe życie, i Oliwiera że jest jego druhem, i jego dwunastu parów za to że go tak kochają. Wyzywam ich, panie, przed twojem obliczem“. Król rzekł. „Nadto się gniewasz. Pójdziesz, wierę, skoro ja każę. — Mogę iść, królu, ale bez żadnej straży, zgoła tak jak poszli Bazyli i jego brat Bazan“. „Panie, rzekł Ganelon, puść mnie już. Skoro mi trzeba iść, nie mam się co ociągać“. A król rzekł: „Idź z woli Jezusa i mojej!“ Prawicą rozgrzeszył go i przeżegnał znakiem krzyża świętego. Poczem dał mu laskę i pismo. Hrabia Ganelon idzie na swoją kwaterę. Stroi się w najpiękniejszy rynsztunek jaki posiadał. Na nogi zapiął ostrogi złote, do boku przypasał swój miecz, zwany Murglejem. Siada na Taranta, swego rumaka, wuj jego Ginmer trzyma mu strzemię. Ujrzelibyście wówczas wielu rycerzy płaczących i mówiących doń: „Szkoda twego męstwa! Żyłeś długo na dworze króla i mieliśmy cię za szlachetnego wasala. Tego, kto cię naznaczył abyś tam szedł, tego sam Karol nie zdoła ochronić ani ocalić. Nie, hrabia Roland nie powinien był myśleć o tobie, z nazbyt wielkiego rodu pochodzisz“. Poczem rzekli: „Panie, weź nas z sobą!“ Ganelon odpowiada: „Nie daj tego Bóg! Lepiej niech pomrę sam, a tylu zacnych rycerzy niech zostanie przy życiu. Wrócicie, panowie moi, do słodkiej Francji. Pozdrówcie odemnie moją żonę, i Pinabela, mego druha i para, i Baldwina mego syna... Wspomagajcie mnie i miejcie go za swego pana“. I puścił się w drogę. Blankandryn powiada: „Frankowie to ludzie bardzo szlachetni. Ale wielką krzywdę czynią swemu panu owi diuki i komesy, którzy mu dają takie rady: wyczerpią go i zgubią, i innych z nim“. Ganelon odpowiada: „Nie jest to prawda, o ile wiem, o nikim, za wyjątkiem Rolanda, który to kiedyś odpokutuje. Kiedyś rano cesarz siedział w cieniu. Przyszedł jego bratanek, w pancerzu na grzbiecie, niósł ze sobą łup z pod Karkasyny. Trzymał w ręce rumiane jabłko. Weź, miły panie, rzekł do stryja, wszystkich królów korony daję ci w podarunku. Duma jego łacno może go zgubić, codziennie wystawia się na śmierć. Niechże go kto ubije: będziemy mieli cały spokój“. Blankandryn rzecze: „Roland jest wielce godzien nienawiści, iż chce przywieść do niewoli wszystkie narody i rości sobie prawa do wszystkich ziem. Gdy chce tyle dokazać, na kogo on liczy?“ Ganelon odpowiada: „Na Francuzów! Tak go kochają, że nigdy mu nie chybią. Daje im wbród złota i srebra, mułów i rumaków, materje jedwabne, zbroje. Samemu cesarzowi daje wszystko czego pragnie: zdobędzie mu ziemię odtąd aż do Wschodu“. Blankandryn przybył przed Marsyla; wiedzie za rękę hrabiego Ganelona. Rzecze królowi: „Bądź pozdrowion w imię Mahometa i Apolina, którego strzeżemy świętych praw! Dopełniliśmy twego poselstwa u Karola. Do nieba podniósł obie ręce, pochwalił swego Boga i nie dał innej odpowiedzi. Przysyła ci oto swego szlachetnego barona, rodem z Francji, bardzo znamienitego człeka. Przez niego dowiesz się, czy będziesz miał pokój czy nie“. Marsyl odrzecze: „Niech mówi, posłuchajmy go!“ Hrabia Ganelon głęboko rzecz rozważył. Z wielką sztuką zaczyna jak człowiek świadomy dobrej mowy. Powiada królowi: „Bądź pozdrowion w imię wspaniałego Boga, którego winniśmy chwalić! Oto co ci przekazuje waleczny Karol: przyjm świętą wiarę chrześcijańską, a da ci połowę Hiszpanji w lenno. Jeśli nie chcesz przyjąć tej zgody, będziesz pojmany i związany siłą; zawiedziony będziesz do miasta Akwizgranu, tam wyrokiem sądu zakończysz swój żywot, umrzesz śmiercią haniebną i szpetną“. Król Marsyl zadrżał. Trzymał w ręku grot opierzony złotem. Chce ugodzić posła, ale powstrzymano go. Tak długo prosili najznaczniejsi Saracenowie, aż król Marsyl usiadł zpowrotem na tronie. Algalif rzekł: „Przywiódłbyś nas do zguby, gdybyś ugodził Francuza; należy ci wysłuchać go i wyrozumieć“. „Panie, rzekł Ganelon, to są rzeczy, które mi trzeba ścierpieć. Ale za wszystko złoto stworzone przez Boga, ani za wszystkie bogactwa tego kraju, nie omieszkam powiedzieć ci, jeśli będę miał swobodę, tego co Karol, potężny król, przekazuje ci przezemnie jako swemu śmiertelnemu wrogowi“. Miał na sobie sobolowy płaszcz pokryty aleksandryjskim jedwabiem. Zrzuca go w ręce Blankandryna; ale miecza nie popuszcza. Trzyma go w prawej pięści za złoconą rękojeść. Poganie mówią: „Oto szlachetny baron!“ Ganelon postąpił przed króla. Rzecze doń: „Niesłusznie się gniewasz, skoro Karol, który włada nad Francją, oznajmia ci co następuje: przyjm wiarę chrześcijańską, a da ci w lenno połowę Hiszpanji. Drugą połowę dostanie Roland, jego siostrzan; podzielisz się z bardzo pysznym kompanem. Jeśli nie zechcesz przyjąć tej ugody, król oblegnie cię w Saragossie: siłą pojmie cię i zwiąże, zawiodą cię prosto do miasta Akwizgranu; nie będziesz miał na drogę koniuszego ani rumaka, mulicy ani muła, na którychbyś mógł jechać; rzucą cię na nędzne juczne bydlę i tam, z wyroku sądu, utną ci głowę. Takie zlecenie przesyła ci nasz cesarz“. Wetknął pismo poganinowi w prawicę. Marsyl pobladł z gniewu. Łamie pieczęć, odrzuca wosk, patrzy na pismo, poziera co tam napisano: „Karol mi przekazuje, król który dzierży prawem pańskiem całą Francję, abym wspomniał jego gniew i ból z przyczyny Bazana i brata jego Bazylego, którym uciąłem głowę w górach haltońskich. Jeśli chcę ocalić życie, mam mu posłać wuja Algalifa; inaczej nigdy mnie nie pokocha“. Zaczem syn Marsylowy przemówił i rzekł do króla: „Ganelon mówił jak szaleniec. Zawiele powiedział, nie ma już prawa żyć. Wydaj mi go, wymierzę mu sprawiedliwość“. Kiedy Ganelon to słyszy, potrząsa mieczem, idzie pod sosnę, opiera się o pień. Marsyl udał się do sadu; zabrał z sobą najlepszych wasalów. Przybył tam i Blankandryn siwowłosy, i Żyrfaret jego syn i spadkobierca, i Algalif jego wuj i lennik. Blankandryn powiada: „Wezwijcie Francuza; będzie nam służył, poprzysiągł mi to na wiarę“. Król rzecz: „Przywiedźcie go tedy“. I Blankandryn wziął go za prawą rękę i prowadzi go do sadu aż do króla. Tam układają szpetną zdradę. „Miły panie Ganelonie, rzecze Marsyl, postąpiłem z tobą zbyt nagle, kiedy w gniewie swoim chciałem cię uderzyć. Daję ci w zakład te skóry sobolowe, warte więcej niż pięćset funtów złota, że, nim przyjdzie jutrzejszy wieczór, zapłacę ci piękną grzywnę“. Ganelon odpowiada: „Nie odmawiam. Niech Bóg, jeśli jego wola, nagrodzi cię za to“. Marsyl powiada: „Ganelonie, wiedz szczerą prawdę, że bardzo pragnę cię miłować. Chcę słuchać, co powiesz o Karolu Wielkim. Jest bardzo stary, już wyżył swój wiek; tak mniemam, że ma przeszło dwieście lat. Po tylu ziemiach obnosił swoje ciało, tyle przyjął ciosów na swą tarczę, tylu bogatych królów przywiódł do torby żebraczej: kiedyż sprzykrzy mu się wojowanie?“ Ganelon odrzecze: „Karol nie taki jest jak myślisz. Niema człowieka, któryby go ujrzał i poznał, iżby nie rzekł: cesarz, to jest tęgi zuch. Niepodobna go dosyć chwalić ani sławić: więcej w nim jest czci i więcej cnót, niżby to rzekły moje słowa. Kto mógłby opisać jego wielkie męstwo? Bóg opromienił go takiem szlachectwem! Raczej wolałby umrzeć, niż chybić swoim baronom“. Poganin rzekł: „Dziwuję się, i mam przyczynę. Karol jest stary i sędziwy: wedle mego rozumienia ma dwieście lat albo więcej; przez tyle ziem obnosił w trudach swoje ciało, tyle zniósł ciosów od włóczni i grotów, doprowadził do nędzy tylu bogatych królów: kiedyż ustanie w toczeniu tych wojen. — Nigdy, rzekł Ganelon, dopóki będzie żył jego siostrzan. Niema pod sklepieniem niebios tak mężnego rycerza jak Roland. I dzielny jest też Oliwier, jego druh. A dwunastu parów, których Karol tak miłuje, to jego przednia straż, wraz z dwudziestoma tysiącami konnych. Karol jest bezpieczny i nie boi się nikogo w świecie“. „Miły panie Ganelonie, rzekł król Marsyl, mam wojsko takie, że piękniejszego nie ujrzysz; mogę mieć czterysta tysięcy rycerzy: czy mogę zwalczyć Karola i Francuzów?“ Ganelon odrzecze: „Nie tak rychło! Straciłbyś swoich pogan mnogo. Zostaw szaleństwo, trzymaj się rozsądku! Daj cesarzowi tyle ze swoich dóbr, iżby nie było Francuza, któryby się nie cudował. Za dwudziestu zakładników, których mu poślesz, odjedzie król do słodkiej Francji, zostawi za sobą swoją tylną straż. Będzie w niej, sądzę, siostrzan jego Roland, takoż Oliwier, waleczny i dworny; zginą ci dwaj hrabiowie, jeśli zechcecie mnie posłuchać. Upadnie wielka duma Karolowa; odejdzie mu ochota wojować przeciw tobie“. „Miły panie Ganelonie, jak mógłbym zgubić Rolanda?“ Ganelon odpowiada: „Powiem ci to chętnie. Król zapuści się w wąwozy Cizy: za sobą zostawi tylną straż. Będzie w niej jego siostrzan, potężny hrabia Roland, i Oliwier na którym tak polega, i z nimi dwadzieścia tysięcy Francuzów. Poślij sto tysięcy swoich pogan, i niech im wydadzą pierwszą bitwę. Naród francuski ucierpi tam srodze, i będzie tam też, nie przeczę, wielkie mordowanie twoich. Ale wydaj im tak samo drugą bitwę: czy padnie w jednej czy w drugiej, Roland nie ujdzie. Wówczas spełnisz piękny rycerski czyn i przez całe życie nie będziesz już miał wojny. Marsyl powiada: „Układ nic nie wart, jeśli mi nie przyrzeczesz zdradzić Rolanda“. Ganelon rzecze: „Niech się stanie jak tego pragniesz“. Na relikwie swego miecza Murgleja, zaprzysiągł zdradę, i oto co uczynił. Było tam krzesło, całe z kości słoniowej. Marsyl kazał przynieść książkę, jest w niej spisane prawo Mahometa i Terwagana. I przysiągł Saracen hiszpański, że, jeśli znajdzie Rolanda w tylnej straży, wyda bitwę z całem swem wojskiem i, jeśli możebna, Roland tam zginie. Ganelon odpowiada: „Oby się twoja wola spełniła!“ Zaczem przybywa poganin niektóry, Waldabron. Zbliża się do króla Marsyla. Śmiejąc się głośno, powiada do Ganelona: „Weź mój miecz, nikt nie ma lepszego, sama rękojeść warta więcej niż tysiąc mangonów. Przez przyjaźń, miły panie, daję ci go; a ty pomożesz nam tak, abyśmy zdybali w tylnej straży Rolanda. — Tak się stanie“, odpowiada hrabia Ganelon. Zaczem ucałowali się w twarz i w brodę. Potem przyszedł inny poganin, Klimoryn. Śmiejąc się głośno, rzekł do Ganelona: „Weź mój hełm, od którego nigdy nie widziano lepszego, i pomóż nam przeciw margrabi Rolandowi, tak abyśmy go mogli pohańbić. — Tak się stanie“, odparł Ganelon. Zaczem ucałowali się w usta i w twarz. Zaczem przyszła królowa Bramimonda: „Kocham cię wielce, rycerzu, rzekła do Ganelona, albowiem pan mój szacuje cię wielce, i wszyscy jego ludzie. Daję twojej żonie dwa naszyjniki, całe ze złota, z ametystów, z hjacyntów; warte są więcej niż wszystkie bogactwa Rzymu; nigdy twój cesarz nie miał tak pięknych“. Wziął je i wsadził za cholewę. Król przywołał Maldwita, swego podskarbiego: „Czy skarb dla Karola jest przygotowany? — Tak panie, w porządku: siedemset wielbłądów objuczonych złotem i srebrem, i dwudziestu zakładników, najszlachetniejszych jacy są na ziemi“. Marsyl wziął Ganelona za ramię. Rzekł doń: „Jesteś bardzo waleczny i mądry. Na tę wiarę, którą uważasz za najświętszą, nie odbieraj nam już swego serca! Dam ci bogactw wbród, dziesięć mułów objuczonych najczystszem złotem Arabji; nie minie rok, abym ci nie dał tyleż. Masz oto klucze tego wielkiego miasta; opisz jego skarby królowi Karolowi; potem spraw, aby oddano Rolandowi tylną straż. Jeśli go zdołam dopaść w jakim wąwozie lub przesmyku, wydam mu śmiertelną bitwę“. Ganelon odpowiedział: „Nadtom się zapóźnił tutaj“. Siada na koń i puszcza się w drogę. Cesarz wraca na swoją kwaterę. Przybył do miasta Galny: hrabia Roland zdobył je i zniszczył; od tego dnia stało sto lat pustką. Król czeka nowin od Ganelona i haraczu z Hiszpanji, wielkiego kraju. O świcie, kiedy dzień wstaje, Ganelon hrabia przybywa do obozu. Cesarz wstał wcześnie. Wysłuchał mszy i jutrzni. Stoi przed namiotem na zielonej murawie. Jest przy nim Roland, i waleczny Oliwjer, i diuk Naim, i wielu innych. Przybywa Ganelon, wiarołomca. Chytrze nad podziw zaczyna mówić: „Bądź pozdrowiony w imię Boga!“ rzecze do króla. „Przynoszę ci klucze Saragossy, oto są; a oto wielki skarb, który ci przywożę; i dwudziestu zakładników; każ ich oddać pod pilną straż. I król Marsyl, dzielny rycerz, przekazuje ci, że, jeśli ci nie wydał Algalifa, nie powinieneś go za to ganić, na własne oczy bowiem widziałem czterysta tysięcy wojska pod bronią, odzianych w koszulki druciane, w hełmach na głowie i przy mieczach o rękojeści z rzeźbionego złota, którzy odprowadzili Algalifa aż do morza. Uciekli od Marsyla, z przyczyny wiary chrześcijańskiej, której nie chcieli przyjąć ani chować. Nie upłynęli ani czterech mil, kiedy chwyciła ich burza i nawałnica, utonęli i nigdy nie ujrzysz żadnego z nich. Gdyby Algalif był żyw, byłbym ci go przywiódł. Co do pogańskiego króla, wierzaj, nie upłynie miesiąc, jak on pośpieszy za tobą do Francji, przyjmie tam wiarę którą ty wyznajesz, ze złożonemi dłońmi zostanie twoim wasalem, od ciebie przyjmie królestwo Hiszpanji“. Król rzekł: „Bogu niech będą dzięki! Dobrze mi usłużyłeś, wielką otrzymasz nagrodę“. Zatrąbiono w wojsku w tysiąc trąb. Frankowie zwinęli obóz, okulbaczyli bydlęta. Wszyscy ruszyli ku słodkiej Francji. Dzień ma się ku schyłkowi, zapada czarna noc. Karol śpi; śpi potężny cesarz. Miał sen: był w najgłębszych wąwozach Cizy, w dłoniach dzierżył bukową włócznię. Hrabia Ganelon pochwycił ją, potrząsnął nią tak gwałtownie, że drzazgi poleciały ku niebu. Karol śpi; nie obudził się. Po tem widzeniu, przyszło inne. Śnił, że jest we Francji, w swojej stolicy, w Akwizgranie. Bardzo okrutny niedźwiedź gryzł go w prawe ramię. Od strony Ardennów ujrzał zbliżającego się lamparta, który bardzo zuchwale dobierał mu się do ciała. Z głębi sali wypada chart, biegnie w wielkich susach do Karola; odgryza niedźwiedziowi prawe ucho i wściekle walczy z lampartem. Francuzi powiadają: „Oto wielka bitwa!“ Który zwycięży? Nie wiedzą. Karol śpi; nie obudził się. Minęła cała noc, wstaje jasny dzień. Przez szeregi wojsk cesarz jedzie dumnie. „Panowie baronowie, rzecze cesarz Karol, widzicie wąwóz i ciasne przesmyki, wybierzcie mi kogoś, kto będzie pełnił tylną straż“. Ganelon odpowiada: „Roland, mój pasierb: niemasz równie dzielnego barona“. Król słyszy, patrzy nań twardo; poczem mówi: „Czart z ciebie. W ciało ci weszła śmiertelna wściekłość. A kto będzie przedemną sprawował przednią straż?“ Ganelon odpowiada: „Ogjer duński, niemasz barona, któryby lepiej to spełnił od niego“. Hrabia Roland usłyszał swoje nazwisko. Zaczem rzekł jak powinien uczynić rycerz: „Panie ojczymie, winienem cię miłować, wybrałeś mnie na tylną straż. Karol cesarz władający Francją nie straci przy tem, jak mniemam, ani koniucha ani rumaka, ani mulicy ani muła pod siodło, nie straci ani wierzchowca ani jucznego bydlęcia, o któreby się wprzód nie walczyło mieczem“. Ganelon rzecze: „Prawdę powiadasz, wiem to dobrze“. Kiedy Roland usłyszał, że będzie w tylnej straży, rzecze zgniewany do ojczyma: „Ha, łajdaku, zły człowieku nikczemnego rodu, sądziłeś tedy że ja upuszczę na ziemię rękawicę, jak ty upuściłeś laskę w obliczu Karola? Prawy cesarzu, rzekł baron Roland, daj mi łuk który trzymasz w ręce. Nikt nie zarzuci mi, sądzę, żem go upuścił, jak upuścił Ganelon laskę, kiedy mu ją wetknięto w prawicę“. Cesarz trzyma głowę spuszczoną; gładzi brodę, kręci wąsy. Płacze, nie może się wstrzymać. Zaczem podszedł Naim: nie było na dworze lepszego wasala. Rzecze królowi: „Słyszałeś, królu, hrabia Roland przepełniony jest gniewem. Oto przeznaczono go do tylnej straży; niema barona, któryby mógł to zmienić. Daj mu łuk który napiąłeś i przydaj mu tęgą pomoc!“ Król dał łuk, Roland go przyjął. Hrabia Roland dosiadł rumaka. Śpieszy doń druh wierny Oliwier. Przybywa Gieryn i dzielny hrabia Gerjer, i Oton przybywa i Berenżyr przybywa, i Astor przybywa, i Anzeis sędziwy, i dumny Gerard z Rusylonu, i bogaty diuk Gajfer przybyli. Arcybiskup powiada: „Na moją głowę, pójdę! — I ja z wami, rzecze hrabia Gotjer; jestem wasalem Rolanda, nie mogę mu chybić“. Wybrali z pomiędzy siebie dwadzieścia tysięcy rycerzy. Hrabia Roland woła Gotjera z Hum: „Weź tysiąc Francuzów z Francji, naszej ziemi, i obsadź wąwozy i wzgórza, tak żeby cesarz nie stracił ani jednego człowieka z tych, którzy są przy nim“. Gotjer odpowiada: „Dla ciebie muszę to uczynić“. Z tysiącem Francuzów z Francji, która jest ich ziemią, Gotjer wychodzi z szeregów i śpieszy na wąwozy i wzgórza. Mimo najgorszych nowin nie zejdzie stamtąd, niezliczone miecze nie błysną z pochew. Tegoż samego dnia, król Almarys z Belferny wyda im okrutną bitwę. Wysokie są góry i ciemne doliny, skały czarne, ponure wąwozy. Tegoż dnia Francuzi przebyli je z ciężkim mozołem. Na piętnaście mil słychać ich pochód. Kiedy przybyli do ziemi ojczystej i ujrzeli Gaskonję, dziedzinę swego pana, przypomnieli sobie swoje lenna, córki zostawione w domu i swoje szlachetne małżonki. Niemasz jednego, któryby nie płakał z rozczulenia. Ponad wszystkich innych Karol jest pełen lęku; u wrót Hiszpanji zostawił swego siostrzana. Litość go zbiera; płacze, nie może się wstrzymać. Dwunastu parów zostało w Hiszpanji; z nimi dwadzieścia tysięcy Francuzów, wszyscy bez trwogi i nie lękający się śmierci. Cesarz wraca do Francji; pod swoim płaszczem kryje ciężkie niepokoje. Koło niego jedzie diuk Naim, i mówi: „Co cię, panie, dręczy?“ Karol odpowiada: „Obraża mnie, kto pyta o to. Boleść moja jest tak wielka, że nie mogę jej zmilczeć. Przez Ganelona Francja zniszczeje. Miałem tej nocy widzenia zesłane przez aniołów: w mojem ręku Ganelon złamał mi włócznię, a wszak to on przeznaczył mego siostrzana do tylnej straży. Zostawiłem go w obcym kraju. Boże! Jeśli go stracę, nikt mi go nigdy nie zastąpi“. Wielki Karol płacze, nie może się wstrzymać. Sto tysięcy Francuzów roztkliwia się nad nim i drży o Rolanda; wszystkich przejmuje dziwny lęk. Zdrajca Ganelon zdradził: dostał od pogańskiego króla wielkie dary, złoto i srebro, brokaty i jedwabie, muły i konie, i wielbłądy i lwy. Owo Marsyl zwołał po Hiszpanji baronów, hrabiów, wicehrabiów i diuków i almanzorów i emirów i komturowych synów. Zebrał ich w trzy dni czterysta tysięcy, kazał bić w bębny w Saragossie. Wystawiono na najwyższej wieży Mahometa, każdy poganin modli się doń i uwielbia go. Potem, wytężonym marszem przez cały kraj wszyscy jadą, przebywają doliny, przebywają góry: wreszcie ujrzeli sztandary francuskie. Tylna straż dwunastu druhów nie omieszka przyjąć bitwy. Bratanek Marsyla trzyma rękawicę w garści. Rzecze do króla dumne słowo: „Miły panie królu, uczyniłeś mi wielki dar. Owo wybierz mi dwunastu ze swoich baronów; z nimi będę walczył przeciw dwunastu parom“. Wraz odpowiada Falsaron, brat króla Marsyla: „Miły bratanku, pójdziemy wraz obaj, ty i ja, i z pewnością stoczymy tę bitwę, z tylnemi strażami wielkiej armji Karola. Rzecz postanowiona: wybijemy ich“. Przybywa z drugiej strony król Korsalis. Jest z Barbarji i zna czarnoksięskie sztuki. Mówi jak szczery baron: za wszystko złoto świata nie chciałby okazać się tchórzem. Przybywa w galopie Malprymis z Brygantu, szybszy w biegu od konia. W obliczu Marsyla wola donośnym głosem: „Zawiodę moich ludzi do Ronsewal. Jeśli tam znajdę Rolanda, potrafię go zetrzeć“. Był tam pewien emir z Balagieru. Ciało miał piękne, twarz jasną i śmiałą. Dosiadłszy konia, puszy się w swej zbroi. Sławna jest jego odwaga: prawdziwy baron, gdyby był chrześcijaninem. W obliczu Marsyla wykrzykuje: „Idę do Ronsewal, pobawić się trochę. Jeśli znajdę Rolanda, zginął, i zginął też Oliwier i wszystkich dwunastu parów, i zginęli wszyscy Francuzi z wielką żałobą, z wielką hańbą. Karol Wielki jest stary, niedołężny; dosyć się już natoczył wojen; Hiszpanja zostanie nam wolna“. Król Marsyl dziękuje mu bardzo. Był tam almanzor z Morjany: nie było zdrajcy większego odeń na hiszpańskiej ziemi. W obliczu Marsyla tak się chełpi: „Do Ronsewal zawiodę moich ludzi, dwadzieścia tysięcy zbrojnych w tarcze i lance. Jeśli tam znajdę Rolanda, zginął, przysięgam mu to: codziennie Karol będzie po nim zawodził lamenty“. Z innej strony spieszy Turgis z Tortelozy: jest hrabią a miasto Torteloza to jego miasto. Chrześcijanom życzy nagłej śmierci. Staje przed Marsylem obok innych i mówi do króla: „Nie bój się nic. Lepszy Mahomet niż święty Piotr w Rzymie. Jeśli jemu służysz, pole i chwała zostaną przy nas. Pójdę do Ronsewal dogonić Rolanda; nikt nie ocali go od śmierci. Widzisz mój miecz, dobry jest i długi. Na Durendalu chcę go wypróbować. Który będzie górą? Dowiesz się niebawem. Zginą Francuzi, jeśli się na nas targną. Karol Stary zbierze ból i hańbę. Nigdy już na ziemi nie będzie nosił korony“. Z innej strony nadciąga Eskremiz z Walterry. Saracen jest, a Walterra jego lenno. Przed Marsylem wykrzykuje w tłumie: „Pójdę do Ronsewal, aby zetrzeć pychę. Jeśli tam zdybię Rolanda, nie ocali swej głowy; ani Oliwier, ten który rozkazuje innym. Dwunastu parów śmierć naznaczyła wszystkich na zgubę. Francuzi zginą, Francja opustoszeje, Karolowi nie stanie dobrych wasalów“. Z drugiej strony oto poganin, Esturgan; z nim Estamarys, jego towarzysz: oba wypróbowane zdrajcy i łotry. Marsyl powiada: „Bliżej, panowie! Pójdziecie do Ronsewal, we wąwozy, i pomożecie prowadzić moich ludzi“. A oni odpowiadają: „Na twoje rozkazy! Zaczepimy Oliwiera i Rolanda; nie ocalą dwunastu parów od śmierci. Miecze nasze dobre są i ostre, zarumienimy je ciepłą krwią. Francuzi zginą, Karol zapłacze po nich; Hiszpanję oddamy tobie. Przybądź tam, królu, a zobaczysz: darujemy ci samego cesarza“. Pędem przybiega Margarys z Sewilli. Ten dzierży ziemie aż do Kazmarynu. Damy rade go widzą dla jego piękności; niemasz takiej któraby na jego widok nie rozjaśniła się i nie śmiała się do niego. Niemasz wśród pogan lepszego rycerza. Wpada w tłum, i ponad innych krzyczy do króla: „Nic się nie bój! pójdę do Ronsewal zabić Rolanda, i Oliwier toż samo nie ocali głowy; a dwunastu parów poniesie męczeństwo. Widzisz mój miecz, o rękojeści ze złota, to emir prymski mi go przysłał. W czerwonej krwi, przysięgam królu, ukąpie się ten miecz. Francuzi zginą, Francja okryje się hańbą. Karol Stary, o rozłożystej brodzie, przez wszystkie dni swego życia będzie miał stąd gniew i żałobę. Nim rok upłynie, weźmiemy Francję łupem, przenocujemy w grodzie św. Denisa“. Pogański król skłonił się przed nim głęboko. Zbroją się poganie w saraceńskie pancerze, wszyscy prawie w potrójne druciane koszulki, wiążą na głowie wyborne hełmy saragoskie, przypasują miecze z wiedeńskiej stali. Mają bogate tarcze, walenckie włócznie i sztandary białe, niebieskie i czerwone. Zostawili muły i koniuszych, siadają na konie i jadą w zwartym szeregu. Dzień jest jasny, słońce piękne, niemasz zbroi któraby się nie lśniła. Tysiąc trąb gra, iżby było piękniej. Hałas jest wielki: Francuzi usłyszeli go. Oliwier mówi: „Panie towarzyszu, bardzo to być może, jak mniemam, iż będziemy mieli sprawę z Saracenami“. Odpowie Roland: „Ach, dałby to Bóg. Trzeba nam tu wytrwać dla naszego króla. Dla swego pana trzeba ścierpieć wszelką niedolę, i znosić wielkie gorąco i wielkie zimno, i oddać skórę i nałożyć głową. Niech każdy się gotuje młócić dobrze, iżby nas nie pohańbiono w pieśni! Hańba dla pogan, prawo dla chrześcijan. Nie odemnie spodziewajcie się złego przykładu“. Oliwier wstąpił na wzgórze. Patrzy na prawo w zieloną dolinę, widzi nadchodzących pogan. Woła Rolanda, swego towarzysza: „Od strony Hiszpanji słyszę hałas, widzę tyle błyszczących pancerzy, tyle lśniących hełmów! Przyprawią oni naszych Francuzów o wielki niepokój. Wiedział o tem Ganelon, przebiegły zdrajca, który wobec cesarza nas naznaczył. — Zamilcz, Oliwierze, odpowie Roland; to mój ojczym, nie chcę słyszeć ani słowa więcej. Oliwier wstąpił na wzgórze. Widzi szeroko królestwo hiszpańskie i widzi Saracenów, którzy zebrali się w wielkiej liczbie. Hełmy, strojne drogiemi kamieniami i złotem, błyszczą; takoż i tarcze, i zbroje szmelcowane, i włócznie i chorągwie wiszące u żeleźców. Zgoła nie może policzyć pułków: jest ich tyle, że nie może ich zrachować. Wielki uczuł zamęt w duszy. Żwawo schodzi ze wzgórza, spieszy do Francuzów, opowiada im wszystko. Oliwier mówi: „Widziałem pogan. Niczyje oko nie widziało ich więcej na ziemi. Jest naprzeciwko nas ze sto tysięcy, z tarczą na ramieniu, w hełmach na głowie, z jasną zbroją na grzbiecie; i ciemne ich włócznie błyszczą z nastawionem drzewcem. Będziecie mieli bitwę, większą niż była kiedy. Panowie Francuzi, niech Bóg wam doda siły! Trzymajcie się dzielnie, iżby nas nie zwyciężono!“ Francuzi odpowiadają: „Hańba temu który ucieknie! Aż do śmierci, żaden z nas nie chybi“. Oliwier powiada: „Poganie są bardzo silni; a naszych Francuzów (tak mi się zda), jest bardzo skąpo. Rolandzie, towarzyszu mój, zadjmij-że w swój róg; Karol usłyszy i wojsko wróci“. Roland odpowiada: „Chybabym oszalał. Postradałbym w słodkiej Francji moje imię. Wnet zacznę walić Durendalem co wlezie. Brzeszczot zakrwawi się po złotą rękojeść. Zdrajcy poganie przyszli w ten wąwóz na swoje nieszczęście. Przysięgam ci, wszyscy naznaczeni są przez śmierć“. „Rolandzie, mój towarzyszu, zadzwoń w róg! Karol usłyszy, ciągnie teraz przez wąwozy. Przysięgam ci, Francuzi wrócą. — Nie daj Bóg, odpowie Roland, aby ktoś mógł powiedzieć kiedy, że przez pogan zadzwoniłem w róg! Nigdy krewni moi nie usłyszą tego wyrzutu. Kiedy przyjdzie do wielkiej bitwy, będę walił tysiąc i siedemset razy i ujrzycie stal Durendala we krwi. Francuzi są mężni i będą bili dzielnie; Hiszpanie nie ujdą śmierci“. Oliwier rzecze: „Czemu miałby cię ktoś hańbić? Widziałem hiszpańskich Saracenów: doliny i góry pełne są pogan, i hala i wszystkie równiny. Wielkie jest wojsko tego obcego nasienia, a szczupłe jest nasze“. Roland odpowie: „Tem większa moja ochota. Nie daj Bóg, ani aniołowie jego, aby z mojej przyczyny Francja miała stracić imię! Wolę raczej umrzeć, niż popaść w osławę! Im lepiej będziemy bili, tem więcej cesarz będzie nas kochał“. Kiedy Roland widzi że będzie bitwa, staje się pyszniejszy od lwa lub leoparda. Woła Francuzów i Oliwiera: „Panie towarzyszu, przyjacielu mój, nie mów już tak! Cesarz, zostawiając nam Francuzów, przebrał tych dwadzieścia tysięcy: wiedział że niema wśród nich ani jednego tchórza. Dla swego pana godzi się ścierpieć wielkie niedole i znosić wielkie gorąca i wielkie zimna, i trzeba postradać krew i ciało. Uderzaj włócznią, a ja Durendalem, moim dobrym mieczem, który mam od króla. Jeśli padnę, ten kto go dostanie będzie mógł powiedzieć: „To był miecz szlachetnego wasala“. Z drugiej strony staje arcybiskup Turpin. Spina konia i wjeżdża na goły pagórek. Woła Francuzów i upomina ich: „Panowie barony, Karol zostawił nas tutaj: dla naszego króla trzeba nam mężnie umrzeć. Pomóżcie bronić chrześcijaństwa. Czeka was bitwa, możecie być pewni, bo oto własnemi oczyma widzicie Saracenów. Kajajcie się za grzechy, proście Boga o przebaczenie; ja was rozgrzeszę, aby ocalić wasze dusze. Jeśli pomrzecie, będą z was święte męczenniki, będziecie mieli miejsca na najwyższem piętrze raju“. Francuzi zsiadają z koni, padają twarzą na ziemię, aż arcybiskup, w imię Boga, pobłogosławi im. Za pokutę nakazuje im tęgo walić. Francuzi wstają, zrywają się na nogi. Są pięknie rozgrzeszeni, wolni od grzechów; arcybiskup pobłogosławił ich w imię Boga. Poczem wsiedli z powrotem na rącze rumaki. Uzbrojeni są jak przystało na rycerzy, wszyscy dobrze narządzeni do bitwy. Hrabia Roland woła Oliwiera: „Panie towarzyszu, dobrze mówiłeś. Ganelon nas zdradził. Wziął za zapłatę złoto, bogactwa, talary. Oby cesarz nas pomścił! Król Marsyl kupił nas targiem; ale towar odbierze tylko mieczem“. Przez wąwozy hiszpańskie jedzie Roland na Wejlantynie, swym rączym rumaku. Przybrał się w zbroję, która go pięknie zdobi. Jedzie mężny baron, potrząsając włócznią. Do nieba obraca ostrze; do żeleźca przymocował proporzec, całkowicie biały; frendzle biją mu o ręce. Szlachetne jest jego ciało, twarz jasna i roześmiana. Po nim jedzie jego towarzysz, co go Francuzi mienią swoją tarczą. Patrzy groźnie ku Saracenom; poczem pokornie i łagodnie spogląda ku Francuzom i grzecznie odzywa się do nich w te słowa: „Panowie baronowie, pomału, krokiem. Ci poganie przychodzą po swoje męczeństwo. Nim przyjdzie wieczór, weźmiemy piękny i bogaty łup; nigdy król Francji nie miał piękniejszego“. Kiedy mówił, wojska spotkały się. Siostrzan Marsyla — zowie się Elrot — pierwszy jedzie przed wojskiem. Jedzie, miotając na nas, Francuzów, złe słowa: „Zdrajcy Francuzy, dziś się spotkacie z naszymi. Zdradził was, ten który miał mieć o was pieczę. Szalony król, który zostawił was w wąwozie! W tym dniu słodka Francja straci swoją chwałę, i Karol, ów Wielki, straci prawe ramię swego ciała“. Kiedy Roland to słyszy, Boże! jakież to dla niego cierpienie! Spina ostrogą konia, wypuszcza go pędem, uderza Elrota z całych sił. Kruszy mu tarczę, rozdziera pancerz, otwiera mu pierś, łamie kości, miażdży krzyże. Kopją swoją wypędza mu duszę precz z ciała. Wbija żelazo silnie, wstrząsa ciałem, wali go drzewcem martwego z konia, i kark łamie mu na dwoje. Nie omieszkał wszakże rzec mu: „Nie, synu niewolnika, Karol nie jest szalony i nigdy nie lubił zdrady. Zostawiając nas w wąwozie, postąpił jak mężny rycerz. Nie straci w tym dniu słodka Francja swej chwały. Bijcie, Francuzy; pierwszy cios dla nas, Prawo jest nasze, a wina tych zdrajców“. Jest tam jeden król, na imię ma Korsablis. Przybył z Barbaryji, z dalekiej ziemi. Krzyczy na innych Saracenów: „Możemy łacno wygrać tę bitwę; Francuzów jest tak mało, możemy gardzić nimi: Karol nie ocali ani jednego. Oto dzień, w którym trzeba im umrzeć. Usłyszał to arcybiskup Turpin. Niema pod słońcem człowieka, któregoby bardziej nienawidził. Spina konia złotemi ostrogami i mężnie zrywa się aby go ugodzić. Skruszył mu tarczę, rozpruł pancerz, wbił mu w ciało swoją wielką kopję; przyciska mocno, potrząsa nim, zdziera z konia i wali go trupem na ziemię. Patrzy na ziemię, widzi leżącego zdrajcę. Nie omieszka pogwarzyć z nim trochę: „Poganinie, synu niewolnika, zełgałeś! Karol, mój pan, zawsze może nas ocalić; nasi Francuzi nie mają serca do ucieczki, a waszych kompanów osądzimy tutaj. Powiem wam nowinę: trzeba wam ponieść śmierć. Bijcie, Francuzi! Niech żaden się nie zapomina! Pierwszy cios jest nasz, Bogu za niego chwała!“ Krzyczy: Montjoie! aby zostać panem pola. Zaś Geryn wali Malprymia z Brygalu. Tęga tarcz poganina nie warta mu jest ani szeląga. Geryn kruszy jej kryształową sprzączkę; połowa upada na ziemię, rozcina mu pancerz aż do ciała i wbija mu swą tęgą kopję w żywe mięso. Poganin wali się jak kłoda; duszę jego czart unosi. Diuk Samson zamierza się na almanzora. Kruszy jego tarczę, zdobną złocistemi kwiatami. Ani tęgi pancerz go nie ochroni. Przeszył mu serce, wątrobę i płuco, i niech płacze po nim komu wola! Wali go trupem. Aż arcybiskup rzecze: „Dobry cios!“ I Anzeis wypuszcza konia i gotuje się uderzyć Turgisa z Tortelozy. Kruszy mu tarczę pod złoconą klamrą, rozdziera od góry do dołu jego dubeltową koszulkę drucianą, wbija mu w ciało żeleźce swej tęgiej kopji. Zatapia ją, ostrze wychodzi grzbietem; drzewcem ściąga martwego na ziemię. Roland powiada: „To cios tęgiego rycerza!“ I Engeljer Gaskończyk z Bordo spina konia, puszcza cugle i pędzi aby ugodzić Eskremisa z Walterry. Kruszy tarczę którą ów miał na szyi, rozdziera pancerz i dosięga piersi, tuż pod gardłem; oburącz chwyciwszy drzewce, wali go trupem z siodła. Poczem mówi doń: „Otoć wam przyszło na zgubę!“ I Oton wali poganina Estrogana w tarczę, po skórze z przodu, tak że rozdziera pole ze złota i stali; rozdarł mu poły pancerza, wbija mu w ciało ostrą włócznię i wali go trupem z rączego konia. Poczem powiada: „Szukajcie ktoby was ocalił!“ Margarys to rycerz bardzo dzielny i piękny i silny i zwinny i lekki. Spina konia, rusza na Oliwiera. Kruszy mu tarczę pod klamrą z czystego złota. Po żebrach przejechał mu kopją. Bóg strzeże Oliwiera, nie naruszono mu ciała. Drzewce się złamało, a on nie spadł z konia. Margarys przebiega mimo, bez przeszkody, dmie w róg aby zwołać swoich. Bitwa jest wspaniała; wszystko zaczyna się kłębić. Hrabia Roland nie oszczędza się. Uderza włócznią póki drzewce całe; po piętnastu ciosach złamał ją i zniszczył. Dobywa Durendal, swój dobry miecz, cały nagi. Spina konia i rusza na Szernubla. Kruszy mu hełm, w którym błyszczą karbunkuły, przecina mu czapkę wraz ze skórą na głowie, przecina mu twarz między oczami, cienką koszulkę stalową i całe ciało aż do kroku. Przez siodło nabijane złotem miecz dosięga konia. Przecina mu krzyż nie macając stawów, wali go martwego na łąkę, na bujną trawę. Poczem mówi: „Synu niewolnika, zabiegłeś drogę nieszczęściu. Mahomet nie przyjdzie ci z pomocą. Takie ścierwo jak ty nie wygra bitwy!“ I Oliwier jedzie przez ciżbę wojenną. Drzewce mu się skrzywiło, został tylko ułomek. Zamierzył się na poganina Malona. Strzaskał mu tarczę całą w złociste kwiaty, wysadził mu ślepia z głowy, i mózg spływa mu aż do stóp. Pośród innych, którzy leżą kupami, kładzie go trupem. Potem zabił Turgisa i Esturgala. Ale ułomek pękł i rozszczepił mu się w dłoni. Aż Roland powiada: „Towarzyszu, co czynisz? W takiej bitwie nie zda się patyk. Jeno żelazo jest coś warte, i stal. Gdzie twój miecz, zwany Hauteclaire? Rękojeść ma złotą, gałkę z kryształu. — Nie mogłem go wydobyć, odparł Oliwier, tyle miałem do roboty!“ Pan Oliwier wydobył swój dobry miecz, którego tak żądał jego towarzysz Roland, i pokazuje mu jak prawy rycerz się nim posługuje. Uderza poganina Justyna z Żelaznej doliny. Przecina mu na pół całą głowę i przecina ciało i zbroję szmelcowaną, i dobre siodło zdobne w kamienie i w złoto, i koniowi jego przecina krzyż. Wali wszystko przed sobą na łąkę. Roland powiada: „Jeśli cesarz nas kocha, to za takie ciosy!“ Ze wszystkich stron rozlega się: Montjoie! Bitwa wre coraz gorętsza. Frankowie i poganie zadają cudowne ciosy. Jeden naciera, drugi się broni. Tyle kopij strzaskanych i krwawych. Tyle podartych chorągwi i tyle sztandarów. Tylu dobrych Francuzów stradało młode życie! Nie ujrzą już swoich maci ani swoich żon, ani ziomków którzy czekają ich w wąwozie. Karol Wielki płacze nad tem i zawodzi, ale na co się zda jego skarga! Nie doczekają się od niego pomocy. Ganelon źle mu się przysłużył, w dniu w którym poszedł do Saragossy sprzedać jego wiernych; za to że tak uczynił, postradał życie i członki na sądzie w Akwizgranie, gdzie go skazano na powieszenie, a z nim trzydziestu krewnych, którzy nie spodziewali się tej śmierci. Bitwa jest wspaniała i ciężka. Roland wali krzepko i Oliwier takoż; i arcybiskup wali więcej niż tysiąc razy i dwunastu parów też nie zostaje w tyle, ani Francuzi którzy biją wszyscy naraz. Tysiącami i setkami giną poganie. Kto nie ucieknie, nie znajduje ratunku; chce czy nie chce, daje gardło. Francuzi tracą tam swoje najlepsze podpory. Nie ujrzą już swoich rodziców ani krewnych, ani wielkiego Karola, który ich czeka u wylotu doliny. We Francji wszczyna się osobliwa zawierucha, burza z wichrem i piorunami; deszcz i grad seką bez miary. Pioruny walą raz po raz, ziemia drży. Od Saint-Michel aż do Saints, od Besançon aż do Wissant, niemasz domu, w którymby mur nie pękł. W samo południe straszliwe ciemności; żadnego światła, wyjąwszy kiedy niebo rozedrze błyskawica. Niepodobna patrzeć na to bez strachu. Ludzie mówią: „To sądny dzień, koniec świata nadchodzi“. Nie wiedzą ani nie mówią prawdy: to wielka żałoba z powodu śmierci Rolanda! Francuzi bili z szczerego serca, krzepko. Poganie ginęli tłumem, tysiącami. Na sto tysięcy, nie ocalało ani dwóch. Arcybiskup powiada: „Nasi ludzie są bardzo waleczni; pod słońcem niema lepszych. Tak napisane jest w kronikach Franków“. Idą polem i szukają swoich; plączą z żalu i litości nad swymi krewnemi, z samej głębi serca, z wielkiej miłości. Aż naprzeciw nich, z wielkiem swojem wojskiem przybywa król Marsyl. Marsyl posuwa się doliną, z wielkiem wojskiem które zgromadził. Zebrał i przeliczył dwadzieścia szyków. Błyszczą hełmy strojne w kamienie i złoto; i tarcze i misternie wykładane zbroje. Siedem tysięcy trąb trąbi do ataku, wielki hałas rozlega się w okolicy. Roland powiada: „Oliwierze towarzyszu, zdrajca Ganelon poprzysiągł naszą śmierć. Zdrada nie może zostać ukryta; cesarz pomści ją srodze. Będziemy mieli bitwę zaciętą i twardą. Nie widziano jeszcze podobnego spotkania. Będę walił moim Durendalem, mieczem moim dobrym, a ty, towarzyszu, będziesz walił swoją Hauteclaire. Po tylu ziemiach obnosiliśmy je! Wygraliśmy niemi tyle bitew! Nie trzeba aby o nich źle mówiono w pieśni“. Arcybiskup zaczyna bitwę. Dosiada konia, którego wziął królowi Grozalowi, zabiwszy go w Danji. Koń jest dobrze ułożony, rączy; kopyta ma zwinne, nogi płaskie, uda krótkie i zad szeroki, boki długie a krzyż wyniosły, ogon biały a żółtą grzywę, uszy małe, głowę płową: niemasz bydlęcia, któreby mu było równe w biegu. Arcybiskup spina go ostrogami; i z jaką siłą! Natarł na Abisema, nic go nie zatrzyma. Już wali w tarczę, wysadzaną kamieniami, ametystami, topazami i płonącemi karbunkułami; w Wal Metas czart dał ją emirowi Galafowi a emir Abisemowi. Turpin wali, nie oszczędza; skoro uderzył, tarcz (tak mniemam) nie warta jest ni szeląga. Przeszywa Saracena na wylot i kładzie go trupem na gołą ziemię. Francuzi powiadają: „Oto dzielność! W rękach arcybiskupa pastorał nie przyniesie wstydu“. Francuzi widzą, że pogan jest tak mnogo: pola pełne ich są ze wszystkich stron. Często wołają Oliwiera i Rolanda i dwunastu parów, iżby ich bronili. Aż arcybiskup powiada im swoje: „Panowie baronowie, nie umyślajcie nic złego. Proszę was, przez Boga, nie uciekajcie, iżby nikt mężny nie hańbił was w pieśni. Raczej pomrzyjmy tu, walcząc. Niebawem, tak nam przyrzeczono, doczekamy się końca: nie pożyjemy dłużej niż ten dzień. Ale jest jedna rzecz, którą wam uręczam; święty raj jest wam szeroko otwarty, posiądziecie się tuż koło Niewiniątek”. Na te słowa, we Francuzach tak się wzmogło serce, że niemasz ani jednego, któryby nie krzyczał: Montjoie! Był tam pewien Saracen z Saragossy (pół miasta należy do niego) Klimboryn szalony. On to, przyjąwszy przysięgę hrabiego Ganelona, z przyjaźni ucałował go w usta i dał mu swój hełm i swój karbunkuł. Pohańbi (powiada) ziemię francuską i cesarzowi zedrze jego koronę. Wsiada na konia, którego zwą Barbamuszem, chybszego niźli sokół lub jaskółka. Spina go dobrze, puszcza mu cugle i pędzi ugodzić gaskończyka Engeljera. Ani tarcz ani zbroja nie mogą go ochronić. Poganin zatapia mu w ciele ostrze swej włóczni; naciska, całe żelazo przechodzi nawskroś; chwyciwszy oburącz drzewce, wali go na wznak na pole, poczem krzyczy: „To nasienie trzeba wygubić! Bijcie, poganie, aby przerwać ciżbę!“ Francuzi powiadają: „Boże! cożeśmy za rycerza stracili!“ Hrabia Roland wola Oliwiera: „Panie towarzyszu, oto Engeljer zabit, nie mieliśmy mężniejszego rycerza“. Hrabia odpowiada: „Niechaj Bóg da mi go pomścić“. Spina konia szczerozłotemi ostrogami. Nastawia swoją Hauteclaire, stal jest zakrwawiona; całą siłą uderza poganina. Potrząsa klingą w ranie i Saracen pada; djabły porywają jego duszę. Potem zabija diuka Affaina, ucina głowę Eskababie i wysadza z siodła siedmiu Arabów: ci już nie zdadzą się w bitwie. Roland powiada: „Mój towarzysz się pogniewał. Dobry to jest druh przy moim boku. Za takie ciosy Karol mocniej nas ukocha“. I bardzo głośno krzyczy: „Bijcie, rycerze!“ Z drugiej strony spieszy poganin Waldabrom: on to pasował króla Marsyla na rycerza. Ma on na morzu czterysta statków; niemasz żeglarza, któryby mu nie podlegał. Zdobył Jerozolimę zdradą, pogwałcił świątynię Salomona i nad sadzawką zabił patrjarchę. To on, przyjąwszy przysięgę hrabiego Ganelona, dał mu swój miecz i tysiąc dukatów. Dosiada konia, którego zowie Gramimondem: sokół nie jest tak rączy! Spina go ostremi ostrogami i pędzi aby natrzeć na bogatego diuka. Kruszy mu tarczę, psuje pancerz, wbija mu w ciało proporzec, i chwyciwszy oburącz drzewce wysadza go z siodła i kładzie trupem. „Bijcie, poganie, zwyciężymy ich snadnie“. Francuzi powiadają: „Boże! cóż za żałoba po takim baronie!“ Kiedy hrabia Roland widzi że Samson padł, rozumiecie iż przejęło go to dotkliwą boleścią. Kłuje konia, pędzi co sił na poganina. Dzierży swego Durendala, który więcej jest wart niż szczere złoto. Pędzi waleczny rycerz i wali go co sił po hełmie na którym kamienie oprawne są w złoto. Rozcina mu głowę, i pancerz, i tułów, i piękne siodło wysadzane kamieniami, i koniowi nadcina głęboko krzyże; i — ha! niech kto chce gani go albo chwali! — zabija obu. Poganie mówią: „Okrutny to dla nas cios!“ Roland odpowiada: „Nie mogę waszych miłować, pycha idzie za wami i krzywda“. Był tam Afrykanin przybyły z Afryki: to Malkinat, syn króla Malkuda. Zbroja na nim cała ze szczerego złota, błyszczy w słońcu ponad wszystkie inne. Siedzi na koniu, którego zowią Szalony Skok: niemasz bydlęcia, któreby mu dorównało w biegu. Spieszy ugodzić Anzeisa w tarczę: przecina mu pola lazurowe i czerwone. Przerwał mu siatkę pancerza, wbija mu w ciało kopję, żelazo i drzewce. Hrabia padł martwy, czas jego przeminął. Francuzi mówią: „Baronie, jakże żal nam ciebie!“ Z drugiej strony przybywa poganin, Grandwin, syn Kapuela, króla Kapadocji. Siedzi na koniu, którego nazywa Marmojrem, szybszy to koń niż wszelki ptak w powietrzu. Puszcza cugle, spina go ostrogą i pędzi ugodzić Geryna całą siłą. Kruszy mu złocistą tarczę, strąca mu ją ze szyi. Następnie rozpruwa mu pancerz, zatapia mu w ciało cały swój błękitny proporzec i wali go trupem na wysoką skałę. Zabija jeszcze Gerjera jego towarzysza, i Beranżyra i Wita z Antonin, poczem uderza na bogatego diuka, Anstorga, który trzymał lennem Walencję i Anwer nad Rodanem. Wali go trupem; poganie się cieszą. Francuzi mówią: „Co za pomór na naszych“. Hrabia Roland trzyma swój miecz zakrwawiony. Posłyszał dobrze, że Francuzi tracą ducha. Tak się tem zafrasował, że omal mu serce nie pęknie. Rzekł do poganina: „Niechaj Bóg ześle na ciebie wszystkie nieszczęścia! Drogo ci sprzedam tego któregoś zabił“. Spina konia. Który zwycięży? Oto się zmagają. Bitwa jest cudowna; staje się coraz zażartsza. Francuzi walą krzepko i wściekle. Przecinają pięści, boki, krzyże, przeszywają odzież do żywego ciała, i krew płynie jasnym strumieniem po zielonej trawie. „Francjo, Francjo, niech cię Mahomet przeklnie! Nad wszystkie ludy lud twój jest śmiały!“ Niemasz Saracena iżby nie krzyczał: „Marsyl! Przybywaj, królu! Trzeba nam pomocy!“ Bitwa jest cudowna i wielka. Francuzi walą ciemnemi kopjami. Gdybyście widzieli tyle cierpień, tyle ludzi nieżywych, rannych, okrwawionych! Leżą kupami, twarzą ku niebu, twarzą ku ziemi. Saraceni nie mogą strzymać dłużej: po woli czy po niewoli opuszczają pole. Frankowie pilnie gonią za nimi. Hrabia Roland woła Oliwiera: Panie towarzyszu, przyznaj że arcybiskup jest tęgi chwat; niema lepszego pod słońcem, umie się bawić i kopją i włócznią“. Hrabia odpowiada: „Zatem spieszmy mu z pomocą!“ Na te słowa, Frankowie wszczynają na nowo bitwę. Ciężkie padają ciosy, bitwa jest sroga. Chrześcijanie są w wielkiej potrzebie. Pięknie byłoby widzieć Rolanda i Oliwiera, jak walą, jak koszą mieczami! Arcybiskup uderza włócznią. Można oszacować liczbę tych których zabili: napisana jest (powiada pieśń) w kronikach i bullach: zabili więcej niż cztery tysiące. Przy pierwszych czterech atakach pięknie dotrzymali placu: piąty zaważył im ciężko. Wyginęli wszyscy francuscy rycerze, z wyjątkiem sześćdziesięciu których Bóg oszczędził. Zanim zginą, drogo sprzedadzą życie. Hrabia Roland widzi wielką rzeź swoich. Woła Oliwiera, swego towarzysza: „Miły panie, drogi towarzyszu, na Boga, co o tem rozumiesz? Widzisz tylu junaków leżących na ziemi! Mamy wielką przyczynę płakać nad słodką Francją, nad piękną ojczyzną! Jakże pusta będzie, stradawszy takich baronów! Ach, królu, przyjacielu, czemuż cię tu niema? Oliwierze, bracie, co my poczniemy? Jak zdołamy mu przesłać nowiny?“ Oliwier powiada: „Jak? Nie wiem. Mogliby o tem mówić ku naszej hańbie, wolę raczej umrzeć!“ Roland powiada: „Zatrąbię w róg. Karol usłyszy, przebywa teraz wąwozy. Przysięgam ci, wrócą Francuzi“. Oliwier powiada: „To byłby dla wszystkich twoich krewnych wielki wstyd i hańba, i ten despekt ciążyłby na nich całe życie. Kiedy cię prosiłem abyś to zrobił, nie chciałeś. Zrób-że teraz; nie zrobisz z mojej rady. Trąbić w róg, toby nie był czyn mężnego rycerza! Ale jak twoje ręce są zakrwawione!“ Hrabia odpowiada: „Waliłem niemi tęgo“. Roland powiada: „Sroga jest dla nas ta bitwa. Zatrąbię w róg, nasz Karol usłyszy“. Oliwier powiada: „Nie byłby to czyn godny rycerza! Kiedym ci mówił abyś to uczynił, nie chciałeś, druhu. Gdyby król był z nami, nie bylibyśmy nic ucierpieli. Ci, co tu leżą, nie zasługują na żadną naganę. Na tę moją brodę, jeśli ujrzę jeszcze Odę, moją słodką siostrę, nie będziesz nigdy spał w jej ramionach!“ Roland powiada: „Skądże przeciw mnie taki gniew?“ Oliwier odpowie: „Towarzyszu, to twoja wina, bo dzielność a szaleństwo to są dwie różne rzeczy, a miara warta jest więcej niż zarozumienie. Jeśli nasi Francuzi pomarli, to przez twoją płochość! Nigdy już nie będziemy służyli Karolowi. Gdybyś był mnie usłuchał, nasz pan byłby powrócił; bylibyśmy tę bitwę wygrali; króla Marsyla bylibyśmy ubili lub wzięli żywcem. Na naszą zgubę oglądaliśmy, Rolandzie, twoją dzielność. Karol Wielki — nigdy nie będzie już takiego człowieka aż do dnia sądu! — nie będzie już miał z nas pomocy. Ty zginiesz i Francja ucierpi stąd hańbę. Dziś bierze koniec nasze wierne druhostwo: nim przyjdzie wieczór, rozstaniemy się; i to będzie ciężkie“. Słyszy ich arcybiskup jak się wadzą. Spina konia szczerozłotemi ostrogami, pędzi ku nim i łaje ich obu: „Panie Rolandzie i ty, panie Oliwierze, błagam was na Boga, nie kłóćcie się! Trąbić w róg, ha, to już was nie ocali. Mimo to zatrąbcie, tak będzie lepiej. Przyjdzie król, będzie mógł nas pomścić: nie trzeba aby Hiszpanie wrócili radzi do domu. Nasi Francuzi zsiądą tutaj z konia, znajdą nas zabitych lub okaleczonych; włożą nas do trumien, uniosą nas na jucznych bydlętach i będą nas opłakiwali, pełni bólu i litości. Pogrzebią nas w kruchtach kościelnych, nie zjedzą nas wilki, wieprze i psy“. Roland rzecze: „Panie, dobrze powiedziałeś“. Roland przytknął róg do ust. Obejmuje go dobrze ustami, dmie weń ile tchu. Wysokie są góry, i daleki głos rogu: na trzydzieści dobrych mil słychać go w oddali. Karol słyszy, i słyszą wszystkie szyki jego wojska. Karol mówi: „Nasi ludzie wydają bitwę! A Ganelon sprzeciwia mu się: „Gdyby to rzekł kto inny, ujrzanoby w tem, wierę, wielkie łgarstwo“. Hrabia Roland z wielkim wysiłkiem, z wielką męką, bardzo boleśnie dzwoni w swój róg. Z ust jego tryska jasna krew. Skroń mu pęka. Głos rogu rozlega się w oddali. Karol słyszy go, przebywając wąwozy. Książę Naim słucha, Frankowie słuchają. Król powiada: „To róg Rolandowy! Nie dzwoniłby weń, gdyby nie wydawał bitwy!“ Ganelon odpowie: „Niema bitwy! Stary jesteś, głowa twoja jest biała i oszedziała, przez takie słowa podobny jesteś do dziecka. Znasz dobrze pychę Rolanda: to cud, że Bóg ją tak długo cierpi. Czyż nie poważył się wziąć Noples bez twego rozkazu? Saraceni uczynili wypad i potykali się z Rolandem twym dobrym wasalem; pozabijał ich ostrzem swego miecza; aby zatrzeć ślady, zalał zakrwawione łąki i zatopił je wodą. Dla jednego zająca, on gotów cały dzień trąbić w róg. To musi być jakaś igraszka, którą zabawia się ze swymi ludźmi. Któżby, u Boga, odważył się wydać mu bitwę? Jedźże, królu! Czegóż się zatrzymujesz? Ziemia nasza jest jeszcze daleko przed nami“. Hrabia Roland ma zakrwawione usta. Skroń mu pękła. Dzwoni w róg boleśnie, z lękiem. Karol słyszy, i Francuzi słyszą. Król powiada: „Ten róg ma długi dech“. Książę Naim odrzecze: „To dlatego, że dzielny rycerz weń dmie. Wydaje bitwę, jestem tego pewien. Ten sam, który go zdradził, namawia cię teraz abyś chybił swej powinności. Uzbrój się, krzyknij swój okrzyk wojenny i wspomóż swych wiernych. Słyszysz wyraźnie: to Roland jest w rozpaczy“. Dzień się pochyla, zachód błyszczy. Zbroje lśnią się pod słońce. Błyszczą zbroje i hełmy, i tarcze malowane w kwiaty, i kopje i złocone chorągwie. Cesarz jedzie pełen złości, i Francuzi stroskani i gniewni. Niemasz jednego któryby nie płakał boleśnie; wszystkich przejmuje lęk o Rolanda. Król kazał pochwycić hrabiego Ganelona; oddał go swoim dworskim kucharzom. Woła Bezgona, ich naczelnika: „Strzeż mi go pilnie, tak jak się powinno strzec takiego zdrajcę; wydał mój dom przez zdradę“. Bezgon wziął go pod straż i postawił przy nim stu kuchtów lepszych i gorszych. Wydzierają mu włosy z brody i wąsów, biją go co wlezie pięścią, biją go polanami i kijami i kładą mu na szyję łańcuch jak niedźwiedziowi. Haniebnie poganiają go jak juczne zwierzę. Tak go pilnują aż do dnia, w którym go oddadzą Karolowi. Wysokie są góry i mroczne i wielkie, głębokie doliny, rwące strumienie. W tyle, w przedzie, trąby dzwonią; wszystkie wraz odpowiadają rogowi. Cesarz jedzie zgniewany i Francuzi zgniewani i strapieni. Niemasz jednego, któryby nie płakał i nie zawodził. Proszą Boga, aby chronił Rolanda, aż wszyscy oni nie przybędą na pole bitwy; wówczas razem z nim będą bili. Na co modły? Nie zdały się na nic. Zapóźnili się, nie zdążą już na czas. Roland patrzy na góry na pola. Tylu Francuzów widzi leżących bez życia, zapłakał nad nimi luty rycerz: „Panowie baronowie, niech Bóg wam uczyni zmiłowanie! Niech wpuści dusze was wszystkich do raju! Niech je położy między swoje święte kwiaty! Nigdy nie widziałem lepszych od was wasalów. Tak długoście bez wytchnienia pełnili przy mnie służbę, zdobyliście dla Karola tak wielkie kraje. Cesarz was żywił na swoje nieszczęście. Ziemio francuska, jesteś lubym krajem; w tym dniu najgorsza klęska okryła cię żałobą! Barony francuskie, widzę oto jak giniecie dla mnie; i nie mogę was obronić ani ocalić; niech Bóg was wspiera, on co nigdy nie skłamał. Oliwierze, bracie, nie mogę cię opuścić. Umrę z boleści, jeśli mnie co insze nie zabije. Towarzyszu, weźmy się do bicia dalej!“ Hrabia Roland wrócił do bitwy. Ma w dłoni Durendala: bije jak tęgi rycerz. Pociął na sztuki Faldryna z Puj i dwudziestu czterech innych, nieladajakich. Nigdy człowiek żaden tak gorąco nie pragnął się pomścić. Jak jeleń umyka przed psami, tak umykają przed Rolandem poganie. Arcybiskup powiada: „Oto mi robota! Tak powinien się spisywać rycerz który nosi dobrą broń i siedzi na dobrym koniu; inaczej nie wart ani szeląga; niech raczej zostanie mnichem w klasztorze i niech codzień się modli za nasze grzechy!“ Roland odpowiada: „Bijcie, nie oszczędzajcie ich!“ Na to słowo, Frankowie zaczynają na nowo. Ale chrześcijanie ucierpieli tam wielce. Kiedy wiadomo że nie będzie się brało jeńców, ludzie bronią się silnie w takiej bitwie. Dlatego-to Frankowie waleczni są jak lwy. Oto spieszy przeciw nim, jak szczery baron, Marsyl. Siedzi na koniu którego zwie Ganjonem. Spina go ostrogą i ma ugodzić Bewona: był to pan Dyżonu i Bon. Łamie jego tarczę, przecina pancerz, i nie czyniąc mu innej krzywdy, wali go trupem. Potem zabija Iwona i Iwuara; z nimi Gerarda z Rusylonu. Hrabia Roland jest niedaleko; mówi do poganina: „Niech cię Bóg przeklnie! Tak niegodziwie wybiłeś mi towarzyszów. Zapłacisz mi, nim się rozstaniemy, i poznasz imię mego miecza“. Jak szczery baron zamierza na niego; przecina mu prawą pięść. Potem bierze głowę Jurfalowi Płowemu: był to syn króla Marsyla. Poganie krzyczą: „Pomagaj, Mahomecie! Wy, bogi nasze, pomścijcie nas za Karola! Na tę ziemię przysłał nam takich okrutników, że, choćby mieli paść, nie ustąpią pola”. Jeden rzecze do drugiego: „Zatem uciekajmy!“ I sto tysięcy ich ucieka: wołaj ich kto zechce, nie wrócą! Na co się zda ich klęska? Jeśli Marsyl uciekł, został wuj jego, Marganis, który dzierży Kartaginę i Etjopję, przeklętą ziemię: ma w swojem królestwie czarne plemię ludzi. Nosy mają wielkie, uszy szerokie; jest ich razem więcej niż pięćdziesiąt tysięcy. Wypuszczają konie śmiało, wściekle, poczem wydają okrzyk wojenny pogan. Zaczem Roland powiada: „Tutaj zniesiemy męczeństwo; wiem to dobrze, że nie długo nam już żyć. Ale hańba temu, który wprzód nie sprzeda się drogo! Bijcie, panowie, ostremi mieczami i walczcie o waszą śmierć i o wasze życie, iżby słodka Francja nie doznała przez nas hańby! Kiedy na to pole przybędzie Karol, mój pan, kiedy ujrzy jaką sprawiedliwość wymierzyliśmy Saracenom, a za każdego z naszych znajdzie ich piętnastu zabitych, pewnie nas pobłogosławi“. Kiedy Roland widzi przeklęte plemię, czarniejsze od inkaustu i nie mające nic białego prócz zębów, powiada: „Wiem teraz prawdę; to że dziś pomrzemy. Bijcie, Francuzi, bo ja zaczynam na nowo!“ Oliwier rzekł: „Hańba niech będzie najopieszalszemu!“ Na te słowa, Francuzi runęli w ich kupę. Kiedy poganie widzą że Francuzów jest mało, rosną w pychę i krzepią się na duchu. Powiadają jeden do drugiego: „Zła musi być sprawa cesarza!“ Marganis dosiada srokatego konia. Spina go silnie złotemi ostrogami, uderza Oliwiera z tyłu w plecy; włócznia przeszywa pierś i wychodzi drugą stroną. Poczem mówi: „Oto dostał tęgi cios! Karol, król Wielki, zostawił cię w wąwozie na twoją zgubę. Jeżeli nam wyrządził szkodę, nie ma się czem chwalić; bodaj na tobie jednym, dobrze pomściłem naszych“. Oliwier czuje, że jest ugodzony na śmierć. Trzyma Hauteclaire, swój miecz z błękitnej stali, uderza Marganisa w śpiczasty hełm, cały złocony. Zrywa zeń ozdoby i kryształy, rozcina mu głowę aż po zęby. Obraca brzeszczot w ranie i wali go trupem. Powiada następnie: „Przeklęty bądź, poganinie! Nie powiadam, że Karol nic nie stracił; ale przynajmniej nie będziesz w królestwie swojem chwalił się przed żadną kobietą ani damą, że mi wziąłeś bodaj szeląga, ani żeś zrobił jakąś krzywdę bądź mnie bądź komukolwiek w świecie“. Poczem woła Rolanda, aby go wspomógł. Oliwier czuje, że jest zraniony śmiertelnie. Nie może się nasycić pomstą. W najgęstszej ciżbie wali jak szczery baron. Rąbie na sztuki kopje i tarcze, nogi i ręce, siodła i krzyże. Ktoby go widział jak on ćwiartuje pogan, ten zapamiętałby dzielnego rycerza. Nie zapomina okrzyku Karola: Montjoie! Krzyczy głośno i dźwięcznie. Woła Rolanda, swego para i druha. „Cny towarzyszu, przybądź tu do mnie, przybądź blisko; z wielką mą boleścią przyjdzie nam się rozstać dzisiaj“. Roland patrzy Oliwierowi w twarz: widzi go zmienionym, zgaszonym, bladym, bez krwi. Krew jego jasna spływa mu po ciele; sople padają na ziemię. „Boże! powiada hrabia, nie wiem już co robić. Cny towarzyszu, jakże mi żal twego męstwa! Nigdy nie znajdę równego tobie. Ach, słodka Francjo, zostaniesz ty dziś sierotą po dobrych wassalach, upokorzona i uboga! Cesarz poniósł wielką szkodę“. To rzekłszy, mdleje na koniu. Oto Roland zemdlony na koniu, a Oliwier zraniony śmiertelnie. Tyle krwi stracił, że oczy mu się zamgliły; nie widzi już dość jasno aby poznać zdaleka czy zbliska człowieka. Kiedy się zbliżył do swego towarzysza, ciął go w hełm zdobny złotem i klejnotami, przeciął cały aż do przyłbicy; ale nie dosięgnął głowy. Na ten cios, Roland popatrzył nań i pyta łagodnie, z miłością: „Cny towarzyszu, czy ty to robisz umyślnie? To ja, Roland, który cię tak kocha! Wszak nie przesłałeś mi zgoła wyzwania!“ Oliwier rzecze: „Teraz słyszę twój głos. Nie widzę cię: niechaj Bóg zechce cię widzieć! Ugodziłem cię, przebacz mi“. Roland odpowiada: „Nie zrobiłeś mi nic złego. Przebaczam ci tutaj i w obliczu Boga“. Na te słowa pochylili się ku sobie. I tak, w wielkiej miłości, rozstali się. Oliwier czuje, że śmierć go oblega. Oczy kołują mu w głowie, traci słuch i do reszty wzrok. Zsiada z konia, kładzie się na ziemi. Wielkim głosem wyznaje swoje winy; z rękami złożonemi i wzniesionemi do nieba prosi Boga aby mu dał raj i aby błogosławił Karola i słodką Francję i, ponad wszystkich innych, Rolanda, dobrego towarzysza. Serce mu słabnie, hełm spada, całe ciało ściele się na ziemi. Hrabia umarł, dłużej już nie wyżył; waleczny Roland płacze i jęczy po nim. Nie usłyszycie na ziemi boleśniejszej skargi! Roland widzi, że jego druh pomarł i że leży twarzą ku ziemi. Bardzo łagodnie powiada mu na pożegnanie: „Towarzyszu, żal mi twej dzielności! Byliśmy razem i lata i dnie: nigdy nie wyrządziłeś mi nic złego, i nigdy ja tobie. Kiedyś ty oto nieżywy, i mnie obmierzło życie“. Na te słowa, margrabia omdlewa na koniu, który się zwie Veillantif. Strzemiona szczero złote trzymają go prosto na siodle, nie może spaść chociaż się przechylił. Nim Roland się ocknął, nim przyszedł do siebie i zbudził się z omdlenia, zdarzyła mu się wielka szkoda: Francuzi pomarli, wszystkich stracił, prócz arcybiskupa i Gotjera z Hum. Gotjer zjechał z gór; przeciw Hiszpanom bił się mężnie. Ludzie jego padli, poganie zwyciężyli ich. Rad nie rad, ucieka w doliny, wzywa Rolanda aby go wspomógł: „Ha, luty hrabio, dzielny rycerzu, gdzie jesteś? Nigdym nie zaznał lęku, póki ty byłeś przy mnie. To ja, Gotjer, ten który zdobył Malgut; ja, siostrzan starego, sędziwego Drona. Za moją dzielność umiłowałeś mnie wśród swoich ludzi. Kopja moja strzaskana i tarcza przebita, i mój pancerz podarty i popruty. Umrę, ale drogo się sprzedałem“. Te ostatnie słowa Roland usłyszał. Spina konia ostrogą i prąc naprzód spieszy ku niemu. Roland pełen jest boleści i gniewu. W największej ciżbie zaczyna bić. Sam kładzie trupem dwudziestu Hiszpanów, Gotjer sześciu, arcybiskup pięciu. Poganie mówią: „Ha, okrutnicy! Baczcie, panowie, aby nie uszli żywcem. Zdrajca, kto ich nie napadnie, a tchórz kto im pozwoli ujść“. Wówczas zaczęły się znów wycia i krzyki. Ze wszystkich stron wracają do ataku. Hrabia Roland jest szlachetny rycerz, Gotjer z Hum dzielny wojownik, arcybiskup bywały człowiek. Żaden nie chce zostać w tyle. W największej ciżbie walą pogan. Tysiąc Saracenów zsiada na ziemię; na koniu jest ich czterdzieści tysięcy. Patrzcie na nich: nie śmieją się zbliżyć! Zdala rzucają na nich lance i włócznie, pociski i groty, i strzały i dzidy. Od pierwszych ciosów zabili Gotjera. Turpinowi Rejmskiemu przebili tarczę, skruszyli hełm i uderzyli go w głowę; rozpruli mu pancerz druciany, przebili ciało czterema włóczniami. Ubili pod nim konia. Wielka to żałość patrzeć jak arcybiskup pada. Hrabia Roland walczy szlachetnie, ale ciało jego jest mokre od potu i rozpalone; w głowie czuje wielkie cierpienie: od tego dęcia w róg skroń mu pękła. Ale chce wiedzieć, czy Karol przybędzie. Bierze róg, dmie w niego, ale słabo. Cesarz zatrzymuje się, słucha: „Panowie, rzecze, biada nam! Roland, mój siostrzan, opuszcza nas w tej dobie. Po dźwięku jego rogu rozumiem, że mu już nie długo życia. Kto chce go zastać, niech przynagli konia! Grajcie w trąby, ile ich jest w wojsku!“ Sześćdziesiąt tysięcy trąb gra, i tak głośno że odbrzmiewają góry, odpowiadają doliny. Poganie słyszą, zgoła im nie do śmiechu. Jeden rzecze do drugiego: „Rychło będziemy mieli Karola na karku“. Poganie mówią: „Cesarz wraca: słyszycie, to trąby Francuzów. Jeśli Karol przybędzie, przyjdzie na nas czarna godzina. Jeśli Roland wyżyje, wojna zacznie się na nowo; Hiszpanja, nasza ziemia, stracona“. Zbiera się czterystu mających hełmy na głowie, z tych co uchodzą za najlepszych w bitwie. Wydają Rolandowi walkę zaciętą i ostrą. Hrabia, jak na jednego, ma dosyć roboty. Kiedy widzi że nadciągają, hrabia Roland staje się mocniejszy, wynioślejszy, gorętszy. Póki będzie żyw, nie ustąpi im kroku. Dosiada konia, którego zowie Veillantif. Spina go szczerozłotemi ostrogami, w największej ciżbie przypiera ich wszystkich. Z nim arcybiskup Turpin. Poganie mówią do siebie: „Przyjaciele, uchodźmy! Słyszeliśmy trąby Francuzów: Karol wraca, potężny król“. Hrabia Roland nigdy nie kochał tchórza, ani pyszałka, ani złośliwca, ani rycerza któryby nie był dzielnym wojownikiem. Woła arcybiskupa Turpina: „Panie, ty jesteś pieszo, a ja na koniu. Dla twej miłości dotrzymam tu pola. Razem ścierpimy złe i dobre: nie opuszczę cię dla żadnego żywego człowieka. Oddamy poganom wet za wet. Durendal to najlepszy mówca“. Arcybiskup powiada: „Hańba temu, kto dobrze nie bije! Karol wraca, pomści nas“. Poganie mówią: „W złej godzinieśmy się porodzili! Co za bolesny dzień wstał dla nas! Straciliśmy naszych panów i naszych parów. Karol wraca, pan mężny, ze swojem wielkiem wojskiem. Słyszymy, jak grają donośne trąby Francuzów. Głośno się rozlega ich zawołanie: Montjoie! Hrabia Roland jest rycerz tak mężny, że żaden człowiek z krwi i ciała nie zwycięży go nigdy. Wypuśćmy na niego strzały, a potem zostawmy mu pole“. I wypuścili na niego grotów i pocisków bez liku, i włócznie, dzidy i pierzaste strzały. Złamali i przedziurawili mu tarczę, strzaskali i rozpruli pancerz; ale ciała nie dosięgli. Zranili wszakże konia jego trzydziestu ranami; pod hrabią ubili go na śmierć. Poganie uciekają, poniechali walki. Hrabia Roland został na miejscu, spieszony. Poganie uciekają, strapieni i gniewni. Pędzą do Hiszpanji z wielkim wysiłkiem. Hrabia Roland nie może ich ścigać: stracił swego dobrego rumaka; rad nie rad został spieszony. Idzie do arcybiskupa Turpina, aby mu nieść pomoc: odpina mu z głowy hełm wykładany złotem, zdejmuje mu biały lekki pancerz. Wziął swój kaftan i pociął go na sztuki; i utkał połami jego wielkie rany. Następnie wziął go w ramiona przyciskając do piersi; i na zielonej murawie ułożył go miękko. Bardzo łagodnie rzekł do niego z prośbą: „Ha, luty panie, puść mnie od siebie; nasi towarzysze, którzy nam byli tak drodzy, oto pomarli, nie powinniśmy ich opuścić. Chcę ich odszukać i rozpoznać, i przed tobą ich zgromadzić i ułożyć“. Arcybiskup powiada: „Idź i wracaj! To pole jest twoje, Bogu dzięki, i moje!“ Roland idzie. Idzie przez pola, sam, samiutki. Szuka po dolinach, szuka po górach. Tam znalazł Iwora i Iwona, a potem znalazł gaskończyka Engeljera. Tam znalazł Geryna i Gerjera jego towarzysza, i potem znalazł Berenżyra i Atona. Tam znalazł Anzejsa i Samsona, i potem znalazł starego Gerarda z Rusylonu. Jednego po drugim wziął dzielny rycerz i wraca z nimi do arcybiskupa. U jego kolan złożył ich szeregiem. Arcybiskup płacze, nie może się wstrzymać. Podnosi rękę, daje błogosławieństwo. Potem rzecze: „Miłosierdzie nad wami, panowie. Niechaj wspaniałomyślny Bóg przyjmie wasze dusze. Niech je złoży w raju w święte kwiaty. I mnie jakże ciężko umierać! Nie ujrzę już mego potężnego cesarza“. Roland znów wraca; znowu idzie szukać na polach. Odnajduje swego druha Oliwiera. Przyciska go do piersi, obejmując ciasno. Jak może wraca do arcybiskupa. Kładzie Oliwiera na tarczy wpodle innych; arcybiskup rozgrzeszył ich i przeżegnał znakiem krzyża. Wówczas na nowo chwyta ich żal i litość. I Roland powiada: „Oliwierze, luty towarzyszu, byłeś synem diuka Renjera, który dzierżył marchię Val de Runers. W kruszeniu kopij i łamaniu tarczy, w zwyciężaniu i zwalczaniu hardych, w krzepieniu roztropnych i wspieraniu ich radą nie było lepszego rycerza na ziemi...“ Widząc pomarłych swoich parów, i Oliwiera, którego tak kochał, hrabia Roland rozczulił się; zaczyna płakać. Twarz mu zbielała. Tak wielka jest jego żałość, że niepodobna mu ustać, chce czy nie chce pada na ziemię zemdlony. Arcybiskup powiada: „Żal na was patrzyć, baronie!“ Kiedy arcybiskup ujrzał że Roland mdleje, uczuł w sercu największą boleść jakiej zaznał kiedy. Wyciągnął rękę, bierze róg. Jest w Roncewal strumień: chce tam iść, aby przynieść Rolandowi wody. Drobnemi krokami oddala się chwiejnie. Jest tak słaby, że nie może się posuwać. Nie ma siły, za wiele stracił krwi, w niespełna tyle czasu ile trzeba aby przebyć jedną staję, serce mu osłabło, pada głową naprzód. Śmierć objęła go twardą ręką. Hrabia Roland zbudził się z omdlenia. Wstaje na nogi, ale cierpi zbyt srodze. Patrzy w dół, patrzy w górę; na zielonej murawie, za swymi kompanami, widzi leżącego szlachetnego barona, arcybiskupa, którego Bóg umocował w swem imieniu nad ludźmi. Arcybiskup odmówił modlitwę, obrócił oczy ku niebu, złożył obie ręce i wznosi je: modli się do Boga aby go wpuścił do raju. Poczem umiera rycerz Karolowy. Przez wielkie boje i bardzo piękne kazania był on całe życie jego szermierzem przeciw poganom. Niechaj Bóg mu udzieli swego świętego błogosławieństwa! Hrabia Roland widzi arcybiskupa na ziemi. Obok jego ciała, widzi leżące jego wnętrzności: mózg skapuje mu z czoła. Na piersi, pięknie pośrodku, złożył swe białe ręce, tak piękne. Roland, wedle praw ludzkich, odmawia nad nim swoją skargę: „Ha, miły panie, rycerzu wielkiego rodu, polecam cię oto wspaniałemu Panu niebios. Nikt, wierę, chętniej nie będzie pełnił jego służby. Nigdy, od czasu apostołów, nie było takiego proroka, tak pilnego w strzeżeniu prawa i ściąganiu doń ludzi. Oby twoja dusza mogła nie cierpieć żadnego braku! Oby bramy raju były jej otwarte!“ Roland czuje, że śmierć jest blisko. Uszami mózg mu się wylewa. Modli się do Boga za swoich parów, aby ich przyjął do nieba; następnie prosi anioła Gabrjela za samego siebie. Bierze róg, iżby mu nikt nie robił wyrzutu, i drugą ręką swój miecz zwany Durendalem. Nieco dalej niż na strzelenie z kuszy idzie ku Hiszpanji przez pole. Wstępuje na wzgórek. Tam, pod pięknem drzewem, są cztery stopnie zrobione z marmuru. Na zielonej trawie upada na wznak. Omdlewa, śmierć jego się zbliża. Wysokie są góry, i drzewa wysokie. Są tam cztery schody, marmurowe, błyszczące. Na zielonej trawie hrabia Roland omdlewa. Owo czyha nań Saracen który udał martwego i leży wśród innych, pomazawszy krwią swoją twarz i ciało. Prostuje się, wstaje, nadbiega. Był piękny i silny, i mężny też wielce; i w pysze swojej popełnił szaleństwo, od którego zginie; chwyta się Rolanda, i chwyta jego broń, i powiada jedno słowo: „Zwyciężony jest siostrzan Karola! Zaniosę jego miecz do Arabji!“ Kiedy go ciągnął, hrabia odzyskał nieco zmysły. Roland czuje, że on mu bierze jego miecz. Otwiera oczy i mówi tylko tyle: „Zda mi się, żeś ty nie nasz!“ Trzymał róg, którego nie chciał porzucić. Uderza go rogiem w hełm zdobny kamieniami, okładany złotem; łamie stal, i czaszkę, i kości, wysadza mu z głowy oczy, i u stóp swoich wali go trupem. Poczem powiada: „Poganinie, synu niewolnika, jak ty się ośmieliłeś dotknąć mnie, słusznie albo nie? Kto o tem usłyszy, będzie cię miał za szaleńca! Oto pękł mój róg, złoto i kryształ odpadły“. Roland czuje, że oczy mu zachodzą mgłą. Staje na nogi, siłuje się póki może. Twarz jego straciła barwę. Przed sobą widzi kawał skały. Wali w nią dziesięć razy, pełen żałoby i wściekłości. Stal zgrzyta; nie łamie się, ani się nie szczerbi. „Ha! rzecze hrabia, Najświętsza Panno, bądź mi ku pomocy. Ha, Durendalu, dobry Durendalu, bieda z tobą! Skoro umieram, nie będę miał już pieczy o ciebie. Przez ciebie wygrałem w szczerem polu tyle bitew, przez ciebie ujarzmiłem tyle szerokich ziem, które dzierży Karol siwobrody. Nie idź mi nigdy w ręce człowieka zdolnego uciec przed drugim! Dobry wassal długo cię dzierżył: nie będzie nigdy podobnego tobie w świętej Francji“. Roland uderza w krzemienną skałę. Miecz zgrzyta, nie pryska, nie szczerbi się. Kiedy widzi że nie może go złamać, zaczyna w duszy lamentować nad nim: „Ha, Durendalu, jakiś ty piękny, jaki jasny i biały! Jak słońce lśnisz i płoniesz. Karol był w dolinach mareńskich, kiedy z nieba Bóg oznajmił mu przez anioła, aby cię dał jednemu ze swoich hrabiów i rotmistrzów: wówczas opasał mnie tobą, miły król nasz Wielki. Nim zdobyłem mu Andegawję i Bretanję, nim zdobyłem Płatwę i Men. Zdobyłem mu wolną Normandję, i nim zdobyłem mu Prowancję i Akwitanję, i Lombardję i całą Romanję. Zdobyłem mu Bawarję i całą Frandrję, i Burgundję i Konstantynopol, którego hołd przyjął, i Saksonję gdzie czyni co zechce. Tobą, mieczu, zdobyłem mu Szkocję i Anglję, jego sypialnię, jak ją nazywał. Tobą zdobyłem tyle i tyle krajów, które dzierży Karol siwobrody. O ciebie, mieczu, gryzie mnie ból i troska. Raczej umrzeć niż cię zostawić poganom! Boże, ojcze nasz, nie ścierp, aby Francja zaznała tego wstydu!“ Roland uderzył mieczem o krzemień! Walił nim więcej niżbym zdołał powiedzieć. Miecz zgrzyta, nie pryska ani się nie łamie. Odskakuje ku niebu. Kiedy hrabia widzi że go nie złamie, żałuje go w duszy bardzo łagodnie. „Ha! Durendal, jakiś ty piękny i święty! Twoja złota gałka pełna jest relikwij: ząb świętego Piotra, krew świętego Bazylego i włosy wielebnego świętego Denisa, strzęp szaty Najświętszej Panny. Nie godzi się by poganie cię posiedli, chrześcijanie powinni pełnić twoją służbę. Obyś nigdy nie dostał się w ręce tchórza! Tobą zdobyłem tyle szerokich ziem, które dzierży Karol, cesarz siwobrody: przez ciebie jest potężny i bogaty“. Roland czuje, że śmierć go bierze całego: z głowy zstępuje do serca. Biegnie rycerz pędem na szczyt góry, położył się na zielonej murawie, twarzą do ziemi. Pod siebie kładzie swój miecz i róg. Obrócił głowę ku zgrai pogan; tak czyni, chcąc aby Karol powiedział, i wszyscy jego ludzie, że umarł jako zwycięzca i jako zacny hrabia. Raz poraz słabnącą ręką uderza się w piersi. Za grzechy swoje wyciąga ku niebu swoją rękawicę. Hrabia Roland leży pod sosną. Ku Hiszpanji obrócił twarz. Wiele rzeczy przychodzi mu na pamięć: tyle ziem które zdobył dzielny rycerz, i słodka Francja, i krewniacy, i Karol Wielki, jego pan, który go wychował. Płacze i wzdycha, nie może się wstrzymać. Ale nie chce przepomnieć siebie samego; bije się w piersi i prosi Boga o przebaczenie: „Prawdziwy Ojcze, któryś nigdy nie skłamał, ty któryś przywołał świętego Łazarza z pośród umarłych, ty któryś ocalił Daniela z pomiędzy lwów, ocal moją duszę od wszystkich niebezpieczeństw, za grzechy którem popełnił w życiu!“ Ofiarował Bogu swą prawą rękawicę, święty Gabrjel wziął ją z jego dłoni. Opuścił głowę na ramię; doszedł, ze złożonemi rękami, swego końca. Bóg zsyła mu swego anioła Cherubina i świętego Michała Opiekuna; z nimi przyszedł i święty Gabrjel. Niosą duszę hrabiego do raju. Nie ma rycerza ani barona, któryby rzewnie nie płakał z żalu. Płaczą swoich synów, swoich braci, swoich bratanków i swoich przyjaciół i swoich wassalów; wielu leży omdlałych na ziemi. Diuk Naim roztropnie postąpił, gdy pierwszy rzekł do cesarza: „Patrz naprzód, o dwie mile przed nami; ujrzysz kurz na gościńcach, tyle jest na nim saraceńskich wojów. Na koń, królu! pomścijcie tę boleść! — Ha! Boże, rzecze Karol, już są tak daleko! Poradźcie mi wedle prawa i czci. Toż oni sam kwiat słodkiej Francji mi wydarli“. Wołał Otona i Gebwina, Tedbalta rejmskiego i hrabiego Milona: „Strzeżcie pola bitwy, po górach po dolinach. Zostawcie umarłych, niech leżą jak są. Niech żadne dzikie zwierzę ani lew ich nie ruszą! Niech ich nie ruszy żaden koniuszy ani giermek! Niech nikt nie ruszy, rozkazuję, dopóki Bóg nie pozwoli nam wrócić na to pole!“ A oni odpowiadają z miłością, ze słodyczą: „Prawy cesarzu, drogi nasz panie, tak uczynimy!“ Zatrzymali przy sobie tysiąc rycerzy. Cesarz każe trąbić w surmy; jedzie waleczny cesarz ze swem wielkiem wojskiem. Dopadli Hiszpanów z tyłu, gonią ich z jednakiem męstwem, wszyscy naraz. Kiedy cesarz widzi, że ma się ku zmierzchowi, zsiada z konia na zieloną murawę na łące, kładzie się na ziemi i prosi Boga aby dla niego zatrzymał słońce, iżby się noc spóźniła a iżby dzień trwał. Wówczas przychodzi doń anioł, ten który zwyczajnie z nim gada. Szybko daje mu ten rozkaz: „Karolu, jedź; jasny dzień będzie ci przyświecał. Postradałeś kwiat Francji, Bóg to wie. Możesz się zemścić na tem pieskiem nasieniu“. Rzekł, a cesarz dosiada konia. Dla Karola Wielkiego Bóg zrobił wielki cud: słońce zatrzymuje się nieruchomo. Poganie uciekają, Frankowie ścigają ich chwacko. W Cienistej Dolinie dopadają ich, prą żywo ku Saragossie, zabijają ich waląc ze szczerego serca. Odcięli ich od gościńca i od dróg co szerszych. Ebro jest przed nimi; woda jest głęboka, straszna, nagła; niemasz łodzi, ani galaru, ani czółna. Poganie modlą się do swego Boga, Terwaganta, poczem rzucają się w wodę; ale nikt ich nie ocali. Ci, którzy noszą hełm i kolczugę, są najciężsi; tonie ich bez liku; inni spływają w dół, najszczęśliwsi napili się tęgo. Wszyscy wreszcie topią się z wielkim lamentem. Francuzi krzyczą: „Na swoje nieszczęście ujrzeliście Rolanda!“ Kiedy Karol widzi, że poganie wszyscy wyginęli, jedni zabici żelazem a większość potopiona, i jaki wielki łup zebrali jego rycerze, zesiada z konia, godny król, kładzie się na ziemi i dziękuje Bogu. Kiedy się podniósł, słońce zaszło. Cesarz powiada: „Czas rozbić obóz, zapóźno nam wracać do Ronsewal. Konie są zmęczone i zdrożone. Rozkulbaczcie je, zdejmcie im uzdy i dajcie się im popaść na murawie“. Frankowie odpowiadają: „Panie, dobrze mówisz“. Cesarz rozbił obóz. Francuzi zsiadają z koni w pustej okolicy. Rozkulbaczają konie, zdejmują im złocone uzdy, puszczają je na łąkę; jest tam obfitość świeżej trawy: to wszystko co im dać mogą. Kto jest bardzo znużony, śpi na ziemi. Tej nocy nie rozstawiono straży. Cesarz leży na łące. Dzielny rycerz ułożył wpodle głowy wielką kopję. Tej nocy nie chciał odłożyć broni; zachował swoją lśniącą kolczugę pięknie przetykaną; nie odpiął hełmu strojnego oprawnemi w złoto kamieniami, ani miecza zwanego Radosnym; nigdy nie było podobnego miecza: codzień odmieniał barwę trzydzieści razy. Znamy dzieje włóczni, którą zraniono Zbawiciela naszego na krzyżu; Karol, z łaski Boga, posiada jej ostrze, i dał je wprawić w złotą gałkę miecza; dla tego zaszczytu i tej łaski miecz dostał miano Radosny. Baronom francuskim nie lża tego zapominać: stąd też wzięli swoje zawołanie: Montjoie! i dlatego żaden naród nie może się im ostać. Jasna jest noc i księżyc lśniący. Karol spoczywa, ale pełen jest żałoby o Rolanda, i serce jego ciężkie jest z przyczyny Oliwiera, i dwunastu parów i Francuzów: zostawił ich w Ronsewal, pomarłych, okrwawionych. Płacze i lamentuje, nie może się ukoić; i prosi Boga aby zbawił ich dusze. Znużony jest, bo jego męka jest bardzo wielka. Usnął: nie może już dłużej. Na całej łące Francuzi posnęli. Ani jeden koń nie trzyma się na nogach; jeśli chcą trawy, szczypią ją leżący. Wiele się nauczył, ten kto cierpiał. Karol śpi jak człowiek którego gryzie cierpienie. Bóg zesłał mu świętego Gabrjela; jemu polecił aby strzegł cesarza. Anioł stoi całą noc w jego głowach. Widzeniem ukazuje mu bitwę jaką mu wydadzą. Ukazuje mu ją złowróżbnemi znaki. Karol wznosi oczy ku niebu. Widzi grzmoty i wiatry i mrozy, straszne burze i nawałnice, i blask ognia i płomieni, które nagle spadły na jego wojsko. Kopje bukowe i jabłonne zapalają się, takoż tarcze aż do klamer ze szczerego złota. Drzewce ostrych włóczni pękają; kolczugi i hełmy stalowe skręcają się; Karol widzi swoich rycerzy w wielkiej rozpaczy. Potem niedźwiedzie i leopardy chcą się pożreć; węże i żmije, smoki i czarty. I jest tam więcej niż trzydzieści tysięcy gryfów, które wszystkie rzucają się na Francuzów. Francuzi krzyczą: „Karolu Wielki, na pomoc!“ Król, wzruszony boleścią i litością, chce iść, ale nie może. Z lasu wychodzi nań wielki lew pełen wściekłości, pychy i zuchwalstwa. Lew targa się na samą osobę cesarską i zaczepia go: obejmują się w pół ciała aby walczyć. Ale Karol nie wie kto jest górą, kto dołem. Cesarz nie obudził się. Po tem widzeniu przychodzi inne: jest we Francji, w Akwizgranie, na ganku, i trzyma niedźwiedzia uwiązanego na dwóch łańcuchach. Widzi od Ardenów biegnących trzydzieści niedźwiedzi. Wszystkie mówią jak ludzie; powiadają mu: „Panie, oddaj go nam! Nie godzi się abyś go przetrzymywał dłużej. To nasz krewniak, winni mu jesteśmy pomoc“. Aż z pałacu nadbiega chart. Na zielonej murawie, przed innemi, rzuca się na największego niedźwiedzia. Wtedy król patrzy na cudowną walkę. Ale nie wie kto zwycięzcą, kto zwyciężonym. Oto co anioł z nieba pokazał rycerzowi. Karol śpi aż do nazajutrz, do białego dnia. Marsyl ocknął się z omdlenia. Każe się zanieść do swej komnaty: są tam wymalowane i wyrysowane znaki rozmaitemi kolorami. A królowa Bramimonda płacze nad nim, wydziera sobie włosy: „Ja, nędzna“ (woła); i potem głośno wykrzykuje: „Ha! Saragosso, jakaś ty zeszpecona, kiedyś stradała miłego króla, który cię miał w swych ręku. Zdrajce są nasze bogi, że mu chybiły pomocy w dzisiejszej bitwie. Emir będzie tchórzem, jeśli nie przyjdzie zwalczyć tego zuchwałego plemienia, tych junaków tak hardych że nie dbają o własne życie. Cesarz o siwej brodzie dzielny jest i pełen pychy: jeśli emir wyda im bitwę, nie ucieknie. Co za rozpacz, że niema nikogo, ktoby go zabił!“ Siedem pełnych lat cesarz został przemocą w Hiszpanji. Zdobywa tam liczne zamki i miasta. Król Marsyl sili mu się oprzeć. Zaraz w pierwszym roku rozesłał swoje gońce: z Babilonu wezwał Baliganta: był to emir, starzec brzemienny laty, który żył dłużej od Wergilego i Homera. Niechaj przybywa do Saragossy na pomoc: jeśli tego nie uczyni, Marsyl zaprze się swoich bogów i wszystkich bożków których uwielbia; przyjmie wiarę chrześcijańską, będzie szukał pokoju z Karolem Wielkim. Ale emir jest daleko, zapóźnił się wielce. Z czterdziestu królestw zwołuje ludy; każe gotować wielkie statki, okręty i galary, barki i łodzie. Pod Aleksandrją jest wielki port nad morzem; zbiera tam całą swoją flotę. Było to w maju w pierwszy dzień lata: rzuci na morze wszystkie swoje Wielkie jest wojsko tego podłego nasienia. Poganie pędzą wszystkiemi żaglami, wiosłują, sterują. Na szczycie masztów i na wysokich dziobach błyszczą karbunkuły i mnogie latarnie; z góry rzucają przed siebie taką jasność, że w nocy morze jest jeszcze piękniejsze. I kiedy zbliżają się do ziemi hiszpańskiej, brzeg rozświetla się cały i błyszczy. Wieść o tem dochodzi aż do Marsyla. Plemię pogańskie nie myśli o spoczynku. Opuszczają morze, wpływają na słodkie wody. Przebywają Marbryzę, przebywają Marbrozę, płyną w górę Ebru z wszystkiemi statkami. Latarnie i karbunkuły błyszczą bez liku i całą noc świecą wielkiem światłem. Rankiem przybywają do Saragossy. Dzień jest jasny i słońce błyszczące. Emir wysiadł ze swego statku. Po jego prawicy kroczy Espanelis; siedemnastu królów tworzy jego świtę; potem idą hrabiowie i diuki, których nie znam liczby. Pod laurem, w szczerem polu, rzucają na zieloną trawę dywan z białego jedwabiu: wznosi się tron, cały z kości słoniowej. Tam siedzi poganin Baligant; wszyscy inni stoją przed nim. Ich pan pierwszy przemówił: „Słuchajcie, zacni i dzielni rycerze! Król Karol, cesarz Francuzów, nie ma prawa jeść o ile ja nie każę. W całej Hiszpanji wydał mi wielką wojnę; wzajem pójdę go szukać w słodkiej Francji. Nie spocznę w życiu póki go nie ubiję, lub póki nie uzna się zwyciężonym“. Jako zakład swoich słów, uderza się prawą rękawicą w kolano. Skoro tak rzekł, zaklina się mocno, że za wszystko złoto, jakie jest na ziemi, nie poniecha wyprawy do Akwizgranu, gdzie Karol odbywa swoje roki. Ludzie jego chwalą mu to, dają mu swoje rady. Wówczas woła dwóch swoich rycerzy; jeden Klaryfan, drugi Klarjan. „Jesteś synem króla Maltrajana, który miał obyczaj chętnie nosić poselstwa. Nakazuję ci, abyś poszedł do Saragossy. Oznajm odemnie Marsylowi: przyszedłem mu pomagać przeciw Francuzom. Jeśli znajdę sposobność, będzie wielka bitwa. Jako zakład, daj mu tę zwiniętą rękawicę haftowaną złotem, i niechaj ją wdzieje na prawą rękę. I zanieś mu tę laskę ze szczerego złota, i niechaj przyjdzie tutaj uznać się mym lennikiem. Pójdę do Francji wojować z Karolem. Jeśli nie będzie błagał zmiłowania, leżąc u moich stóp, i jeśli nie zaprze się wiary chrześcijańskiej, zedrę mu z głowy koronę“. Poganie odpowiadają: „Dobrze rzekłeś, panie“. Baligant powiada: „Baronowie, na koń! Niech jeden niesie rękawiczkę, drugi laskę“. Odpowiadają: „Miły królu, tak uczynimy“. Tak długo jadą, aż przybyli do Saragossy. Przebywają dziesięć bram, przebywają cztery mosty, jadą ulicami, gdzie przyglądają się im mieszczanie. Kiedy się zbliżają, słyszą w górze wielki zgiełk, pochodzący z pałacu. Tam zbiera się plemię pogan, którzy płaczą, krzyczą, święcą wielką żałobę: opłakują swoich bogów, Terwagana i Mahometa i Apolina, których już nie mają. Powiadają jeden do drugiego: „Nieszczęśliwi! Co się z nami stanie? Spadła na nas wielka klęska: straciliśmy króla Marsyla; wczoraj hrabia Roland uciął mu prawą rękę; i Jurfala płowowłosego też nie mamy. Cała Hiszpanja będzie teraz na ich łasce“. Dwaj posłowie zsiadają z koni przed gankiem. Zostawiają konie pod drzewem oliwnem: dwaj Saraceni chwycili je za cugle. I posłowie ujmują się za płaszcze i wstępują na sam szczyt pałacu. Kiedy weszli do wielkiej komnaty, dają z przyjaźni niewczesne powitanie: „Niechaj Mahomet, który ma nas w swojej mocy, i Terwagan, i Apollo, nasz pan, chronią króla i strzegą królowej!“ Bramimonda rzecze: „Słyszę oto bardzo szalone słowa! Ci bogowie, których wołacie, ci bogowie chybili nam. Pod Ronsewal wypłatali nam szpetną sztukę; dali wyciąć naszych rycerzy; pana mego, który oto leży, opuścili w bitwie. Stracił prawą rękę, uciął mu ją Roland, potężny hrabia. Karol zagarnia pod swoją władzę całą Hiszpanję! Co się ze mną stanie, bolesną, nędzną królową? Ha! czyż nikt się nie znajdzie, ktoby mnie zabił?“ Klarjan powiedział: „Pani, nie gadaj próżno! Jesteśmy posłowie Baliganta poganina. Będzie bronił Marsyla, przyrzeka to: jako zakład posyła mu swoją rękawicę i laskę. Mamy na Ebrze cztery tysiące galarów, okrętów, barek i chybkich łodzi i tyle statków że nie umiem ich zliczyć. Emir jest silny i potężny; pójdzie do Francji poszukać Karola; czuje w sobie moc aby go zabić albo zmusić by błagał o łaskę“. Bramimonda rzekła: „Czemuż miałby iść tak daleko? Bliżej snadno znajdziecie Franków. Oto siedem lat, jak cesarz jest w tym kraju; jest śmiały i chrobry; raczejby umarł niżby uciekł z pola bitwy; tyle on się lęka każdego króla, ile mąż lęka się dziecka. Karol nie boi się nikogo w świecie“. Marsyl rzecze: „Cesarz Karol pobił mi ludzi, spustoszył mi ziemie. Miasta moje pogwałcił i zdobył. Tej nocy nocował nad brzegami Ebro; to ledwie siedem mil stąd, policzyłem. Powiedzcie Emirowi, aby tam zawiódł całe swoje wojsko. Przekazuję mu to przez was: niechaj tam wyda bitwę!“ Oddał im klucze Saragossy. Posłowie kłaniają się obaj; żegnają się, poczem wracają. Dwaj posłowie wsiedli na koń. Opuszczają śpiesznie miasto, pędzą do Emira w wielkim popłochu. Wręczają mu klucze Saragossy. Baligant powiada: „Czegoście się dowiedzieli? Gdzie Marsyl, którego wezwałem?“ Klarjan odpowiada: „Ranny jest śmiertelnie. Cesarz był wczoraj w górach, chciał wracać do słodkiej Francji. Ustanowił tylną straż, bardzo zaszczytną: został w niej hrabia Roland, jego siostrzan, i Oliwier i wszystkich dwunastu parów, i dwadzieścia tysięcy Francuzów, samych rycerzy. Król Marsyl, dzielny król, wydał im bitwę. Roland i on spotkali się. Roland zadał mu swoim Durendalem taki cios, że odciął mu od ciała prawą pięść. Zabił jego syna najukochańszego, i baronów których miał ze sobą. Marsyl wrócił do domu uciekając; nie mógł strzymać; cesarz ścigał go gwałtownie. Król wzywa cię, abyś go wspomógł; oddaje ci z woli królestwo Hiszpanji“. A Baligant zadumał się. Ściska go taki żal, że omal nie szaleje. „Panie Emirze, rzecze Klarjan, wczoraj pod Ronsewal wydano bitwę. Zabito Rolanda, i hrabiego Oliwiera, i dwunastu parów których Karol tak kochał; Francuzów zabito dwadzieścia tysięcy. Król Marsyl stracił prawą pięść i cesarz ścigał go silnie; nie zostało w tej ziemi ani jednego rycerza, któregoby nie zabito albo nie utopiono w Ebrze. Francuzi stoją obozem nad rzeką; są tak blisko nas w tej okolicy, że, jeśli zechcesz, ciężko im będzie wracać“. Aż oko Baliganta znowu się staje harde; serce się w nim napełnia radością i zapałem. Prostuje się na swoim tronie i woła: „Baronowie, nie ociągajcie się! Wychodźcie ze statków! na koń i jedźcie! Jeśli stary Karol Wielki nie ucieknie, król Marsyl będzie wnet pomszczony: za jego stradaną prawą pięść, ja mu wydam głowę cesarza“. Poganie arabscy wyszli ze statków, poczem wsiedli na konie i muły. Jadą przed siebie, co mogą innego uczynić? Emir, skoro wszystkich pognał, woła Gemalfina, jednego ze swych wiernych: „Powierzam ci wszystkie moje wojska...“ Zaczem siada na swego gniadosza. Tak długo jedzie, aż przybył do Saragossy. Zsiada z konia przed marmurowym gankiem; czterech hrabiów trzyma mu strzemię. Wstępuje po schodach do pałacu. Aż Bramimonda wybiega na jego spotkanie i powiada: „Ja nędzna i zrodzona w nieszczęściu, królu, straciłam mego pana, i to tak haniebnie!“ Pada do jego stóp, emir podnosi ją, i oboje pełni boleści idą do komnaty. Rano o pierwszem świtaniu zbudził się cesarz Karol. Święty Gabrjel, który go strzeże w imię Boga, podnosi rękę i czyni nad nim znak. Król odpasuje broń i składa ją; za jego przykładem w całej armji wszyscy zdejmują zbroje. Potem siadają na koń, i długiemi drogami, szerokiemi gościńcami, jadą wielkim krokiem. Jadą oglądać straszliwe szkody pod Ronsewal, tam gdzie była Karol Wielki przybył do Ronsewal. Ujrzawszy pobitych, zaczął płakać. Rzecze do Francuzów: „Panowie, jedźcie wolno; trzeba mi jechać na czele, dla mego siostrzana, którego chciałbym odnaleźć. Byłem w Akwizgranie w dniu uroczystego święta, kiedy moi dzielni rycerze chełpili się wielkiemi bitwami, potężnemi utarczkami jakie stoczyli. Słyszałem jak Roland powiadał jedno to, że gdyby miał umrzeć w obcem królestwie, wysunąłby się dalej niż jego ludzie i jego parowie, i znalezionoby go z głową zwróconą ku ziemi nieprzyjaciół i w ten sposób skończyłby jako zwycięzca“. Nieco dalej niż na rzucenie kijem, przed innymi, cesarz wstąpił na pagórek. Gdy tak idzie szukając swego siostrzana, znajduje na łące tyle ziela, którego kwiaty są czerwone od krwi naszych baronów! Litość go zbiera, nie może się wstrzymać od płaczu. Zaszedł pod owe dwa drzewa. Poznaje na kamiennych stopniach ciosy Rolanda, na zielonej murawie widzi leżącego siostrzana. Któżby się dziwił cesarzowi, jeśli zadrży z boleści? Zsiada z konia, śpieszy, biegnie. Chwyta hrabiego w ramiona... Mdleje na jego ciele, tak mu się serce ściska. Cesarz ocknął się z omdlenia. Diuk Naim i hrabia Acelin, Godfryd andegaweński i brat jego Henryk biorą go, sadzają pod sosną. Patrzy na ziemię, widzi leżącego siostrzana. Łagodnie się z nim żegna: „Przyjacielu Rolandzie, niech Bóg się zlituje nad tobą. Nigdy nie widziano równego tobie rycerza, iżby wydawał tak wielkie bitwy i tak je wygrywał. Moja chwała ma się ku schyłkowi“. Karol nie może się wstrzymać, mdleje. Król Karol ocknął się z omdlenia. Czterech baronów trzyma go pod ręce. Patrzy na ziemię, widzi leżącego siostrzana. Ciało jego pozostało piękne, ale straciło barwę; oczy stoją w słup i pełne są ciemności. W miłości i wierze Karol szepce mu swoją skargę: „Przyjacielu Rolandzie, niech Bóg złoży twoją duszę w kwiatach, w raju, pośród błogosławionych. Jakiż zły los zawiódł cię do Hiszpanji! Ani jeden dzień nie wstanie, bym nie cierpiał nad tobą. Jakże osłabnie moja siła i moja ochota! Nie znajdę już nikogo, ktoby wspierał moją cześć: zda mi się, że nie mam już ani jednego przyjaciela pod słońcem; mam krewniaków, ale ani jednego tak walecznego“. Garściami wydziera sobie włosy. Sto tysięcy Francuzów cierpi okrutną boleść: niemasz ani jednego, któryby się nie zalał łzami. „Przyjacielu Rolandzie, wrócę do Francji. Kiedy się znajdę w Laon, mojej dziedzinie, przybędą tam wassale cudzoziemscy z wielu królestw. Spytają: Gdzie jest hrabia i rotmistrz? Powiem im że zginął w Hiszpanji; odtąd będę królował w samej boleści i nie przeżyję już dnia bez płaczu i jęków. „Przyjacielu Rolandzie, dzielny, piękny młodzieńcze, kiedy będę w Akwizgranie w mojej kaplicy, wassale moi przyjdą, będą pytali nowin. Powiem im dziwne i straszne nowiny: pomarł mój siostrzan, ten który mi zdobył tyle ziem. Zbuntują się przeciw mnie Sasi i Węgrzy i Bułgarzy i tyle przeklętych ludów; i Rzymianie i Polanie i Sycylijczycy, i Afrykany i Kalifornijczyki. Kto poprowadzi tak potężnie moje wojska, skoro pomarł ten który zawsze nas wodził? Ha! Francjo, jakaś ty osierocona! Żałoba moja jest taka, że chciałbym już nie żyć!“ Szarpie białą brodę, dwiema rękami wydziera włosy z głowy. Sto tysięcy Francuzów pada w omdleniu na ziemię. „Przyjacielu Rolandzie, niech Bóg się zmiłuje nad tobą! Niech twoja dusza dostanie się do raju! Ten, który cię zabił, pogrążył Francję w rozpaczy! Dusi mnie taka żałość, że wolejby mi nie żyć! O, moi rycerze, którzyście dla mnie pomarli! Oby Bóg, syn Najświętszej Panny, dał, aby, nim dotrę do wąwozów Cyzy, dusza moja oddzieliła się w tym samym dniu od ciała i aby została przy ich duszach i aby moje ciało pogrzebano przy nich!“ Płacze, szarpie białą brodę. A diuk Naim powiada: „Wielka jest męczarnia Karola!“ „Panie cesarzu, powiada Godfryd andegaweński, nie poddawaj się bez miary swej boleści! Po wszystkich polach każ szukać naszych, których Hiszpanie porżnęli w bitwie. Nakaż, aby ich zniesiono do wspólnego dołu“. Król powiada: „Zadzwoń w róg, aby dać rozkaz“. Godfryd andegaweński zadzwonił w róg. Francuzi zsiadają z koni, tak Karol rozkazał. Wszystkich przyjaciół, których odnaleźli martwych, niosą natychmiast do wspólnego grobu. Jest w armji biskupów i księży bez liku, i mnichów, kanoników, wyświęconych kapłanów, dają im w imię boże rozgrzeszenie i błogosławieństwo. Zapalają myrrę i tymianek, okadzają ich nabożeństwem, poczem grzebią ich z wielką czcią. Potem zostawiają ich: cóż mogliby uczynić więcej? Cesarz każe się gotować do pogrzebu Rolanda i Oliwiera i arcybiskupa Turpina. W swoich oczach każe otworzyć ciała wszystkich trzech. Każe złożyć ich serca w jedwabne całuny: chowają je w trumnie z białego marmuru. Potem wzięto ciało trzech baronów i złożono je pięknie umyte pachnidłami i winem, w jelenich skórach. Król woła Tedbalda i Gebwina, hrabiego Milona i margrabiego Otona: „Zabierzcie ich na trzy wozy...“ Pięknie przykryte są wozy galazeńskim jedwabiem. Cesarz Karol chce wracać: aż przed nim jawią się przednie straże pogan. Od ich najbliższej chorągwi przychodzą dwaj posłowie. W imieniu emira oznajmiają mu bitwę: „Karolu dumny, nie tak łatwo powrócisz. Widzisz Baliganta, który jedzie za tobą! Wielkie są wojska, które przywiódł z Arabji. Nim przyjdzie wieczór, ujrzymy czy jesteś mężny“. Karol gładzi ręką brodę, przypomina sobie swoją żałobę i wszystko co stracił. Rzuca zdaleka na cały swój orszak dumne spojrzenie, poczem krzyczy silnym i donośnym głosem: „Baronowie francuscy, na koń i do broni!“ Pierwszy cesarz przywdziewa zbroję. Szybko obleka swoją kolczugę. Wiąże hełm, opasał swój miecz Radosny, którego blasku samo słońce nie gasi. Wiesza na szyi tarczę, chwyta kopję i potrząsa nią. Potem wsiada na Tezendura, swego dzielnego rumaka; zdobył go przy marsońskim brodzie, kiedy wysadził z siodła Malpalina z Narbony i położył go trupem. Zwalnia rumakowi cugle, spina go raz po raz ostrogą, i puszcza się galopem na oczach stu tysięcy ludzi. Wzywa Boga i apostoła rzymskiego. Na całej równinie Francuzi zsiadają z koni: więcej niż sto tysięcy zbroi się ich naraz. Mają piękny rynsztunek, konie żwawe a broń piękną. Potem siadają na koń. Jeśli godzina przyjdzie, spodziewają się wytrzymać bitwę. Proporce ich spływają aż na hełmy. Kiedy Karol ich ujrzał w tak pięknej postawie, woła Żozerana z Prowancji, diuka Naima, Antelma z Moguncji: „Na takich zuchach można polegać. Szalony byłby, ktoby się trapił mając ich ze sobą! Jeżeli Arabowie nie wyrzekną się ataku, sprzedam im, jak sądzę, drogo śmierć Rolanda“. Diuk Naim powiada: „Daj to Bóg!“ Karol woła Rabela i Ginemanta. I tak mówi król: „Panowie, rozkazuję wam, obejmijcie miejsce Rolanda i Oliwiera: niech jeden niesie miecz, a drugi róg; i jedźcie przed innymi: a z wami piętnaście tysięcy Francuzów samej młodzieży, z pośród najdzielniejszych. Po nich pójdzie drugie tyle: Gebwin i Laurenty poprowadzą ich“. Diuk Naim i hrabia Żozeran pięknie sprawili te dwa szyki. Jeśli godzina przyjdzie, walka będzie sroga. Cesarz Karol narządził już trzy szyki. Diuk Naim sprawuje wówczas czwarty, z baronów pełnych męstwa: są z Alemanji, a szacują ich na dwadzieścia tysięcy. Mają piękne konie, dobrą broń. Nigdy z obawy przed śmiercią nie ustąpią kroku. Herman, diuk tracki, poprowadzi ich; raczejby zginął niżby okazał się tchórzem. Diuk Naim i hrabia Żozeran utworzyli z Normanów piąty szyk bitewny. Wszyscy Francuzi szacują ich na dwadzieścia tysięcy. Mają piękną broń i rącze konie; raczej umrą, niżby się poddali. Pod niebem niema ludu zdatniejszego w bitwie. Stary Ryszard ich powiedzie. Ten dobrze będzie kłuł swoją ostrą włócznią. Szósty szyk utworzono z Bretonów. Jest tam trzydzieści tysięcy rycerzy. Jadą jak szczerzy baronowie, lance mają z malowanem drzewcem, proporce ich bujają na wietrze. Pan ich zowie się Eudon. Woła hrabiego Newelona, Tedbalda rejmskiego i margrabiego Otona: „Powiedźcie mój lud, powierzam wam ten zaszczyt“. Cesarz ma sześć sformowanych szyków. Diuk Naim złożył siódmy. Składa się z Połtwenów i z baronów owerniackich. Może ich być czterdzieści tysięcy rycerzy. Mają dobre konie, a broń ich jest bardzo piękna. Ustawili się na stronie, w dolinie u stóp wzgórza; prawą ręką Karol im błogosławi. Żozeran i Godzelm poprowadzą ich. Zasię ósmy szyk bojowy sformował Naim z Flamandów i z fryzyjskich baronów; jest ich więcej niż czterdzieści tysięcy rycerzy. Gdzie oni będą, nigdy bitwa się nie ugnie. Król powiada: „Ci dobrze spełnią moje służby“. Rembalt i Hamon z Galicji we dwóch powiodą tych zacnych rycerzy. Naim i hrabia Żozeran narządzili z dzielnych junaków dziesiąty szyk bojowy. To są Lotaryńczyki i Burgundy; jest ich dobre pięćdziesiąt tysięcy rycerstwa; hełmy przywiązane, kolczugi na grzbiecie. Jeżeli Arabowie nie odmówią bitwy, ci będą bili dobrze, skoro raz ich dopadną! Poprowadzi ich Tjery, diuk argoński. Dziesiąty korpus bojowy składa się z baronów francuskich. Jest ich sto tysięcy najlepszych naszych rycerzy. Ciała mają chwackie, postawę butną, głowy czubate, brody białe. Wdziali pancerze i kolczugi z podwójnej siatki, przypasali miecze francuskie i hiszpańskie; pawęże ich, pięknie wyrobione, zdobne są licznemi znaki. Już siedli na koń i domagają się bitwy. Krzyczą: Montjoie! Z nimi to trzyma się Karol Wielki. Godfryd andegaweński dzierży sztandar. Sztandar ten był w kościele św. Piotra i zwał się Rzymski: ale zmieniono mu imię. Cesarz zsiada z konia. Na zielonej murawie położył się twarzą do ziemi. Obraca lica ku wschodzącemu słońcu, i z całego serca wzywa Boga: „Ojcze prawdziwy, broń mnie w tym dniu dzisiejszym, ty któryś ocalił Jonasza i wydobył go z brzucha wieloryba; ty któryś oszczędził króla Niniwy i oswobodził Daniela ze straszliwej męczarni w jamie gdzie był wśród lwów; ty któryś ocalił twoje dzieci w piecu gorejącym! Niechaj w dniu dzisiejszym miłość twoja będzie mi ku pomocy! Przez twoją łaskę, jeśli ci się tak spodoba, dozwól mi pomścić mego siostrzana Rolanda!“ Tak pomodliwszy się, stanął na nogi i uczynił potężny znak krzyża świętego. Dosiada swego rączego bieguna. Naim i Żozeran trzymali mu strzemię. Bierze tarczę i swoją ostrą włócznię. Ciało ma szlachetne, dzielne i postawne; twarz jasną i spokojną. Jedzie, mocno trzymając się w strzemionach. Przed nim, za nim, surmy grają; głośniej nad wszystkie inne wydziera się róg. Przez litość nad Rolandem Francuzi płaczą. Bardzo wspaniale cesarz jedzie na koniu. Na piersi jego, na kolczudze rozkłada się broda. Przez miłość dlań, inni robią tak samo; po tem można poznać sto tysięcy Francuzów, jego szyk bojowy. Przebywają góry i wysokie skały, głębokie doliny i wąwozy pełne trwogi. Wychodzą z gór i z dzikiej okolicy. Weszli w Hiszpanję i rozwinęli się na równinie. Do Baliganta wracają jego przednie straże. Syryjczyk pewien zdaje mu sprawę z poselstwa: „Widzieliśmy dumnego króla Karola. Ludzie jego są hardzi, nie chybią mu z pewnością. Zbrójcie się, za chwilę będziecie mieli bitwę“. Baligant powiada: „Pięknie się zapowiada. Grajcie w surmy, iżby moi poganie wiedzieli o tem“. W całem wojsku każe bębnić w bębny i dąć w trąby i rogi głośno i dźwięcznie: poganie zsiadają na ziemię aby przywdziać zbroje. Emir nie chce być najopieszalszy. Wdziewa błękitną stalową kolczugę, wiąże hełm strojny złotem i kamieniami. Potem do lewego boku przypasuje miecz; w pysze swojej znalazł dlań imię: z przyczyny miecza Karola, o którym słyszał, nazywa swój Szacownym; Szacowny, to jego krzyk bitewny. Każe tak wykrzykiwać swoim rycerzom, potem wiesza na szyi wielką szeroką tarczę; klamra na niej złota, brzeg strojny kryształem; rzemień z tęgiego jedwabiu a podbicie haftowane. Chwyta swoją włócznię, którą nazywa Maltet: drzewce jest grube jak maczuga, a żelazo starczyłoby na brzemię dla muła. Baligant wsiadł na swego rumaka, Markules z za morza trzymał mu strzemię. Waleczny rycerz rozkraczył się szeroko; lędźwie ma wąskie a boki szerokie, pierś obszerną i dobrze utoczoną, barki krzepkie, płeć rumianą, twarz hardą; jego kędzierzawa głowa biała jest jak kwiat wiosenny; co zaś do dzielności, tej dowiódł nieraz. Boże! co za rycerz, gdyby był chrześcijański! Spina konia: jasna krew tryska pod ostrogą. Puszcza się galopa, skacze przez rów; był może pięćdziesiąt stóp szeroki. Poganie krzyczą: „Ten jest stworzony aby bronić granic! który Francuz odważy się walczyć przeciw niemu, chcący czy niechcący przypłaci to życiem. Karol jest bardzo szalony, że nie uszedł stąd!“ Emir podobny jest do szczerego barona. Broda u niego biała jest jak kwiat. Jest bardzo uczony w swojem prawie; w bitwie jest dumny i śmiały. Syn jego Malpramis jest z rzędu wielkich rycerzy: wysoki i silny, podobny jest do swoich przodków. Powiada do ojca: „Naprzód, panie, naprzód! Bardzobym się dziwował, gdybyśmy ujrzeli Karola“. Baligant powiada: „Ujrzymy go pewnie, bo bardzo jest waleczny. Liczne kroniki mówią o nim z wielką pochwałą. Ale nie ma już swego siostrzana Rolanda; nie stanie mu siły aby nam zdzierżyć“. „Miły synu Malpramisie, powiada Baligant, przedwczoraj ubito Rolanda, dobrego wassala, i Oliwiera, dzielnego rycerza, i dwunastu parów których Karol tak kochał; dwadzieścia tysięcy rycerzy ubito, samych Francuzów. Wszyscy inni mniej dla mnie warci od tej rękawiczki. To prawda że cesarz wraca: goniec mój, Syryjczyk, oznajmił mi to. Dziesięć wielkich chorągwi zbliża się. Ten, który dzwoni w róg, jest bardzo waleczny. Towarzysz odpowiada mu na bardzo dźwięcznym rogu; ci dwaj jadą na czele, z nimi piętnaście tysięcy Francuzów, z owej młodzi którą Karol nazywa swemi dziećmi; potem jedzie ich drugie tyle: ci będą potykać się bardzo śmiało“. Malpramis rzecze: „Proszę cię, ojcze, o dar: niech ja zadam pierwszy cios!“ „Synu Malpramisie, rzecze Baligant, daję ci to, o co mnie prosisz. Przeciw Francuzom wnet przyjdzie ci walczyć. Powiedziesz Torleja, króla perskiego, i Dapamorta, króla leutyckiego. Jeżeli zdołasz zetrzeć pychę wrogów, dam ci kawał mego kraju od Szerjantu aż do Walmarkis“. Odpowiada: „Dzięki ci, panie!“ Podchodzi, przyjmuje dar, ziemię która należała wówczas do króla Florisa. Nigdy nie miał jej ujrzeć; nigdy tego lenna nie posiadł ani nie zajął. Potem składają dziesięć innych chorągwi. Pierwsza złożona jest z brzydkich Kanaeńczyków: przybyli z Walfitu na krótsze drogi; druga z Turków a trzecia z Persów; zasię czwarta z Peczenejów i Persów, a piąta z Solterasów i Awerów, a szósta z Ormalejów i Eugjazów, a siódma z ludu Samuela, a ósma z mieszkańców Bruizy, a dziewiąta z Klawerczyków, a dziesiąta z mieszkańców pustyni Ocianu: plemię które nie służy Bogu. Nigdy nie słyszeliście o gorszych okrutnikach: mają skórę tak twardą jak żelazo; toteż nie dbają o kolczugę ani o hełm: w bitwie zasię twardzi są i uparci. Emir kazał sprawić dziesięć dalszych chorągwi. Pierwsza składa się z olbrzymów malproskich, druga z Hunów, a trzecia z Węgrów, czwarta zasię z mieszkańców Baldyzy Długiej, a piąta z Walpenejczyków, a szósta z ludzi z Marozy, a siódma z Leusów i Astrymonów, a ósma z Argoilów, a dziewiąta z mieszkańców Klarbony, a dziesiąta z Frondów długobrodych; to plemię nigdy nie kochało Boga. Kroniki francuskie wymieniają tak trzydzieści chorągwi. Wielkie to jest wojsko, w którem surmy dzwonią. Poganie jadą odważnie w bój. Emir jestto wódz bardzo roztropny. Woła do siebie syna swego i dwóch królów: „Panowie baronowie, będziecie jechali na przedzie. Poprowadzicie wszystkie moje chorągwie; ale trzy najlepsze zatrzymam przy sobie: pierwszą turecką, drugą ormalejską, a trzecią z olbrzymów malproskich. Ze mną będą Ocjańczycy: oni to będą walczyć przeciw Karolowi i Francuzom. Jeżeli cesarz spróbuje targnąć się na mnie, zdejmę mu głowę z ramion. Nie doczeka się — niechaj wie o tem! — żadnego innego prawa“. Wielkie są wojska, piękne chorągwie i szyki. Między poganami a Francuzami niemasz góry ani doliny, pagórka ani lasu, ani boru, któreby mogły skryć wojsko: widzą się jasno na otwartej równinie. Baligant powiada: „Owo, moi poganie, pospieszajcie szukać bitwy!“ Ambor z Olufernji niesie sztandar. Widząc go, poganie wykrzykują jego imię: Szacowny, swoje zawołanie. Francuzi powiadają: „Niech ten dzień ujrzy waszą zgubę“. I krzyczą znów potężnie: Montjoie! Cesarz każe uderzyć w trąby, i w róg który dzwoni donośniej nad wszystkie. Poganie mówią: „Piękny jest ludek Karolowy. Będziemy mieli ostrą i zaciętą bitwę“. Szeroka jest dolina i widać kraj w oddali. Hełmy o kamieniach oprawnych w złoto błyszczą, i tarcze i pancerze przerabiane, i włócznie i proporce wiszące u żeleźców. Surmy grają, a głosy ich są bardzo jasne, a róg dzwoni głośno do ataku. Emir woła swego brata, Kanabeja, króla Florydy; ten dzierżył ziemię aż do Walseury. Pokazuje mu chorągwie Karolowie: „Patrzcie tę zachwaloną pychę Francji! Cesarz jedzie bardzo dumnie. Jedzie z tyłu z owymi starcami, którzy na pancerzach rozłożyli swoje brody, tak białe jak śniegi na lodach. Ci będą dobrze bili mieczem i kopją. Będziemy mieli bitwę twardą i zawziętą; nigdy nie widziano podobnej“. Daleko przed swojem wojskiem, dalej niż na rzucenie laską, Baligant jedzie na koniu. Krzyczy: „Pójdźcie, poganie, bo ja ruszam w drogę“. Potrząsa włócznią; obrócił ostrze przeciw Karolowi. Kiedy Karol Wielki widzi emira i smoka, chorągiew i sztandar, i jak wielka jest siła Arabów i jak oni pokryli całą okolicę, prócz pola które on zajmuje, król francuski woła a głos jego niesie daleko: „Baronowie francuscy, dobrzy z was wassale. Wytrzymaliście tyle szczerych bitew. Widzicie pogan: okrutnicy są i tchórze. Cała ich wiara nie zda się im za szeląga. Liczne jest ich plemię, ale co to jest dla was, panowie? Kto nie chce w tej chwili zginąć ze mną, niech sobie idzie!“ Poczem spina konia ostrogami, Tensendur daje cztery susy. Francuzi powiadają: „Dzielnego mamy króla. Jedź, wielki rycerzu, żaden z nas ci nie chybi“. Dzień był jasny, słońce jaskrawe. Piękne są wojska, potężne szyki bojowe. Przednie szeregi zderzają się. Hrabia Rabel i hrabia Gwinemant puszczają cugle koniom, i prą żywo ostrogą. Wówczas Frankowie wypuszczają konie, gotują się uderzyć ostremi kopjami. I Gwinemant pędzi przeciw leutyckiemu królowi. Strzaskał mu tarczę malowaną w kwiaty; potem rozdarł mu pancerz; wbija mu w ciało cały swój proporzec, i (niech kto z tego śmieje się lub płacze!) kładzie go trupem. Na ten cios Francuzi krzyczą: „Bijcie, baronowie, nie ociągajcie się. Prawo jest przy Karolu przeciw tym czarnym: Bóg nas wybrał, abyśmy wydali prawdziwy sąd“. Malpramis siedzi na koniu cale białym. Rzuca się w ciżbę Francuzów. Od jednego do drugiego idzie zadając srogie ciosy i waląc trupa na trupa. Najpierwszy Baligant krzyczy: „O moi baronowie, długo was żywiłem! Patrzcie na mego syna. Karola on chce dosięgnąć. Ilu baronów wzywa ze swego szyku! Dzielniejszego nadeń nie żądam. Wspomóżcie go waszemi ostremi włóczniami!“ Na te słowa, poganie rzucają się. Zadają krzepkie ciosy, wielka jest rzeźba. Bitwa jest piękna i krwawa; ani wprzód ani potem nie widziano tak zażartej bitwy. Wielkie są wojska, hufce śmiałe. Wszystkie chorągwie wdały się w bitwę. A poganie walą krzepko na podziw. Boże! Tyle drzewców pęka na dwoje, tyle tarczy się łamie, tyle stalowych koszulek się pruje! Ziemia jest cała niemi zasypana, i trawa na polu, zielona i miękka... Emir woła niewiernych: „Bijcie, baronowie, bijcie to nasienie chrześcijańskie!“ Bitwa jest uparta i twarda. Ani przedtem ani potem nie widziano równie zaciętej. Aż do nocy, będzie trwała bez wytchnienia. Emir wzywa swoich: „Bijcie, poganie; przybyliście jeno poto aby bić! Dam wam kobiet szlachetnych i pięknych, dam wam lenna, dziedziny, ziemie“. Poganie odpowiadają: „Tak powinniśmy czynić!“ Od tego ciągłego bicia dużo ich włóczni się łamie: wówczas dobywają więcej niż sto tysięcy mieczów. Oto potrzeba bolesna i straszliwa: kto jest pośród nich, widzi co to jest bitwa. Cesarz wzywa swoich Francuzów: „Panowie baronowie, miłuję was, wierzę w was. Dla mnie wydaliście tyle bitew, zdobyliście tyle królestw, zdarli z tronu królów; uznaję to dobrze, winien wam jestem zapłatę: ciało moje, ziemie, bogactwa. Pomścijcie waszych synów, waszych braci i waszych dziedziców, którzy pod Ronsewal padli tamtego wieczoru. Wiecie, że przeciw poganom mam prawo za sobą“. Frankowie odpowiadają: „Panie, prawdę powiadasz“. I dwadzieścia tysięcy jest ich koło niego, którzy jednym głosem przysięgają mu wiarę, iż nie chybią mu choćby mieli paść; każdy dobrze użyje swej kopji. Wnet dzwonią miecze; bitwa jest na podziw zacięta. I Malpramis jedzie polem. Srogą rzeźbę czyni wśród Francuzów. Diuk Naim patrzy nań hardym wzrokiem, i zamierza ugodzić go jak rycerz. Rozdziera skórę na jego tarczy, rozpruwa mu pancerz, wbija mu w ciało swój żółty proporzec, wali go trupem między innych, którzy leżą bez liku. Król Kanabej, brat Emira, spina konia mocno ostrogami. Dobył miecza: gałka jest z kryształu. Wali Naima w hełm, łamie mu go na dwoje, przecina stalowym mieczem pięć rzemieni, — czapka nie zda się na nic — przecina czapkę aż do skóry, zrzuca jej kawał na ziemię. Cios był srogi, diuk jest jak piorunem rażony. Ma upaść, ale Bóg go wspiera. Chwyta oburącz szyję swego bieguna. Jeśli poganin ponowi cios, szlachetny wassal polegnie. Karol francuski przybywa, on go wspomoże. Diuk Naim jest w wielkiej niedoli. A poganin gotuje się ugodzić go znowu. Karol powiada mu: „Ladaco, na swoje nieszczęście porwałeś się na niego!“ I mężnie naciera nań. Kruszy tarczę poganina, miażdży mu ją o serce. Rozdziera pancerz na piersi i kładzie go trupem: siodło zostaje próżne. Karol, wielki król, pełen jest boleści, kiedy widzi przed sobą rannego Naima, i jasną krew która ścieka na zieloną murawę. Pochylony nad nim, powiada: „Miły panie Naimie, jedź przy moim boku. Zginął ladaco, który na ciebie nastawał; na ten raz wbiłem mu w ciało mą włócznię“. Diuk odpowiada: „Panie, polegam na tobie; jeśli wyżyję, nie stracisz na tem“. Potem, w miłości i wierze, jadą obok siebie, z nimi dwadzieścia tysięcy Francuzów; niemasz jednego, któryby nie walił i nie kosił. Emir jedzie polem. Uderzy hrabiego Gwinemana. Miażdży mu białą tarcz o serce, rozdziera mu kolczugę, otwiera na dwoje pierś i wali go trupem z rączego konia. Potem zabił Gebwina i Loranta, i Ryszarda Starego, pana Normanów. Poganie krzyczą: „Szacowny wart jest swojej ceny. Bijcie, poganie, mamy obrońcę!“. Pięknie jest widzieć rycerzy arabskich i ocyjańskich i owych z Argojli i z Bakli, jak walą swemi włóczniami. Z drugiej strony Francuzi nie myślą ustępować. Wielu Francuzów, wielu pogan umiera. Aż do wieczora, bitwa szaleje. Ilu pomarło baronów francuskich! Ile żałoby jeszcze, nim się to skończy! Francuzi i Arabowie biją na wyprzódki. Tyle drzewców się łamie, tyle ostrych włóczni. Ktoby widział te potrzaskane tarcze, ktoby słyszał te białe pancerze dzwoniące, te tarcze zgrzytające o hełmy, ktoby widział tych rycerzy padających, i tylu ludzi wyjących i umierających na ziemi, tenby sobie przypomniał wielką boleść. Ciężko jest strzymać tę bitwę. Emir wzywa Apolina i Terwagana, a także Mahometa: „Moi panowie bogowie, długo wam służyłem. Zrobię wam posągi ze szczerego złota!...“ Staje przed nim wierny sługa Gemalfin, przynosi mu złe nowiny. Powiada: „Baligancie, wielkie nieszczęście przyszło na ciebie. Malpramis, twój syn, stracony. I Kanabej, twój brat, zabity. Dwom Francuzom los dał ich pokonać. Jeden, zda mi się, to sam cesarz: rycerz wielkiej postawy, wygląda na potężnego pana, brodę ma białą jak kwiaty w kwietniu“. Emir spuszcza głowę, której hełm ciąży, twarz mu się chmurzy, boleść jego jest wielka, zda się iż z niej skona. Emir rozłożył na pancerzu swą brodę, tak białą jak kwiat głogu. Cobądź się zdarzy, nie chce się chować. Bierze do ust róg jasno grający, dzwoni weń tak głośno, że poganie usłyszeli: na całem polu wojska skupiają się koło niego. Ocyjańscy krzyczą i rżą, Argoilscy szczekają jak psy. Żądają Francuzów, i z jakiem zuchwalstwem! Rzucają się w gęstwę, gromią ich i dzielą. Od jednego razu pokładli trupem siedem tysięcy. Hrabia Ogier nie znał nigdy tchórzostwa; nigdy mężniejszy baron nie oblókł pancerza. Kiedy ujrzał, że szyki Francuzów się łamią, woła Tierego, diuka Argony, Gotfreda i hrabiego andegaweńskiego Żozerana. Bardzo śmiało upomina Karola: „Patrz na tych pogan, jak oni zabijają twoich! Nie daj Bóg, aby twoja głowa nosiła koronę, jeśli nie natrzesz w tej chwili aby pomścić nasz wstyd!“ Nikt nie odrzekł ani słowa. Wszyscy bodą konie ostrogą, popędzają je, natrą na pogan gdziekolwiek ich dopadną. Dzień mija, zbliża się wieczór. Frankowie i poganie walą mieczami. Ci, którzy się potykają tą bronią, dzielni są i jedni i drudzy. Nie zapominają swego zawołania. Emir krzyczy: „Szacowny!“ Karol: „Montjoie!“ słynne swe zawołanie. Po swoich głosach donośnych i silnych poznali się. W szczerem polu spotykają się, szukają się, zadają sobie wielkie ciosy kopją w pawęże zdobne obręczami. Łamią je wzajem pod szerokiemi klamrami. Rzemienie trzaskają, siodła spadają, obaj królowie padają... Powstają szybko na nogi. Dobywają śmiało mieczów. Nikt nie przerwie tej walki: nie może się skończyć bez ludzkiej śmierci. Bardzo jest dzielny Karol z lubej Francji; i emir nie boi się go ani nie drży. Dobywają nagich mieczów i walą straszliwe ciosy w swoje powęże. Przecinają skórę mimo iż podwójną, i drzewo; gwoździe wypadają, klamry lecą w kawały. Potem, odsłoniwszy ciało, walą się po pancerzach; z ich jasnych hełmów sypią się iskry. Nie skończy się ta walka, aż jeden z nich uzna swój błąd. Emir jest bardzo silny. Wali Karola Wielkiego w hełm z ciemnej stali, łamie mu go na głowie i rozcina, brzeszczot sięga aż do włosów, nadcina ciało na dłoń i więcej, kość jest obnażona. Karol chwieje się, omal nie upadł. Ale Bóg nie chce, aby go zabito ani zwyciężono! Święty Gabrjel wrócił doń i pyta: „Wielki Królu, co czynisz?“ Kiedy Karol usłyszał święty głos anioła, już się nie lęka, wie że nie umrze. Odzyskał siłę i zmysły. Mieczem francuskim wali emira. Kruszy mu hełm, na którym błyszczą drogie kamienie, otwiera mu czaszkę rozlewając mózg, rozcina mu głowę aż po białą brodę i bez żadnego ratunku kładzie go trupem. Krzyczy: „Montjoie!“ iżby się skupili koło niego. Na ten krzyk przybywa diuk Naim, chwyta konia Tensendura, Karol wsiada nań z powrotem. Poganie uciekają, Bóg nie chce aby zostali. Francuzi osiągnęli tak upragniony cel. Poganie pierzchają, Bóg tak chce. Frankowie, i cesarz z nimi, pędzą ich przed sobą. Król powiada: „Panowie, pomścijcie wasze żałoby, czyńcie waszą wolę i niechaj serca wasze rozjaśnią się, widziałem bowiem dziś rano że oczy wasze płakały“. Frankowie odpowiadają: „Panie, tak trzeba nam czynić!“ Każdy bije ile tylko może. Z pogan, którzy tam byli, mało który uszedł. Skwar jest wielki, kurz wzbija się w górę. Poganie uciekają, a Francuzi nękają ich. Pogoń trwa aż do Saragossy. Na szczyt wieży wyszła Bramimomda: z nią jej kleryki i kanoniki fałszywej wiary, których nigdy Bóg nie kochał: nie mają ani święceń, ani tonzury. Kiedy ujrzała Arabów w takiej rozsypce, głośno krzyczy: „Ha, miły królu, oto pobito naszych ludzi! Emir poległ tak haniebnie!“ Kiedy Marsyl to słyszy, obraca się do ściany, oczy jego leją łzy, głowa opada. Umarł z boleści, od klęski która się nań zwaliła. Oddaje duszę czartu. Poganie pomarli; Karol wygrał bitwę. Zwalił bramy Saragossy: wie, że nie będą jej bronili. Zajął miasto; wojska jego weszły w nie prawem zdobyczy, i spały tam tej nocy. Król z białą brodą pełen jest dumy. A Bramimonda oddała mu wszystkie wieże; dziesięć wielkich, pięćdziesiąt małych. Kto zyska pomoc bożą, dobrze wieńczy swoje dzieła. Dzień się kończy, noc zapada. Księżyc jest jasny, gwiazdy błyszczą. Cesarz zdobył Saragossę: oddziały Francuzów plondrują do szczętu miasto, synagogi i meczety. Ciosami mieczów i toporów kruszą obrazy i wszystkie bałwany: nie zostanie tam czarów ani uroków. Król wierzy w Boga, chce spełnić swoją służbę; a biskupi błogosławią wody. Prowadzą pogan aż do chrzcielnicy; jeśli znajdzie się taki, który opiera się Karolowi, król każe go pojmać, albo spalić albo zabić żalazem. O wiele więcej niż sto tysięcy ochrzczono na prawdziwych chrześcijan, ale królowej nie. Zawiodą ją do słodkiej Francji jako brankę, król chce aby się nawróciła z miłości. Noc mija, dzień wstaje jasny. W wieżach Saragossy Karol osadza załogę. Zostawił tam tysiąc dobrze wypróbowanych rycerzy; strzegą miasta w imię cesarza. Król siada na koń; tak samo wszyscy jego ludzie, i Bramimonda, którą bierze jako brankę, ale nie chce jej nic zrobić, jeno samo dobre. Wracają pełni radości i dumy. Zajmują siłą Narbonę i przechodzą mimo. Karol przybywa do Bordeaux, głośnego miasta: na ołtarzu barona świętego Seweryna składa róg pełen złota i dukatów; pielgrzymi, którzy tam chodzą, oglądają go jeszcze. Przebywa Żyrondę na wielkich galarach które tam znajduje. Aż do Blaye odprowadził swego siostrzana, i Oliwiera jego szlachetnego towarzysza, i arcybiskupa który był roztropny i dzielny. W Saint-Romain w białe trumny każe złożyć trzech panów, tam leżą dzielni rycerze. Francuzi oddają ich Bogu i jego Imionom. Przez doliny, przez góry, Karol jedzie: aż do Akwizgranu nie chce stanąć popasem. Tak długo jedzie, aż ujrzał się przed swym gankiem. Kiedy przybył do swego królewskiego pałacu, wezwał przez posłów swoje sędzie, Bawarów i Sasów i Lotaryńczyków i Fryzów; wezwał Allemanów i Burgundów, i Połtwenów i Normanów, i Bretonów, i Francuzów nad inne roztropnych. Wówczas zaczyna się sąd nad Ganelonem. Piękna Oda dożyła swego końca. Król mniema, że ona zemdlała; lituje się nad nią, płacze. Bierze ją za ręce, podnosi ją; głowa jej opada na ramiona. Niosą ją do klasztoru mniszek; całą noc, aż do świtu, czuwają przy niej; pod ołtarzem pięknie ją chowają. Król wielce ją uczcił. Cesarz wrócił do Akwizgranu. Ganelon zdrajca, w żelaznych kajdanach, jest w mieście przed pałacem. Słudzy przywiązali go do szubienicy, spętali mu ręce rzemieniami z jeleniej skóry, biją go silnie rózgami i kijami. Nie zasłużył na nic lepszego. W wielkiej boleści czeka swego sądu. Napisane jest w starej pieśni, że Karol z wielu krajów zwołał swoich wassalów. Zebrali się w Akwizgranie w kaplicy. Jest to dzień uroczystego święta; dzień (powiada wielu) świętego barona Sylwestra. Wówczas zaczyna się sąd; a oto historja Ganelona zdrajcy. Cesarz kazał go zawlec przed siebie. W obliczu króla Ganelon stoi prosto. Ma ciało krzepkie, twarz rumianą; gdyby był wierny, wzięlibyście go za dzielnego rycerza. Patrzy na Francuzów i na wszystkich sędziów, i na trzydziestu krewnych którzy zaręczyli za niego; poczem krzyczy silnym i doniosłym głosem: „Na miłość Boga, baronowie, wysłuchajcie mnie! Panowie, byłem w wojsku przy cesarzu. Służyłem mu z całą wiarą, z całą miłością. Roland, jego siostrzan, znienawidził mnie i skazał mnie na śmierć i na cierpienie. Wysłano mnie za posła do króla Marsyla: przez moją zręczność zdołałem się ocalić. Wyzwałem rycerzy Rolanda i Oliwiera, i wszystkich ich towarzyszów. Karol i jego szlachetni baronowie słyszeli moje wyzwanie. Pomściłem się, ale to nie była zdrada“. Frankowie odpowiadają: „Będziemy nad tem radzili“. Ganelon widzi, że zaczyna się wielki sąd nad nim. Trzydziestu jego krewnych zebrało się. Jest jeden, któremu dają posłuch wszyscy: to Pinabel z sorenckiego zamku. Umie dobrze mówić i powiedzieć swoje racje, jak się godzi. Jest dzielny, gdy chodzi o to aby bronić swego oręża. Ganelon powiada doń: „Przyjacielu, ocal mnie od śmierci i hańby“. Pinabel odpowiada: „Niebawem będziesz ocalony. Jeżeli jeden Francuz osądzi aby cię powiesić, niechaj cesarz nakaże walkę między nami, na udeptanej ziemi: mój stalowy miecz zada mu łgarstwo“. Hrabia Ganelon pochyla mu się do stóp. Bawarowie i Sasi weszli do sali obrad, i Połtweni i Normandowie i Francuzi. Allemanowie i Tyojczycy są tam w wielkiej liczbie; Owernjaci są najdworniejsi. Spuszczają z tonu z przyczyny Pinabela. Jeden powiada do drugiego: „Trzeba tego poniechać. Dajmy pokój sądom i prośmy króla aby odpuścił Ganelonowi na ten raz; niech Ganelon służy mu odtąd wiernie i z miłością. Roland umarł, już go nie ujrzycie; złoto ani srebro go nie wrócą. Szalony, ktoby stawiał czoło Pinabelowi!“ Niemasz takiego, któryby się przeciwił, wyjąwszy Tjerego, brata wielmożnego Żofra. Wracają baronowie do Karola Wielkiego. Powiadają królowi: „Panie, prosimy cię, uniewinnij hrabiego Ganelona, i niech ci potem służy z miłością i wiarą. Zostaw go przy życiu, bo jest pan bardzo potężny. Ani złoto ani srebro nie wróciłoby ci Rolanda“. Król rzecze: „Jesteście zdrajcy“. Kiedy Karol ujrzał, że wszyscy mu chybili, spuszcza głowę z boleścią. „Ja nieszczęśliwy!“, powiada. Aż staje przed nim rycerz niejaki, Tjery, brat Żofra, diuk andegaweński. Ciało ma chude, wątłe, smukłe, włosy czarne, twarz dosyć ciemną. Nie jest zbyt wielki, ale i niezbyt mały. Powiada grzecznie do króla: „Miły królu, panie, nie rozpaczaj tak. Długo ci służyłem, wiesz o tem. Przez pamięć przodków, winienem ci rzec te słowa. Gdyby nawet Roland przewinił wobec Ganelona, Roland był w twojej służbie: to powinno było starczyć mu za bezpieczeństwo. Ganelon jest zdrajca, albowiem zdradził; wobec ciebie-to krzywoprzysiągł i dopuścił się zbrodni. Dlatego sądzę, że powinien być powieszony i umrzeć; a z ciałem jego godzi się postąpić tak, jak z ciałem zdrajcy który dopuścił się zdrady. Jeżeli ma krewnego który chce mi zadać łgarstwo, gotów jestem tym mieczem, który noszę przy boku, podtrzymać natychmiast mój sąd“. Frankowie odpowiadają: „Dobrze rzekłeś“. Przed króla wystąpił Pinabel. Jest wielki i silny, dzielny i zwinny; kogo jego cios kiedy dosięgnął, ten zakończył życie. Rzecze do króla: „Panie, tu jest twój sąd; nakażże tedy, aby nie czyniono tyle zgiełku. Widzę tu Tjerego, który wydał sąd. Zadaję łgarstwo jego sądowi i będę walczył przeciw niemu“. Daje królowi do ręki rękawicę z jeleniej skóry, rękawicę z prawej ręki. Cesarz powiada: „Żądam dobrych zakładników“. Trzydziestu krewnych ofiaruje się jako wierny zakład. Król powiada: „I ja również dam wam rękojmię“. Oddaje ich pod dobrą straż, póki nie będzie uczyniona sprawiedliwość. Kiedy Tjery widzi, że będzie bitwa, podaje Karolowi prawą rękawicę. Cesarz daje zań rękojmię, poczem każe wynieść cztery ławy na plac. Ci, którzy mają walczyć, siadają. Powszechnym sądem wyzwali się wedle prawideł. Ogier duński zaniósł podwójne wyzwanie. Poczem żądają swoich koni i oręża. Skoro są gotowi do bitwy, spowiadają się; rozgrzeszeni są i pobłogosławieni. Słuchają mszy i przyjmują komunję. Czynią kościołom wielkie ofiary. Potem obaj wracają przed Karola. Przypięli ostrogi, wdziewają białe kolczugi, silne i lekkie, wiążą na głowie jasne hełmy, przypasują miecze o rękojeści z czystego złota, wieszają na szyi tarcze, biorą w prawe ręce ostre kopje, poczem dosiadają swych szybkich rumaków. Wówczas zapłakało sto tysięcy rycerzy, którzy, przez miłość Rolanda, litują się Tjerego. Jaki będzie koniec, Bóg to wie dobrze. Jest pod Akwizgranem pole bardzo szerokie: tam-to starli się dwaj baronowie. Są mężni i dzielni wielce, a konie ich rącze są i rwące. Tęgo spinają je ostrogami, puszczają cugle. Całą siłą zetrą się z sobą. Tarcze się łamią, lecą w sztuki, kolczugi się drą, rzemienie trzaskają, łęki skręcają się, siodła spadają na ziemię. Sto tysięcy ludzi płacze patrząc na nich. CCLXXXII
Dwaj rycerze spadli na ziemię. Szybko wstają na nogi. Pinabel jest silny, zwinny i lekki. Szukają się wzajem; nie mają już koni. Mieczami o rękojeściach ze szczerego złota walą raz po raz w stalowe hełmy; ciosy są silne, zdolne strzaskać hełm. Lęk ogarnia francuskich rycerzy. „Ha, dobry Boże, rzecze Karol, spraw, aby zajaśniało prawo“. CCLXXXIII
Pinabel rzecze: „Tjery, poddaj się! Będę twoim wasalem wiernym i miłującym; dam ci ile wola moich skarbów, ale spraw zgodę Ganelona z królem“. Tjery odpowiada: „Nie będę z tobą długo radził. Hańba mi, jeśli ustąpię w czemkolwiek. Niech między nami uczyni dziś prawo Bóg“. CCLXXXIV
Tjery powiada: „Pinabelu, waleczny jesteś, jesteś wielki i silny, członki twoje są kształtne, a parowie znają twoją dzielność: wyrzecz-że się tej bitwy! Uzyskam dla ciebie zgodę z Karolem Wielkim. Co zaś do Ganelona, uczynią mu sprawiedliwość, i taką, że przez wieki codzień będą o tem mówili“. Pinabel rzecze: „Nie daj-to Bóg! Chcę bronić mego krewieństwa. Nie poddam się nikomu żywemu. Wolę raczej zginąć, niż cierpieć hańbę“. Zaczynają znów walić mieczami po hełmach okładanych złotem. Lecą w niebo jasne iskry. Niktby ich nie rozdzielił. Nie może się skończyć ta walka, aż jeden z nich nie padnie. Pinabel z Sorencji bardzo jest dzielny. Wali Tjerego w hełm prowancki, ogień tryska, trawa płonie. Błyska mu ostrzem stalowego brzeszczota. Miecz spada na jego czoło. Prawe lico ma całe we krwi i krwawą kolczugę na grzbiecie i na piersi. Bóg czuwa nad nim, Pinabel nie położył go trupem. Tjery widzi, że jest ranny w twarz. Krew jego spada jasna na trawę na łące. Wali Pinabela w hełm z ciemnej stali, kruszy i przecina go aż do przyłbicy, wypuszcza z czaszki mózg; obraca brzeszczot w ranie i wali go trupem. Ten cios rozstrzygnął bitwę. Frankowie krzyczą: „Bóg sprawił cud! Słuszna jest, aby Ganelona powiesić, i jego krewnych, którzy ręczyli za niego“. Kiedy Tjery wygrał bitwę, cesarz Karol podszedł ku niemu. Czterech baronów towarzyszy mu: diuk Naim, Ogier Duńczyk, Godfryd z Andegawji i Wilhelm z Blej. Król wziął Tjerego w ramiona, wielkiemi połami gronostajowego płaszcza ociera mu twarz, poczem odrzuca płaszcz: dają mu inny. Bardzo czule rozdziewają rycerza, sadzają go na arabskiego muła; wiodą go z radością i w pięknym ordynku. Baronowie wracają do Akwizgranu, zsiadają z koni na rynku. Wówczas zaczyna się uśmiercenie tamtych. Karol woła swoich diuków i hrabiów: „Co radzicie o tych których zatrzymałem? Przyszli na sąd nad Ganelonem; oddali mi się jako zakładnicy za Pinabela“. Frankowie odpowiadają: „Żaden z nich nie ma prawa żyć“. Król woła Bastruna, swojego namiestnika: „Idź i powieś wszystkich na drzewie z przeklętego drewna. Na tę brodę, której włos jest siwy, jeśli ujdzie śmierci bodaj jeden, zginąłeś ty, i przyszedł dzień twojej zguby“. Odpowiada: „Co mogę począć innego?“ Ze stoma strażnikami zabiera ich siłą: jest ich trzydziestu, wszystkich powieszono. Kto zdradza, gubi innych z sobą. Wówczas odeszli Bawarowie i Allemanowie i Połtweni, i Bretonowie i Normanowie. Wszyscy zgodzili się, a Francuzi pierwsi, że Ganelon musi umrzeć w osobliwych mękach. Przyprowadzają cztery rumaki, potem przywiązują mu ręce i nogi. Konie są ogniste i rącze, czterej strażnicy pędzą ich przed siebie do klaczy, która jest na środku pola. Przyszedł na Ganelona dzień zguby. Wszystkie jego nerwy prężą się, wszystkie członki jego ciała pękają, na zieloną murawę leje się jego jasna krew. Umarł Ganelon śmiercią, która przystała jawnemu zdrajcy. Kiedy człowiek jeden zdradzi drugiego, nie jest słuszna aby się tem mógł chełpić. Skoro cesarz wziął już pomstę, zawołał swoich biskupów z Francyi, z Bawarji i z Alemanji. „W moim domu mam szlachetną brankę. Tyle słyszała kazań i przypowieści, że chce uwierzyć w Boga i żąda stać się chrześcijanką. Ochrzcijcie ją, iżby Bóg miał jej duszę“. Odpowiadają: „Przeznaczcie jej matki chrzestne!“ W źródłach akwizgrańskich ochrzcili królowę hiszpańską, znaleźli jej imię Julianna. Stała się chrześcijanką przez szczere poznanie świętej wiary. Kiedy cesarz uczynił sprawiedliwość i uśmierzył swój wielki gniew, wówczas kazał ochrzcić Bramimondę. Dzień się skończył, nadeszła czarna noc. Król ułożył się do snu w sklepionej komnacie. I przyszedł od Boga święty Gabrjel i rzekł: „Karolu, w całem swem cesarstwie zwołaj wojsko pod broń. Z wielką siłą pójdziesz do ziemi birskiej, wspomożesz króla Wiwjana w jego mieście Imfie, gdzie go oblegli poganie. Chrześcijanie wzywają cię tam i wołają“. Cesarz radby nie iść: „Boże (powiada) ileż męki w mem życiu!“ Oczy jego leją łzy, targa siwą brodę. |