Po nad tułaczych łez morzem
Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Po nad tułaczych łez morzem |
Pochodzenie | Dziennik Chicagoski, rok XXIII, nr 218, str. 2 |
Wydawca | Polish National Publishing Co. |
Data wyd. | 14 września 1912 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Stella! — Bój się Boga dziewczyno, bądź przecież raz rozumną i gdy przyjdzie tu pan Żenoński, zachowaj się przyzwoicie; — nie róbże nam wstydu! — Pan Żenoński, jako literat ze Starego Kraju, przyjechał zbadać tutejsze stosunki, — zrozum że córko, że twój ojciec, zasłużony w Związku Nar. patryota, powinien być oceniony przez takiego człowieka i w sprawozdaniach jego do tamtejszych pism nie pominięty. Oni, ci polscy literaci i tak nas tu wszystkich na obczyźnie lekceważą, a tylko jeszcze potrzeba abyś ty, córka najzamożniejszego obywatela, popełniła jedną z twoich niedorzeczności wolnomyślnych, czy też jak młodzież nazywa wolnościowych!
— Rozumiem mamo, — rozumiem; więc jak się mam zachować gdy ten pan tu przyjdzie?
— Trzeba starać się być miłą, uprzejmą, nie być taką sztywną — bo prawdziwe Polki odznaczają się giętkością i swobodą ruchów.
— Jeżeli mama chce, mogę wykonać w jego obecności jedno z ćwiczyń gimnastycznych, mama wie, że w gimnastyce jestem celującą.
— Jezus Marya! Gotowa kozła przed nim przewrócić!
— Mamusiu, kto wie, możeby mu się to spodobało i napisałby co pochlebnego o zasługach ojca...
— Zwaryowała! Ani mi się waż! — Przy powitaniu ukłonisz mu się, bo ukłony w Polsce to pierwsza zasada grzeczności. Potem, siedź spokojnie ze spuszczonemi oczyma, do rozmowy wtrącaj się mało a każde słowo zanim wypowiesz rozważ dobrze. Taki ideał siedemnastoletniej panienki, nosi w rozmarzonej duszy każdy starokrajski literat. — Ja teraz pójdę do piekarni, wybiorę ciast, bo przyjmiemy go, jak polski zwyczaj każe — podwieczorkiem; — niech wie, żeśmy jeszcze polskich zwyczajów nie zapomnieli. Godzina jest trzecia, mówił do ojca, że będzie tu na czwartą. Ojciec także w tym czasie nadejdzie. Przebierz się trochę. Weź tę niebieską sukienkę — jest ci w niej do twarzy. Boże mój! Ty nawet nie pojmujesz co to dla nas znaczy zbliżyć się do kogoś ze Starego Kraju i to — do kogoś wpływowego. — Ty tu urodzona nie odczuwasz w sobie tętna polskości, nie doznajesz żadnego wrażenia na myśl, że za chwilę ujrzysz człowieka, którego imię wszystkie pisma powtarzają.
— Może i odczuję... a młody on mamo?
— Ojciec mówił, że wygląda na trzydzieści dwa. Ale nie zawracaj sobie głowy, na taką kozę jak ty, to on ani nie spojrzy.
— To poco mama kazała mi się ubrać w niebieską suknią....
— Bez uwag! Moja Stello! Rób tylko zawsze tak, jak matka ci radzi, a wyjdziesz na tem dobrze.
— Posłucham mamy: będę się kłaniała, będę usta sznurowała i oczy spuszczała. Ale za to po wizycie mama mi pozwoli pofolgować sobie po amerykańsku na conto tego literata — prawda mamusiu?
Zacałowana mama kiwała już tylko głową, a za chwilę, zniknęła za drzwiami, spiesząc po najlepsze ciastka na przyjęcie znakomitego gościa ze Starego Kraju.
Stella, posłuszna, wsunęła się do swej sypialni, wyjęła z szafy piękną niebieską „prynceskę”, niebieskie pantofelki, takież pończoszki, otworzyła komódkę, ze srebrnej szkatułki wyjęła piękny medalion, na złotym łańcuszku, — rozłożyła cały strój na śnieżnej kapie swego łóżeczka, i dalejże sposobić się do uroczystego ubrania.
Zdjęła buciki, a czując swobodę nóg, zaczęła coś nucić niedbale — przytupując w takt. Odruchowo zrzuciła kaftaniczek jaki dla swobody w gorącym dniu na sobie miała, a tym czasem rozpędzone nóżki na dobre skakały.
Zmieniwszy raptownie nie wyraźną nutę na — raz — dwa — trzy — wybiegła do przyległego bawialnego pokoju i zrobiwszy kilka obrotów, dosyć, aby zwichrzyć sobie włosy, nabrać różowej cery i wyrazu swobodnego zadowolenia — skoczyła do przedpokoju gdzie właśnie rozlegał się dźwięk elektrycznego dzwonka.
Pewna wracającej, otworzyła szeroko wchodowe drzwi.
Nieznajomy mężczyzna wsunął się do przedpokoju, a — gdy, na zapytanie czy niema państwa Morawskich w domu — dostał przeczącą odpowiedź, sądząc, że służącą ma przed sobą — podał wizytówkę.
Stella przeczytawszy: M. Żenoński, popatrzała na skromnego człowieka zuchwale, i trochę drwiąco, trochę z ździwieniem — zapytała:
— To pan jest ten sławny literat?
— Jestem literat, a czy sławny, nie mnie sądzić.
— Proszę pana dalej, to mówiąc, uchyliła ciężkiej portyery dzielącej bawialny pokój od wchodowego, a podtrzymując ją w ręku wsunęła się pierwsza.
— Rodzice nadejdą za chwilę — proszę pana siadać.
Domyślając się teraz, że córkę państwa Morawskich ma przed sobą, sławny literat złożył sztywny, ukłon.
Stella, stosując się do obietnicy danej mamie, ukłoniła się równocześnie także głęboko, co spowodowało zetknięcie się głów.
Dziewczyna obserwująca każdy ruch literata — zapytała ciekawie:
— Proszę pana, takie powitanie — czy to po starokrajsku?
Żenoński gładząc zwichrzoną czuprynę niefortunnem przywitaniem, odparł spokojnie:
— Ja sądziłem, że to po amerykańsku.
— O — panie my na coś podobnego za sztywni.
— A my za uważni.
— Proszę niech pan siada i bawi mnie rozmową, bo tak podobno każe zwyczaj w Polsce.
Zapominając zupełnie, że jest tylko w pończoszkach i cieniutkiej koronkowej narzutce na gorsecie — zajęła także miejsce.
— A jakim jest zwyczaj w Ameryce? — rzucił literat — śledząc badawczo dziewczynę.
— O — panie! gdyby mi było wolno użyć amerykańskiej swobody — ja bym pana bawiła rozmową.
— Poddaję się zatem amerykańskim zwyczajom.
— Ale kiedy ja przyrzekłam mieć usta zamknięte, oczy spuszczone, ruchy zmrożone.
— Zwalniam panią z przyrzeczenia proszę być Amerykanką.
— Hi — hi —, pan mi się zaczyna podobać.
— Doskonale, to naprawdę po amerykańsku.
Dziewczynę szczerość ta uraziła, zrobiła przeto nagły zwrot i odparła:
— Nie! Pan mi się wcale nie podoba — pan jest zuchwały.
— Niech będzie i tak! W zamian za to, powiem pani, że wy Amerykanki — jesteście bezduszne.
— A wy starokrajscy, szczególnie literaci, zbyt pochopni do wydania sądu zanim zbadacie grunt — odcięła żywo.
— A czy pani nie znając nas, nie starałaś się także wyrobić sobie o nas zdania?
— Nawet bardzo często.
— Czy mógłbym słyszeć to zdanie?
— Czasem, wyobrażam sobie Polskę, jako jedną zastygniętą bryłę krwi, na której rosną cudnej barwy i woni kwiaty... I czasem widzę jak te kwiaty jakimś wypadkiem zbliżają się do nas... ale skoro się nas dotkną, zamykają w sobie swą piękność i woń i mówiąc: nie dla was piękność nasza, wracają do swej krainy... A wówczas taka żałość we mnie zbiera, że poszłabym na tę krwistą bryłę i gorącem uczucia rozpuściłabym zastygłe jej kry i zebrałabym wszystkich kwiatów siew i rozsypałabym niezmierną moc na cały świat i wołałabym wielkiej siły głosem: — Patrzcie narody! oto polska krew! — Oto jej żywota kwiaty! — Panie ja kocham tę moich ojców Polskę choć Jej nigdy nie widziałam, ale wy przybywający tu do nas, obniżacie naszą miłość — nasz zachwyt ku Niej, bo ani nas kochać chcecie, ani posłuch nam dajecie.
Porwany silnym biegiem słów dziewczęcia, podniósł się literat i może byłby jej powiedział, że znalazła posłuch u niego, gdy rozlegający się znów dzwonek — wezwał ją do drzwi.
— Mamusiu! — oznajmiła wchodzącej mamie, ten pan tu już jest! i zanim mama odpowiedziała wychyliła portyery.
— Jezus, Marya! i ty w takim stroju przyjmujesz pana Żenońskiego, — ładne będzie miał o nas wyobrażenie!....
— Mamo, chciałam bawić tego pana, bo zdawało mi się tak każe zwyczaj w Polsce.
— Pani dobrodziejko — odezwał się powstając na widok wchodzącej mamy — Żenoński, my nie patrzymy na zewnętrzne ale wewnętrzne przymioty. — Pozwól pani przedstawić się sobie: — Jestem Żenoński...
— Aha! Teraz się rozpocznie ceremonia polskich obrządków w stylu starokrajskim — wtrąciła Stella — zmykam — „so long“!...
Rzuciła w powietrze całusa i zniknęła za firankami swego pokoju.
— Widzi pan jakie to są dzieci w Ameryce — westchnęła rozpaczliwie pani Morawska, co my panie pracujemy nad niemi żeby się nie wynarodowiły, ale trudno im co w głowę wbić. Zwyczajów naszych nie chcą szanować i powiedz pan sam jak im tu przekazać naszą polskość... powiadają, że w duchu ją mają, a z nas się śmieją, że ją bałwochwalczo czcimy jak poganie. — Ciężki los nas wygnańców.
Westchnęła głęboko i ciągnęła dalej: — Pan też będzie miał o nas ładne wyobrażenie, ta dziewczyna to ciężkie utrapienie nasze. A co to pieniędzy kosztowało jej wykształcenie .... Uczyła się i na fortepianie... i do wyższej szkoły chodziła... i kurs handlowy wzięła... Jedno dziecko tylko mamy, fortunka się zwiększa... Mąż jest szanowany... ma liczne stosunki, pan wie, on wpływowy w Zw. Nar. Pol. Każdy z lepszej sfery przybysz ze Starego Kraju o nas najpierw zahacza, chcieli już nawet pisać o naszym patryotyźmie w warszawskich gazetach, ale wytrzymaliśmy to; — teraz to prędzej, bo i córka dorosła, niechby ten honor i na nią spadł. — Pan też podobno pisuje do gazet...
— Bardzo mało łaskawa pani, przyjechałem tu więcej dla własnych spostrzeżeń...
Chciał jeszcze coś dodać, by wstrzymać potoczystą wymowę pani Morawskiej, ale słowa zginęły mu na ustach gdyż w tej chwili w środku ciężkich firanek, ukazała się Stella w swej niebieskiej sukni piękna jak obłoczek wiosennego nieba.
Myśląc, że zadowoli matkę złożył znowu bardzo głęboki ukłon.
Żenoński nie mógł się długo zachwycać Stellą, gdyż drugiemi drzwiami wchodził ojciec, a po przywitaniu i kilku banalnych słowach, przeszli wszyscy do jadalni, na podwieczorek.
Rozmowa toczyła się około działalności narodowej Polaków w Ameryce, w której pan Morawski gorący zwolennik Zw. Nar. Pol. starał się wykazać ogromnej wagi zasługi, jakie Organizacya ta położyła na polu — pośmiertnych ubezpieczeń.
— To działalność Zw. Nar. Pol. polega głównie na śmierci — zauważył Żenoński.
— Tak panie! — potwierdził uroczyście rozpłomieniony Morawski. Skupiając się w śmierci — odradzamy się duchem. — Śmierć niesie u nas narodowego żywota odrodzenie. — Słusznie też nazywamy się Polską w zmniejszeniu. — Zobaczycie, że my ją tu — te Polskę nam drogą — odbudujemy.
— Czy na fundamencie pośmiertnych ubezpieczeń? — rzucił ciekawie Żenoński.
— Na wszystkiem panie, na wszystkiem! Bo we wszystkiem tu na obczyźnie główne miejsce zajmuje patryotyzm — nawet w śmierci — prawił zapalony Związkowiec.
Stella przez cały czas podwieczorku zachowała się podług instrukcyi matki, sztywna, mało mówiąca, z wzrokiem na obrusie.
Po poważnej rozmowie na temat polskiego patryotyzmu w Ameryce, starokrajski literat opuścił gościnny dom, nie zdecydowany w swej opinii co do rozwoju narodowego Polaków na ziemi Waszyngtona.
Gdy wieczorem tego dnia pisał sprawozdanie do jednej z warszawskich gazet, toczył z sobą sprzeczkę. Stella bowiem mimo wszystkich uchybień formie towarzyskiej, dawała przecież silny objaw narodowych uczuć. Nie rozczulała się wprawdzie nad pamiątkami narodowemi, które dla jej rodziców stanowiły treść życia, ale bądź co bądź odtwarzała je sobie w duszy. Nie mógł jednak starokrajski literat zrozumieć śnionego przez dziewczynę obrazu, nie mógł uchwycić myśl wyrosłej w obcej kulturze; zdecydowawszy przeto, że taka Stella to rzadki na obczyźnie wyjątek i, że nie jednostki ale ogół stanowi publiczną opinię, utwierdzony — tem co poprzednio spotykał — przekonaniami obojętności narodowych uczuć młodego pokolenia — w sprawozdaniu swem pisał:
— „Uczucie patryotyczne w wychowanem tu pokoleniu zupełnie zanika. Obchody i wszelkie narodowe manifestacye jakie wychodźcy tu urządzają, przechodzi bez echa w młodem pokoleniu. — Rażący też jest zanik piękna. Z złotych ram dostatku wyziera wszędzie martwota.“
Gdy w kilka tygodni później sprawozdanie to, czytano w domu państwa Morawskich, Stella odezwała się pierwsza:
— Widzi mama, nie pomógł starokrajski podwieczorek, ani niebieska suknia.
— Boś nasz cały patryotyczny występ zepsuła pończochami i obnażonemi rękami.
— Niech mama nie desperuje, poprawię się; w przyszłości będę nosić pończochy i staniczki gorsetowe w białe i czerwone paski, zacznę uprawiać patryotyzm od rąk i nóg.
Żartowała Stella chcąc mamę wprowadzić w lepszy humor, ale sama czuła także ból w duszy.
Gdy wieczorem znalazła się sama w swoim pokoiku, pobiegła myślą daleko do kwiatów wyrosłych na krwawej bryle co to pięknem i wonią tak ją nęciły. Niestety, te kwiaty odwracały od niej swe korony, — widziała jak schylały swe główki, dając piękno jedynie krwawej bryle swej ziemi.
I zdjęła nią wielka boleść i wielkie pragnienie.
— Gdzież pokarm naszego ducha westchnęła, — tamci się odwracają — Amerykanie z nas szydzą.
I z bezmierną tęsknotą wyciągnęła w stronę Polski ramiona i z wielką żałością wołała:
— O kwiaty! wy duchy naszych ojców ziemi — podajcie mi dłonie! — Ponad morzem tułaczych łez, ponad szumem fal, ponad wezbranemi żądzą złota bałwanami — utworzymy cudów most, który złączy dwa światy, a po którym pójdą wielkiego światła duchy.
— O kwiaty polskiej ziemi — usłyszycie wy mnie!
Patrzyła smutna w daleką mroczną przestrzeń i ktoby w tej chwili spojrzał był w bólem ściągniętą twarzyczkę, nie przypuszczałby w niej trzpiotowatej skoczki.
Cicho było dokoła. Skarga jej przeszła bez echa. Żaden głos choćby wewnętrznych przeczuć nie odezwał się odpowiedzią na wezwanie dziewczyny.
Zapatrzone w siebie i swej matki łono, nie słyszały polskiej ziemi kwiaty — płynącego ku nim błagania. Może szum obcego morza je zagłuszył.