Podróż na wschód Azyi/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paweł Sapieha
Tytuł Podróż na wschód Azyi
Podtytuł 1888-1889
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1899
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron





Suez, 29 listopada.
W



Wielki dzień! wyjazd do Indyj. Alea jacta est. Nie ma to jak mieć lat 28, być kawalerem, dostać urlop, no i... pieniędzy trochę! Wyjechałem z domu na kilka tygodni by odwiedzić ojca w Szwajcaryi. Raz wyruszywszy chciałem poznać Chorwacyą — stąd blizko do Serbii — a z Belgradu do Sofii parę godzin. Być w Sofii, znać cały Bałkański półwysep, a nie zwiedzić Stambułu — nie można. Ale w Stambule w październiku brzydko i zimno — a zimna przeciętny Galicyanin dość użyje przez całe życie — więc ogrzać się trzeba; poleciałem do Kairu. Tu mi powiedziano, że za kilkanaście dni odchodzi statek do Indyj — a na statku tym jedzie poselstwo austryjackie do Siamu i Japonii. Pokusa nadto wielka, nie wytrzymałem — i oto siedzę na statku Lloyda austryackiego, «Posejdon», 4200 ton. Statek dobry; maszyna stara psuje się łatwo, jak potem przekonaliśmy się; elektryczne oświetlenie; kajuta moja o dwóch łóżkach — niezła, ale wąska okropnie; lampa elektryczna popsuta, nie świeci — dają mi una lampa volante, czyli poprostu lichtarz ze świecą. Kapitan, starszy człowiek, Dalmatyńczyk, un vieux loup de mer, nazwiskiem Mersa. Gdy mu oświadczyłem ukłony od hr. Karola Załuskiego, poczciwe kapitanisko gubi się w grzecznościach. Pierwsza klasa na statku przepełniona. Odnajduję naturalnie zaraz barona Biegeleben, nowo mianowanego posła austryackiego na Japonię, Syam i Chiny — młody jeszcze, wielce miły, światły, choć, jak na dyplomatę, zanadto nieśmiały w obejściu; wiezie dwa psy do polowania — zapalony myśliwy. Powiadają o nim, że jest ein Jesuit — myślę, że to raczej pochwała; znam go od sześciu godzin, więc nie mogę sądzić. Mam zamiar zaskarbić sobie jego łaski, aby mnie wziął ze sobą do Syamu. Z nim jedzie dodany mu przez ministerstwo Mr. J. C. Samson, Amerykanin, w służbie austryackiej; bardzo miły, znałem go kiedyś w Wiedniu. Dalej jedzie hr. Coudenhove, wielki admirator islamu, pasyonowany do wszystkiego, co Wschód, a przedewszystkiem pragnący, jak sam mówi: Möglichst weit von zu Hause leben. Dalej dr. Exner, profesor z Wiednia, jedzie mierzyć przeciętną temperaturę na wyspie Cejlon; jego kolega równocześnie pojechał ją mierzyć do Tobolska czy Jakutska w Syberyi. Wreszcie paru Anglików, kilku Niemców, między nimi arcymiły i ciekawy człowieczek, młody geolog.
Jedziemy z szybkością dwunastu węzłów na godzinę. Morze cudownie piękne. Wyjazd z Suezu idealny. Od strony Arabii morze iście szmaragdowo-zielone, dalej coraz ciemniejsze, od wybrzeża afrykańskiego ciemno-lazurowe. Oświetlenia poczynają być śliczne. Zachód słońca cudowny; schowało się za skaliste wybrzeże afrykańskie; któż te «tiny» opisać w stanie? Niestety, przepływamy nocą koło Thor: jadąc do Synai tu się ląduje. Góry Synai darmo wyglądam; z okrętu nie widać jej wcale...


Na pokładzie, 3 grudnia.

Minęliśmy 150 północnej szerokości, więc jesteśmy już niżej od Massawy. Szkoda — ciekawem byłoby tam zaglądnąć, do tej placówki włoskiej, wymierzonej ni mniej, ni więcej jak przeciw Abisynii. Mimo ciągłych niepowodzeń włoskiego oręża w Massawie, przepowiadają, że według wszelkiego prawdopodobieństwa Włosi się tam przecie utrzymają i po lat dziesiątkach wlezą do Abisynii i takową poprostu na kolonię włoską zmienią[1]. Condito jednak, sine qua non — to żeby się uspokoiło w Suakinie i Sudanie, wogóle w północno-wschodniej części Afryki, i by następnie Włosi mogli rozpocząć najwydatniejszą, jedynie do celu prowadzącą czynność, tj. wciskanie się w głąb kraju za pomocą handlu. Jak mi mówił jeden z Anglików, których poznałem w Egipcie, nie bronią, ani wojskiem, ale zapomocą kupców mogą Włosi wejść do Abisynii — i to tylko Włosi, bo żaden inny naród Europy nie jest w stanie znieść tego klimatu: klimatu, który np. na zanzybarskim wybrzeżu uniemożebnia Niemcom egzystencyę.
Wczoraj była feta, tj. zwykły obiad niedzielny, więc nieco lepszy, do któregośmy przyszli we frakach. Zafundowaliśmy całemu stołowi szampana, co było powodem, że po przemowie okolicznościowej Biegelebena, przemawiał kapitan po włosku imieniem Lloyda. Niemiec, dr. Walther, hat mit einem anderen Deutschen den Salamander gerieben zu Ehren Seiner Majestät, a oficerek jakiś angielski, przyłączając się do tamtych toastów, imieniem współrodaków krzyczał: hip! hip! hurra!
Biegeleben zaproponował mi wczoraj, abym z nimi jechał do Syamu. Naturalnie, że z radością przyjąłem, i jadę


Aden, 5 grudnia.

Wieczorem 4-go, przejechawszy poprzedniej nocy szczęśliwie ale pomału Babel-mandeb t. j. bramę łez między Afryką a Azyą, gdzie wieczny jest niepokój na morzu, dostaliśmy się nareszcie do zatoki Adeńskiej. Nic równie oryginalnego, jak ta zatoka utworzona z jednej strony przez ogromne, poszczerbione, spiczaste, ciemno-czekoladowe skały, częścią lawą zwietrzałą pokryte, a piętrzące się wprost nad samym brzegiem morza, a z drugiej strony przez długi, płaski język piasczystego wybrzeża, zakończony kilku potężnemi bryłami łupku z lawą zmieszanego. Ta brama Arabii Szczęśliwej, dzika nad wszelki wyraz. Port tutejszy do znacznych się zalicza; wszystkie bowiem okręta z głębokiego Wschodu, a nawet wschodniej Afryki, do Europy lub do Indyj płynące, zatrzymują się tutaj, by nabierać węgla. Naturalnie, port w ręku angielskiem, obronny znaczną fortecą, dominującą nad całą przystanią, a bronioną przez dwa bataliony północno - indyjskiego pułku piechoty. Jak wszędzie, tak nawet i w tym pustym, nieurodzajnym, bo grubą warstwą zwietrzałego łupku i lawy pokrytym kraju, gdzie zieloności nie dojrzy na lekarstwo, gdzie nawet wielbłądy i kozy ledwie wyżyć mogą, gdzie upały mają być straszniejsze, niż pod równikiem — nawet tu widać już cywilizującą rękę angielską. Policya wszelkiego rodzaju i gatunku czeka przybycia gości lądujących ze statków przejezdnych; ale czeka nie na to, by paszportów żądać, ale by być na usługi, pomagać i służyć na każdym kroku, chronić przejezdnych od natarczywości krajowców.
Jest tu słynny, z VI. w. przed Chrystusem datujący, cały system cystern, wykutych w skale przez dawnych przedarabskich mieszkańców, stolicy królestwa Saby. Anglicy odnowili, poprawili i tym sposobem dali możność egzystencyi i rozwoju temu tak w wodę ubogiemu krajowi, gdzie deszcz podobno co dwa lata tylko się zjawia! Potężne te cysterny były obliczone na przeszło 100 milionów wiader; dziś po odnowieniu przez Anglików, mają mieścić tylko 30 milionów — i to dosyć. Są to ogromnych rozmiarów i niesłychanej głębokości, częścią kute w skale, częścią naturalne baseny, połączone ze sobą zapomocą kanałów; żeby zaś osiągnąć jak najgruntowniejsze oczyszczanie się wody deszczowej i naturalne filtrowanie, leżą te cysterny w rozmaitej wysokości, tak, iż woda po wypełnieniu jednej, ściekać musi do drugiej. Tu po raz pierwszy widziałem rozdawanie wody na placach publicznych, przez osobno do tego widocznie ustanowioną straż. Samo miasto Aden dzieli się na dwie części: Europejska, t. zw. Steamer point, nad samą przystanią leżąca, i Arabska, właściwe miasteczko Aden, schowane za skałami, dalej od brzegu. Mieszkańców razem dziś do 20.000 ludu; dawniej było 100.000. Stąd prowadzi droga do Sannah, tj. właściwej stolicy królowej Saby. Przystęp tam prawie niemożliwy. Coudenhove chce się wybierać i mnie angażuje; musielibyśmy jechać za muzułmanów przebrani — wątpię, by się to udało!
Przyjechawszy wieczorem około 101/2, usłyszeliśmy już zdala, jakby z głębi morza wychodzące najdziwaczniejsze głosy i krzyki; morze się zaczerniło od łódek i łódeczek, a jeszcze bardziej od czarnej cery ich wioślarzy. Nic ciekawszego, nic zabawniejszego jak ta populacya, co się na statek rzuca, by swoje usługi ofiarować. Starsi ładują i wyładowują towary; dzieci i młodsi jeszcze do roboty ciężkiej nie zdatni, zabawiają gości najdziwaczniejszymi krzykami i śpiewem miarowym, bardzo oryginalnym, podobnym do tego rodzaju marszu, który śpiewają Beduini, wlokąc Europejczyka na piramidy. Ale największą sztuką tych poczciwców, to rzucanie się w morze ze szczytu okrętu i nurkowanie za pieniędzmi rzucanymi w morze. Jeden z nich za jedną rupię rzucił się w morze z jednej strony statku, a wypłynął z drugiej, wyniósłszy z dna morza różne trawy i piasek.
W większości są między nimi Somâli, pochodzący z przeciwległego wybrzeża Afryki; wspaniała to rasa. Arabów niewielu widać; za to kręcą się żydki pejsate jak u nas. Jestto najoryginalniejsza, najczystszej krwi rasa żydów, którzy tu przed prześladowaniem z Bagdadu się schronili. Trudnią się naturalnie tylko małym handelkiem i zmianą pieniędzy.
Noc fatalna. Ładowano węgiel; trzeba było wszystkie okna zamykać; upał więc nie do opisania, a przytem rwetes, krzyki i hałas nieustanny. Raniutko trzeba było wstać, by módz zwiedzić miasto; mieliśmy bowiem już o 10-tej dalej odpłynąć, de facto, odjechaliśmy o wpół do trzeciej popołudniu. Biegeleben oświadczył mi, że napisał do Kalnoky'ego z prośbą o upoważnienie do przedstawienia mnie w Syamie jako attaché honoraire à la légation. Chce mi ofiarować swój mundur dragoński, abym mógł w nim paradować przed rozmaitymi nabobami i kacykami syamskimi. Stąd mamy 6 dni morza pełnego; Bogu dzięki ocean Indyjski bardzo grzeczny i spokojny, bo to czas musonów północno - wschodnich.


Na pokładzie Posejdona, 7 grudnia.

Wigilia Niepokalanego Poczęcia. Usposobienie moje wielce na mol nastrojone, bo żołądek zaczyna niedopisywać; w tym klimacie i na morzu, to niemiłe, bo zamiast pogrzebu, wrzucenie poprostu do wody mnie czeka. Ale Bogu dzięki, są jeszcze na świecie ricinus i camomilla! Ta nadobna para wraca mi życie, choć nie siły. Na dzień Niepokalanego Poczęcia, Mszy aż cztery poczciwi Ojcowie nam urządzili. Cała załoga okrętowa przyjmuje śś. Sakramenta. Na Mszy spotykam i muzykantki, naturalnie Czeszki, które jadą do Bombaju. Gdzieżby poczciwych Czechów nie było? Historya o owem maůcta paně Columbus, które usłyszał sławny Hiszpan w chwili przybicia po raz pierwszy do lądu amerykańskiego, jest przecie faktem autentycznym.
Statek nasz coraz powolniej zaczyna płynąć; maszyna stara psuje się co chwila, ustaje! Biedny ten Lloyd; mógłby miliony wnosić do Austryi, mógłby istotnie wyrobić i utrzymać jakieś stanowisko dla Austryi na świecie — ale jest w żydowskiem ręku; Węgrom niedogodny, więc zeszedł poprostu na jakieś trzeciorzędne przedsiębiorstwo; a jazda na jego statkach, to doprawdy une mauvaise farse. Jedyny awantaż, to ten chyba, że wskutek minimalnej ilości pasażerów, można łatwo mieć kabinę wyłącznie dla siebie; kuchnia podła; rozrywek żadnych i wleczenie się chyba według zasady: immer langsam voran.


Jeszcze na Posejdonie, 11 grudnia.

Jutro więc raniutko mamy nareszcie stanąć w Bombaju. Niestety, tylko 2 czy 3 dni będziemy mieli na zwiedzenie; ja osobiście może już więcej tego kontynentu nie zobaczę, a to z powodu szalonego planu, który mi podano: jechać z ministrem naszym aż do Tokio, a potem albo na Pekin, Kiachtę, albo na Władywostok, Irkutsk, Jekaterynburg, Moskwę do domu wracać! Szalona ta podróż trwać ma dwa miesiące z czubem, ale ciekawa! Straszą mnie, że okropnie monotonna! Z Yokohamy, jak mi dziś mówił kapitan, ma być do portu w Tien-tsin 2 do 3 dni; potem się przesiada na statek chiński i nim płynie aż do Pekinu. Stąd 14 dni do Kiachty. Zobaczymy! Niestety musiałbym w tym razie poświęcić zupełnie Indye. Właśnie napisałem do Petersburga, gdzie proszę o przysłanie rozlicznych rekomendacyj i paszportów do sybirskiej podróży potrzebnych, do Yokohamy.
Na okręcie naszym czuć już zbliżanie się do lądu. Gorąco znowu dokuczliwsze. Ruch ogromny, wszyscy się pakują. Wczoraj był znowu bal dany przez nas i Anglików. Hasałem jak waryat, choć okropnie gorąco. «Czy Monseigneur (tj. mój tytuł na statku) zechce tańczyć kontredansa z panną Mackenzie?» Na moją odpowiedź, że ja jej nie znam, powiada, że to nie przeszkadza, i pędzi angażować pannę dla mnie. Mija dobrych 10 minut, zaczynają nareszcie grać kontredansa; mój kapitan przylatuje po mnie, prezentuje wszystkim paniom, qui font des révérences de cour; paniątko biedne nie czeka nawet na to, żebym ją zaangażował, tylko sama wstaje i idzie za mną cała drżąca, tak, że jak przyszło nareszcie do podania ręki przy tańcu, ona ledwie dwa paluszki wyciągnęła, i to tak trzęsące, że mi się aż śmiać chciało. — Oto ciekawości statkowe.


Bombay, 16 grudnia.

Przyjechaliśmy, niestety, z opóźnieniem prawie 24 godzin. Wieczorem ostatniego dnia podróży, pożegnania. Niemcy zaraz wymyślili rozmaite ekstra - sztuczki. Do księgi zażaleń wrysował dr. Walther, geolog, ogromnego Posejdona, boga mórz, płynącego przez ocean, a na jego, z przeproszeniem, siedzeniu, wystającem znacznie ponad poziom wody, kilka par tańczących. To wszystko otoczone wierszem dość lichym po włosku, wyrażającym kapitanowi i oficerom podziękowanie za ich grzeczność, i podpisy nas wszystkich. Drugiemu kapitanowi darowano quasi adres honorowy z moim znowuż rysunkiem. Kilku z naszych, zwłaszcza Coudenhove i Biegeleben, siedzieli aż do trzeciej w nocy na pokładzie. O 6-ej, przed świtem jeszcze, zrobił się na statku gwałt niemożliwy — znak to niechybny, żeśmy przypłynęli do portu. Szybkie ubieranie, połknięcie filiżanki kawy, nareszcie wylatuje się na pokład oglądać Indye, a raczej zatokę Bombayu.
Po rozmaitych perypetyach, docieramy wreszcie do hotelu. Ten hotel, Boże odpuść, ogromna buda na cztery czy pięć piąter, cała z żelaza i drzewa; rozgardyasz, bieganina, o portyerze ani słychu, kupa jakichś podróżnych, druga kupa kelnerów czarnych jak węgiel, którym jednak przez głowę nawet nie przechodzi wziąć do ręki paltot podróżnego, tylko rozrywają sobie poprostu gości, których z drugiej strony ciągną innego znowu koloru kelnerzy, jacyś hamale indyjscy w najcudaczniejszych strojach, a po części i bez nich, tylko z chusteczką, reprezentującą listek figowy. Dostaję wreszcie pokój na trzeciem piętrze. Okropnie wysoko po okropnych schodach, szturkany przez dziesiątki pasażerów i hamalów, cisnących się w górę i na dół, wyłażę; pokój dość lichy, z gabinecikiem na kąpiel, prawie obrzydliwym, łóżko na cztery osoby; ale widok śliczny, bo na pełne morze i Malabar - point, rezydencyę lorda Rey, gubernatora prowincyi Bombayu, liczącej około 40 milionów dusz. W sali jadalnej gwar, z którym wszystkie dotąd słyszane, nie są w stanie wytrzymać konkurencyi. Najpierw u stołów siedzi co najmniej 50—60 osób, w powietrzu oprócz szalonego przeciągu wachlują i jak upiory nad głowami latają ogromnych rozmiarów punki; za każdym prawie gościem stoi oturbaniony Indyanin w bieli, wreszcie chmara kelnerów, znowu ci sami, co rano byli w bramie, tylko tutaj latają wszyscy jak opętani. Na szczęście są boso. A notabene mimo tej chmary służby, niczego się doprosić nie można; kelnerzy bowiem jak bezgłowy uganiają po sali, a te biało i czerwono oturbanione Indyany czyhają tylko, by ci zprzed nosa porwać kosz z chlebem, sól, pieprz, cukier lub musztardę i zanieść swemu panu, na którego usługi tu jedynie są; są to prywatni «boy'e». Indyanina takiego płaci się 1 — 2 rupij dziennie. Za to musi się ubrać, pożywić i cały dzień być cieniem swego pana. Angliki miewają po 20 — 30 takich cieniów, do każdej czynności inny. Gubernator, urzędnicy wyżsi podobno po 100 — 200 takich sługusów utrzymują. Jestto konieczne, bo popierwsze samemu coś sobie robić nie wypada, i gorąco; a powtóre Indyanin taki od wylewania jednego gatunku naczyń, już drugiego, choćby najpodobniejszego, nie tknie się. Boy od punki, którą cały dzień i noc ciągnie, by chłodzić powietrze, nie pyta się o resztę zupełnie. Są tu i inne zacofane systemy, których cywilizatorom tego kraju darować nie mogę: między innymi zupełny brak pewnych urządzeń, zwanych z angielska W. C. W całem cesarstwie indyjskiem ani jednego niema. Są tylko po sypialnych pokojach przenośne, bardzo rudymentalne przyrządy, a municypalność dostarcza każdemu domowi jednego człowieka, przez rząd płatnego, który się nimi opiekuje, i kiedybądź wślizguje się do pokoju, aby rewizyę odbyć — skąd powstają komiczne, ale niekoniecznie miłe sytuacye.
Pierwszego dnia wizyta u generalnego konsula austryackiego, Stockingera, gdzie poznajemy hr. Széchényi i Hoyosa, którzy tu przyjechali polować na tygrysy, a — jak później się dowiedziałem — zabili moc najpyszniejszej zwierzyny. Na jutro mam do nich zaproszenie na obiad. Wczoraj, tj. 15-go, zwiedzaliśmy wieżę Milczenia, czyli cmentarz Parsich, tj. czcicieli ognia, pierwotnych Persów, wypędzonych przez islam z Persyi. Cały prawie handel en gros w rękach tych Parsich; robią oni szalone fortuny, jak żydzi u nas. Cmentarz ten nader smutny! Są to murowane, okrągłe budynki, amfiteatralnie wewnątrz urządzone; tu kładą w umyślnie na to zrobione przegródki ciało nieboszczyka; reszty dokonywają stada sępów, pod których ciężarem istotnie wszystkie drzewa wokoło się uginają. Zwiedzenie świętego Miasteczka brahminów, zajmuje nam pół dnia. Zamieszkują tu wyłącznie należący do kasty brahminów, których poznać po sznureczku, przewieszonym przez biodra. Ciekawe są ich świątynie; u każdej przed wejściem leży święty wół, zwykle ze srebra, którego każdy wchodząc pokrapia wodą, dotyka się, ubiera kwiatami, a palcami uświęconymi tem dotknięciem, przeciera sobie oczy i czoło. Również ciekawe są dzwonki, wiszące u wejścia; każdy wchodząc dzwoni, żeby się zameldować bogom, a zwłaszcza Wisznu, że przychodzi się modlić. Co tu mówić o ich religii? tyle już tomów o niej napisano, a ile więcej powstałoby tomów z tego, co w niej jeszcze nie zbadane! Przedmiotem ich czci, nie jedno lub kilka bóstw, z pewnemi własnemi im imionami i własnościami, ale siła rodząca, mnożąca, więc wszystko, co w przyrodzie ma związek z mnożeniem się danego gatunku. Stąd cześć dla lingamu; wszystko, co w naturze choćby tylko przypominało lingam, jest czczone, i znajduje w świątyniach, obrazach, a zwłaszcza w architekturze, jak najczęstsze i najróżnorodniejsze zastosowanie i reprodukcyę. Stąd cześć dla drzewa, zwanego ficus sacra, które wypuszczając z konarów odnogi ku ziemi, coraz to nowe, idące w setki, tworzy drzewa wkoło pnia głównego, i tak staje się żywym obrazem siły rozrodczej natury. Stąd pochodzą te zresztą dla nas niepojęte sztuki niektórych fakirów. Dziwnie przy takich pojęciach religijnych, przy tych kostyumach, zwłaszcza kobiet, do połowy i to ledwo przykrytych — dziwnie słyszeć o moralności, a zwłaszcza o wstydliwości tego ludu. Widocznie wszystko to tylko kwestya konwencyi.


Bombay, 18 grudnia.

Potrąciłem w ostatnim liście o religię Hindusów. Dziś już chyba wyczerpano ten temat w literaturze światowej, odkryto jej proces powstania, strukturę, myśl przewodnią. Ale o wiele mniej niż religię, zda mi się, zna Europa samych jej wyznawców. Zwłaszcza Anglicy nie bardzo rozumieją, a może nie chcą rozumieć dzisiejszych swych poddanych. O ile czytałem i słyszałem o mieszkańcach Indyj niemahometanach (boć słowem Hindu, trudno objąć te setne rasy, zamieszkujące ten ogromny kawał Azyi), to wydaje mi się, że pojęcia ich etyczne w bardzo wielu punktach zbliżają się do pojęć naszego poczciwego chłopa. Mówię tu naturalnie nie o stanach zamożniejszych Indyj, nie o Parsich, ale o ludzie wiejskim, który o tyle, o ile aryjskiego pochodzenia, wszędzie i zawsze moralnie do siebie podobny. Lud ten, o ile go widziałem, wydał mi się spokojnym, pracowitym, tylko rolą i dla roli żyjącym. Coudenhove miał służącego z Bengalu, czarnego jak węgiel, a jednak taki miał ten człowiek typ, ruchy, uśmiech, spojrzenie do naszego chłopa podobne, że chwilami zapomniałem, żem w Bombayu, i chciałem po rusku do niego zagadać.
Wieczorem 16-go pojechaliśmy we dwóch do Kandallah, koleją o 41/2 godzin z Bombayu. W nocy w wagonie skwar niemożliwy. Kandallah leży przy wielkiej drodze żelaznej z Bombayu na południe do Poona, Abderabad i Madras. Przyjechawszy do Kandallah o 5-tej zrana, piechotą poszliśmy do Travellers bungalow, czyli przez rząd utrzymywanego domu zajezdnego dla białych. Tu rzeczywiście nie mogę, jak uchylić czoła przed sposobem urządzania się Anglików. Dom taki egzystuje prawie w każdej troszkę znaczniejszej miejscowości Indyj. Jestto rodzaj dworku bez piętra, o kilkunastu pokojach, nadzwyczaj poprostu, ale czysto umeblowanych. Jako stróż i zastępca gospodarza rządu, funkcyonuje Indyanin, dalej kucharz i dwóch pachołków. Bungalow, w którym nocowaliśmy, należy do najporządniejszych w kraju. Począwszy od herbaty i jaj na miękko, które się dostaje rano na śniadanie, aż do szampana i czarnej kawy, wszystkiego tu można było dostać. Zapłaciliśmy za osobę po 7 rupij czyli florenów; głównie na tę wysoką cenę wpłynęły 2 butle szampana, któreśmy przy tiffingu spuścili.
Rano o 8-mej wyruszyliśmy na małych konikach jakiejś rasy arabsko - turkomańskiej ku Karlee, wiosce o 6 mil angielskich z ogonem, gdzie w pół wysokości skały bazaltowej wykuta świątynia buddystów, dziś tylko jako ciekawość przez rodzinę starego brahmina utrzymywana. Z początku wyjeżdża się na wyżynę, poprutą niezmiernej głębokości jarami. Skały bazaltowe form najdziwaczniejszych, wszystkie u góry jakby obcięte, wyglądają trochę jak olbrzymie, ścięte do połowy mrowiska. Na szczycie góry ogromna płaszczyzna, szerokości jakich 10 mil angielskich, zamknięta z dwóch stron znowu takiemiż skałami ciemno - brunatnego bazaltu. Płaszczyzna uprawna prawie samem zbożem, którego ogromne sterty na wszystkie strony stoją; we wielu miejscach właśnie młócono zboże. Dziwnie się to odbywa: biorą ogromne snopy w ręce i biją nimi o kawał drzewa tak długo, aż ziarno wyleci. Choć to zboże jak nasze, jednak ogólny wygląd tego pola zupełnie do naszych nie podobny. W czasie, przez który zboże to rośnie, tj. w lecie, od maja, ulewy tu nieustanne; trzeba je więc w sposób szczególniejszy okopywać. Cały teren pod uprawą będący, podzielony jest na niezliczoną ilość nierównych prostokątów, oddzielonych małymi rowkami; wśród samych zaś prostokątów, między rowkami wznoszą się jakby groble, sztuczne nasypy, i na tych dopiero rośnie zboże. I to się im opłaca! Gdyby u nas chcieć w ten sposób zboże uprawiać! Gatunek ziemi wydał mi się wszędzie cudowny; orzą pługami drewnianymi, ledwie poruszając kilkucalową wierzchnią warstwę. Inaczej nie mogą, bezpośrednio bowiem pod tą cienką warstwą humusu jest bazalt. Spotyka się tu stada zebu; widać trzcinę cukrową w niewielkiej ilości, bawełnę i morwy.
O tych tematach agronomiczno-wiejskich gawędząc, dojeżdżamy do stóp ogromnego, ponad inne wysoko piętrzącego się bloku bazaltu, na którego szczycie świątynia. Złazimy ze szkapek naszych i drapiemy się. Wrażenie, jakie świątynia robi, niesłychane. Nie mam jeszcze fotografii. Proszę sobie wystawić wykuty w skale, zawsze ciemno-różowo-brunatnej, portyk wysokości przeciętnego małomiejskiego kościoła. Portyk o wspaniałych, choć nieco zniszczonych kolumnach; po bokach ślicznie zachowane, po cztery słonie, więcej niż naturalnej wielkości, podtrzymujące rodzaj fasady domu indyjskiego o setnych oknach i okienkach, i ozdóbkach troszkę może maurytańskie przypominających. Na każdem piętrze tej fasady — a tych piątr jest 5 lub 6 — widać kamienne pary, tańczące jakiś święty taniec. Samego wejścia do świątyni strzegą ogromne figury, przypominające wyobrażenia rozmaitych własności Wisznu w świątyni Elephanty. Wreszcie sama świątynia. Wysokości ona mieć musi 25 do 30 metrów. U dołu po dwóch stronach rząd kolumn ogromnych, oddzielających główną nawę od wąziutkiego korytarzyka, biegnącego wokoło. Kolumny te niezmiernie ciekawe. Jako zakończenie u góry po dwa słonie klęczące, a na nich po dwie pary ludzi, trzymających się w objęciach. Górą świątynia zamknięta owalnem sklepieniem z desek, ustawionych prostopadle do dna sklepienia; drzewo to, jak twierdzą, jest równie stare jak sama świątynia, więc przeszło 2000 lat; trwałość ta jest właściwością tego gatunku drzewa, teak wood, którego jeszcze żywe rosnące okazy widzieliśmy później w Syamie. U końca głównej nawy, naprzeciw wejścia, wielki walcowaty monument, zupełnie podobny do okrągłego pieca kolosalnych rozmiarów, zakończony kwadratową jakby szkatułą, malowaną na zielono, niebiesko i czerwono; nad nią rodzaj parasola formy chińskiej: to Dahgoba, grób Buddy, w którym zwykle się przechowuje jakaś relikwia wielkiego reformatora. Świątynia ta zupełnie nasze kościoły przypomina formą i rozkładem; jest jedną z najlepiej zachowanych w Indyach. Cerberem tej pysznej pamiątki — stary brahmin; boć na kontynencie indyjskim ponoś już wcale buddystów niema — reformę wypchnęła z granic Indyj dawna religia. Aby sumienie swe pogodzić z funkcyą wielce lukratywną, stróża starożytnej świątyni, wybudowano tu dla strzegącego brahmina u samego wejścia małą kapliczkę, gdzie Wisznu nie reformowany panuje. Wokoło dawnej świątyni Buddy liczni kiedyś mnisi, bonzowie, pustelnicy i pielgrzymi mieli mieszkania i schronienie, wszystko w skale kute, celki zupełnie jak naszych zakonników, w nich łoża kamienne jako jedyne umeblowanie.
Niegdyś była tu i forteca, o którą dwa razy Anglicy daremnie się kusili; dziś z fortecy ani śladu; są jednak jeszcze ślady lepszej przeszłości. Pysznych kilka prastarych drzew, pięknie omurowanych, jakby w wazonach, zdobi dziedzińczyk przed wejściem. Z przed świątyni widok więcej ciekawy niż piękny. Z drugiej strony wielkiej doliny, w której Karlee leży, pokazują wielkie skały, za niemi zarośla, dżungle, gdzie mnóstwo tygrysów mieszka.
Wieczorem, po wycierpieniu istnego piekła w wagonie, stanęliśmy z powrotem w Bombayu, a po spiesznej toalecie pojechaliśmy ogromnym koczobrykiem do Malabar-point na obiad u lorda gubernatora. Zajazd wspaniały. Pyszny gwardzista przyboczny, z długim proporcem, stoi przed schodami na straży. Po szkarłatnem suknie wychodzi się do właściwego przedpokoju. Tu czekało dwóch adjutantów gubernatora, w niebieskich frakach, o czerwonych wyłogach, a złotych guzikach. Ci nas wprowadzili do drugiego przedpokoju i wskazali miejsca, gdzie mamy siedzieć przy stole. Biegeleben ma podać rękę pani domu, ja jakiejś lady Talbot, a siedzieć mam na prawo od pana domu. Pokoje dość piękne, przestronne, dużo powietrza, bardzo skromne meble, gorąco przy obiedzie szalone. Przy końcu obiadu wstaje lord Reay i pije zdrowie cesarza austryackiego, potem cesarza Rosyi, gdyż był obecnym na obiedzie contre-admirał rosyjski, przybyły z pancernikiem, obwożącym wkoło świata wielkiego księcia Aleksandra, syna w. księcia Michała Mikołajewicza. W. książę bawi w Madras. Na toast ten odpowiada Biegeleben toastem na cześć królowej; po każdym toaście i odpowiedzi hymn, odegrany przez orkiestrę gubernatora, którą dyryguje naturalnie jakiś Czech. Po toastach panie odeszły; ja, zupełnie zapominając, że to dom angielski, wybieram się iść. Chwyta mnie sąsiad za poły i przypomina, że mężczyźni zostają. Podają cygara. Po kwadransie pani domu przysyła po mnie adjutanta, by mię paru grzecznymi słowy uszczęśliwić. Wreszcie koniec tej łaźni; wyjeżdżamy. Noc cudowna, pełna, jasno jak w dzień.
Dziwnie uderzyć muszą każdego nieprzywykłego, maniery tych Anglików. Na każdym kroku starają się dowieść każdemu, że oni są rasą lepszą i wyższą, że oni tu panami, że oni o nikogo na świecie ni chcą ni potrzebują dbać. Systematycznie ignorują tu rezydujących reprezentantów obcych mocarstw, chcąc tym sposobem własnym poddanym dokumentnie okazać, że wszystkie inne mocarstwa są rodzajem niższej i słabszej kasty białych, na którymi Anglia panuje, a zwłaszcza góruje.
Patrząc na tę wielkość i potęgę cesarstwa indyjskiego, na tych przeszło 200 milionów ludzi, trzymanych w ryzach i posłuszeństwie przez 3 — 4 tysięcy Anglików, mimowoli stawia się pytanie, czy to wszystko istotnie na niewzruszonych stoi podstawach? Że to rzecz jedyna w swoim rodzaju na świecie, to nie ulega wątpliwości; są jednak ludzie — między innymi właśnie ów jen. konsul austro-węgierski w Bombayu — którzy twierdzą, że dni angielskiego panowania w Indyach są policzone. Pierwszorzędną rolę odgrywa tutaj samopoznanie Hindusów, z których sami Anglicy, ucząc ich po angielsku, tworzą to, czem dotąd nie byli, tj. jeden naród. Pojedyńcze rasy i szczepy nie były dotąd w możności porozumienia się między sobą, mówiąc absolutnie różnymi językami; dziś już cała młoda generacya mówi i czyta po angielsku i w angielskim języku zaczyna się między sobą porozumiewać! A niezadowolenie jest ogólne; wszystkie stany i plemiona, jakkolwiek różne religią i mową, łączą się w jednym punkcie: niechęci do Anglików. Najbardziej wrogimi panowaniu Anglii są dawni radjowie i maharadjowie, nababy, bogacze i możnowładcy wszelkiej kategoryi. Tym okrojono dawne swobody i dawną władzę; stąd niezadowolenie. Wolność prasy panuje zupełna, codzień prawie dzienniki opozycyjne biją całą siłą przeciw rządowi i jego organom. A że krytykować zawsze łatwo i krytyka rządu zawsze u wszystkich kół poklask znajdzie, więc niezadowolenie rośnie, myśl oswobodzenia się, życzenie samorządu u klas oświeceńszych i zamożniejszych kiełkuje, rośnie, krzewi się. Lud także niezadowolony, choć jemu nie o politykę chodzi; lud widzi i czuje, jak go wyzyskują rozliczni spekulanci, Anglicy, a zwłaszcza Parsi; widzi, jak oni porastają w miliony, a on sam ani kroku naprzód zrobić nie może, ani wyjść ponad poziom nędzy, gdyż praca jego prawie wartości nie ma. Więc i lud wiejski chce zmiany, bo myśli, że będzie mu lepiej. A że tłum miejski, a nawet — jak mówią — i wiejski, prawie bez wyjątku czytać i pisać umie, więc artykuły i broszurki, rządowi i białym wrogie, rozchodzą się w milionach egzemplarzy, znajdując wszędzie ciekawych czytelników.
Zwrócić jeszcze trzeba uwagę na fakt arcyważny: tj. przejęcie przez Anglików i zastosowanie w stosunkach do krajowców, tak tu jak w innych częściach ich światowego państwa, pojęcia kasty. Anglicy, tj. biali, tworzą tu osobną kastę, równie, a może bardziej od innych rozgraniczoną, jak kasty Hindusów. Konieczność z jednej, przykład Portugalczyków z drugiej strony, pchnęły ich na tę drogę. Powiadam konieczność, bo to condito sine qua non utrzymanie powagi, tego niezbędnego uroku wobec krajowców. Portugalczycy przez nieobserwowanie tej zasady absolutnego rozdziału między białym a kolorowym człowiekiem, wsiąkli w społeczeństwo indyjskie, utworzyła się rasa mieszańców, których stanowisko wobec krajowców naturalnie zupełnie jest odmienne. Anglicy nie chcą tego dopuścić. Biały, żeniący się z kobietą, jak tu mówią, «kolorową», ipso facto wychodzi z kasty białych, traci prawo do wyższych urzędów, nie przyjmują go u siebie biali, staje się w całem słowa znaczeniu un déclassé, bo od białych odepchnięty, między tamtymi z pewnością nigdy przyjętym nie zostanie. W pułkach indyjskich bywa zwykle po 5 — 6-iu oficerów Anglików; reszta oficerów są Hindusi. Oficerowie angielscy mają np. swój rodzaj klubu pułkowego, gdzie jadają i bawią się wspólnie, a oficerowi Hindu przystęp tu wzbroniony. Wogóle Anglicy traktują swoich kolegów «kolorowych», coram populo nawet, jako stworzenia niższe, z któremi nie chcą mieć żadnej styczności. Jakie skutki takiego traktowania, łatwo odgadnąć.
Wreszcie trudno zapomnieć, że na północy jest ktoś, co umie agitować, bo od wieków ciągle agituje i knowa, i że w jego interesie leży i tu wodę mącić. Ten ktoś ma i mieć będzie coraz więcej swoich agentów, którzy w każde ucho i serce hinduskie kładą, że lepiej będzie bez Anglików. Ten ktoś zwłaszcza umie trafić do serc i fantazyi radjów, maharadjów, nizamów i nabobów, bo mówi im: skoro zrzucicie to jarzmo, a przyjmiecie nasz protektorat, dawne wasze wolności, wasza władza odżyją! Jak dawniej będziecie królować, poddanych i maluczkich wysysać i gnębić. Ten północny sąsiad na każdym kroku jak widmo wyłazi i straszy po nocach Anglików. Są ludzie, co twierdzą, że element mahometański, liczny i potężny na półwyspie indyjskim, z zaufaniem i przyjaźnią patrzy na północ. Niema wątpliwości, że zjednawszy sobie ten element, najbardziej przedsiębiorczy, bitny, rezolutny, miałoby północne mocarstwo 3/4 drogi nad Ganges za sobą. Trudno mi jednak jakoś wierzyć w tę życzliwość i sympatyę między mahometanami. Wszak mają przykład Tatarów kazańskich i innych muzułmanów, których chciano tak pod względem politycznym, jak i religijnym zmazać z karty. Co prawda, połapano się w nadnewskiej stolicy, że źle zrobiono. Postępowanie z emirem Buhary, z całym tym licznym zastępem Chanatów wyłącznie mahometańskich, które jenerał Kaufman i jego następcy do imperium wcielili, było już zupełnie inne. Zatoka Bengalska bezprzecznie więcej od Dardanelów i morza Śródziemnego warta; więc, że na staraniach, aby się tu przedostać, nie zbywa, to pewnik.
Rosya przytem, nie odpycha tubylców; urzędnicy rosyjscy nie odgraniczają się murem kastowości od poddanych swoich; w sposób arcyrozumny, wszelkimi środkami przyciągają ich, nęcą, olśniewają i kaptują. Powiadano mi, że Rosya proponowała sułtanowi rodzaj przymierza zaczepno-odpornego. Turcyi gwarantowano niepodzielność i całość jej posiadłości, zwłaszcza Stambułu, wzamian zaś za to żądano carte-blanche w środkowej i wschodnio-południowej Azyi, i przyrzeczenia, że w razie konfliktu Rosyi z jakiemkolwiek innem państwem, więc naturalnie z Anglią, sułtan ogłosi swym wiernym, że on jest sprzymierzeńcem Rosyi. Nie broni jego, ni żołnierzy tu potrzeba. Firman starczyłby za atut ogromnej doniosłości w ręku jednego z walczących. Mając irade kalifa po swojej stronie, może Rosya, w razie wojny z Anglią, usposobić nietylko apatycznie, ale nawet wrogo te miliony muzułmanów indyjskich, może pozbawić Anglię nietylko współdziałania tego elementu przeciw Rosyi, ale pozbawić ją posłuszeństwa licznego żołnierza muzułmanina, stanowiącego elitę w armii anglo-indyjskiej.
Dziś już pewien zwrot w angielskiej polityce względem Indyan widoczny; wyszli oni od pewnego czasu z letargu, w jaki ich świetne powodzenie oręża i pieniądze wprawiły. Do zbudzenia ich z pewnością niemało przyczynił się profesor Wambery, Węgier, oryentalista, który po całej Anglii peregrynował, miewał odczyty, pisał książki, nawoływał: caveant consules! Walka tych dwóch kolosów będzie straszna. Już Napoleon I. wiedział, że Anglię zgubić, podciąć jej życiodajne żyły, można tylko w Indyach. Jaki będzie wynik tej walki, to nie ludzka rzecz dziś sądzić; bądźcobądź cywilizacya angielska postawiła sobie tutaj wspaniały, wiekopomny pomnik; dzieła i arcydzieła, jakie ona tutaj stworzyła, przetrwają z pewnością wszystkie burze, i będą, czy pod tem czy pod innem panowaniem, podstawą rozwoju i potęgi tych krajów. Takie jest pierwsze wrażenie, które mi tutejsze stosunki i rozmowy z ludźmi zrobiły; dlatego je zanotowałem. Co do tutejszych piękności natury, są one zupełnie w innym rodzaju, jak to co się dotąd widziało. Okolice Bombayu nie są brzydkie; są nawet, np. droga do Kandallah (Semering indyjski), bardzo malownicze momenta, ale krzyczeć niema powodu. Polowania muszą być śliczne, bo zwierzyny wiele; Anglicy jednak tylko na tygrysy polują.
Wyjeżdżam tymi dniami do Singapore via Colombo i Penang.


Colombo, 25 grudnia.

Wczorajszy nasz przyjazd do Colombo nie był szczęśliwy. Statek austryackiego Lloyda, jak zawsze spóźnił się o całą dobę. Zamiast świeżego wiatru, jaki tu panuje w grudniu, przywitał nas czas chmurny, deszcz, przytem temperatura trephauzu, a wilgoć taka, że papierosa zapalić nie można. Wyłazimy z naszych kajut źli, kwaśni, pleśnią jakąś pokryci; darmo wytrzeszczamy oczy na ów sławny Ceylon, ów raj ziemski, perłę, ogród Indyj — nic nie widzimy, tylko mgłę; jedynie powonienie ostrzega nas gdzie jesteśmy, bo już na kilka godzin przed wpłynięciem do portu, uczuliśmy cudowną jakąś, niesłychanie mocną woń, przesycającą powietrze.
Ale wnet po przyjeździe, jakiż czarodziejski widok odsłonił się nagle przed nami! Nasz język, język ludu północ zamieszkującego, jest przecież za ubogi, by w nim wrażenia, zbierane w krajach podzwrotnikowych, opisywać. Choć, przepraszam, zbyt ogólnie się wyraziłem: to nie język temu winien, ale ten, co nim władać dostatecznie nie umie. Cóż ja biedny mam powiedzieć o tej wyspie, którą, niestety, na zawsze opuszczam? Chwalić, opisywać w tych razach, jestto rodzaj bluźnierstwa. To są rzeczy tak wspaniałe, że trzeba je widzieć własnem okiem, by dopiero mieć pojęcie o tem, ile nam północnym mieszkańcom potrzebaby czasu, by oko nasze przyzwyczaiło się patrzeć na te wspaniałości, by pamięć nasza potrafiła zachować choćby mgliste wspomnienie tych przepychów... Gdym patrzał na te dżungle, czyli las tutejszy, właściwie jeden wielki ogród, jedną wielką orgię natury, przypomniał mi się mimowoli ów chłop z Unii Matejki, tak olśniony przepychem i świetnością tego, co przed sobą widzi, że ani be ani me; nie może sobie zdać sprawy, podziwiać nawet nie umie, więc poprostu gębę rozdziawił, czy wytrzeszczył i oniemiał. Tu zupełnie moja rola na Ceylonie, z tą różnicą, że ja krzyczałem i piszczałem i gestykulowałem bezwiednie z podziwu.
Jadąc z Colombo do Kandy, właściwej rezydencyi gubernatora Ceylonu, położonej blizko 2000 stóp angielskich nad poziomem morza, w uroczej dolinie, zamkniętej dokoła wspaniałemi skałami, nad brzegiem ślicznego jeziorka, za święte przez buddystów uważanego, siedzieliśmy w wagonie wprost otumanieni widokiem, i tylko pojedyńcze ach! i och! i patrzcie! patrzcie! sprowadzały oczy nasze od jednego okna wagonu do drugiego.
Samo Colombo niezbyt ciekawe, ale bardzo ładne. Tu znowu inny typ, jak Bombay, tu już Europy prawie nie czuć; a biorąc wyraz czuć w dosłownem znaczeniu, można powiedzieć, że jej nie czuć zupełnie, bo w Europie czuć się dają niemiłe odory, a tu silny zapach muszkatelowo–sandałowy w całej atmosferze wionie. Pachną tamaryndy (woskowy, zółtawo - biały kwiat), pachnie cynamon, którego plantacye całe miasto otaczają, pachną kokosy, pachną wreszcie Singalowie sami.
W Colombo do widzenia niema wiele, oprócz cudownej wszędzie wegetacyi, tej ciemnej zieloności, z którą tak arcydziwacznie kontrastuje ziemia czerwona lub żółta, skały czekoladowe i morze chwilami żółto - zielone, chwilami szafirowe. Zwiedziliśmy po dyletancku muzeum rządowe, gdzie zebrano trochę starożytności miejscowych, kilkaset egzemplarzy fauny lotnej i biegającej, wreszcie mieszkańców wód, nad którymi panuje kolosalny rekin, bezzębny. Jako najwspanialsze reprezentanty fauny czworonożnej, stoją koło siebie 4 szkielety słoni, dwa piękne leopardy, których tu ponoś niezliczone ilości po lasach się kryją, dalej niedźwiadki malutkie, jak nasze piastuny, o bardzo rzadkiej, długiej, jedwabistej sierści (obfituje w nie północna część wyspy), jelenie, zupełnie jak indyjskie i tak zwane maus-antilope, rodzaj karzełka z rodu antylop. Obok tego całe stado małp, nietoperzy, psów latających i t. p.
Niezmiernie żałuje, że tylko dwa dni mogliśmy tu zostać. W wagonie, w powrocie z Kandy do Colombo, poznaliśmy majora, stacyonującego tu jako załoga pułku szkockiego. Od 4–ch lat tu siedzi i zna wyspę jak swą kieszeń. Opowiadał, że nadzwyczaj stosunkowo łatwo przyjść do strzału do lamparta lub niedźwiadka; słoni strzelać nie wolno, bo choć są dzikie i dość liczne, jednak zmonopolizowano je, i tylko właściciel monopolu ma prawo na nie polować. Bardzo rzadko je zabijają, zwykle żywe sprzedają. Rząd anglo - indyjski pewną ilość rocznie kupuje, niemniej maharadjowie. Polowanie utrudniają przedewszystkiem bagna, ogromną przestrzeń obejmujące, bo do tej kategoryi zaliczyć wypada także i pola ryżowe, większą część roku pod wodą stojące. Nadto przeszkadza febra, i o dziwo! swojskie bawoły, których tu pełno, bo obok zebu, używają ich jak wszędzie, do pługa. Bawoły te, istna amfibia rodu krowiego, bo wiecznie w wodzie i błocie się tarzają - najspokojniejsze zresztą zwierzę — atakują z wściekłością każdego białego, który nie mogąc, rozumie się, zabijać ich, w najfałszywszej nieraz znajduje się pozycyi.
Ceylon nie należy pod względem administracyjnym do Indyj, jest kolonią korony; na czele stoi gubernator, zależny wprost od Colonial office w Londynie. Powodem tego jest, że Ceylon został zdobytym z początkiem tego wieku przez pułki angielsko - szkockie, bez przyczynienia się wojsk kompanii indyjskiej, zatem wprost przez i dla korony. Fakt ten ma jednak większe znaczenie, niżby na pierwszy rzut oka wydawać się mogło. W codziennem życiu skutki jego dają się niemile odczuwać przy zmianie pieniędzy; tu znowu inne rupie (Bank of Ceylon), więc nowa okazya dla tych panów do ściągnięcia grubego procentu przy zmianie. A kiedy tę kwestyę pieniężną potrąciłem, muszę cokolwiek ulać żółci, która mi się nagromadziła na tutejszych panów kupców. Krajowiec, czy Indyanin, czy Singalejczyk, nie oszukuje, tylko chce zedrzeć; aleć do tego jest każdy tak przyzwyczajony, że w chwili, gdy któryś z nich wymawia jakąś cenę ofiarowuje mu się trzecią część, i zazwyczaj za trzecią część kupuje. Żyd tutejszy oszukuje, ale się o tem zgóry wie, traktuje go się jak nieboskie stworzenie, i wreszcie za pół ceny, przez niego postawionej, kupuje. Anglik - kupiec, to zupełnie co innego; Anglik taki czy w Egipcie, czy w Indyach, czy gdziekolwiek indziej — wygląda na pana, każe się nazywać gentleman (mój Boże! jak daleko jesteśmy od pierwotnego, rycerskiego znaczenia słowa: gentilhomme!). Z pewnością siebie i wyzywającą miną, ledwie on raczy pokazać, co ma na składzie, mówiąc samem spojrzeniem swojem, że on Anglik, wybraniec, łaskę robi każdemu nie - Anglikowi, jeżeli raczy wogóle z nim mówić, a cóż dopiero mu coś sprzedać. Tymczasem, tenże sam kupiec - gentleman, zdziera jak Indyanin lub Arab, bo żąda za każdą bagatelę sum bajońskich, a oszukuje jak żyd, bo tak samo jak on sprzedaje często tandetne rzeczy za dobry towar; o tyle tylko gorzej u Anglika kupujesz, o ile inaczej traktować musisz i faktycznie traktujesz Anglika niż żyda.
Po tej filipicie naprzeciw kapcom Anglikom, trudno jakoś wrócić do zachwytów nad Ceylonem. Trudno w dodatku przenosić te zachwyty na papier w tej atmosferze, gdzie atrament wcale nie schnie, a papier, na którym piszę, wilgotnawo - zimny, przypomina w dotknięciu żabę. Przytem klimat to, gdzie lenistwo kwitnie i buja. Ale wszystko tak piękne i ciekawe, że nie sposób nie notować. Charakter kraju zupełnie odmienny od Indyj północno - zachodnich. Wszystko formacye wulkaniczne; ogromne skały bazaltowe, o barwach ciemnych, któreby w innej strefie były nagie i nazywałyby się zapewne karstem. Tu jednak natura zbyt jeszcze potężna, nieprzeziębiona śniegiem, więc też hula i ucztuje; wegetacya tak bujna i silna, że nawet na najbardziej stromych spadzistościach rosną, jeżeli nie drzewa, to przynajmniej krzewy i trawy jak drzewa. Charakterystycznem jest np., że otwory tunelów kolejowych — zwykle obraz smutku i rozpaczy, podobne chyba do wejścia, jakie Lucyper kazał w piekle murować — tu na całej prawie przestrzeni drogi żelaznej między Colombo a Kandy, wyglądają jakby bramy tryumfalne, aż po krawędzie obrośnięte najróżnorodniejszą trawą i powojami. Tu dopiero jest ojczyzna właściwa wszelkiego gatunku palmy, począwszy od ogromnych, niebotycznych prawie Talipot - palm, co raz na 50 czy 60 lat kwitną i owoc dają (małe, twarde orzeszki), aż do zwykłego bananu i palmy o cienkim, smukłym, bardzo prostym pniu — wszystkie tu są i tworzą te lasy, te dżungle i nieprzebyte gąszcze.
Przed laty uprawiano tu kawę; na początku tego dziesięciolecia rzuciła się zaraza, owad jakiś dopomógł; dziś ani śladu kawy niema na całej wyspie, rzucono się więc do uprawy ryżu i herbaty. Udaje się to doskonale, herbata jednak tutejsza, jak i indyjska, znacznie się rożni od chińskiej, ma smak i aromat bardzo silny, korzenny, nieprzyjemny. Robotnika do jej uprawy sprowadzono z Indyj południowych. Chińczyków tu jeszcze niema. Indyanie ci, Tamali zwani, lud o czekoladowej barwie, niepiękny, ale silny i pracowity, poczęli tak licznie napływać do Ceylonu, że w końcu rząd miejscowy musiał użyć całej swej siły i powagi, by przeszkodzić tej zbytniej emigracyi. Ludność miejscowa, nie stworzona do ciężkiej pracy, nie chce jej bynajmniej. Singalejczyk, to pan z urodzenia, wygodnicki, elegant, ślicznie zbudowany, o bardzo pięknych rysach i wspaniałych kruczych włosach. Lubi on przytem wystawność, piękne ubranie, dobrze się myje, ładnie i dokładnie uczesany, nosi piękny grzebyczek we włosach, mężczyźni tak samo jak i kobiety. Trudnią się ci ludzie handlem lub najczęściej handelkiem, są dokładnymi służącymi, maîtres d’hotel, fiakrami, dozorcami kolei lub robót, ale sami nie chcą i nie umieją ciężko pracować. Pod względem form ciała równie piękni, w ruchach może szlachetniejsi od Somalisów. Ich ręce i nogi, to arcydzieła skulpturalne. Palce u rąk tak delikatne, jak u żadnej z naszych dam. Przytem bardzo często śliczne twarze, choć ciemne; normalnie koloru cynamonu, czasami jednak bywają takie jasne, że prawie biało - żółtawe.
Religią ich buddyzm. Zwiedzałem jedną świątynię w Kandy. Bardzo ciekawa, bogata i piękna, stoi tuż obok dawnego pałacu królów Ceylonu. Sama świątynia i nabożeństwo buddystów bardzo przypominają kościoły i nabożeństwa chrześciańskie, mianowicie wschodnie. Widziałem np. w tej świątyni, w rodzaju osobnego krużganku, za żelazną kratą, co się tylko w rannych dnia godzinach otwiera, małą figurką Buddy za szkłem, obwieszoną i obłożoną najrozmaitszemi ekswotami. Koło figurki, którą pokazywał nam stróż świątyni z pewną poufałością, przypominającą poufałość z Panem Bogiem naszych zakrystyanów, klęczały na modlitwie trzy babki stare, wieśniaczki, w białych, jak u nas, płóciennych płachtach owinięte; widocznie z odleglejszej wybrały się okolicy, niby na odpust. Ledwie śmiałem, wyznaję, przypatrzyć się okiem turysty temu Buddzie, w chwili, kiedy te trzy poczciwe babule na kolanach, z rękami założonemi, z czołem o ziemię opartem, półgłosem do niego się modliły. Nie Budda mi zaimponował, ale to serce ludzkie, wszędzie to samo, a u ludzi prostych i szczerych, zwłaszcza tej samej rasy, tak podobnie się objawiające.
Ze świątyni przeszliśmy do tak zwanej biblioteki. Pokój ośmiokątny, sklepiony, w środku ogromny stół, wkoło ścian szafy, w jednej święte księgi buddyjskie, sanskrytem pisane, a w drugiej takież księgi święte po singalesku, dalej angielskie, wreszcie w języku hindustani. Na stole największe i najpiękniejsze, najstarsze i najbardziej czczone księgi leżaly. Z tych najcenniejsza, dar ponoć króla Syamu, ofiarowana jednemu z królów Ceylonu. Wnet za nami przyszły do biblioteki te trzy stare babulki, bo tymczasem wybiła była godzina, w której małego Buddę za żelazne drzwi zamykają. Tu przed stołem, gdzie księgi święte leżą, stanął kapłan Buddy w pięknej, nadzwyczaj malowniczej, u lewego ramienia spiętej todze, koloru zielonawo - żółtego, z głową i twarzą ogoloną. Babki uklękły znowu tak jak przedtem i odmawiały wraz z kapłanem pacierze. Wyszliśmy wtedy na chwilę, by nie przeszkadzać ich nabożeństwu, a gdyśmy znowu do biblioteki wrócili, babule nasze z podziwem i miłością spoglądały na księgi, na szafy i na kapłana, pytały, coby to było takiego? i znowu złożyły ręce jak do modlitwy, dotykały czołem księgi świętej, mówiąc przytem jakąś cichą formułkę; wreszcie rozrzewnione wyszły, na nas naturalnie nie spoglądnąwszy.
Buddyści zupełnie nie wzbraniają przystępu do świątyni, owszem pokazują ją zadarmo. Za dwiema furtami, o wspaniałych odrzwiach w srebrze, złocie i kości słoniowej rzeźbionych, za trzema zasłonami, w miejscu słabo oświetlonem kilkoma woskowemi świecami, stoi za szkłem sławny relikwiarz, zawierający ząb Buddy. Jest on kształtu stożka albo dzwonu, złoty, pysznymi wysadzany rubinami, szmaragdami i perłami. Pod tym dzwonem, na listku lotosu, znajduje się ząb Buddy; ale tegośmy nie widzieli, bo trzeba na to pozwolenia samego arcykapłana. Za to oglądaliśmy niezmiernie ciekawe malowidła na ścianach krużganku, prowadzącego do świątyni. Nigdym nie przypuszczał, żebym tu miał znaleźć istną reprodukcyę obrazów, które po monasterach prawosławnych, lub galeryach staro - niemieckich mistrzów się widywało. Al-fresco przedstawione piekło; ogień straszny się pali, w nim dusze mężczyzn i kobiet i dzieci, i djabły czarne i niebieskie, o strasznych oczach, szponach, językach i zębach, z widłami i z hakami, meczą w sposób straszliwy te nieszczęśliwe dusze! — Suszą sobie nad tem głowę, jakim sposobem, jaką drogą przeszły te wyobrażenia od buddystów do chrześcijan, czy od chrześcijan do buddystów? Czy nie prościej przypuścić, że powszechną u ludzi myśl sprawiedliwości pośmiertnej, wyobraźnia aryjska w podobne przybrała formy — na Ceylonie jak na naszej Rusi?


Penang, 29 grudnia.

Colombo opuściliśmy przy wcale jeszcze pięknym czasie; księżyc, choć nieco zamglony, z lisią czapką, jednak świecił — a musiał się istotnie natężać, by nie być przyćmionym przez gwiazdy, zwłaszcza Wenus, która doprawdy jak lampa świeci. Rano już obudziliśmy się w brzydki czas, a co miało dopiero nastąpić? Przez całe 24 godzin, słońca nie widzieliśmy wcale; co chwila lał deszcz, przy bardzo silnym wichrze północno – wschodnim. Do niemożliwej atmosfery dołączyło się w nocy ogólne chorowanie na statku. Doktór nasz, jakiś poczciwy południowy Tyrolczyk, twierdzi, że ta ogólna niestrawność nietyle prostemu jadłu (w wigilię) musi być przypisaną, ile oziębieniu się temperatury — a było jednak 26 stopni Celzyusza. Ja specyalnie byłem tą razą na seryo przekonany, że mam cholerę, i że przyjdzie pożegnać się z tym, bożym światem. W jaki sposób spędziliśmy tę fatalną noc, to nie da się w liście opisać. Dopiero nad ranem, trzęsąc się od dreszczów pod dwoma kołdrami, zasnąłem. Nie daj Boże, by coś podobnego miało wrócić jeszcze kiedyś.
Wreszcie przybijamy do Penang. Jestto dziś drugi z rzędu port półwyspu Malajskiego, a specyalniej tak zw. Streats settlements, czyli angielskich osad cieśninowych, pod czem się rozumieją głównie trzy miasta portowe: Penang najbardziej ku północy, Malaka w środkowej części, i Singapore na południowej krańczynie półwyspu Malajskiego. Zresztą jest ten półwysep do dziś niepodległym, wnętrze jego wcale prawie nieznane, a nawet rzadko zamieszkałe. Siedzą tu Malajczycy, rasa zbliżona raczej do semickich. Lud to ciemno - oliwkowo – bronzowy, dziki, zły, leniwy. Półwysep cały zalesiony, niedostępny, bo tu febry i inne jej koleżanki samowładnie panują. Pierwszą posiadłością i osadą angielską była Malaka. Zwolna zaś powstało na wysepce niewielkiej, u nasady półwyspu od strony zachodniej, portowe miasto Penang, a wyprzedziwszy i zgniótłszy pomału Malakę, dziś samo zostało wyprzedzone przez Singapore, trzecią i ostatnią z tych osad angielskich. Penang, to pierwsza na naszej drodze ku Wschodowi placówka chińska; powiedzmy dokładniej: to już dziś prawie wyłącznie chińskie miasto. Zajeżdżając do portu, odrazu uderza zmieniony charakter owych licznych czółenek, które jak muchy każdy przybywający statek obsiadają. Wprawdzie sternik i tragarz i tak zw. cooli (nazwa generyczna, od Indyj począwszy we wszystkich językach przyjęta), i furman lichego fiakra, który tu na gościa wyczekuje, i robotnicy pracujący w kamieniołomach: wszystko to Hindowie, z południa półwyspu Indyjskiego, importowani jak na Ceylon; ale w barkach, dopływających pod statek, widzisz poważnie z parasolem siedzących kupców Chińczyków, w powozach jeżdżą Chińczycy, na poczcie i telegrafie urzędnik Chińczyk, w sklepie Chińczyk, w pałacach, pałacykach i willach — wszędzie już zbogaceni i bogacący się Chińczycy. Tutaj już obok nielicznych Europejczyków, zagarnęli handel i rzemiosła Chińczycy. Wyznaję, że z ciekawością i pewnym strachem przypatruję się tej rasie — boć ich narodem nazwać trudno — i stawiam sobie pytanie, czy się spełni proroctwo Hübnera i wielu innych, że oni to są przyszłymi władcami świata. Obok Hindusów, a nawet Malajczyków, Chińczycy ci na herkulesów patrzą. Tu wyłącznie imigrują Chińczycy czystej krwi, tj. mieszkańcy środkowych a głównie południowych prowincyj cesarstwa Niebieskiego. Kolor ich ciała niekoniecznie odpowiada utartej nazwie «ludzi żółtych»; często jest prawie biały, zwłaszcza u bogatszych, zresztą silnio opalony, z zakrojem oliwkowo - żółtawo - cynamonowym. Twarze brzydkie, choć nie takie karykaturalne, jak je sobie zwykle wyobrażamy. To co się widywało z Chińczyków w Europie, zupełnie zdaniem mojem nie daje wyobrażenia o ogóle. Co dotąd widziałem i widzę (mamy ich około 80-ciu na statku, robotników wracających już z zarobkowania kilkoletniego do ojczyzny), to typ rosły, barczysty, twarz podługowata raczej niż okrągła, oczy prawdziwe chińskim sztychem wycięte, nosy proste, dość długie i wyraziste, w profilu nie brzydkie, zprzodu trochę rozpłaszczone i perkate, włosy krucze, płeć niebrzydka, budowa często atletyczna. Bogaty Chińczyk, przyznaję, że bardzo brzydki i niesympatyczny, bo tłusty, twarz zwykle obrzękła, oczy sadłem zalane, o brzydkim, zwierzęcym wyrazie.
Choć co prawda trudno bardzo ogólnikowo o Chińczykach mówić, boć ich jest 400 milionów — wieleż w tem typów i odcieni być musi? Między tymi niewieloma, których widzę, wieleż już różnorodnych typów? Spoglądają na Europejczyka śmiało, jeżeli nie bezczelnie i hardo; tu już ustały owe spojrzenia lękliwe, choć często skrycie nienawistne, ale zawsze pokorne, Egipcyan, Hindusów lub Singalejczyków — przypominające tak często spojrzenie sarny lub gazeli. Tutaj też zdaje mi się można na czas pewien pożegnać się z tem, co prawdziwe, według naszych pojęć, malownicze, klasyczne w liniach i układzie. Chińczyk nie ma ani w sobie, ani w otoczeniu nic malowniczego. Jego dom bogaty na zewnątrz, pełen tajemniczości, ale nie malowniczy — każdy dom wygląda na sklep, każdy sklep na dom prywatny. Grupa Hindusów lub Singalejczyków, kapłanów Buddy w żółtych togach, lub brahminów, a choćby fellachów, czy oni śpią, czy jedzą, czy rozmawiają lub marzą, ma zawsze w sobie coś poetycznego, będzie zawsze w liniach i układzie szlachetnie piękną. Tego o grupie ani Malajczyków, ani Chińczyków powiedzieć nie można; nawet Chińczyk, drzemiący na pokładzie, rozwalony na swojej rogóżce, nie umie być malowniczym — a proszę sobie przypomnieć owych Somalisów, co z nami jechali, w białych greckich togach: istne hebany adonisy! Tamto rasa wielkich panów, choć nagich — to rasa dorobkiewiczów. Pieniądz, za którym się przez generacye goni, wybija swe piętno nietylko na duszy, bardziej może jeszcze na ciele. A do jakiego stopnia u Chińczyka żądza pieniędzy dominuje, jak zasadniczym czynnikiem w jego życiu jest chciwość, służy mi za dowód, że od wyjazdu z Penang wszyscy na zabój grają. Kucharz chiński — którego każda kompania nawigacyjna utrzymuje osobno dla jadących każdorazowo Chińczyków, i który tem samem jest prowodyrem między nimi — kucharz ten otworzył natychmiast rodzaj rulety na pokładzie. Dzień cały i część nocy ruleta oblężona. Stawki sięgają do 25 dolarów (50 złr. w. a.). Często podobno się zdarza, że taki cooli przez kilkoletnią pracę uciuławszy jakiś kapitalik, który wiezie do domu, by tam z żoną i dziećmi żyć w spokoju, zostawi w rulecie okrętowej owoc długiej i ciężkiej pracy, i ledwie dotarłszy du brzegów ojczyzny, a często i przedtem, zawracać musi i nanowo tułacze rozpoczynać życie, by coś na stare lata zarobić. Mówią mi, że jeden z nich, zgrawszy się tak na statku, odebrał sobie życie. W to nie bardzo wierzę, boć wiadomo, jak Chińczyk dba o życie, a jeszcze bardziej dba o to, by złożyć głowę do wiecznego spoczynku na ziemi rodzinnej.
O jednej, wyobraźnię nowoprzybyłego uderzającej okoliczności, zapomniałem wspomnąć. Już przed przyjazdem do Penang zjawiły się na statku karabiny, czyszczono je, przeglądano; potem część między załogę rozdano, część umieszczono w osobnych na ten cel przeznaczonych półkach w sali głównej I. klasy; u wejścia do tak zw. entrepont, tj. IV. klasy, którą Chińczycy podróżują, postawiono straż, dzień i noc zmieniającą się. Nieco strwożeni, pytamy co to znaczy; w odpowiedzi, opowiadać nam poczęto liczne wypadki buntu coolów chińskich, którzy wyrznąwszy załogę europejska, zabierali okręt.


Na statku, z Penang do Singapore, 30 grudnia.

Jutro, najdalej w południe, staniemy w Singapore — jeżeli maszyna nie pęknie — o co jest wielka obawa, bo maszyna stara. Dziś na zakończenie roku misyonarze Jezuici, którzy w Penang wsiedli na nasz okręt, urządzili nam piękne nabożeństwo. Po spowiedziach, bardzo rano rozpoczętych, odprawił Mszę św. ks. Superyor, staruszek, który w młodości spędziwszy blizko lat 25 w południowej Australii, powraca teraz, by w Palmerstow wylądować i stąd do blizko położonej misyi Jezuitów austryackich się udać. Byłem na tem nabożeństwie razem z Chińczykami i Malajczykami, alumnami Jezuitów. Nic ciekawszego. Są to ukończeni teologowie, przyszli Jezuici, którzy wracają z Penang do swoich dyecezyj, by tamże być przez swoich biskupów wyświęconymi na księży. Alumni Chińczycy i to Jezuici, noszą tak zupełnie, jak ogół Chińczyków, długie suknie krojem chińskim, o szerokich pantalonach i rękawach, i warkocz prawie ziemi sięgający. Jestto regułą przez św. Ignacego postanowioną u Jezuitów, żeby się nosili zupełnie według stroju, powszechnie w kraju gdzie mają działać, używanego; tak Jezuici w Bombayu i Indyach wogóle, noszą zupełnie krojem do Hindów podobne białe talary, brody i wąsy zawiesiste; w Chinach zaś warkocze. W Penang, gdzieśmy wczoraj spędzili większą część dnia, jest wielkie seminaryum, do którego zjeżdżają z Chin, Japonii, półwyspu Malajskiego, Indyj Holenderskich i północno - zachodniej Australii, młodzi ludzie, chcący się stanowi duchownemu poświęcić. Tu odbywają studya, poczem wracają do swoich dyecezyj.
Nader ciekawe szczegóły podał mi zacny Ojciec, którego poznałem, o organizacyi zakładów niemieckich Jezuitów w Bombayu. Mają oni już w samym Bombayu i okolicy cztery wielkie kolegia, teraz piąte budują. Są to szkoły normalne i rodzaj gimnazyów, dochodzących tylko do piątej klasy. W kolegiach tych mają dziś około 1400 uczniów, z tych 800 katolików, reszta mahometanie, żydzi, Hindusowie. Co najoryginalniejsze, że rząd bardzo chętnem okiem patrzy na te zakłady Jezuitów. Nowobudujące się kolegium stanie w połowie na koszt rządu. Więc Jezuici idą ręka w rękę z rządem anglikańskim — a raczej viceversa. Po ukończeniu takiego liceum jezuickiego, musi się każdy z młodych ludzi poddać egzaminowi; w skład komisyi egzaminacyjnej wchodzi co najmniej czterech Jezuitów i kilku komisarzy rządowych. Po zdaniu egzaminu, otrzymuje kandydat certyfikat, uprawniający go do uczęszczania na uniwersytet. Tu może być pod okiem Jezuitów, ma bowiem inne kolegium, wyłącznie dla uczęszczajacych na uniwersytet urządzone.
W krajach dzikich starają się misyonarze przedewszystkiem skłonić np. jeden cały szczep do osiedlenia się w blizkości misyi. Misya trudni się obok nawracania, także i rolnictwem. Szczep taki otrzymuje od misyi pożywienie i wszelką materyalną pomoc; za to jednak musi się misyi odrabiać w polu. Z nawracaniem dorosłych ludzi idzie wogóle niesporo; za to dzieci bywają zwykle nagrodą trudów misyonarzy. Ale po ochrzczeniu i wychowaniu tych dzieci, zaczyna się dopiero drugi tom zadania misyi. Katoliccy misyonarze starają się z reguły utworzyć z nowonawróconych osobną osadę szczelnie na zewnątrz (moralnie zwłaszcza) zamkniętą, sobie wystarczającą. Nadewszystko obawiają się misyonarze wpływu białych na swych nawróconych. Zdarza się, że i zetknięcie z krajowcami nowonawróconych, zwłaszcza w pierwszych latach, a czasem generacyach, bywa dla nich zgubnem, czem wywołuje powrót do bałwochwalstwa. Ale obcowanie z białymi trucizną jest dla czarnych, to ogólnie uznana prawda. Biały, przybywszy w te kraje li tylko dla grosza, bezsumiennie wyzyskuje słabostki czarnego, w pierwszej linii pijaństwo, i tem go gubi. Misyonarze protestanccy, jakiejkolwiek konfesyi, postępują według metody zupełnie odrębnej od metody katolickich misyonarzy; protestantom w najlepszym razie chodzi tylko o rzekome cywilizowanie czarnych, religia i zbawienie duszy graja rolę podrzędną. Cywilizowany czarny ma więcej potrzeb, staje się dobrym odbiorcą na kotonady i tym podobne wyroby industryi białych; cywilizowany czarny lepiej się żywi, nabiera sił, lepszy więc z niego robotnik dla białego plantatora. Z tego to powodu misyonarz protestancki, bez wielu przygotowań chrzci krajowca, byle jak najprędzej, byle jak najwięcej módz ochrzczonych głów wykazać — tantyemy, nagrody, pochwały za każdą nową setkę konwertytów; pani pastorowa o tyle więcej bydła trzymać będzie mogła, o tyle lepiej córki uposażyć zdoła. Ledwie ochrzciwszy czarnego, pastor troszczy się głównie o to, by mu wpoić pojęcia o gospodarce, o budowie chaty, kulturze kakao, bawełny, herbaty lub trzciny cukrowej; pozwala on, by czarny mieszkał w dawnej swej gromadzie i był i nadal na wszelkie wpływy, pogańskie i antychrześcijańskie, wystawiony.
Ciekawe — choć zdaniem mojem o wiele za szczupłe i płytko traktowane — szczegóły w tym względzie podaje Hübner w swojem dziele. Misyonarz katolicki, z reguły nie Anglik, najczęściej Francuz, nie mówiący wcale po angielsku, przychodzi pomiędzy kolonialne społeczeństwo angielsko - białe, jako człowiek zupełnie obcy, obcym też pozostaje, bo chce i musi. Katolicki misyonarz, to asceta, sługa Chrystusowy w całem słowa tego znaczeniu, to człowiek co dla idei wszystko rzucił, ojczyznę, rodzinę, często dostatek, wszelkie stosunki, skazał się raz na zawsze na życie więcej niż uciążliwe, ubogie. Zadaniem jego wyłącznem rozszerzenie religii; cywilizowanie dzikich jest tylko bądź środkiem, bądź naturalnem następstwem ich uchrześcijanienia. Misyonarz protestancki, to przedewszystkiem pionier cywilizacyi, rodzaj kolonisty, który z żoną wyjeżdża między dzikich dla przygotowania pola kultywatorom bawełny i opium (nawiasem powiedzmy, że misyonarze protestanccy obowiązani być żonaci; w razie owdowienia, do kilku miesięcy obowiązani ponownie się żenić). Misyonarz taki, to dygnitarz między kolonistami, piastujący pewne, często wybitne stanowisko społeczne, zajmujący się co najmniej w tej samej mierze polityką, ekonomią, co religią. Misyonarz katolicki przeciwnie, obojętnie jeżeli nie niechętnie traktowany przez białych (naturalnie, są wyjątki}. Na misye protestanckie wpływają, rocznie, zwłaszcza z Ameryki, miliony — na katolickie, ledwie może setki tysięcy. Misyonarz protestancki mieszka zawsze ślicznie, piękny dom, piękny ogród, wszystko własne, wszystko eleganckie, służba liczna — misyonarz katolicki mieści się często pokątnie, prawie z łaski cierpiany u obcych; zwykle jedyny dobry pokój domu, który zajmuje, obrócony na kaplicę; po długim szeregu lat zdobywają się misye katolickie na wybudowanie kościołka, potem dopiero domu. Służba ich, mój Boże! zwykle jakaś stara, koszlawa i napół ślepa baba, lub jakieś z ulicy przygarnione dziecko!... Tomy o tem pisaćby można. Powrócę jeszcze nieraz do tej kwestyi, bo to jest punkt bardzo ważny, o którym mało kto w Europie myśli.


Singapore, 31 grudnia.

Nasz stary, poczciwy Posejdon dowiózł nas szczęśliwie dziś o 9–tej rano do Singapore. Na gwałt trzeba było pakować, na gwałt się ubierać, na gwałt się golić! Przy tem wszystkiem trzeba było patrzeć koniecznie na cudowne panorama, jakie przedstawia cieśnina i sam port Singapore. Humor niezbyt świetny, bo jak wiadomo, trzech rzeczy naraz robić zwykle nie można. Cieśnina Singapore usprawiedliwia w zupełności swoje nazwisko. Jestto rodzaj stworzonego przez naturę kanału Sueskiego, między południową częścią zatoki Bengalskiej, a między południowem morzem Chińskiem, kanał nie dozwalający się minąć dwom parostatkom; od północy zamknięty wyspą Singapore, tworzącą ostatnią kończynę półwyspu Malajskiego; z trzech innych stron całą trzodą mniejszych i większych wysepek, widocznie okruszyn lądu stałego, kiedyś od niego przez morze oderwanych. Nic tak milutko pięknego, nic zabawniejszego, jak ta cieśnina, w której wschodnim końcu leży rzeczywisty port Singapore. Dziesiątki wysepek, niektóre o równym prawie poziomie z morzem, uwidocznione tylko przez bukiety palm kokosowych, które wprost z morza wyrastać się zdają.
Samo Singapore, kilku nieznacznymi pagórkami od północno – wschodu otoczone, jest istną metropolią o stu kilkudziesięciu tysiącach mieszkańców. Położenie cudowne, od Colombo nierównie piękniejsze, tylko tu brak wegetacyi, tamtejszej szalonej wybujałości, jaką czaruje Colombo. Miasto rozległe, głównie chińskie, robi ogromne wrażenie, raz wskutek niezliczonej ilości typów i ras, które się tu spotyka, powtóre wskutek ślicznego położenia, paru pięknych publicznych budynków i ogrodów, pierwszych widzianych pagód chińskich, a wreszcie wskutek rzucającego się w oczy faktu, że to jeden z najważniejszych punktów świata pod względem handlowym, powołany do odgrywania bardzo poważnej roli w stosunkach światowo - handlowych. Jestto rosnący kolos, a to dla przeciętnego Galicyanina rzecz arcyciekawa, bo jej nigdy nie widział.
Ledwie zawitaliśmy do portu, zjawia się tutejszy austryacki konsul ad honores, pan Brandt, kupiec, i oddaje ministrowi dwie depesze z Bang - kok: nasz konsul tamtejszy donosi, że król w początkach stycznia wyjeżdża na dwa miesiące w głąb kraju na objażdżkę inspekcyjną, i że każe prosić ministra naszego (o czem drugi telegram), by odłożył swą wizytę na później! Tragedya! Nas dwóch attachés, jakby kto obuchem w głowę uderzył! Tym sposobem przepada na teraz, dla mnie i Samsona, bytność w Bang - kok, na cośmy się jak dzieci cieszyli... I trzeba notabene natychmiast decydować co dalej, bo Posejdon odjeżdża za 24 godzin do Hong - kong, a następny austryacki Lloyd idzie dopiero za miesiąc; inaczej zaś jak na Lloydzie, ani minister ani Samson nie chcą jechać, bo nie mieliby podróży bezpłatnej; miesiąc znów siedzieć w Singapore niesposób, boć gaża ministra jako posła, dopiero mu zostaje w pełni wypłacaną po wręczeniu listów uwierzytelniających (przedtem płacą mu tylko pauszale za podróż i piątą część należącej mu się pensyi — austryackie urządzenia)... Gdy pierwsza emocya minęła, odzyskujemy dopiero mowę i zaczynamy pytać; pokazuje się, że tego samego dnia w nocy odchodzi jakiś statek do Bang - kok. Wal telegram do króla Syamu, czyby nie zechciał poczekać ze dwa dni na nas. Telegram urgent (expres) płacimy około 95 czy 100 złr.; skrobiemy się w głowę, ale płacić trzeba; tymczasem niepokój straszliwy!
Śniadamy w Singapore – Club, jako goście Brandta — emocye trochę mijają, wilcze apetyty. Ja oświadczam stanowczo, że jeżeli minister za 24 godzin wyjeżdża do Tokio, to nie mogę mu towarzyszyć. Jakżeż do licha mogę tak waryacko lecieć dalej? dosyć się naczytałem w listach z domu kazań, że się zbyt spieszę; jakby się dowiedzieli, że przeleciawszy od 29 do 31 grudnia przeszło 6300 mil angielskich, dyrnąłem znowu dalej, ukamienowaliby mnie — i słusznie! A zresztą chce się przecie doczekać gdzieś nareszcie listów, wiadomości, przedewszystkiem np. dowiedzieć się, czy i ile mam pieniędzy na dalszą podróż. Więc oświadczam ministrowi, że nie ruszam się z Singapore przed czternastoma dniami. Na to konsternacya! boć przecie jestem przez ministra, za przyzwoleniem milczącem Ballplatzu, mianowany attaché honoraire przy legacyach w Bang - kok i Tokio. A zresztą w tych zakazanych krajach i przy tych odległościach, towarzysz drogi, choćby najnudniejszy, jest skarbem, którego się nie puszcza; bo wśród tego osamotnienia mieć towarzysza, to znaczy dzielić nudy i udręczenia przez dwa. Więc minister i Samson dogadują mi. Minister pojedzie Posejdonem, W Hong - kong zatrzyma się tydzień, zwiedzi Canton, potem pojedziemy wszyscy do Tokio. Nim miałem czas się zdecydować, nadchodzi odpowiedź z Bang - kok: konsul telegrafuje, że wprawdzie nie widział króla, ale jest przekonany, że tenże zechce na nas poczekać. Hura! Minister pali telegram, że w nadziei, iż król będzie nań czekał, przyjeżdżamy.
Wieczorem jesteśmy na obiedzie u państwo Brandtów; potem na mulaesaku, czyli na uczcie grzebiącej stary a witającej Nowy Rok, i to im deutschen Club. Trzeba wiedzieć, że po wszystkich znaczniejszych miastach Indyj Wschodnich, zwanych przez Niemców Hinter-Indien, prócz naturalnie w Indyach Angielskich, mają już Niemcy swoje osobne kluby. W nocy mamy wyjechać Hekubą do Bang-kok. Trzeba więc wyjąć fraki etc., zawinąć je w coś, wziąć ze sobą do powozu, odbyć w ich towarzystwie spacer po botanicznym ogrodzie, który państwo Brandtowie koniecznie nam chcą pokazać; pojechać o 31/6 mili do Brandtów, ubrać się tam i zjeść obiad. Klimat w Singapore jest w porównaniu z bombajskim istnym rajem. Stała temperatura, zimą i latem prawie nie ulega zmianie, jest mniej więcej 26 — 270 Reaum., przytem jednak niebo zwykle częściowo zasłonięte i przyjemny zefirek, czyniący istotnie życie bardzo miłem, mimo że jesteśmy tylko o 10, 10 od równika oddaleni. Mniej przyjemne od życia, jest pakowanie się, rozpakowywanie, przepakowywanie i ubieranie się we frak. Gdyśmy nareszcie po przebyciu tej pańszczyzny zajechali przed dom Brandtów, czekała nas jeszcze potyczka ze służbą chińską, która jest skądinąd wyborna, ale nietylko ani słówka po żadnemu nie umie, lecz nawet nazwiska swego pana przez Europejczyka wymówionego nie rozumie, bo mu nadaje nazwisko w swoim stylu, więc koniecznie jednozgłoskowe (mnie nazywano, jak się potem przekonałem, master Sa!). Po tych wszystkich przeprawach, świeże koszule nasze już do mokrych ścierek były podobne. Obiad bardzo wystawny; pani się wysadziła. Po czarnej kawie, jazda do Teutonia – Clubu. Tu przedstawienie amatorskie, kolacya, niezliczone toasty, kończące się ogłuszającym chórem: hoch soll er leben! Wreszcie, przy huku i trzasku ogromnego fajerwerku, zwabiającego tysiące Malajczyków, gromkie, ogólne, rzeczywiście wzruszająco serdeczne Prosit Neujahr! Chwila jeszcze — i wyruszymy w towarzystwie Brandtów do portu.
Szalupa z czterema Malajczykami w ciemną wilgotną noc przewozi nas wyfraczonych na pokład Hekuby. O Boże! stateczek malutki, bez grzebienia na spodzie, bo zatoka Bang - kok, tj. właściwie ujście rzeki Menam, tak płytkie, że statki z grzebieniami nie mogą przepłynąć. Wsiadamy; Malajczyki ładują właśnie orzechy kokosowe; 3000 sztuk tychże przykrywa już nasze biedne kufry, które tu przed nami już zajechały; nim dalszych 6000 sztuk kokosów na nie rzucą, trzeba je bądźcobądź wydostać; czynu tego heroicznego dokonywa, perła nie człowiek, Harrison, Anglik, kamerdyner ministra naszego. Na Hekubie są dwie kajuty, I. klasy dla Europejczyków i dwie dla kolorowych. Wiele dobroci charakteru potrzeba, żeby te klateczki ciemne i brudne nazywać kabinami. Kabiny dla »kolorowych« są zajęte przez jakiegoś książęcia syamskiego, który w towarzystwie dworzan powraca do ojczyzny — skąd, nie wiem. Kabina europejska jedna zajęta już przez otyłe małżeństwo Amerykanów, »dla przyjemności« podróżujących, druga dla nas trzech przeznaczona; wilgoć, gorąco, karakony i stada szczurów. Wprowadzają nas do tego Eldorado il primo tenente, tj. zastępca kapitana i maszynista, obaj Szkoci, stock-hagel besoffen, boć Nowy Rok nastał. Służba: złodzieje Chińczyki, którzy jak sroki kradną. Aby czarę rozkoszy aż po brzegi zaraz na wstępie napełnić, pijany maszynista, częstując nas brandy and soda (koniak z wodą sodową, ogólny i ulubiony napój Anglików w całym Wschodzie i Południu), zapytuje czy jesteśmy dobrymi marynarzami, co miało znaczyć, czy chorujemy na morzu; — stateczek nasz bowiem, kołyszący się już w porcie, raz dostawszy się na pełne morze, zwłaszcza w zatoce Syamskiej, gdzie północo - wschodnie musony bardzo dokuczyć mogą, skacze podobno jak opętany. Śliczna perspektywa! Na tej łupinie więc mamy spędzić trzy i pół dnia — dobrze, że nie więcej. Możemy o szczęściu mówić, że mamy Hekubę, bo to jeszcze najlepszy ze statków kursujących między Bang-kok a Singapore. Notabene, jeżelibyśmy mieli zajechać w nocy, po siódmej z wieczora, przed Bang - kok, musimy czekać przypływu, więc ranka, a sławne tam królują moskity!
Ofiarowałem Panu Bogu taki Sylwester 1888 i taki Nowy Rok 1889 za moje grzechy, i z tęsknotą myślałem o naszym powolnym Posejdonie, na którego tyle nawymyślałem — a on był pałacem w porównaniu do Hekuby! W tej chwili płynie on dalej, do Hong-kong. Poczciwy kapitan Mersa i drugi po nim z rangi Zurić, bardzo rzewnie i serdecznie nas pożegnali. Odtąd, aż z powrotem do Bombayu, niewielu, może i żadnych nie będą mieli pasażerów austryackich, a zapewne tylko stado niezliczone Chińczyków, których nienawidzą, bo oni zapowietrzają statek na całe miesiące. Dziwną bo istotnie, zupełnie odrębną mają woń, po której Chińczyka między tysiącem poznaćby można; całe Chiny tak samo pachną. Biedny Posejdon będzie miał nielada robotę, nim się do Hong-kong dostanie; północno-wschodnie musony teraz w całej pełni wieją, a Chińskie morze, zawsze złe, teraz bardzo przykrem bywa.


Na pokładzie Hekuby, 4 stycznia.

Wszystkie smutne przepowiednie nie sprawdziły się, Bogu dzięki! Przeprawa nasza odbyła się w sposób nader spokojny, choć nasza Hekuba hojdała się dość silnie. Jesteśmy prawie u celu. O 4-tej popołudniu mamy stanąć przed tak zw. la barre, czyli ujściem rzeki Menam, którą następnie w górę mamy płynąć do stolicy państwa. Nasi książęta syamscy obiadują zawsze z nami w towarzystwie tłumacza i sekretarza. Starszy z książąt, lat około 19 — 20 (wczoraj mu się przedstawiliśmy), wygląda wprawdzie na małpę, ale jest zupełnie cywilizowany. Noszą oni wszyscy rodzaj kostyumu narodowo-dworskiego: zwykle białą kurtkę, z nizkim stojącym kołnierzykiem, pętlice białe, jak na węgierskich attylach, złote guziczki, długie pończochy białe i trzewiczki czarne, wycięte. Miejsce inexprimablów zajmuje rodzaj jedwabnej lub bawełnianej chusty (tak każe zwyczaj w całym kraju), przepasują się nią wkoło bioder dość zgrabnie, tak, że wygląda na króciuchne, po kolana, pluderki. Zdziwiło mnie bardzo, że panowie ci używają grabków, noża i łyżki zupełnie według angielskich obyczajów, i to tak, iż niejednego szlagona, niejednego magnata austryackiego mogliby zawstydzić. Co prawda, sekretarz, człowiek w poważnym już wieku, rosły, z szeroką twarzą a silnie rozpłaszczonym nosem, ma jeszcze pewne trudności do przezwyciężenia, zwłaszcza z widelcem. Za to tłumacz książąt, jako bywały człowiek (był wojskowym attaché w Japonii), rusza się zupełnie swobodnie, maniery ma europejskie, mówi po angielsku; książęta tylko po syamsku. Typy ich wogóle brzydkie; a zeszpecone są jeszcze te biedne twarze szkaradnym zwyczajem, już w Indyach ogólnym, żucia liści tak zw. Bettelpalm. Są to listki zielone, podługowate, nieco formą liść bzu przypominające, których stosy w każdem mieście i każdej ulicy, w każdym domu i sklepiku się widuje. Listek taki zwija się w trąbkę, zaprawia najrozmaitszemi jeszcze ingredyencyami, i kładzie do ust. Każdy zamożny człowiek ma przy sobie na łańcuszku — a w Syamie nosi za nim służba — srebrną puszkę mniej lub więcej bogato wyrabianą, kształtem do futerału na zegarek podobną, pełną tych drogocennych liści. Skutki tego żucia dwojakie: najprzód muszą ciągle pluć, i to ślinę koloru krwisto - czerwonego, powtóre, zęby robią się koloru tabaki. Coś okropnego widzieć młode, czasem nawet przystojne twarze zeszpecone w ten sposób. Bogaci, nawet przy pluciu, różnią się od biednych, bo za każdym bogatszym niesie osobny sługa — złotą lub srebrną spluwaczkę.
Ale jeszcze będę miał czas obserwować zblizka te piękne zwyczaje; teraz dla pamięci notuję, że gdy mnie nazwano z tytułu i nazwiska przy prezentacyi Jego królewsko - książęcej Mości (pokazało się bowiem, że nasz książę jest jednym z licznych synów króla Syamu), książę z miną arcypoważną i okolicznościową zapytał: w jakim stopniu pokrewieństwa stoję do cesarza Austryi? Uspokojono go, że tak blizkie pokrewieństwo nas nie łączy, nie zdefiniowano jednak bliżej mego do panującego stosunku. Stąd szczególne dla mnie względy.


Bang-kok, 5 stycznia.

Bang-kok! — Ale zaraz z początku lekkie rozczarowania. Wczoraj o 4-ej, jak zapowiedziano, zajechała nasza Hekuba przed ujściem rzeki Menam. Portu żadnego, tylko zdala na krańcu widnokręgu widać płaski niezmiernie brzeg; miejscami w morzu sterczą płociki z sitowia, ostrzegające płynących o nader płytkiej wodzie. Jedyny to znak, że tędy nie pierwsi będziemy przejeżdżać i że tu istnieje przecież ktoś, co o umożebnieniu żeglugi myśli. Dalej pojawia się rodzaj żelaznej wieży, wpuszczonej w morze. Zadaniem jej sygnalizować wpływającym statkom, jaka głębokość wody. W wieży tej siedzi od lat 13 (risum teneatis amici) Deutsch-Böhm jakiś, który się utrzymuje ze sprzedawania przepływającym statkom tabelki stanu wody. W chwili, gdyśmy całą siłą pary rzucili się naprzód, by korzystać z resztek przypływu, miała woda ledwo 12 stóp i 6 cali głębokości, więc ledwie 6 cali ponad niezbędną potrzebę. Dziwne to bardzo wybrzeże. Tu, przy ujściu Menamu (Nilu syamskiego), płasko i równo jak na stole. Wybrzeże zdaje się wystawać nad poziom morski tylko o wysokość rosnących na nim drzew i krzewów. Wegetacya niezmiernie bujna, sięga aż po samo zwierciadło wody.
Wpłynięcie w ujście Menamu, to istna sztuka. Formalną fortecą naturalną zamknięty jest Syam od reszty świata; od lądu, bronią go od białych bagno i febra, od morza mielizny, piasek i błoto, nieprzebyte dla statków nieosobno w tym celu budowanych. Jest tylko jeden wąski przesmyk, którędy w czasie przypływu prześlizgnąć się można. Ze wszystkich europejskich towarzystw żeglugi, pokazuje się, że jedyny Norddeutscher Lloyd zdobył się na koncept zbudowania odpowiedniego, z wszelkim możliwym komfortem urządzonego parowca Schwalbe, który zajeżdża aż do Bang–kok, i ma cyrkulować między nim a Singapore. Woda naturalnie brudna, żółta, płynie zwolna i leniwo, szerokość mniej więcej Renu pod Kolonią, albo Dunaju pod Preszburgiem; brzegi niskie, gęsto zasiane domostwami, na wodzie po największej części pływającemi, według panującego tu ogólnie zwyczaju. Po obu stronach widoczne kanały, kanaliki, laguny, pola ryżem zasiane; palm kokosowych niewiele; zresztą jakiś widocznie wodny krzew, który w nader gęstych bukietach wpycha się aż w rzekę. Setki małych i większych łódeczek, trochę gondole przypominających; na nich Chińczycy lub Syamczycy, stojąc wiosłują, zupełnie jak gondolierzy; wszystko to spieszy ku morzu łowić ryby, boć to jedno z głównych zajęć tych ludzi.
Coraz bardziej się zciemnia, tysiące świateł na rzece i tuż nad brzegami. Menam, to główny gościniec Syamu. Na Hekubie dzwonią na obiad; godzina 6-ta, słońce poczyna zachodzić, widok coraz wspanialszy, oryginalniejszy, stada mew i dzikich gołębi nad głowami nam przeciągają — a my musimy iść na dół do smrodliwej naszej jadalni: bo każą jeść. W tej chwili oświadcza nam kapitan, że za 20 minut zarzuci kotwicę, jutro rano więc dopiero będziemy mogli wylądować. Miny kwaśne, obiad nam nie smakuje — nic dziwnego, bo zły. Wkońcu kapitan się lituje, i nie chcąc nas wystawić na istną męczarnie nocowania na pokładzie, wśród zaduchu, wilgoci i milionów moskitów, rusza walecznie naprzód, mimo ciemności. Tak dojeżdzamy nareszcie do miejsca, gdzie rzeka się jeszcze raz zagina, rozszerza, wlewa w kanał łączący ją z drugiem ramieniem, i ma wreszcie szczęście odzwierciedlać stolicę królów Syamu. Statek staje, kilka łodzi się zbliża, między niemi dwa czółna parowe. Jedno z nich przywozi dwie baryły w ludzkiej postaci; pierwsza, to l'introducteur des ambassadeurs, wysłannik Jego król. Wysokości księcia Devavongse-Varopracar, ministra spraw zewnętrznych, a rodzonego brata J. Król. Mości; druga baryła, to zastępca konsula ad honores austryackiego, pana Schleimhals, bawiącego na urlopie, kupiec północno-niemiecki, Demissius (recte Musius) czy coś podobnego, zupełnie przypominający lohndiener'a z Ungarische Krone w Wiedniu. Obaj zasapani i spoceni, bo od dwóch dni zapanowało w Bang-kok niezwykłe w styczniu ciepło, przyszli witać i przyjmować naszego posła. Pan konsul ad honores, oświadcza nam, że król poczekał na przybycie ministra dzień jeden, że więc audyencya już jutro po południu ma mieć miejsce. Konsternacya! Król odjeżdza w niedzielę rano. Książę Devavongse, brat i prawa ręka królewska, pragnie widzieć ministra jeszcze dziś wieczorem. Przerażenie! Na gwałt porywamy rzeczy, pakujemy się do małej barkasy parowej, i w towarzystwie dwóch wyżej wymienionych dygnitarzy, gorzej prawie od nich się pocąc, jedziemy do brzegu. Tutaj czekała nas najgorsza niespodzianka.
Rzekomo niemożebnem było na czas przygotować apartamentów w tak zw. Hôtel des Ambassadeurs, pałacu ambasadorów, więc mieszkamy w zwykłym hotelu. Jak na Bang-kok, hotel wspaniały, nowiutki; dawniej Niemcy go wystawili. Urządzenie klimatowi odpowiednie, przewiewne — ale meble. Salon przeznaczony dla ministra, cały obity papierkiem fabrykatu berlińskiego, podobnież lampy; stoły i krzesła — horrendum! Minister więc w nieco złym humorze, i postanowiwszy opuścić ze swej mowy ustęp, w którym za gościnność chciał królowi dziękować, jedzie do księcia Devavongse. Przyjęcie europejskie, herbata, papierosy. Dowiadujemy się, że król rzeczywiście wraz z całą rodziną wyjeżdża, ma zostać tylko nasz przyjaciel z okrętu i książę Devavongse. To bardzo smutne. Idziemy spać; kilkanaście koników polnych i po jednej jaszczurce stoi na straży naszych łóżek, innych bestyj jednak Bogu dzięki niema. Nazajutrz rano wysyła minister pismo z Ballplatzu, odwołujące jego poprzednika, hr. Załuskiego, po łacinie pisane, a zaczynające się od słów: Nos Franciscus Josephus, etc, Suae Majestati Tschulalonkorn primo, Regi Siamensi... salutem!


Bang-kok, 7 stycznia.

Już po audencyi. O 4-tej, po nieco nerwowej scenie z powodu wysyłania naszych kart wizytowych do księcia Devavongse, przy temperaturze faktycznie niemożliwej: ja we fraku, tamci panowie w mundurach, Biegeleben zasiany orderami, w towarzystwie naszego grubego intraducteur des ambassadeurs, który sobie jeszcze drugiego mniej więcej tej samej objętości przyjaciela przywiózł, dalej w towarzystwie naszego reprezentanta konsula, ruszyliśmy ku pałacowi. Po długiej dyskusyi, jak mamy siadać, ruszamy: w królewskim galowym ekwipażu ministra, on sam siada z tyłu, z przodu dwóch dygnitarzy syamskich, my trzej w drugim powozie. Ów królewski ekwipaż, ciekawy, odrysowuję go dla pamięci, jak mogę najwierniej: szkapy jakieś przedpotopowe, uprząż bardzo błyszcząca; furman i dwaj lokaje z tyłu powozu stojący, w czerwonych frakach, owe spódniczki miasto spodeńków, niebieskie, nogi bose; na głowach, niegdyś białe helmety angielskie z ogromnemi na przodzie gwiazdami złotemi — wszystko brudnawe, źle zrobione... ale imituje Anglię; całość poprostu śmieszna. Jedziemy przez miasto jedyną ulicą lądową. Pył, kurz i smród przechodzą wyobrażenie. Do niedawna nie istniały w Bang-kok wogóle ulice: Menam służył za jedną główną arteryę; całe miasto zbudowane wzdłuż jego koryta, większa część domów na bambusowych tratwach pływa na rzece; powozy zastępywano milionami czółen i czółenek, od malutkiej pirogi, w której ledwo jedna osoba ma miejsce, a wiosło to wielka łyżka, aż do ogromnych czółen popychanych żerdziami i wiosłami, a stanowiących nieraz sklep i mieszkanie właścicieli, Dopiero obecnie panujący król, człowiek istotnie postępowy, poprzerzynał miasto ulicami, zaprowadził nawet tramwaj. Ulica Bang-koku nie jest jednak owym, tak wiernym zwykle na Wschodzie, obrazem usposobienia, charakteru i sposobu życia ludności: zanadto tu Chińczyków. Syamczycy się kręcą, zwłaszcza kobiety. Choć to najleniwszy zpomiędzy narodów, jednak życie nie na ulicy, ale na werandach swych domostw, krytych rogóżką, spędzają. Domki, a raczej budy, wyłącznie z bambusu, dachy ledwie się kupy trzymające, liściem palmowym poszyte; domy o piętrze są niesłychaną rzadkością; domów z cegieł widziałem, prócz biur rządowych i królewskiego pałacu, kilka; z kamienia jest jedyny konsulat portugalski. Co sto kroków mniej więcej stoi policyant; poznać go byłoby trudno, tak obdarty i brudny; na sposób angielski zbrojny tylko w krótką pałeczkę, nosi mundur nibyto jakiś czerwono-bramowany, koloru niegdyś niebieskiego, naturalnie bosy. Policya widocznie na uczczenie przejazdu nadzwyczajnego posła Jego Cesarskiej Mości Apostolskiego Króla wystąpiła dziś in corpore!
Tak przejeżdżamy ogromny kawał miasta, co chwila nad wąskimi kanałami, na których zawsze roją się najrozmaitsze czółna, ku, lub od Menamu płynące. Nareszcie mijamy jakąś nieco starzej wyglądającą bramę, zupełnie bez stylu, i otoczenie nagle zmienia się. Na prawo widoczny długi budynek jednopiętrowy, w stylu wątpliwym, widocznie nowy: to koszary wystawione temu lat kilkanaście przez budowniczego pana Müllera czy Schmidta, Austryaka. Na lewo ogromny mur, u góry krenelowany, jak dawne mury forteczne, biały, nieskończenie długi, a zpoza niego — i tu okrzyk podziwu mimowolnie się wyrywa — sterczą trzypiętrowe łamane dachy, lśniącą dachówką kryte; to pawilony pałacu królewskiego, a nad nimi górują »praczedye«: są to stożkowate, niezmiernie zgrabne, cieniutką strzałką kończące się dachy relikwiarzy (dagob) buddyjskich. Widok to jedyny: Azya w pełnem tego słowa znaczeniu! Styl syamski już nieco zbliżony do chińsko-japońskiego. Jeszcze chwilkę wzdłuż owego muru jedziemy, potem skręcamy w jakąś jakby uliczkę, utworzoną przez załamanie muru, zakończoną wyniosłą, na biało tynkowaną bramą, u której szczytu bieleje misternie w kamieniu wyrobiony pełny herb państwa; w środku trzy łby słoniowe. Tu zatrzymują się pojazdy — wysiadamy. Przez tę bramę tylko sam Syn aniołów przejeżdżać może! Przed i za bramą z dwu stron ustawiona piechota; tuż koło bramy jak i u wejścia do pałacu halabardnicy, wszyscy w helmetach angielskich, niedbale ubrani, boso, zbrojni w karabiny Snyders'a; salutują w najdziwaczniejszy sposób: wyciągają rękę prawą lub lewą (według tego, w której trzymają broń), poczem dopiero trzy palce, jak do przysięgi, przykładają do nakrycia głowy.
Wchodzimy na dziedziniec. Rozstąp się ziemio! Tu rzeczywiście widok niewidziany dotąd, coś co cię przenosi istotnie w niedzisiejsze czasy, coś, o czem się czytało opisy, czego liche podobizny się widuje na scenie, w okazałych i wystawnych przedstawieniach oper lub baletów. Dziedziniec ogromny, mniej więcej jak Burgplatz wiedeński, cały marmurem brukowany, ubrany w środku i po bokach w klomby kwiatów, wodotrysków, drzew; zamknięty z przeciwległej wejściu strony ogromną masą głównego pałacu, a po obu stronach świątyniami i pawilonami. Tu najpierw na prawo od wejścia i wzdłuż całego pałacu ustawiona znowu piechota; prezentują broń, słychać donośne komendy oficerów, muzyka intonuje hymn narodowy austryacki!
Tak idziemy ku pałacowi. Tu, na jakiejś kolosalnej werandzie, oczekuje nas wielki szambelan, brat króla Jegomości, w pięknym srebrnolitym białym stroju; krój zawsze ten sam: kurtka szamerowana, spodnie ciemno-błękitne jedwabne, pończochy i trzewiczki. Okryty jest orderami i kamieniami, na szyi order domu panującego na wspaniałym łańcuchu. Przedstawiamy się; proszą nas do wnętrza. Ogromna sień, niestety już z europejska urządzona, ale piękna w proporcyach; posadzka i ściany ciemno-zielonkawo-szarym marmurem wykładane. Na ścianach trofea z broni rozmaitej, między innemi i europejskiej; na prawo i lewo od wejścia schody do dalszych prowadzą apartamentów; u stóp schodów, po dwóch chłopaczków bogato strojnych, w ponsowych turbanikach ze złotym szlakiem, zdobnych w pawie pióra; salutują przed każdym dygnitarzem z ogromną dokładnością i minkami seryo, uważając widocznie swój urząd za nader ważny. Prowadzą nas do stołu, wkoło niego krzesła, szkoda że europejskie, zupełnie jak nowomodne w salach jadalnych używane, kryte skórą ciemno-bronzową, na oparciu słonie królewskie wyciskane. Proszą siedzieć; ofiarują cygara, z puszki niestety według najgorszych europejskich modeli zrobionej, lecz całej srebrnej, bogato rzeźbionej. Dalej przynoszą herbatę; ale co za herbata! jasna, jak najjaśniejsza śliwowica, zapach idealny, o smaku nawet nie mówię. Przynoszą coś nakształt almanachu angielskiego, z datami urodzin i wierszykami, i każą się każdemu zapisać pod datą jego urodzin. Dalej przynoszą drugą, ale już ogromna księgę — znowu się podpisuj. Odnajduję Bardich, nie mam czasu szukać Załuskiego, więc tylko wypisuję swoje nazwisko mit Vor- und Zuname. Rozmowa naturalnie koszlawa z księciem Ochmistrzem, który widocznie ma silne pustki w główce, ale czuje swą godność, i witając się z ludźmi, dziwnie jakoś się krzywi; nudzi go to zapewne; po angielsku nie mówi. Emocye coraz większe, bo kołnierze naszych krochmalonych koszul zaczynają topnieć wraz z nami. Nareszcie zjawia się jakiś młody Syamczyk, doskonale po angielsku mówiący, wychowany w Anglii; wie o tem, że ma europejska minę, nie żuje bettelu, ale pali cygaro, mówi z swym księciem jak równy z równym, bywał w Europie; przysłano go tu na pomoc do konwersacyi. Po dobrej chwili robi się rumor: przychodzi jakaś malutka, okrąglutka, acz widocznie bardzo młoda figurka; ma pełną, krągłą twarz, małe, sprytne oczka, włoski czarne w górę zaczesane, bardzo strojny, znowu w takiej biało-srebrnej kurteczce; mnóstwo orderów, maniery europejskie; nie nosi się zbyt wysoko. To książę Devavongse, minister spraw zewnętrznych; mówi po angielsku, choć mu czasem słów braknie. Znowu zasiadamy, i znowu rozmowa.
Jeszcze wchodząc, widziałem napół klęczących, napół w kuczki siedzących 60 do 70 ludzi w salonie, po lewej stronie od wejścia. To gwardya przyboczna, której dla odpocznienia z jednej strony, z drugiej dla okazania uszanowania zgromadzającym się w tej sali wielkościom państwa, kazano w kuczki siadać. Gwardya strojna w ciemno-niebieskie, dość zawsze brudne, ale przynajmniej jednakowe mundury, wyszywane złotem, z ogromnemi huzarskiemi pętlicami. Teraz, podczas naszej rozmowy, zgromadziło się stadko dygnitarzy; król mógłby zaśpiewać: Heil Ihr Edlen von Brabant — tylko ci panowie nie wyglądają edel, mimo że każdy prawie ma na szyi order, mimo że każdy strojny w ową kurtkę, i to z litej materyi na tle czerwonem, niebieskiem lub fioletowem (materye te przychodzą z Lyonu). Wszyscy starzy, więc dawne mody zachowujący, ogolone zupełnie facyaty, ogromne usta od ucha do ucha, wargi mocno czerwone od bettelu, zęby i wnętrze ust jak tabaka w rogu! Dziwnie brzydcy ci ludzie, tem śmieszniej i brzydzej wyglądają, że wcześnie zęby tracą; a krótko strzyżone włosy i golone twarze dają im jakiś pozór starorzymskich senatorów — ale w karykaturze!
Gdy tak się wielcy i możni zebrali, a 5-ta uderzyła nareszcie dają znać, że król czeka. Wśród szpaleru, utworzonego przez gwardyę z jednej, a owych senatorów z drugiej strony, idziemy istnie pogrzebowym krokiem ku sali audyencyonalnej, gdzie wprost drzwi, otoczony kilku dostojnikami najwyższej kategoryi, prawą ręką bok podparłszy, stoi król. Trzy ukłony, dworskim ceremoniałem przepisane, sumiennie wykonywamy. Cały orszak poprzedza książę Devavongse, który, podobnie jak wszyscy Syamczycy, wchodząc, prawie do ziemi się kłania, składając przy tem ręce jak do pacierza i dotykając niemi czoła na znak uszanowania. — Wchodzimy. Cisza grobowa. Nareszcie zaczyna Biegeleben swoją przemowę do króla. Ten słucha arcyciekawie, uważnie, uśmiecha się od czasu do czasu, trochę jakby kpił; wszystko rozumie; angielski język zna doskonale — ale etykieta zwyczaj i jego osobista wola, zabraniają mu mówić tym językiem.
Teraz sposobna pora przypatrzyć się królowi. Wzrostem przechodzi swych ministrów i poddanych, przystojny, śniady na twarzy, z kruczym włosem, lat 35 zaledwie; ładny czarny wąsik, z fantazyą podkręcony, ręka i nóżka malutka, spojrzenie pięknych oczu nader sprytne, wesołe a śmiałe. Ruchy ma bardzo swobodne, spokojne, bynajmniej nie oryentalne. Strój śliczny: znowu taka kurtka, ale dobrze do stanu zrobiona z ciemno-fioletowego jedwabiu, tegoż koloru pluderki po kolana, tegoż samego pończochy jedwabne, buciki zgrabnie wycięte czarne; wpół przepasany złocistym paskiem z klamrą dyamentami sadzoną; przez ramię szarfa wielkiego krzyża orderu św. Szczepana; na piersiach mnóstwo wielkich gwiazd, u góry gwiazda Szczepana, obok niej jakaś inna z rubinów jak orzechy laskowe, szafirów nie mniejszych, w środku dyament jak krajcar: to order, którego tylko dwa egzemplarze istnieją, nazywa się order »Kamieni«; kamienie niewidzianie piękne. U boku szabla perska, cienka bardzo, krzywa, jakby karabela, której rękojści lewa dłoń nie wypuszcza.
Gdy minister nasz skończył i list uwierzytelniający wręczył, król począł odpowiadać. Tu istotnie zaimponował mi intonacyą przepyszną, która czyniła, że ten język syamski, jednozgłoskowy, przepełniony tonami gardłowymi i nosowymi, przecież pięknie brzmiał. Mówił bardzo donośnym głosem, dość długo, a stał i ruszał się tak pięknie, mówiąc poprawiał raz coś u końca wielkiej wstęgi Szczepana z taką gracyą, że chciałem go uściskać; prawdziwie po pańsku i po książęcemu wyglądał. Gdy skończył, począł minister jego tłumaczyć na angielskie jego przemowę; ale trzymając się etykiety, tak szeptał cichutko, że nic nie można było usłyszeć. Król dał wyraz swej radości, że znowu wita wysłannika cesarza Franciszka Józefa, dla którego czuje tyle przyjaźni, i dodał, że było to dla niego istnem szczęściem, iż mógł przed paru tygodniami przyjmować i gościć u siebie tak blizkiego krewnego cesarza (arcyksięcia Leopolda Salwatora), który jako oficer marynarki austryackiej, na pokładzie korwety Fasana objeżdżał świat i tu był wstąpił. Po przetłumaczeniu odpowiedzi królewskiej, nastąpiła część druga, już nieoficyalna, audyencyi. Król rozmawiać począł z ministrem, potem z nami; coś i mnie się dostało, ale co, nie wiem, bo książę Devavongse nie chciał w żaden sposób głośniej mówić, więc i ja mruknąłem coś pod nosem, i głęboko się ukłoniłem; gdy jednak na mnie przyszła kolej usłyszenia słowa królewskiego, dostrzegłem, że i król i jego camerlingo, który stał opodal, zobaczywszy mnie poprostu we fraku, zaczęli między sobą szepty i śmiechy; na co ja, zupełnie kontenansu nie tracąc, uśmiechnąłem się również, i opuszczając dotychczasową audyencyonalno-pokorną postawę, założywszy ręce, spojrzałem dość dziwnie na tych panów — co uśmiech z ich twarzy spędziło. Wreszcie król podał każdemu z nas rękę, i tyłem wynieśliśmy się. Pożegnanie z królewskiem otoczeniem — na dziedzińcu, owym cudownym; znowu broń prezentowano, znowu zagrano Gott erhalte: ja salutowałem do cylindra jak mogłem — wsiedliśmy do powozów i jazda do domu.
Na drugi dzień, skoro świt, król odjechał. Polecieliśmy naszym stateczkiem parowym, by to widzieć. 10,000 ludu jako orszak królestwo zabierali z sobą! Ale Syamczyki nie chcieli widocznie, byśmy oglądali królowę zaspaną i króla w szlafroku; więc nas zaprowadzili z wszelkimi honorami na tył jakiejś kordygardy, która przed Biegelebenem broń prezentowała; tu powiedzieli, by chwilę zaczekać; nareszcie, gdy nas wypuszczono ku ładnemu kioskowi, schodzącemu aż ponad brzeg, którędy schody do czółen prowadziły, oświadczono nam, z udaną w głosie rozpaczą, że król już przed półgodziną odjechał. Zdala już tylko, przez ramiona i głowy ustawionej nad brzegiem kompanii wojska, widzieliśmy domki - czółenka, dość ubogie i proste, popychane każde przez ośmiu wioślarzy, niosące ich Syamskie majestaty. I tak właściwie z kwitkiem poszliśmy do domu, a raczej wprost do kościoła, bo to Trzech Króli i niedziela. Kościół katolicki o dwa kroki od hotelu, dość wielki; ciężka, brzydka budowa, raczej do pagody podobniejsza niż do kościoła. Obsługują go misyonarze Francuzi. Biskupa siedziba — bo tu jest biskup — tuż obok, wcale pokaźny pałacyk.
Nim do opowiadań o ciekawościach i pięknościach tu widzianych przyjdę, notuję kilka uwag, choć może bardzo znanych i banalnych, o Syamie, jego królu, stolicy i t. d.
Miasto Bang-kok, lat temu właśnie 106 zalożone, liczy obecnie około 500.000 mieszkańców; kraj cały ma ich mieć około 7 milionów; zapewne jednak cyfra ta odnosi się tylko do męskich mieszkańców, kobiet bowiem wogóle nie liczą. Podróż króla na północo-zachód, nad granicę Birmy, ma miejsce częścią dla przyjemności, lecz głównie dla inspekcyi; ma on zamiar corocznie podróże takie po swojem królestwie odbywać. Prócz innych, mają te podróże i ten znakomity skutek, że zmuszają pojedyńczych gubernatorów, z których wielu jest zupełnie prawie niezawisłych, do budowania dróg. W okolicach, które król ma zwiedzić obecnie, wybudowano kilkaset kilometrów dróg, zupełnie według wymagań europejskich.
Politycznie, pozycya Syamu staje się coraz trudniejszą. Już w Bombayu z pewnego zupełnie źródła słyszałem, że rząd francuski, a mówiąc specyalnie generalny gubernator z Sajgonu, zaproponował Anglii wspólną anneksyę Syamu i podział terytoryum, a nawet podpisany już ze swej strony traktat przesłał do Kalkutty. Anglia, czy jeszcze nie gotowa, czy inne mając w myśli zamiary, a w każdym razie mając z samemi Indyami i Birmą podówczas dosyć do czynienia, i nie pragnąc zupełnie dzielić z drugim swoich zdobyczy — odrzuciła propozycye francuskie. Tymczasowo więc projekt upadł. Położenie jednak Syamu, otoczonego z dwóch stron takimi sąsiadami, wcale się nie polepszyło — nad jego niepodległością istny miecz Damoklesa zawisł. Czuje to król, i nie widząc innego wyjścia, chwyta się polityki dopełniania wszystkich stypulacyj traktatów z Francyą i Anglią w sposób jak najdokładniejszy, jak najściślejszy, przestrzegania jak najskrupulatniejszego zagwarantowanej wolności i bezpieczeństwa handlu i osób białych — ale z drugiej strony baczenia pilnie, by nie dać ani Francyi ani Anglii nigdzie sposobności zainstalowania się, zapuszczenia korzeni na terytoryum syamskiem. Stąd skrupulatne przestrzeganie, by ani jedni ani drudzy żadnych tu przedsiębiorstw nie zakładali, by osoby tych dwu narodowości ani w urzędzie ani w przemyśle żadnych nie zajmowały posad i t. d. Bojąc się Europy, widząc, jak wszędzie gdzie stopa białych stanie, tubylcy na zwykłych cooli czyli niewolników schodzą; widząc, jak cywilizacya europejska, przez samo tylko zetknięcie się z krajem, tępi i niszczy politycznie a nawet moralnie krajowca — król, człowiek bardzo szerokich horyzontów i rozwiniętego zmysłu politycznego, chce wziąć od białych to, bez czego czuje, że im ani politycznie ani ekonomicznie nie sprosta; ale brać chce tylko rzeczy, nie osoby.
To jest mniej więcej jego przewodnia myśl. Udaje mu się to częściowo; stara się jak może; niestety, myśl ta przez niewielu tylko jego poddanych zrozumiana, a przez nikogo z nich prawie wykonana być nie może. Jestto rasa przestarzała, rasa, co miała swoją erę wielkości, erę czynu i energii, zdobyczy i tryumfów, ale temu kilkaset lat. Dziś, powtarzam, to rasa upadła; dziś klimat, więc febry, stosunkowy dobrobyt, długoletni pokój, zmiękczyły tych ludzi. Lenistwo straszne i bezgraniczne, to pierwszy zdaje mi się główny rys charakteru Syamczyka. Nietylko, że się nie broni przeciw inwazyi obcych na polu handlu i przemysłu (Chińczycy tu wszędzie jak szarańcza grasują i panują), ale prawie chętnie to widzi, byle miał bettel do żucia i spokój. Wobec takich stosunków, zaprawdę obawiać się należy, żeby biedny król nie był jedynym zreformowanym przez własne reformy. Oddawna podobno przemyśliwa król o poprowadzeniu drogi żelaznej, mającej połączyć Bang-kok z Kien-tsen, ważnem handlowo i politycznie miastem, na północy kraju. Nie chcąc jednak dopuścić ani Anglików ani Francuzów do tego przedsiębiorstwa, a nie mogąc spodziewać się choć w najdalszej przyszłości dokonać dzieła własnemi siłami, wpadł na pomysł zawarcia kontraktu z byłym gubernatorem Streats-settlements, mstr. Clarke, inżynierem. Mstr. Clarke ma zdjąć wszelkie do budowy potrzebne plony i zrobić kosztorysy. Na tem kończy się jednak jego zadanie. Otrzyma on zgóry umówioną zapłatę, co samo przez się wszelkie dalsze pretensye i prerogatywy do samejże budowy kolei ma usunąć; plany i kosztorysy stają się własnością rządu, któremu wolno z nimi zrobić co zechce. Kontrakt ów, arcydzieło podobno w swoim rodzaju, jest, jak mówią, wypracowany osobiście przez króla. Król rozrzucił już dziś po całym kraju sieć telegraficzną. Nie zapomniał i o armii: 7000 ludzi stanowi stałe wojsko, będące na każde zawołanie gotowem; prócz tego jest zorganizowana (może tylko w teoryi) obrona krajowa. Każdy pełnoletni mężczyzna jest obowiązany z prawa do noszenia broni, otrzymuje karabin, i ma się na każde wezwanie stawić. Czyste pospolite ruszenie, ów landsturm, niedawno u nas zaprowadzony. Podobno wielka już część Syamczyków, w ścisłem słowa znaczeniu, jest w ten sposób zorganizowana. O mieszkańcach północnego królestwa Lao, które dziś panujący król z Syamem połączył, trudno mówić, jako o przyszłych, regularnych obrońcach kraju. Mniej cywilizowani od Syamczyków, mniej ściśle z koroną związani, prawie niepodlegli, przytem nie zniewieściali tak jak Syamczycy, dziksi ale i energiczniejsi, uważający się raczej za lenników Syamskiej korony niż za poddanych, zwłaszcza w dzisiejszem, europejskiem tego słowa znaczeniu — możeby w danym razie ruszyli z pomocą swemu panu, ale napewno na to liczyć, a zwłaszcza na skuteczność tej pomocy, nie może biedny Czulalonkorn.
Znając już tych kilka szczegółów, trudno nie przyznać ogromnych, istotnie genialnych zdolności młodemu królowi. Czy to wszystko własna jego inicyatywa zrodziła, czy rady może jakiegoś ukrywającego się w cieniu królewskiego pałacu Europejczyka — Bóg raczy wiedzieć. Nie tygodnie, ale lataby tu siedzieć trzeba, chcąc to zbadać, Nie ulega jednak watpliwości, że ów pan Müller czy Schmidt, rzekomo budowniczy, co stawiał pałac i koszary naprzeciwko, siedzi tutaj kamieniem, i podobno wielkie ma wpływy. Nie widziałem go, nie pokazał się wcale. Bądźcobądź, faktem jest, że myśl cywilizowania się i zbrojenia, i to na gwałt, jest rzuconą, powstała i żyje. Hannibal ante muros, Anglicy i Francuzi z dwóch stron grożą — król czuje, że niedługo przyjdzie mu albo zwyciężyć, albo zginąć. Boję się dla niego, że o lat 50 zapóźno przebudził kraj z letargu. Jedyny ratunek jego ten chyba będzie, że duobus litigantibus, tertius gaudet. Lecz i tu się boję, że tym trzecim cieszacym się ani on ani jego naród nie będzie. Ekonomicznie gaudet już trzeci, tj. Chińczycy, którzy z ograniczenia przystępu Europejczykom korzystają z dniem każdym więcej; ale i politycznie myślę, że ktoś trzeci się znajdzie.
Zaraz na wstępie wspomniałem o owym parostatku Schwalbe, który północno-niemiecki Lloyd zbudował umyślnie, by módz dojeżdżać aż do samego Bang-kok. Die Schwalbe uwija się jak może, a nigdy podobno pusta nie przyjeżdża ani odjeżdża. Jasnowłosi synowie Germanii, niemniej zresztą jak Amerykanie, korzystają pilnie z antagonizmu między Anglią i Francyą; trzeba im przyznać, że umieją korzystać. Kupców Niemców tu chmara, hotel w ręku niemieckim, brak tylko oficerów Niemców do ćwiczenia armii syamskiej — i to przyjdzie. Niemieckie poselstwo tutejsze, liczne i pierwszorzędnemi siłami obsadzone. Wobec tej rozumnej zapobiegliwości niemieckiej, jakże przykro widzieć niezdarność dzisiejszego francuskiego rządu, który powoli traci jedną po drugiej pozycye, przez przeszłe rządy i generacye często z takim trudem i z tak wielkiemi ofiarami zdobyte. Opowiadano mi tu fakt, który zdarzył się przed niedawnym bardzo czasem. Uprzedzając Anglię i chcąc jej tym sposobem zadać nielada cios, Francya zawarła była tajemnie traktat z cesarzem Birmy. Nie wchodząc w szczegóły, można ten traktat jednem słowem scharakteryzować, a mianowicie: mocą jego, cesarz Birmy stawał się ni mniej ni więcej, jak lennikiem rządu kolonialnego francuskiego. Odpis tego traktatu wpada w ręce jednego z rezydujących podówczas w Birmie cudzoziemskich konsulów, a mianowicie niemieckiego. Ten, niewiele myśląc, leci do Kalkutty i ofiarowuje się sprzedać tajemnicę lordowi Dufferin, ówczesnemu wice-królowi, i to za sumę 20.000 funtów (200.000 złr.). Wice - król kupuje. W dwa tygodnie później armia Indo-angielska zajmuje Birmę, cesarz detronizowany, deportowany wraz z dwoma tylko żonami na przylądek Dobrej Nadziei, gdzie na lichej pensyjce od rządu angielskiego więdnieje. A Francya — ani palcem nie ruszyła! Dobitny to obraz sposobu, niedołężnego, ze złą wiarą pomieszanego, brania się do rzeczy nowoczesnych mężów stanu francuskich. Płaczą nad tem Francuzi sami, płaczą najbardziej misyonarze, głównie Francuzi, bo najbardziej na tem cierpią.
Biskup tutejszy katolicki, misyonarz, twierdzi, że gdy Chińczycy w Anamie mordowali, stojących naturalnie pod protektoratem Francyi katolików, rząd kolonialny, który mógł był skinieniem niemal palca zapobiedz tym strasznym rzeziom, nic nie uczynił! a 40.000 katolików padło pod nożem rozjuszonych fanatyków; palono ich we własnych domach, zakopywano żywcem w ziemię i t. d. i t. d. Biskup klnie się na wszystko najświętsze, że choć rząd francuski temu przeczy, autentyczne cyfra zamordowanych przed trzema laty katolików i chrześcijan wogóle, wynosiła 40.000 dusz! Biskup, człowiek już nie młody, od lat długich na najskrajniejszym Wschodzie, a zwłaszcza na tak zabójczem Południu pracując, sterał swe wątłe już siły, fizycznie i moralnie. Nic chyba bowiem tak nie niszczy, jak ta praca nieustanna misyonarza, praca z jutrem niepewnem. A cóż dopiero w podrównikowych krajach!
Opowiadał mi ciekawe szczegóły. Misya katolicka w Syamie egzystuje od przeszło 200 lat. W czasie napadu Birmańczyków na Syam, w połowie zeszłego stulecia, wraz z całem królestwem Syamskiem, i misye katolickie uległy strasznemu spustoszeniu; mnóstwo wiernych, którzy do ostatka napastnikom opór stawiali, dostało się w końcu do niewoli, i powleczono ich na północ, gdzie marnie poginęli. Teraźniejszy znakomity rozwój misyj datuje dopiero od mniej więcej lat 40; około 20.000 katolików liczy się do poddanych króla Czulalonkorn. W samym Bang-kok buduje się obecnie wielkie seminaryum i gimnazyum na 200 uczniów obliczone. Drogą składek zebrano potrzebny fundusz, król przyczynił się również znaczną sumą. Rząd jego obserwuje najściślejszą neutralność i bezparcyalność wobec innych wyznań, raczej przychylnym wobec katolików będąc. W kraju, mianowicie na północy, w Kiang-Maik, egzystuje dość znaczna misya protestancko-amerykańska, trudniąca się nibyto wychowaniem dzieci obojej płci, nie ciesząca się jednakże ani jednym prozelitą, a dbająca zdaje się głównie o własną kieszeń. Przez dłuższy czas sprowadzała ta misya całe wozy pak, deklarowanych wobec organów rządowych jako paramenta kościelne. Jednego pięknego poranku jednak zdziwiło któregoś z urzędników celnych to mnóstwo kościelnych przyrządów, sprowadzanych przez misyę. Otworzono jedną pakę — i znaleziono broń palną, którą ci przezacni Yankee-misyonarze handlowali. Misye katolickie posunęły się obecnie aż hen daleko na północ, we wnętrze kraju.


Bang-kok, 8 stycznia.

Rano asystowaliśmy obrzędowi brahminów, zwanemu Tiepin-Tscha. Brahmini egzystują w tym kraju, jednak ściśle nauce Buddy wierni, są, o ile mi wiadomo, w znacznej mniejszości. Obrzęd dzisiejszy, nie religijny, ale oparty na prastarym zwyczaju, jest rodzajem cerealiów, jakby dożynków, a przytem zdaje się być połączonym z dorocznem objęciem urzędu przez naczelnika gminy wyznaniowej brahminów. Przepraszam za to powtarzające się ciągle »zdaje się«, ale nikt tu uczciwie i wyczerpująco a pewnie na nic nie chce odpowiadać, tem mniej jasnych wyjaśnień dawać. Europejczycy tu żyjący, to gromada kupców, którzy tylko o ceny i targi się troszczą, nic prócz tego nie widząc; Syamczyków zaś trudno zrozumieć!
Festyn więc ów polega na ogromnie długiej procesyi, w której młodzi i starzy, poprzebierani nąjdziwaczniej: jedni za aktorów, w najfantastyczniejszych maskach i zbrojach, przypominających owe chińskie stereotypowe smoki, drudzy przebrani za rolników, rękodzielników, wojowników i t. d., postępują pełni namaszczenia. Nareszcie niosą w lektyce wyniosłej pod baldachimem i wachlarzami żywego przedstawiciela boga Wisznu, otoczonego licznym pocztem służby, niosącej godło potęgi i bogactwa; więc miecze, ślicznie w srebro i złoto oprawne, dzidy, spluwaczki, puszki z liśćmi bettelu, korony w formie czapek złocistych, ręczniki i t. d., i t. d. Ubrany w istotnie wspaniałe suknie, ze złotej przejrzystej materyi jak gdyby koronki, z orderami syamskimi na szyi, mając palce i piersi okryte dyamentami, na głowie koronę w rodzaju czapki, w jaką zwykle bywa strojny sam Wisznu — siedzi ów proboszcz brahminów z miną arcy-seryo na swojej sedia gestatoria. Wkoło niego dworzanie i muzykanci, z których jeden dmie w piszczałkę, inni biją w bębny najrozmaitszego gatunku i kalibru. Przybywszy na miejsce przeznaczenia, wysiada ów pontifex i udaje się do przygotowanego na ten cel namiotu. Naprzeciwko namiotu stoi niesłychanej wysokości (może 20 — 25 metrów) rusztowanie, w którego środku wisi na czerwonych sznurach ogromna huśtawka, mająca rzekomo przedstawiać węża, który odegrał w historyi Wisznu wielce ważną rolę; naprzeciw tej huśtawki, na niebotycznej prawie żerdzi, wisi w papier owinięta paczka rozmaitych srebrnych monet.
Zaczyna się ceremonia: na huśtawkę wyłazi czterech mężczyzn w pełni wieku, strojnych w dziwnej formy czapki papierzane. Zapomocą sznura rozkołysują z dołu huśtawkę, która jak szalona lata przez kilka chwil; podczas tego, kto z huśtających się najbliżej żerdzi z pieniędzmi przebiega, powinien w lot chwycić ustami, bez użycia rąk, ową wiązkę z pieniędzmi! Zwykle po kilkakrotnych usiłowaniach udaje mu się to, poczem wśród objawów ogólnej radości i wesołości, już bez pomocy sznura ci poczciwi ludziska dla pokazania swej siły huśtają się jak waryaty. Figiel ten powtarza się cztery razy — poczem ceremonia skończona; reprezentant boga Wisznu wsiada napowrót do swej lektyki, i znowu tym samym porządkiem co pierwej procesya wraca skąd przyszła.
Przy tej ceremonii poznaliśmy JE. pana Ministra rolnictwa, który także swoją obecnością ową ceremonię zaszczycił. Figura okropna — ale mówi po angielsku; był dwukrotnie w Europie, chodzi w czysto syamskim narodowym stroju, dla odróżnienia zaś od pospólstwa nosi stary, wypłowiały, czarny melonik na głowie i ogromny parasol.
Zwiedzanie zaczynamy od świątyni Wat-Poh — pyszna, dobrze utrzymana świątynia, a raczej całe palladium, miasto świątyń. Wszystkie praczedye[2], a jest ich wokoło samejże świątyni istny las, od dołu do góry kryte mozaiką z różnokolorowych kafelek. Niektóre kafelki górą polerowane, przy pominają stare limoges, w prześliczne kwiaty i bukiety zdobne, jedyne w swoim rodzaju. Wrota świątyni samej, historyę Buddy przedstawiające, istne arcydzieło; inkrustacye perłową macicą w hebanie, ale tak gęsto i misternie, że wrota całe jak srebrne wyglądają. Wkoło fryz szeroki, same kwiaty i rośliny, między niemi gdzieniegdzie malutkie stworzonka jakieś lub ptaszki. Środkiem figuralne obrazy, forma ich niezmiernie długa a wązka; obrazy nie dzielą się na pola, ale stanowią jedną wielki całość, mimo że najrozmaitsze, do siebie nie należące przedmioty na nich przedstawiono. Robota mistrzowska, dokładna i czysta; godzinami patrzećby można. Rysunek w perłowej macicy, cieniowany techniką przypominającą les grisailles.
Przeszedłszy szerokie brukowane podwórze, strzeżone dokoła przez bronzowe, cudowne Radjasy[3], wychodzimy do długiego, wązkiego a niskiego krużganku, zupełnie prawie od światła i słońca przez bardzo wystający dach zakrytego. W nim Budda setki razy przedstawiony samotrzeć z dwoma uczniami, jak prawi kazanie. Ugrupowanie zawsze bardzo proste: trzy figury obok siebie, dwie niższe, jedna środkowa najwyższa; z rękoma podniesionemi, tak że całą dłoń widzowi pokazują. Figury same z drzewa lub gliny palonej, pokryte lakiem, na którym gruba pozłota. Przedostajemy się na mały pusty dziedzińczyk. Tu znów istny las porcelanowych praczedyj, dalej wielki basen, otoczony wysoką kamienną balustradą, a ocieniony kilku pysznemi drzewami. Jestto mieszkanie świętego krokodyla (ogromna bestya). Potem widzimy ogromnych rozmiarów jakby świecznik porcelanowy, kształtem naśladujący drzewo bambusowe — i stajemy nareszcie przed bardzo długim, niezbyt wysokim budynkiem, główną świątynię przypominającym, gdzie odwiecznie leży umierający Budda. Figura sama z cegły, lakiem i grubą powłoką z szczerego złota pokryta, ma 160 stóp ang. długości i zajmuje cały budynek. Budda leży wsparty na prawej ręce; stopy jego, wielkości mniej więcej średnio wielkiego stołu, okryte cudowną mozaiką z perłowej macicy w hebanie; cała powierzchnia świętych podeszew podzielona na równe kwadraciki. Pojedyncze pola (15 — 20 cm. w kwadrat) wypełnione cudownie wykonanemi płaskorzeźbami, wyobrażającemi najrozmaitsze, z życiem ziemskiem Buddy mające jakiekolwiek stosunek zwierzęta, istniejące i mitologiczne. Są tu więc i krowy i słonie, konie i Radjasy i Hanumany[4].
Każdy Wat (czyli takie palladium) otoczony malutkimi, zwykle balustradą kamienną zamkniętymi, jak gdyby ogródkami. Tu widać cały malutki światek, sztuczne skały, a na nich i wkoło nich w sztucznych grotach i na małych łączkach pasą się maleńkie kamienne zwierzęta wszelkiego rodzaju; chodzą, siedzą i modlą się w malutkich pagodach ludzie i bonzowie. Wszystko to razem znowu cerkwie przypomina, zwłaszcza wschodnie.
Ginę formalnie z rozpaczy, że z tych świątyń ani nic ukraść ani kupić nie można; a jakby się chciało choć po jednym z tych przepysznych smoków bronzowych i porcelanowych i kamiennych kupić — zabrać choć kilka takich tabliczek czy kafelek fajansowych — choć po kawałku takich drzwi hebanowych perłową macicą wykładanych! Są to rzeczy, o których my pojęcia nie mamy, a rzeczy prześliczne, jedyne w swoim rodzaju, zupełnie odrębnego stylu. Kradli tu zdaje się nieraz Anglicy i inni; to też teraz argusowem na nasze palce patrzą okiem. Bardzo grzeczni ci mnisi co nas oprowadzają, ale zostać samemu choćby na minutę — nie dadzą.


Bang-kok, 10 stycznia.

Prawdziwa to pańszczyzna pisać choćby nawet taki dzienniczek, gdy musisz wśród dnia nalatać się niemało, zwiedzać piękności miasta, ogrody, oddawać wizyty, skupować co się da z ciekawości, wybierać fotografie, ba! nawet na dobitek pisać i odpisywać sprawozdanie do ministerstwa spraw zagranicznych boć mam charakter attaché ad honores nie od parady. Przytem proszę nie zapominać, że temperatura fatalnie wysoka!
Wczoraj nareszcie zwiedzić mogliśmy pałac królewski i wspaniałą świątynię Wat-Pra-Khao. Zaczynamy od muzeum narodowego, na wzór europejski przez obecnego króla stworzonego. Nagromadzono tu, co i jak się dało. Piękne okazy rajskich ptaków, słoni i krokodylów, cudnych motyli, obok wielkiego zbioru minerałów, drogich kruszców i kamieni, szafirów, rubinów i szmaragdów, w które ten kraj, zwłaszcza cześć jego północna, podobnie jak Birma, obfituje. Są tu wyroby ze srebra i złota, wyroby tkackie, pyszne tkaniny złote i srebrne. Jest stara porcelana i majoliki; niektóre wcale piękne, niezmiernie dziś rzadkie, bo ich już nie wyrabiają od czasu, jak Chińczycy zalali kraj swymi tańszymi, a do gustu krajowego zastosowanymi produktami. Wreszcie misternie wyrabiane w drzewie, kości lub kruszcu modele używanych w kraju czółen i czółenek, modele domostw pływających; arcyciekawie przedstawione walki Buddy i Siwy z książęciem ciemności; dalej nieudałe, bo nowoczesne próby wykładania perłową macicą w hebanie. Tam błyszczy się zdala, bo główne miejsce zajmuje, charakterystyczne znamię XIX. w., istny arsenał miniaturowych armat, moździeży, strzelb, karabinów: to dary rozmaitych europejskich dworów. Widocznie w chwili organizowania armii swojej, chciał król Czulalonkorn pokazać swoim jenerałom, jak oni i ich podkomendni powinniby wyglądać; dlatego całą wielką szafę, najporządniej z całego muzeum utrzymaną, zapchano figurkami z drzewa, przedstawiającemi rozmaitych żołnierzy armii narodowej w pełnym galowym mundurze. Nietylko jednak chciał król pokazać, jak wojak syamski ma wyglądać w pokoju i na placu parady; całe bitwy i ewolucye odtworzył z takich figurek. Kończymy zwiedzanie muzeum, admirując zbiór monet syamskich od najdawniejszych aż do dzisiejszych czasów. Dawniej moneta przybierała tu najrozmaitsze formy, bo nawet formę srebrnej kuli. Dzisiaj zastosowano się do zwyczaju reszty świata. Tekal jest jednostką monetarną, równa się mniej więcej dolarowi. Wybicie tej srebrnej monety wzięły na siebie Niemcy: srebra dostarczał skarb syamski. Złe języki twierdzą, że tekal, powróciwszy do Syamu z Europy, stracił dużo ze swej wartości; wiele owego, na monetę przeznaczonego srebra, miało ugrzęznąć w kieszeniach uczynnych przyjaciół.
Z muzeum wyszliśmy na piękną łączkę, gdzie zaprezentowano nam trzy święte słonie, tak zw. białe. Jak wiadomo, biały słoń, albinos, jak wogóle albinosy wszystkich gatunków zwierząt, uważane są w Syamie za królów swego gatunku. Owa władza albinosów nad zwykłymi śmiertelnikami w każdej grupie zwierząt, została im rzekomo nadana przez króla zwierząt Radjasa. Legenda twierdzi, że pies, chytry a przemyślny, chcąc się pozbyć niewygodnego a absolutnego pana, którym był Radjas, zaprowadził go nad brzeg krzyształowego strumyka, płynącego u stóp góry, na której Radjas wraz z małżonką i dziećmi przemieszkiwał. Tu pies wskazał w zwierciadle krynicznem odbijający się wierny portret jego królewskiej mości. Radjas, zobaczywszy swe odbicie, w przekonaniu, że to rywal, ryknął straszliwie i rzucił się z wściekłością w przepaść; jak gdyby jednak przeczuwając swój bliski zgon, nim skoczył, mianował albinosów swymi następcami, wice-królami nad zwykłą bracią. Zaciekłość swą przypłacił wielki władca fauny roztrzaskaniem czaszki o skałę na dnie wody! Królowa-wdowa, klnąc i rycząc tak strasznie, że drzewa schły od strachu, porwała swe dzieci i uwiodła w głęboką a daleką puszczę, gdzie schowana nazawsze przed okiem ludzkiem, żyje dotychczas. Raz tylko niebaczny człowiek, odkrywszy miejsce schowania królowej zwierząt, postanowił ją stamtąd wypłoszyć i upolować. Wówczas wydała ona znowu ryk ów straszny, a od ryku tego popękały bębenki w uszach nieszczęsnego śmiałka, który martwy upadł na ziemię, a duszę jego porwał Hanuman, książę ciemności.
Stąd poszła cześć okazywana białemu słoniowi. Każdy król syamski stara się koniecznie dostać białego słonia; znalezienie go bowiem jest dowodem przychylności bogów. To też za każdem nowem panowaniem, cały Syam szuka i poluje na słonia albinosa. Kto go odnajdzie i sprowadzi żywego, ten zapewnił sobie los na całe życie, bo hojność monarsza nie zna granic w tych razach. Obecny król, który zdaje się być we wszystkiem od Buddy w sposób szczególnie łaskawy traktowany, ma aż trzy białe słonie. Niech tylko sobie nikt nie wystawia istotnie białego słonia! O białości tu mowy niema zupełnie. Najbystrzejsze oko nie jest w stanie nic białego na tym słoniu odkryć. Widzieliśmy trzy: wszystkie trzy były zupełnie koloru zwykłego słonia, z tą różnicą, że oko jest białe, tj. blado-niebieskawe, jaśniejsze niż zwykle, i że na grzbiecie i około głowy słonie te są nieco jaśniejsze, maja jakby plamy koloru cielistego. Najstarszy z tych białych słoni liczy, jak mówią, lat 125, wysokości ma 11 stóp angielskich; kolos to niewidziany, ma przepyszne kły, tak długie, że z przodu się krzyżują; jest najbardziej czczony, a bardzo zły. Ten ma istotnie uszy zupełnie cielistego koloru. Ale nie trzeba zapominać, że służba stajenna królewska posiada cały arsenał środków, by skórę słonia białego, u zwykłych słoni nigdy nie mytą, wymywać i nadawać jej nieco jaśniejszy od zwykłego kolor.
Po tych trzech niby białych kolosach, z których najbielszy najbardziej na nasz widok ryczeć i trąbą ku nam istotnie groźnie wymachiwać począł, wyprowadzono największego wzrostem słonia Syamu. Maści zupełnie prawie czarnej, miał przeszło 12 stóp. Wyznaję, że stąd niechętnie odchodziliśmy; podczas wyprowadzenia tych słoni, zawiązała się ciekawa rozmowa: Syamczycy widocznie lubiący te stworzenia, a przytem cieszący się bardzo z naszej rzetelnej admiracyi, a niemniej z naszego strachu przed trąbą i rykiem tych bestyi — Syamczycy na chwilę zapomnieli o swej zwykle znudzonej facyacie, ożywili się — i było to bardzo ciekawe. Dobrze nam tam było, bo jakieś instynkta łowiecko-sportsmeńskie zadrgały podobnie w naszych sercach; zrozumieliśmy się, mimo że im po syamsku, a mnie po polsku fantazya jakieś dziwne, dalekie, mgliste, ale wielce czarowne obrazy przed oczyma snuła. Zamyśliliśmy się wszyscy, zapatrzeni na te pyszne bestye; po dobrej dopiero chwili ruszyliśmy zwiedzać dalszą część pałacu królewskiego.
Po drodze do pałacu musimy przejść, a więc i obejrzeć, dzieło najnowsze, i jak twierdzą miejscowi, najwspanialsze w stolicy: to ów Wat-Pra-Khao. Budować zaczęto ten istny las świątyń, praczedyj, pawilonów, wież, jeszcze w roku 1782, dokończył budowy w sto lat później, bo w roku 1882, król Czulalonkorn. Poddani poczytują mu to dzieło za największą wobec Boga i ludzi zasługę. Według opinii publicznej, owe niezwykłe łaski Buddy tem dziełem pozyskał sobie Czulalonkorn; Budda bowiem lubi, by mu świątynie stawiano. O ile pomnę, dzisiejszy Wat-Pra-Khao jest odtworzeniem podobnej świątyni, która niegdyś w Ajutii, dawnej stolicy, istniała. Wystawiono ją raz dlatego, że każdy władca wogóle stara się wybudować choć jeden przybytek bogom; a potem, bo tu postanowiono umieścić słynną statuetkę Buddy, rzekomo wielu cudami słynącą, pochodzącą z jakichś czasów dawniejszych jeszcze od przedhistorycznych, a wykonaną z kryształu i szmaragdu; ciało jest kryształowe, draperya i ozdoby szmaragdowe. Wysokości ta figurka może mieć 11/2 stopy; czy piękna jest, nie wiem, bo tak wysoko stoi, tak otoczona wazonami, kwiatami lotusu, kadzidłami — zresztą, jak zawsze, taka panuje we wnętrzu świątyni tajemniczo-uroczysta ciemność, że trudno bardzo dokładnie się przyglądać wyobrażeniu bóstwa, choćby nawet przyzwoitość i wzgląd na oprowadzających nas bonzów na to pozwalały.
Dziedziniec, a raczej dziedzińce świątyni, jej zewnętrzna forma, jak zawsze w Syamie, najpiękniejsze, najbardziej błyszczące, zdobne w tysiączne sposoby. Bruk i tu, jak w pałacu, prześliczny. Wkoło głównej świątyni, cały znowu odtworzony kosmos; w malutkich niby ogródkach, na malutkich skałach, pasą się malutkie zwierzątka, chodzą malutcy ludzie, stoją malutkie świątynie. U wejścia do samego atrium, gdy w innych świątyniach stały smoki lub konie, tu bronzowe sówki misternej roboty na kolumnach niewysokich siedzą.
Złota tu nie żałowano. Praczedya główna, zdala oko ciągnąca, choć kształtem mniej elegancka od innych, bogactwem zewnętrznem imponuje; od dołu do góry cała okryta mozaiką szklaną i złotą. Odrzwia znowu hebanowe, wykładane perłową macicą, bardzo kosztowne i kunsztowne — ale robota nowożytna. Niestety, i w Syamie nowożytni nie mają takiej jak starożytni cierpliwości, ani tak lekkiej jak tamci ręki. Wykładania te mniej cienkie, mniej delikatne jak stare. W kompozycyi brak tej naiwnej, ślicznej prostoty dawnych dzieł; ni porównać tych odrzwi do owych, któreśmy w Wat-Poh podziwiali, lub do wykładań perłową macicą na stopach śpiącego Buddy.
Posadzka w głównej świątyni cała składana z płaskorzeźbionych w deseń płyt mosiężnych. W praczedyi, gdzie się istotnie przechowują rzekome relikwie Buddy, wkoło jakby tumulusu pokrywającego świętość, cała posadzka przykryta matą z szczerosrebrnego drutu plecioną. Ściany przedstawiają rozmaite duchy niebiańskie, niby aniołów, adorujących nieustannie śmiertelne wielkiego proroka szczątki. W jednym z takich pawilonów — już nie pomnę w którym — przechowują się starodawne, sanskrytem i syamskim, pewnie i tybetańskim językiem pisane biblie. Samych ksiąg świętych nam nie pokazują — ale mniejsza o to; najpiękniejszy i najciekawszy, to właśnie ich schowek: pyszna, staroświecka szafa, w formie ośmiokąta, ze wszech stron zamknięta, cała z hebanu, najpyszniej wykładana perłową macicą. Ta technika wykładania w drucie perłową macicą, musi chyba być jednym z najstarodawniejszych sposobów ornamentacyi, bo u najpierwotniejszych ludów się znajduje; jak niemniej i u ludów, które lat temu setki, w cywilizacyi swej stanęły i już naprzód nigdy nie poszły.
Tak pięknych, jak staro-syamskie okazy wykładania perłową macicą, nigdzie, ani w Korei, ani w Chinach, ani nawet w Japonii nie widziałem. Trudno, bo nawet niesposób wdawać się w opis całej świątyni, boć to istne morze, las pawilonów. Każdy prawie w szczegółach inny, a wszystkie oryginalne i przepyszne, choć niekoniecznie ładne. Istny to ogród, gdzie dziesiątki praczedyj wyrosły, każda lśniąca, błyszcząca, barwna, każda mniej więcej inną wzorzystą mozaiką porcelanową lub fajansową od dołu do góry pokryta. System bowiem syamski budowania, obliczony więcej na efekt niż na trwałość, nie zna bynajmniej palonej cegły. Wszystko jest z niepalonych, tylko na słońcu lekko suszonych cegieł, formalnie najpierw lepione, a dopiero na ten tułów, istnie z błota sklejony, przylepiają zewnętrzną, fajansową lub inną ornamentacyę. Proceder nader prosty, ale bardzo zmyślny, bo jakżeby inaczej te tafelki, te kwiatki, te talerzyki, których tysiące na taką mozaikę się składa, jakżeby się one trzymać mogły?
Formalnie oszołomieni tem mnóstwem ornamentów, tą grą krzykliwych barw, a może najbardziej nieustannem wytężeniem uwagi, przy temperaturze bajecznej, bo już południe było niedaleko, przechodzimy z świątyni do pałacu, tuż obok leżącego. Prawie miło było znaleść się znowu na wolnem, świeższem nieco powietrzu, wśród zieloności ogrodu pałacowego. Wat-Pra-Hhao, niech mi daruje Jego Królewska Mość i jego architekci, nie godzien starych świątyń. Wszystko tu bogatsze, świeższe, bardziej błyszczące, bo złota nie żałowano – ale ani materyał taki dobry, jak u starych, ani robota tak delikatna, ani kompozycya tak prosta, a jednak tak śliczna. Figuralne przedstawienia, podobniejsze nibyto do natury, bardziej realnie traktowane niż stare; cóż, kiedy tamte nawet w swej niezgrabności tyle mają prostodusznego wdzięku.
Tyle o świątyni. Dłużej pisać ni chcę ni mogę; dłużej pisząc, trzebaby studyów wieloletnich i całych tomów, a na to nie mam ani zdolności, ani czasu, ani wiedzy nie posiadam. Kiedyś ktoś o tem napisze, bo napisać warto; wszakże to obok japońskiego i chińskiego trzeci, zupełnie odrębny styl.
W pałacu zaczynamy od biblioteki. Chciano się popisać przed Europejczykami – europejskiemi książkami. Liczy ona około 300 książek, same prawie angielskie; są i znakomite dzieła, ale zdaje mi się, że ich nigdy nikt nie czytuje.
Wychodzimy na dziedziniec, który mi idącemu na audyencyę tak niesłychanie zaimpononował. Jest też on istotnie imponujący. Brukowany, nie jak myślałem, marmurem, ale płytami kamiennemi, pięknie i równo ułożonemi. Środkiem i po bokach gazoniki na podmurowaniu, z cegły czerwonej białym kamieniem obrąbionej, a kąty gazoników, w najdziwaczniejsze formy wyciętych, zdobne w ogromne, murowane z takiej samej cegły i kamienia wazony, a w nich najrozmaitsze, wszystkie sposobem chińskim w dziwaczne figury przystrzygane drzewa. Dziedziniec naprzeciw głównego wejścia zamknięty jest frontem pałacu. Mieszanina stylów tu wprost niepojęta; bo dół pańsko-europejski, góra: styl amerykańsko-hotelowy, a dach: najczystszy styl syamski. Wszystko razem jednak, jako tło owych misternie przystrzyżonych drzewek, w bezpośredniem sąsiedztwie całego rzędu w czysto syamskim stylu trzymanych rozlicznych pawilonów i pawiloników, przy portalu zdobnym w dwie kolosalne statuy bogato złoconych słoni – wszystko to razem robi ogromne wrażenie. Wewnątrz, jak już powiedziałem przed paru dniami, urządzenie europejskie; proporcye pańskie, barwy dobrane z gustem, tylko materyał okropny wszędzie, czysta pacotille.
W jednym z salonów, galerya biustów gipsowych, na czarno malowanych, wszystkich monarchów Europy (cesarzowa Eugenia obok marszałka Mac-Mahona, car Aleksander II. obok królowej Wiktoryi). Sala audyencyonalna dla Europejczyków nie piękna, lecz dość okazała; naprzeciw wejścia tron, na trzech ścianach pozostałych obrazy olejne, przedstawiające poselstwa syamskie, korzące się raz przed Napoleonem III., drugi raz przed królową Wiktoryą i. t. d. Dlaczego je tu umieszczono, nie rozumiem. Wytłomaczyć sobie to tem chyba można, że Syamczyków temat obrazu europejskiego nic zupełnie nie obchodzi, nie rozumieją go, tak jak my ich obrazów nie rozumiemy, i zapewne nie chcą rozumieć. W jednej ze świątyń tutejszych, nad obrazami, przedstawiającymi życie ziemskie Buddy, a rozmieszczonymi zupełnie jak nasze stacye, wzdłuż ścian świątyni, widziałem obraz jeden, przedstawiający Napoleona I., odpływającego na Św. Helenę i żegnającego się z przyjaciółmi; drugi zaś — ktoby uwierzył! — Pana Jezusa, wskrzeszającego Łazarza! Jako ornamentykę ołtarza, u którego szczytu siedzi Budda, co chwila spotyka się jakąś lichą kopię Psychy, jakąś Wenus lub Marsa gipsowego — świętemu wszystko święte.
Swoich wasalów przyjmuje król naturalnie w osobnej sali audyencyonalnej. Tam miejsce, gdzie stoi tron, kolumnadą i złocistą kotarą odgraniczone od reszty sali. Gdy się wasale zbiorą, wówczas odsłania się nagle kotara, a zdumione oczy przerażonych już i tak wasalów (bo ich tu zwykle albo z ostatniego szeląga obdzierają, albo poprostu głowę z karku zdejmują — jak potrzeba), widzą Syna aniołów na jakiejś niby ambonie, wysokiej, złocistej, gdzie u góry umieszczono jakby łódkę z baldachimem, w której Najjaśniejszy przesiaduje. Niezbyt ciekawą jest trzecia sala audyencyonalna, gdzie się odbywają rady ministrów. Stoi tu z dziesięć rzędów skórą obitych ławek, przed któremi, u szczytu sali, znowu coś podobnego do tronu się wznosi, a przed nim drugi tron wygodniejszy, bo w formie łóżeczka czy kanapki — bo przecież król chcąc myśleć, musi leżeć. Nad tronem wisi tu wcale zresztą nieźle malowany portret brata nieboszczyka króla, więc stryja obecnego monarchy, najwyższego kapłana (bonzy), staruszka wyschłego, widocznie ascety, boć tu na seryo zdaje się biorą ascetyzm kapłańskiego stanu; w stroju ślicznym, ogólnie przez bonzów używanym. Jestto jakby chusta, okrywająca nogi po kolana i toga zarzucona przez ramiona i piersi, tak jednak, że prawie całe ramię zostaje odkryte; wszystko to razem żółtego, nieco w zielonkawy wpadającego koloru. Bonzowie młodzi noszą przytem w uroczystych chwilach coś zupełnie przypominającego pas naszych księży, również żółtego koloru, z tą jednak od naszych duchownych różnicą, że pasem tym nikt się nie opasuje, ale nosi go pięknie i równo złożony na lewem ramieniu.
Wracając do owej sali posiedzeń rady koronnej, dodać należy, że obwieszona jest cała portretami królów i królowych żyjących i zmarłych, wszystko naturalnej wielkości, niezbyt jak na Syam złego pendzla. Kostiumy najciekawsze. — Od drzwi wchodowych licząc na prawo, wzdłuż okien, stoi cały szereg kandelabrów, czyli lamp naftowych, które trzymają rycerze skandynawscy z bronzu, z halabardami. Posadzka, z pięknej mozaiki marmurowej. Zapomniawszy wprzódy, notuję teraz, że w sali poprzedzającej pokój, gdzie nas Najjaśniejszy przed trzema dniami przyjmował, stoi w środku na bardzo wysokiem i uroczystem miejscu z bronzu ulana statua wielkiego elektora Brandeburskiego, mała kopia ozdoby Berlina. Nie mogłem się dowiedzieć, skąd to indywiduum aż tu zajechało? Musiał się w każdym razie zdziwić elektor, że go aż do Syamu powieziono. W rzeczy samej, nic tak bardzo dziwnego: wszakże Berlin łączy z Bang-kok prawdziwa dicke Freundschaft. A jednak mimo tej przyjaźni, potrafił jeden z braci królewskich swojem nietaktownem impertynenckiem postępowaniem (wszyscy są niesłychanie źle wychowani) obrazić żonę ministra-rezydenta niemieckiego, i to tak gwałtownie, że tylko na czas interwencya króla samego uchroniła Syam od zerwania stosunków z Niemcami. Biedną panią ministrową za to, że pozwoliła sobie zerwać rosnące w jednym z kanałów Menamu, przerzynających miasto, kwiaty lotosu, czy Victorii regii, w krótkiej drodze zapakowano do ciupy, i to mimo cavassa, mimo ekwipażu, który opodal na swą panią czekał, mimo wszelkich protestów wylęknionej Niemkini.
Nieco zadaleko zaprowadziła mnie owa statua wielkiego elektora. Z apartamentów prywatnych króla i jego rodziny, nie pokazano nam nic. Byłbym był bardzo ciekawy widzieć np. kuchnie królewskie, ale zdaje się, nie miewają one osobnych na ten cel przeznaczonych lokalów nigdzie, nawet później w Bang-Pa-In, nie pamiętam, byśmy coś w tym rodzaju widzieli.
Po tak gruntownem zwiedzaniu sadyby królewskiej, zziajani, zgłodniali wracamy do domu, gdzie nas klasycznie dobry tiffing i przepyszny champaigne mrożony czeka. Po pierwszych szklankach champaigne i przy pysznym lobster curry, którego używaliśmy naturalnie z tym pysznym ryżem ad libitum, zawiązała się wielce miła i wesoła rozmowa, w której nasz Phya Smuth, nasz dyplomatyczny cicerone, zalawszy sobie nieco czuprynę, o co przy tych skwarach nie trudno, brał nader głośny, ale i ciekawy udział.
Wczoraj na wieczorze u ministra angielskiego, spostrzegł był jeden z nas, że sługus jakiś syamski, pełniący funkcyę lampiarza, miał między innemi zapalić i lampę wiszącą u sufitu. Za krótką była figura lampiarza, by dostać aż do onej lampy, trzeba było najpierw wyleźć na stołek, znalazłby się wyżej od swego pana — na to pojęcia sługusa nie pozwalały; jednak trzeba było lampę zapalić. Więc chcąc te sprzeczne obowiązki połączyć, padł najpierw jak długi przed swoim panem na ziemię, i tak przeprosił, że wylezie wyżej od niego — a potem dopiero zabrał się do lampy. Se non e vero e ben trovato, bo choć podobną historyę słyszało się już o wszystkich wschodnich narodach, to jednak nie przeszkadza, że ona prawdziwą być może, bo bardzo licuje z uczuciem uszanowania i dobrego tonu i taktu, których każdy hamal na Wschodzie jak wiadomo, ma o sto procent więcej, niż wszyscy razem prezydenci wielu arcypotężnych republik.
Nie trzeba sądzić po amerykańsku, że to służalczy duch owego lampiarza, lub może obawa kary, gdyby tego nie uczynił, rzuciła nim o ziemię. Nie, bynajmniej, to czysto i wyłącznie poczucie obowiązku, wzgląd na etykietę, którą każdy mieszkaniec Wschodu z mlekiem z piersi matczynej wyssał. Onby sobie, nie swemu panu, był uchybił, gdyby tego był nie zrobił. Jeżeli kiedy zanotowałem, że bracia królewscy są niewychowani, to dla świętej prawdy zaraz dodać muszę, że to tylko wyłącznie z Europejczykami lub Amerykanami takich manier oni sobie pozwalają. A dlaczego? Dlatego, że ci panowie Yankesi ich (tak jak i nas) tego nauczyli. Jestto jedna z wielkich zdobyczy wielkiej rewolucyi francuskiej, żeśmy przybrali, starzy i młodzi, wielcy i mali, maniery zacierające uszanowanie ludziom należne; i naturalnie, że te zdobycze jedne z pierwszych przynieśliśmy w darze, jako zadatek przyjaźni, owym ludom Wschodu, które z początku nie wiedziały co począć, wobec barbarzyńskiego zachowania się Europejczyków i Amerykanów; aż nareszcie, zwłaszcza młoda generacya, przyszła do przekonania, że to tak widocznie być musi; a że u nich klimat cieplejszy, i gleba bujniejsza niż u nas w Europie, więc wszystko co tam się przesadzi, rośnie gigantycznie; to też dziś trudno doprawdy z tymi quasi cywilizowanymi Azyatami, nam Europejczykom obcować. A nie chodzi tu tylko o maniery — bo nareszcie pal dyabli maniery! — ale ten wpływ poszedł dalej i głębiej, i zepsuł i zniszczył, zmroził i zwarzył wiele pięknych, szlachetnych organów duszy Azyatów. A czy bez tych organów ta dusza normalnie żyć potrafi, czy ona nie wyrodzi się, czy w danym razie i chwili nie będzie to bardzo dla istnienia samego cywilizacyi na świecie fatalnem? Dabit se videre.


Jeszcze Bang-kok, 11 stycznia.

Jutro mamy wyjechać do Ajutii. Przygotowań niewiele, bo tylko naturalnie płócienne się rzeczy bierze — z przeproszeniem, koszule zostają w domu, niepotrzebnieby zawadzały. Tylko Biegeleben nie może mimo skwaru zdecydować się na porzucenie kołnierza krochmalonego. Admiruje go — ale go nie naśladuję.
Przybywa photoman, czyli fotograf. Dużo niezłych, wiele ciekawych fotografij posiada; rozumie się, że najciekawszych i najpiękniejszych rzeczy wcale nie odfotografował. Zawsze ta sama historya; przypomina mi się ów fotograf w Mostarze spotkany, który na żądanie, by przyniósł co ma widoków i typów krajowych, wystąpił z całą kolekcyą reprodukcyj 2–giej kompanii, 2-go batalionu 53-go pułku piechoty, przybyłego przed dwoma laty z okolic Berna do Mostaru. Co prawda, die Officiersmenage z ogródkiem i panią majorową w trzech pozach rozmaitych, arcy-wiernie była przedstawiona. Pod wieczór jedziemy zwiedzić ogród królewski. Naturalnie, że wegetacya cudowna, ale mogłoby to być wszystko piękniejsze — z Paradenią ani porównania.
Ku końcowi już pokazują nam cały szereg nieco zaniedbanie wyglądających, o jakiś mur tyłem opartych bud drewnianych: to menażerya nadworna. Oczywiście pędzimy, żeby menażeryę zobaczyć. Dwie pierwsze klatki puste, trzecia także wydawała się pustą. Ledwie jednak Biegeleben, idący naprzód, stanął przed kratą, aż tu z ciemnej głębi owej budy ryknęło coś okrutnie i o parę cali od naszych nosów zobaczyliśmy rozwścieczoną widokiem białych panterę. Jednym skokiem była przy nas; łapą sięgała poza kraty; smrodliwy jej oddech buchał nam w twarz; a kraty się uginały pod jej ciężarem — bo były drewniane. Dalsze klatki zwiedzaliśmy już à distance, a Phya Smuth radził wogóle, żeby dać spokój zwiedzaniu menażeryi.


Na rzece Menam, 12 stycznia.

Płyniemy na parowej Muszce do Ajutii; po drodze zanocować mamy w Bang-Pa-In, letniej rezydencyi królewskiej. Bang-kok opuściliśmy około 9-tej przedpołudniem. Od 6-tej zrana pakowano naszą kuchnię, kucharza, naturalnie Chińczyka, bateryę kuchenną, champaigne i t. d. Wszystko to pojedzie w czółenkach gondolowych, które nasza parowa Mucha będzie ciągnąć. W hotelu ruch z powodu naszego wyjazdu niezwykły; Phya-Smuth wszystkiem dyryguje; zwłaszcza zapas lodu (sztucznie zrobionego) zajmuje go niesłychanie. Kokosów zabieramy mnogo; kazał nam próbować tego tak zwanego mleka kokosowego; ale ponieważ nikt z nas nie gustował w tej wodzie, przypominającej brzozowy sok smakiem, a kolorem rozrzedzoną serwatkę — przeto zacny Smuth, drwiąc z naszej nieznajomości tego co dobre, wypijał sam wszystkie kokosy[5].
Ruszamy nareszcie. Płyniemy pod wodę, więc cały prawie Bang-kok od dołu do góry przepływamy. Raz jeden znowu zachwycamy się nad Wat-Czang; potem nad pałacem królewskim. Nad wszelkie spodziewanie długo nie możemy z miasta wyjechać. Ciągnie się ono, jak się pokazało, bardzo wąziutkim paskiem z dwu stron rzeki — ale prawdziwie długość jego chyba milami da się zmierzyć. Tu dopiero, płynąc Menamem — a płynąc zwolna, bo nam ciężko — można widzieć, używać i poznawać Syamską »ulicę«.
Nie mówię już o publiczności, którą się spotyka, nie mówię o wehikułach, alias czółnach, któremi ta publiczność z miejsca na miejsce się przenosi — ale notuję tylko kapelusze i urządzenia należące do komfortu domowego, ściśle wewnętrznie domowego, które z Menamu właśnie najlepiej oglądać, bo najpierw i najbardziej oko cudzoziemca uderzają i — cieszą.
Po ulicach lądowych Bang-koku chodzą Syamczycy, a zwłaszcza damy, bez żadnego nakrycia głowy; pływając po Menamie, gdzie prócz żywego ognia z góry, jeszcze refleks od wody potęguje gorąco, używają, nawet najbardziej zeschłe, więc najwytrzymalsze matrony, kapeluszy, plecionych z ciętego na paski liścia palmowego. Maksymum to lekkości i wygody: zastępuje dach nad głową; tylko jest tak ogromny, że co chwila muszą go zdejmować, bo się równocześnie z kapeluszem nigdzie zmieścić nie mogą. Widziałem przypadkiem, jak dwie damy z ludu — w pewnym już wieku, bo krótko obcięte ich włosy dobrze były siwe, typu, jak zawsze, między starym klerykiem, a dyplomatą lub kamerdynerem de mauvaise maison — chcąc się z trzecią damą w innem czółenku płynącą minąć, pozdejmować musiały kapelusze. Kupiłem takie kapelusze; przy polowaniach na kuropatwy, przepiórki, a jeszcze bardziej na błotach, mogłyby się nadzwyczajnie i u nas przydać. Bardzo ciekawych używają przy jeżdżeniu czółenkami wioseł — długości i formy wielkiej łyżki.
Komfort, jak wiadomo, jest rzeczą w Azyi wogóle nieznaną, tak jak i u nas jeszcze przed stu laty zapewne nikomu się o nim nie śniło. Czy motywa, zmuszające człowieka do szukania komfortu, są złe, czy dobre, nie wiem — bądźcobądź muszę skonstatować, że u narodów zniewieściałych znachodziłem zwykle bardzo wiele komfortu, co wielce zresztą miłem mi było. — Otóż Syamczycy dzisiejsi są zniewieściali — tego już dawniej dowodziłem; ergo, u Syamczyków powinien być komfort. Tak rozumowałem, i rozumie się, szukałem przykładów, mogących poprzeć moją teoryę. Szukałem, i znalazłem. Aż krzyknąłem z radości odkrywszy! Płynąc Menamem, około każdego domu widać, w niewielkiej odległości od zabudowania mieszkalnego, silne cztery pale, wbite w dno rzeki. Na palach leżą dwie deseczki, między niemi otchłań, górą biegnie wkoło rogóżka, zwykle dziurawa, pełniąca służbę parawanu, a całość połączona wygodną kładką z domem. Ot i komfort! ów »W. C.«, którego tyle państw europejskich jeszcze nie zna, owa duma Anglików — w całem tego słowa znaczeniu przez poczciwych Syamczyków zastosowany: bo pierwszą część Menam daje, a drugą — rogóżka. Co prawda, nieco mnie zdziwiło, gdym zrobiwszy to odkrycie, przed obiadem zobaczył, że wodę do zupy i herbaty brano... naturalnie z Menamu. Nieco dalej uderzył całą siłą o nasz stateczek trup wzdętego jak balon bawołu; potem widzieliśmy koty i cielę, płynące ku morzu — a obok nich, kąpiących się najspokojniej Syamczyków i t. d. Kwestya to, jak zawsze, konwencyi, nerwów, przyzwyczajeń.
Rano wyjechawszy z naszego hotelu — dopiero popołudniu wydostajemy się poza ostatnie przedmieścia Bang-koku, na wieś. Na brzegach zrobiło się mniej ludno; drzewa jeszcze bujniej i głębiej w Menam wrastają; miejscami drzewa i jakiś rodzaj lianów, tworzą istne groty zieloności — cudowne, bo tak urocze, tak głęboko zielone, tak czuć zdaleka, że tam świeżo być musi i chłodno. To też setki ptaków i ptasząt, cisną się w godzinach południowych około takich miejsc wyjątkowo bujnych; i my czasem szukamy chwili wytchnienia w cieniu. Tu spotykamy prześliczne barki, kształtem przypominające gondole, z domkiem w środku umieszczonym, całe z drzewa tekkowego, na zewnątrz ślicznego bronzowego naturalnego koloru, tylko lekko pokostowane — pełne ryżu. Wszystko to ku morzu płynie. Z przodu jeden, z tyłu drugi Chińczyk wiosłujący, stanowi całą załogę takiej barki, która co do wielkości jednak wcale bywa pokaźną. Wspomniałem o drzewie tekkowem — teak-wood, po łacinie podobno tectoria grandis; — niegdyś lasy tego drzewa pokrywały cały dolny Syam; ponieważ jednak drzewo to jest nader cenne do budowy, przeto budując ongi Ajutią, potem Bang-kok — stawiając te miliony świątyń, świątyniek i t. d. od tylu tysięcy lat, wycięto tekki nad dolnym Menamem kompletnie. Rosną one dziś tylko nad górnym biegiem, ku granicom północnym kraju. Zalety tekku są niezrównane: twardość, podobno większa od twardości hebanu, a nader stosunkowo mały ciężar gatunkowy. Dziś cena drzewa tekkowego podskoczyła szalenie, od czasu gdy Anglia zaczęła go używać do budowy swoich okrętów. Nasz Phya-Smuth, za czasów swego gubernatorowania w jednej z północno-zachodnich prowincyj kraju, wziął się do handlowania tem drzewem, i dziś prowadzi ogromny handel z Europą i Indyami. Pokazywał nam skład pysznych istotnie kloców, niestety z obciętemi już koronami.
Na naszym stateczku godziny upływały szybko — choć wlekliśmy się niegodziwie, choć dwa razy jednego dnia osiadaliśmy na ławie piaskowej. Brzegi ciągle niskie, płaskie, chwilami jednak urocze, bo nad samą wodą rosnące drzewo, formami przypominające ficum religiosam, tworzy piękne groty zieloności, w których zmęczeni wioślarze odpoczywają, z czego śliczne nieraz powstają w naszych oczach obrazki.
Roi się tu od łódek i łodzi; bo Menam jest tu istotnie jedynym środkiem komunikacyi; innych dróg bitych, ani niebitych, w całym kraju nie masz.
Rozumie się, że w ciągu tej powolnej żeglugi, strzelby nie próżnowały. Ambasada nasza posiała wzdłuż Menamu z pewnością kilkanaście funtów śrutu. Strzelali ci panowie co chwila. Najświetniej poszło z kaczkami (jakiś rodzaj cyraneczki): na dwa strzały sam Mr. Samson zabił siedem sztuk. Ja zabiłem coś z rodzaju zimorodka: upierzenie zimorodka zupełne, tylko dziób i łapki jasno-czerwone. Chcieliśmy go zachować do wypchania, ale niestety mrówki na statku tak go oblazły, iż trzeba go było wyrzucić. Biegeleben zabił jakiegoś ptaka z rodzaju bataliona, podobny do tych, jakie u nas widziałem. Najciekawszy jednak egzemplarz zginął nam przez niedbalstwo i głupotę naszych wioślarzy. Był to ptak, wielkością i barwą zupełnie bażanta przypominający; pierś złota, ogon ogromny, szeroki, bardzo stosunkowo długi i zupełnie czarny. Niestety, przepadł w nadbrzeżnych krzakach. Mnóstwo wszędzie widujemy cudnie niebiesko i złoto ubarwionych Tkaczyków (Weber-Vögel), których gniazdka misternie uplecione z włókna i trawy widać często na krzewach zawieszone. Najbardziej żałowaliśmy, że nam się nie udało dostać owych ślicznych, bielutkich jak śnieg, małych czapli, których tu, jak w Indyach, chmary całe nad rzeką się kręcą. Nieodstępne to towarzysze bawołu, tego ziemiopłazu z ciepłą krwią, co trzy czwarte życia w wodzie spędza.
Jakoś pod wieczór przybijamy do lądu, by zobaczyć słynną na cały kraj świątynię i statuę Buddy. Świątynia bardzo stara, w bardzo już opłakanym stanie. Przerobiona zupełnie na chiński styl i przez Chińczyków czczona specyalnie jako wyrocznia, w rodzaju Delfickiej. Figura, choć rozmiarów ogromnych, co najmniej 30 do 50 razy większa od natury, w takiej ciemności, że trudno ją obejrzeć szczegółowo. Zresztą już zaczynam się do tych ogromnych Buddów przyzwyczajać, i nieraz sam się dziwię, jak mało te dziwy mię dziwią. Wkoło tej wielkiej, setki małych figurek Buddy: to ex-wota z gliny wypalane, następnie złocistą glazurą szklaną polewane.
Gdy tak stoimy i gapimy się na tego kolosa — budzi nas z ekstazy hałas jakichś drewien rzucanych na kamień. O dziwo! to nasz kelner Chińczyk, z największą powagą i nabożeństwem, stawia Buddzie pytania. Przykucnął na ziemi, ręce wzniósł po wysokość głowy, dłonią do Buddy obrócone — i oddał najpierw pokłon potrójny (dworski ukłon chiński). Dalej wyciągnął dwa kawałki drzewa, formy rogala, okryte chińskiemi literami; rzucił raz, drugi i trzeci drewniakami o ziemię, za każdą razą uważnie odczytywał napisy, studyował jak się drewienka układały, z czego dowiadywał się, w jakiem obecnie zdrowiu są jego rodzice i krewni, i o innych jeszcze kwestyach, z któremi nie chciał się nam zdradzić. Potem znowu się pokłonił i rozpoczął modlitwę dziękczynną. Wydobył z kieszeni ogromny papier żółtego koloru (wszystko co się do cesarza i bogów odnosi, jest zawsze żółtego koloru). Na papierze widniały wielkie a ponsowe imiona Buddy. Papier zapalił u świętego ognia i wyniósł przed świątynię. Tu znowu zaczął się kłaniać, ale nie długo, bo papier mu w palcach jakoś bardzo prędko się spalał; poczem wsadził go do jakiegoś niby piecyka, naśladującego kształtem wieże chińskie kilkopiętrowe, który stał w przedsionku świątyni. W tej chwili rozległa się strzelanina, jakby pluton wojska rozpoczął ogień. Narazie zgłupieliśmy, nie wiedząc co się stało, zwłaszcza, że sprawca tego wszystkiego, ów kelner nasz, najspokojniej, wzrokiem dość obojętnym, patrzył na ów piec-armatę, a doczekawszy się ostatniej detonacyi, z pewnem jakby znudzeniem wrócił do swojej łódki, nie obejrzawszy się już nawet za swym Buddą. Dalejże my więc pytać Phya-Smuth'a: what is that? — a Phya szeroko się uśmiecha, i widocznie kontent, że znalazł coś co nas zainteresowało, poczyna tłumaczyć, że Chińczycy na zakończenie modlitw zawsze spalą, według zamożności osobistej, pewną ilość prochu, aby przepłoszyć nieczyste duchy, które jak muchy do miodu, do modlącej się duszy zlatują. Dobrze jest wiedzieć o tym nabożnym a zapewne wielce skutecznym obyczaju, bo jak pełnia nastanie, to w każdem mieście chińskiem z wieczora i późno w noc nieustannie się takie pukaniny słyszy. W obecnych burzliwych czasach możnaby łatwo wziąć te wystrzały za »pierwsze strzały« kontr-europejskiego buntu.
Intermezzo arcyciekawe, które nam sprawił nasz służący Chińczyk, sprowadza naturalnie konwersacyę na temat Chińczyków. Uderzało nas to mnóstwo Chińczyków w Bang-kok, dziwiły te rojące się o tej porze po Menamie piękne czółna z ryżem, na których wyłącznie Chińczyków widać; zapieczętowała nam to wrażenie ta świątynia Buddy, tu w środku kraju Syamskiego, na sposób chiński stylowo i liturgicznie przerobiona, widocznie przez Chińczyków opanowana. Najwymowniejszym dowodem tej adaptacyi do wymagań, że tak powiem, »obrządku« chińskiego, to właśnie ta przed wejściem do świątyni umieszczona »torpedowa« pagoda, służąca wyłącznie do spalania owych nabojów prochowych, których używają jedynie Chińczycy, a ani Syamczycy ani Malaje, ani Japończycy ani żadna inna rasa, wyznająca Buddę, nie używa i nie zna.
Niewiele bystrości potrzeba było, żeby się przekonać, że Chińczycy za łeb biorą Syam pod każdym względem, najpierw ekonomicznie i handlowo. Ta sama klasa ludzi, która zalewała Amerykę i Australię, która zalała już i trzyma Singapore, Malakkę, Penang i t. d., ta sama klasa emigrująca, więc mówiąc dokładniej, Coolis, plebejusz chiński, zwolna zalewa i opanowuje Syam. Lądem i od morza cisną się oni tutaj; w Bang-kok cały, jakby w Turcyi powiedziano, bazar, tj. część miasta handlowa, kramikowa, gdzie przez całe ulice ciśnie się kramik na kramiku, nazywa się już miastem chińskiem. Handel ryżem mają oni w swoich rękach; wszystkie inne gałęzie handlu, jeżeli nie oni mają, to przynajmniej są głównymi pośrednikami; a że Syam bliższy ich ojczyzny, że rasa mniej od innych, od bronzowej, czarnej, czy białej, obca ich rasie — więc Coolis taki, przybywszy tu, zaczyna od tego, że się żeni z syamską kobietą. Często bywa, że w Chinach zostawił już właściwą swą żonę — to mu jednak nie przeszkadza żenić się znowu, i zwykle po niedługim czasie cieszy się liczną progeniturą. Pobywszy tak kilka lat w Syamie, Coolis dorobi się i porośnie w pióra; zaczyna myśleć o powrocie. Żonę swą syamską wraz z dziećmi zostawia; na opędzenie codziennych potrzeb życia wyposaża swą słomianą wdowę zwykle dość hojnie, a sam rusza ku domowi, gdzie, jak twierdzą, pierwsza małżonka z radością go wita. Nie o moralną jednak stronę mi obecnie chodzi, ale o etniczą: kobieta syamska, idąca za Chińczyka, pozostaje tem czem była — dzieci jej jednak, zwykle już są Chińczykami; już noszą warkocz; a choćby go i nie nosiły, to tworzą już nową, od syamskiej różną a do chińskiej nader zbliżoną rasę, która w przyszłości stanie się panią wszystkich tych krajów.
Syamczycy, o ile wiem, mniej tym faktem się trwożą niż Ameryka i Australia, ale to niebezpieczeństwa nie zmienia.
Takie spostrzeżenia czyniąc i filozofując, jedziemy coraz powolniej, bo maszynka naszej parowej muchy zmęczona całodzienną pracą, a Menam coraz bardziej rwący. Wreszcie, po dziesięciogodzinnej prawie jeździe, dopływamy do Bang-Pa-In, małej, niepokaźnej wioski, nad kanałem Menamu położonej, gdzie obecny król wybudował sobie rezydencyę letnią. Kilkanaście pawilonów, w stylu niby europejskim, z dodatkami motywów syamskich; jeden z nich czysto chiński, dość ładny. Ogród, jak na Syam, porządnie utrzymany, ma drogi brukowane, z klatkami drucianemi na małpy i pawie. Najbardziej mnie w tym pałacyku zdziwiła bardzo porządnie ułożona i utrzymana kąpiel z wanną i tuszami, obok sypialni króla. Królowa zdaje się nie ma sypialni.
Ciekawsza od samego pałacu, to tuż obok po drugiej stronie wązkiego kanału stojąca, nowo przez króla obecnego wybudowana, świątynia Wat. Spodobał sobie Czulalonkorn styl gotycki i palnął w czysto gotyckim stylu kościół, ze wszystkimi szczegółami; tylko, że w ołtarzu głównym, zamiast krzyża — siedzi Budda, a po bokach, zamiast wielkich kandelabrów, często w zagranicznych kościołach używanych, wspaniałe trofea, więc: pancerze, szyszaki, lance, miecze. Nad wejściem, dość wielkie kolorowe okno, przedstawia króla w przyborze koronacyjnym, z napisem: Tschulalonkorn, Rex Siamensis. Przyzna każdy, że chyba więcej europejskim król Syamu być nie może, mając po europejsku dom urządzony, z kąpielą i tuszem, tudzież świątyńkę w formie kaplicy gotyckiej, a w niej swój portret na szkle malowany z łacińskim napisem. Nie ma się zresztą co dziwić tym ludziom, że sobie sprawiają europejskie powozy i liberye, domy po europejsku urządzają; wszak podobają się im one tak, jak nam się ich rzeczy podobają! Co jest daleko bardziej zasmucającem, to gdy się widzi pewnych Europejczyków tu zamieszkałych, którzy sprowadzają kretoniki berlińskie, olejodruki magdeburskie, i nimi pstrzą swe apartamenta. Toujours le même goût, qui a inventé le gigot aux confitures!
Wróćmy jednak do Bang-Pa-In. — Obiad podają nam w jakiejś sieni, białej i złotej, nader przewiewnej. Jemy szalenie, bo temperatura wysoka, a czem wyższa, tem lepszy apetyt. Pijemy nieźle: szampan z sodową wodą i koniakiem; prześliczny napój. Po herbacie bardzo dobrej (zamiast czarnej kawy), wychodzimy z cygarem w zębach na taras przed pałacykiem. Księżyc dopiero co wstał, nie zupełnie jeszcze pełny, więc nie oświetlał zbytnio. Z całego morza drzew i krzewów, które zamykały horyzont, wyłania się przed nami śliczne, niewielkie jeziorko, a zpośród niego, tylko wiotkim wiszącym mostkiem połączony z lądem, pawilonik jakiś, na czterech cieniutkich słupach nad wodą zawieszony, z fantastycznym, w syamskim stylu łamanym dachem. Dach, kryty jakąś dziwną łuską błyszczącą, świeci do księżyca, jak srebrny. Zrobiło się między nami cicho; każdy patrzał tylko, bo trudno było oderwać oczu od tego czaru, co się przed nami roztaczał. Wszystko na ziemi i niebie było ciemno-szafirowe, tylko księżyc i ów daszek srebrzysto świeciły; a z podziwu dla nich widocznie, myriady koników polnych i świerszczy pieśń pochwalną grały. W dali gdzieś nareszcie puszczyki swary rozpoczęły — i to nam przypomniało, że nam cygara pogasły. Dziwna rzecz, lucioli, świętojańskich robaczków, które w Singapore jeszcze tak świeciły, tutaj ani śladu.


Ajutia, 13 stycznia.

Dziś raniutko, o chłodzie, wyruszyliśmy z królewskiego Bang-Pa-In. Droga, tj. brzegi Menamu, niewiele różna od tego, cośmy dotąd przejechali; zawsze ten brzeg niski, kraj płaski, wegetacya bujna, ale trochę tu przyżółkła, bo trzy miesiące deszczu nie było. Zawsze te same domki syamskie, napół w wodzie stojące, po większej części tak między drzewami schowane, że ich dostrzedz trudno. Co chwila spotykamy znowu owe czółna z ryżem; koło wiosek często mignie czółno, zdala widoczne, choć malutkie, ale zwraca oko, bo w niem wszystko kanarkowo-żółte; to młodzi bonzowie na spacer lub za sprawunkami jadą, w ubraniu jasno-żółtem. Byłby ten pejzaż arcy-monotonnym, gdyby się go już często było widziało; ale jako nowość, ma on dużo uroku. Nareszcie około 2-giej popołudniu stanęliśmy przed Ajutią.
Miasteczko dzisiejsze niepokaźne, malowniczo na półwyspie między właściwą rzeką a sztucznym kanałem położone. Przybijamy do drewnianego debarkaderu, na brzegu robi się ruch; nareszcie pokazuje się, w zwykłym dworskim, ciemno-liliowym stroju, z helmetem na głowie, otoczony istną zgrają sług, dworzan i urzędników, brat naszego Phya-Smuth'a: gubernator Ajutii. Co za typ! Coś z małpy, coś z dyplomaty dawnego stylu; włosy, jak zawsze, wszystkie równo w górę zaczesane. His Excellency the Governor of Ayuthia, Phya Claivechit (którego własnoręcznie daną mi kartę wizytową, po syamsku napisaną, z nabożeństwem przechowuję) — uprzedzony przez naszego grubulę (Girardem między nami zwanego), przyjmuje nas w sposób wspaniały, doskonałem śniadaniem, wyłącznie z syamskich potraw złożonem; nader to było ciekawe. Szkoda tylko, że przez delikatność dla naszych żołądków dano też kilka potraw europejskich. Parę cukierków, w kształcie kwiatów, zupełnie formą Edelweiss przypominających, schowałem i do domu z paką syamskich rzeczy posyłam; zapewne tylko proch do domu dojedzie.
Naturalnie, herbata nad wyraz doskonała, zwłaszcza ta, którą podano przed śniadaniem, na prykuskę. Herbatę podają tu inaczej niż w Chinach lub Japonii, bo w malutkich, ślicznych czajniczkach. Istne to arcydziełka sztuki ceramicznej. Mieści się w nich akuratnie trzy malutkie filiżaneczki herbaty. Palone są, z polewą matową, koloru szaro-brunatnego. Wyrabiano je dawniej, za świetnych Syamu czasów, w Syamie samym; potem zupełnie zarzucono, zapomniano nawet technikę tego wyrobu. Król Czulalonkorn upodobał sobie te starodawne, milusie czajniczki, tak delikatne, że zapewne tylko najzgrabniejsze damy syamskie musiały je toczyć — i zaczął je kolekcyonować. Za nim poszli inni wielcy Syamu i doszło do tego, że dziś i na wagę złota prawdziwego starego dostać nie można. Poradzili na ten brak starych czajniczków Chińczycy. W Annamie zaczęto je naśladować; podobno około 500.000 sztuk wyrabiają tam rocznie tego artykułu, i wszystko pochłania Syam, boć każdy wierny poddany chce mieć taki sam gust i taki czajnik, jak jego król. Mimo najszczerszej woli, nie dostałem takiego czajniczka.
Po tem arcy-doskonałem śniadaniu, podano konie. Ruiny dawnej stolicy leżą o kilka kilometrów od dzisiejszej wioski Ajutii, więc konno musieliśmy jechać. Konie, prawdę powiedziawszy, kuce wielkości półrocznych cieląt holenderskich — ale co za fantazya, co za buta i ogień w tych myszach! Ani to w miejscu ustać nie chce, a kąsa jak pies. Grzywy krótko strzyżone, maść gniada. Siodła, cudowne. Minister siada pierwszy. Ma siodło całe złotym, grubym sztychem haftowane, strzemiona starej, cudownej roboty à jour, srebrne. Łeb koński cały strojny w srebrne, filigrany przypominające ozdoby. Ruszamy. Przejechawszy przez dwa dziedzińce zapuszczonego strasznie pałacu królewskiego namiestnika, gdzie nota bene jako największą ciekawość pokazywano nam łóżko nieboszczyka króla, alias dwie stare kanapy europejskie, zestawione razem; przejechawszy dalej gaik drzew mango, najlepszego owocu ziemi, jak twierdzą — wyjechaliśmy tyłami, dzisiejszej Ajutii, na drożynę, między ogrodami i gajami, do ruin prowadzącą. Zaraz za wsią zaczynają się stare mury stolicy, ale niewiele z nich widać, choć jeszcze lat temu 106, było to miasto zamieszkałe. Krzewy, powoje, najrozliczniejsze drzewa i drzewka, porozsadzały, poniszczyły te mury, jak zawsze z niepalonej cegły stawiane; gdzieniegdzie tylko spostrzedz można ślady fundamentów. Tylko mury świątyń jakotako się jeszcze utrzymały. Domy mieszkalne prawie wszystkie były drewniane, więc z nich ani śladu. Za to część miasta, gdzie stały świątynie, wspaniała, ogromne czyni wrażenie. Wśród istotnego morza zieloności, sterczą całe rzędy praczedyj, niektóre jeszcze w dobrym stanie, inne napół zwalone, inne znowu Pizańską wieżę przypominając, stoją pochylone. Niektóre uchwyciło drzewo powojowe w swe ramiona, popsuło, podziurawiło, porozsadzało miejscami mur kamienny, otwierając swym korzeniom przejście, ale nie chcąc burzyć zupełnie, uchwyciło konarami górną część praczedyi, podniosło ją zlekka, i tak trzyma w powietrzu prawie całą; nic ciekawszego wystawić sobie nie można. Przyroda podzwrotnikowa inna niż w Egipcie. Tam piasek przechowuje i utrzymuje dzieła ludzkiej sztuki, wbrew nawet woli człowieka — tu człowiek walczyć musi i pilnować się nieustannie, by to co stworzył, nie pochłonęła, nie zburzyła matka przyroda. Klimat zabija człowieka, zwłaszcza białego (febry, bery-bery) — przyroda niszczy, zasłania, rozsadza jego dzieła.
Jedna tylko świątynia, wielka niegdyś i wspaniała zapewne, wielki Wat ogromnego Buddy, ostała się jakotako, mimo zbiorowych ataków, czasu, deszczu i roślinności. Wieczorem, gdy słońce ku zachodowi mieć się poczynało, stanęliśmy wpośród tej przepięknej ruiny, gdzie ogromnych rozmiarów Budda, niegdyś cały złoto-bronzową blachą kryty, mimo, iż jedno ramię już stracił, mimo, iż mu na głowie drzewo wyrastać poczęło, siedzi zawsze ten sam, niewzruszony, z tym więcej niż olimpijskim spokojem, z tym niby uśmiechem na ustach, a głową nieco smutnie, może nieco znudzono, ku ziemi pochyloną. Wkoło niego nawpół zburzone, jeszcze jednak swego pana przed profanów okiem osłaniające, mury, a wkoło nich na straży ogromne kolumny granitowe z pilastrem, w formie kwiatu lotusowego.
Niewymownie żal mi się zrobiło tego Buddy, dziś tak opuszczonego, niegdyś tak czczonego. Jest to bez kwestyi jedno z najpiękniejszych wyobrażeń wielkiego reformatora — w całem tego słowa znaczeniu dzieło sztuki. Za wielki i za ciężki był ten Budda, by go można było przewieźć do Bang-kok, i zostawiono go na pastwę powojów — i poczciwych jego wyznawców, którzy nie omieszkali co się dało z owej blachy złotej zeń zedrzeć. Gdzieindziej roślinność tutejsza tak niesłychanie bujna, swoją wybujałością odejmuje ruinom charakter trupów i cmentarza; tu nie — to wyobrażenie tak piękne, tak pięknej bądźcobądź postaci, jaką był Budda, w tem opuszczeniu, to przerażająca drastycznością swą ilustracya słów: sic transit gloria mundi. Pamiątek tu żadnych, oprócz tych trochę murów. Chciałem choć coś ze sobą zabrać, lecz niesposób, odarto to miasto dwukrotnie, nim je opuszczono! Odarli je Birmanie zwycięzcy, odarli potem opuszczając raz na zawsze dawni mieszkańcy; tylko to, czego zabrać nie mogli, lub co nie warto było, to się zostało. Miasto musiało być mniej rozległe niż dzisiejsza stolica; ale sądząc ze sposobu, w jaki świątynie budowano, musiało być wspanialsze. O ile tak w przelocie sądzić można, nie będąc fachowym, ze szczątek tak nielicznych, jakie się tu widzi, wydaje mi się, że nawet styl dawnych budowli musiał być nieco od dzisiejszego odmiennym. Z drugiej strony, wobec konserwatyzmu wrodzonego Azyatów, trudno przypuścić, żeby się na innowacyę byli mogli zdecydować.
Wracamy tą samą drogą, którąśmy przejeżdżali; słońce już bardzo blizko zachodu, a że zmrok pod tą szerokością północną trwa nader krótko, więc spieszyć się nam trzeba było. Ale jakże się spieszyć po takiej drodze, tak pięknej i uroczej, a przytem tak złej! Na jakimś gdzieś zakręcie, spotykamy wolno puszczonego konika; a choć był akurat tyciusieńki jak nasze, krew miał bardzo gorącą i temperament widać wojowniczy — bo obcesowo uderzył na konia Samsona, który mężnie chciał placu dotrzymać. Skończyło się wszystko na niesłychanym kwiku i bastonadzie — i pojechaliśmy dalej. Niedaleko przed rezydencyą naszego gospodarza tutejszego, nagle na skręcie wysunięty z za gęstwiny przecudny obrazek, zatrzymał nas chwilę. Oto dwoje ludzi czy dzieci, na ogromnym słoniu sobie jechało. By nam wolny przejazd zostawić, stanęli. W ramach z tej cudnej zieloności, słoń i ci ludzie na nim — godny doprawdy Hildebrandta temat do obrazu.
Nasz »Girardi« i brat jego czekali z gotowym podwieczorkiem. Nim go podano, jeszcze wdrapujemy się z ministrem na ogromną, jak na Syam, starą wieżę. Była to strażnica. Schody jeszcze wcale nie źle utrzymane, bo kamienne. Widok cudowny, niezmierzony, choć smutny, bo prócz nieba i czerwonej kuli słońca, na ziemi jedno wielkie, nieprzerwane morze zieloności. Ni rzeki, ni pól uprawnych, ni żadnych zabudowań ludzkich, nic nie widać, wszystko w tej topieli zielonej zagubione; tylko w dali sterczały mury owej świątyni bronzowego Buddy. Ku północy patrzymy, czy nie dojrzymy choćby cienia gór północnych; ani śladu — za daleko; a przytem wieczna mgła nad całym dolnym Syamem wisi; a raczej nie mgła to, lecz para — ziemia się poci pod wieczór. Podwieczorek nasz, to herbata i gotowane mleko kokosowe z cukrem, zabarwione na czerwono! Chciałem spróbować żuć bettel — alem przecież nie spróbował naprawdę, obawiającsię złych skutków dla mego i tak po syamskiem śniadaniu nieco w złym humorze będącego żołądka.
Nareszcie więc chwila odjazdu nadchodzi. Na noc wracamy do Bang-Pa-In. Wieczna szkoda, że dalej w górę Menamu puścić się nie można było; czas ministra był ograniczony; za dni kilka statek do Singapore odchodził; trzeba było wracać do Bang-kok. Niestety nie byłem odpowiednio wybrany, by módz na swoją rękę podjąć jakąś ekspedycyę w głąb kraju; zresztą nie wypadało mi ministra porzucać i niewdzięcznością za jego dla mnie dobroć odpłacać. Więc, choć z prawdziwą żałobą w sercu, wsiadam do tej naszej muchy parowej i mówię: »Niech się dzieje wola nieba«. Nie wiedziałem, że jeszcze tyle razy w czasie mej podróży te same słowa przyjdzie mi powtórzyć.


Bang-kok, 17 stycznia.

Pierwsze pytanie nasze za powrotem do Bang-koku, było: czy Schwalbe, parowiec półn.-niemieckiego Lloyda, już odszedł. Na moje szczęście, spóźniliśmy się o kilka godzin — Schwalbe już nie było; to mi pozwala jeszcze kilka dni w Bang-kok zabawić. Trzeba teraz na seryo pomyśleć o zakupach. Niestety, jak z czajniczkami, tak samo i z przedmiotami wszelkiego rodzaju, wielkie są trudności — bo król i książęta krwi zbierają i skupują co mogą. Parę nieznanych rzeczy udaje nam się jeszcze złowić. Najciekawsze, to wyroby srebrne, przypominające znane u nas bardzo, tulskie i kaukazkie. Zachodzi tylko ta zmiana, że całość przedmiotu ze srebra, najpierw pokrywają cieniutką blachą złotą, a na tem tle złotem dopiero wyrabiają deseń czarną emalią. Minister, podczas gdy my skupujemy, odbywa pożegnalne wizyty. Do ministra spraw zagranicznych, księcia Devan'a, trudno się dostać, śpi bowiem zwykle dzień cały — dopiero po południu i to późno wstaje — audyencyi udziela o godzinie 8-mej wieczorem!
Zdaje mi się, że to ks. Devan opowiadał ministrowi między wielu mniej ciekawymi szczegółami, iż jest zamiarem króla połączyć północ kraju z południem, zapomocą kolei. Myśl arcy-rozumna z punktu widzenia ekonomicznego, a jeszcze bardziej politycznego; czy jednak kolej taka dzisiaj, wobec tak jeszcze niesłychanie nizkiego rozwoju Syamu pod względem militarnym i administracyjnym, nie byłaby bronią w danym razie obosieczną — nie wiem. Bądź jak bądź, biorą się do niej arcy-powoli. Przygotowując budowę kolei, zarazem mają inżynierowie, którym rzecz tę powierzono, zmierzyć powierzchnię kraju, wytyczyć punkta trygonometryczne i tak dać możność zrobienia kiedyś dokładnej karty geograficznej. Kiedy to się stanie — das wissen die Götter; chyba aż klimat nieco ochłodnieje.
Nazajutrz po powrocie z Ajutii, poszedłem oddać wizytę pożegnalną tutejszemu Biskupowi katolickiemu. Poszedłem około 91/2 rano, by uniknąć skwaru, i zastałem tego wielce zacnego i czcigodnego Pasterza właśnie gdy opuszczał kancelaryę, gdzie od 6-tej czy 7-ej zrana zwykł pracować. W południe naturalnie, jak wszyscy tak i czcigodny Pasterz, odpoczywa, a raczej drzemie w najciemniejszym kącie domu, na najtwardszym meblu jaki posiada — Bogu dziękuje, że go przez chwilę przynajmniej nie tną moskity. Wyglądanie już samo ks. Biskupa mówi, jak strasznie cierpi od klimatu. Cera blada, niezdrowa, wszystkie zmarszczki skóry na twarzy i szyi od ciągłego pocenia się czerwone, zaognione, twarz nalana, oczy obrzękłe, krwią nabiegłe, rzęs już wcale nie ma — wypadły od ciągłego, chronicznego zapalenia oczu. Mój Boże, mnie się to prawie niepojętem wydaje, jak taki człowiek egzystować może, przy tym braku wygód i wszelkiego komfortu, choć może właśnie to go utrzymuje. Wszak Anglików szampan, Niemców piwo w tropikach zabija. Ale bo Biskup, tak jak każdy misyonarz, nietylko że egzystuje, lecz jest dobrej myśli, prawie wesół, Pana Boga chwali, do Europy za żadne pieniądze by już nie wrócił; niezmiernie czynny, boć ma swoje, choć malutkie seminaryum, pisuje stosunkowo często do Rzymu, do swoich podwładnych, i to wszystko przy 31 stopniu wilgotnego gorąca rano, w cieniu, w najzimniejszym miesiącu w roku!
Rozpocząwszy od zwykłych tematów, około upału, febry i t. d. się obracających, przeszliśmy stopniowo do poważniejszych; czcigodny Prałat rozochocił się i znowu, jak zwykle, zaczął od wielce pokornej i niezłośliwej, niemniej jednak wydatnej skargi na miejscowe, nader przykre stosunki. Trudno się dziwić, że taki biedny misyonarz, spotkawszy człowieka, na którego nosie współczucie w danych okolicznościach jest napisane, pragnie nieco z trosk, któremi ciężarne jest jego serce, się wywnętrzyć, podzielić się niemi.
Pierwszym i niezbędnym czynnikiem, zapomocą którego może misyonarz działać stale i ze skutkiem na już nawróconych, a zwłaszcza na dzieci, a przez dzieci na rodziców, tak tu jak wszędzie, jest szkoła. W Syamie szkoła elementarna najzupełniej wystarcza. Tu jednak na szalony napotykają misyonarze opór, i to opór bierny, tem straszniejszy, że ze strony samychże dzieci! Dziecko tak przychodzi z domu rozpuszczone, tak przyzwyczajone tylko i zawsze własnego kaprysu słuchać, że biedni Ojcowie rady sobie wcale dać nie mogą. O subordynacyi w Syamie mniej jeszcze mają pojęcia, niż o samymże katolicyzmie. Używanie surowych środków przeciw dzieciom, niemożliwe, bo smarkacze skarżą się rodzicom, rodzice interweniują, i w najlepszym razie kończy się na tem, że dzieci wcale nie przysyłają ani do kościoła ani do szkoły. (Przypominają mi się stosunki galicyjskie). Rząd syamski, chcąc mieć duchowieństwo narodowe (!), postanowił był założyć gimnazyum i seminaryum; poczęto budować ogromny budynek lat temu sześć, do dziś nie ukończono, a choć szumna nazwa: Royal seminary istnieje — szkoły nie masz. Straszną tę (prawie słowiańską) rozlazłość Syamczyków, przypisuje ks. Biskup nie tyle klimatycznym warunkom, jak głównie przeżyciu się rasy, a to podobno wskutek zbyt częstego żenienia się w rodzinie; królewskie np. siostry, zwykle bywają jego żonami.
Historyi Syamu naturalnie niema, są gdzieś jakieś kroniki i podania. Według tych ostatnich, wywodzą się Syamczycy z gór tak zw. Chińskich, położonych gdzieś na północy — więc jakby z odnóg wschodnich Himalaju. Stamtąd to mieli oni zejść w VIII. wieku przed Chr. i zdobyć dzisiejsze swoje sadyby, pobiwszy istniejące tu już wówczas państwo Kremais (?). Relata refero.
Biskup, stojąc w ciągłych stosunkach z misyonarzami francuskimi w Kochinchinie i Anamie, wiele bardzo ciekawych szczegółów podaje mi o tamtejszych stosunkach. Mimowoli więc znowu przechodzimy na Chińczyków i ich wpływ na Syam; kiedyś już zanotowałem swoje o tym temacie uwagi, nie chcę ich powtarzać. Szczególnie nad położeniem i stosunkami w Anamie, a więc i w Tonkinie, płacze ks. Biskup, jak płaczą wszyscy bezstronni Francuzi, znający je. Rząd francuski (dziś może nieco nabrał pod tym względem rozumu), ów rząd liberalno-żydowski, nie chciał uznać arcyważnej na Wschodzie zasady, zasady nieszczęsnej w swych skutkach dla katolicyzmu, ale zanadto zakorzenionej we wszystkich umysłach, bo o jej usunięciu mówić można: tj. że narodowość i religia są jedno. Nie chcąc zidentyfikować się z katolicyzmem, rząd terytorialny (zmuszony do tego z Paryża) nie przeszkodził zaraz w początkach rozruchom anty-katolickim, które później rozrosły się w rzezie i ruiny. A precedens taki fatalnym jest w tych krajach. Póki ludność, nie podjudzana przez emisaryuszów chińskich towarzystw tajnych, brała w prostocie ducha katolicyzm za to czem jest, i przyjmowała ze chrztem, do pewnego stopnia, i narodowość francuską — póty był czas wspomagać misyonarzy, i przyspieszonem tempem rozszerzać katolicyzm. Tego nie uczyniono, przyszli kontr-francuzcy, więc kontr-katoliccy agitatorowie — ich dziełem były rzezie; a tych skutkiem dzisiaj, nienawiść zaciekła do wszystkiego co francuskie i katolickie. Tak maluje stan rzeczy ks. Biskup. Czy słusznie, sądzić nie mogę — wiem tylko, że później z rozmaitych ust podobny sąd słyszałem.
Wracając do Syamu, dodał Biskup: Jak w wielu, a może we wszystkich azyatyckich państwach, tak i tu na mocy tradycyi król jest wszystkiem, a wszystko, kraj i ludzie, są dla niego, i jego własnością. Królewska osoba jest centrem, jest słońcem, około którego wszystko się obraca. Król syamski nosi tytuł Syna aniołów, bo jest, według wyobrażeń ludu, pochodzenia nadludzkiego. Choć Syam jest jeszcze jednem z państw Azyi, najmniej dotkniętych wpływem XIX. stulecia, to jednak i tu urok władzy królewskiej osłabł już i słabnie z dniem każdym. Zwłaszcza za panowania nieboszczyka króla, władza zdecentralizowała się znacznie, namiestnicy (Phya) oddalonych prowincyj ograniczyli stosunek swój względem władzy centralnej do wypełniania pewnych tylko formalności. Mianowicie odległe a niedawno dopiero zdobyte królestwo Lao, na północno-wschodzie, rządzone do niedawna przez krewniaka królewskiej rodziny, wyszło było prawie zupełnie z wszelkiego stosunku poddańczego do władzy Syamu. Ten stosunek zmienić stara się król wszelkiemi siłami. Czy mu się uda, przyszłość pokaże; a napotyka on w tym kierunku na wielkie trudności, bo nietylko bitny a butny lud Lao nie chce giąć karku przed zniewieściałym Syamem, ale i sąsiedzi, Chiny, Birmanowie, a dziś Anglicy, podobno bardzo radzi widzą coraz to nowe trudności, jakie rządowi w Bang-kok sprawiają Laoci.
Podróże króla, jak obecna, po kraju, mają przedewszystkiem za zadanie, zbliżyć się do owych dalekich prowincyj, nawiązać z poddanymi ściślejsze stosunki, przez osobiste zetknięcie, bo czuje on, że się całość zaczyna rozłazić. Haracz, który każdy Phya jest obowiązany posyłać co 3 lata królowi, polega między innemi głównie na naczyniach i drzewkach ze złota lub srebra. Dziwna rzecz, że nie jest, a przynajmniej nie było w zwyczaju przesyłać złota lub srebra w naturze, nie przerobionego, ale kuto z nich coś przypominającego jakby krzak lub drzewko. Samo przez się rozumie się, że taki pan namiestnik, istny prokonsul, wyjeżdżający na swą posadę zwykle z całą zgrają krewnych i przyjaciół, ciągnie i zdziera z poddanych, jak i co się tylko da. Podobnie jak i w Chinach, tak i tu, każdy, a zwłaszcza wieśniak, ledwie dysząc pod pazurami owego Phyi, niczego tak nie unika, jak okazania na zewnątrz, że coś posiada, że się czegoś dorabia. Syamczyk stara się tylko o to, żeby jego dom biednie, a on sam obdarto wyglądał, pola uprawia tylko tyle ile musi, jeśli coś więcej, to chyba pokryjomu. Że taki stan rzeczy ma fatalny wpływ na rozwój kraju, i dodawać nie warto. Ludność wzrasta ciągle i to w sposób bardzo znaczny. Każdy, mniej więcej średniej zasobności człowiek, miewa z reguły po dwie żony, a mimo to kraj upada, robić nikt nic nie chce, bo nie pracuje dla siebie, lecz dla innych. Na takim więc terenie i w takich stosunkach trudno, aby cywilizacya europejska się przyjąć mogła. I religia nasza tu nie wielkie czyni postępy, choć może religii nie tyle przeżycie, zgnilizna moralna, stają na przeszkodzie, ile, w daleko wyższym stopniu, ów straszny egoizm, będący podstawą, alfą i omegą każdej istoty, tak tu, jak w Chinach, jak w Japonii. Katolicyzm dla tych ludzi strasznie jest nieprzystępny, tak wręcz ich prastarym w krew i kości przeszłym nawyknieniom i wyobrażeniom przeciwny. Syamczyk nie chce, by go nudzono, by mu przeszkadzano w tej egzystencyi, którą z dziada pradziada prowadzi, egzystencyi kociej: jeść, żuć bettel, spać i używać. Król jest wyjątkiem, a choć król wiele może, to jednak przyzwyczaić Syamczyka do pewnego porządku w zajęciach, pewnego natężenia sił w pracy, zmusić np. żołnierza, by swój biały helmet i karabin wyczyścił codziennie, tego nawet Czulalonkorn nie potrafi. Zmuszanie tych leniwych poczciwców do jakiejś pracy, a zwłaszcza nadawanie im jakiegoś poloru europejsko-cywilizowanego, robi mi wrażenie nakładania rękawiczki na rękę trupa; rękawiczka ręki nie odżywi, nie powoła do życia, ale wraz z ręką zgnije. Tu trzeba nowej krwi, nowych, świeżych sił; dodadzą ich Chińczycy, ale i kraj opanują.
Tak długo, prawie bez końca, gaworzyliśmy z ks. Biskupem; już południe przeszło, przyszli go prosić na obiad, więc żegnać mi się trzeba było; Biskup nie prosił mnie, nie chcąc mi, jak mówi, zrobić przykrości zaprosinami na swój obiad, tak bywa lichy. Widzieliśmy obaj, że się w tem życiu już więcej nie zobaczymy, więc pożegnanie było takie, jakie zapewne bywa między dwoma ludźmi idącymi na śmierć; odprowadziwszy mnie do schodów, zawołał: au revoir au ciel, i rozstaliśmy się.
Tego samego popołudnia jeszcze zwiedzamy po raz już drugi jedną z najpiękniejszych, może najpiękniejszą rzecz w Bang-kok, tj. świątynię Wat-Czang. Niestety niemożliwem było dostać porządnej fotografii, dającej dokładne wyobrażenie o całości i szczegółach tego najstarszego ale i najwspanialszego pomnika architektury syamskiej — pomnika jedynego istotnie w swoim rodzaju, bo nawet w zarysie ogólnym, nietylko w szczegółach, tak od innych różnego.
Był swojego czasu w Syamie — na szczęście nie równocześnie z nami — niejaki pan Bock, dziś podobno konsul ad honores szwedzki czy duński w Szangai, wówczas, tj. podczas swego tu pobytu, jak zwłaszcza przy końcu jego bytności się przekonano, po prostu ein Industrie-Ritter czyli rycerz kieszonkowy! Przepraszam, ale inaczej trudno go skwalifikować. Otóż ten pan Bock sfabrykował między innemi książkę pod wielce szumnym tytułem: das Land des weissen Elephanten, a kazał ją wydawcy jeszcze szumniej i bijąco w oczy oprawić, bo na okładce istotnie ślicznie wykonany na czerwonem tle biały słoń z daleka oko na siebie zwracał. Dawno przed moją podróżą, z zazdrością na te okładki patrzałem — sam ten rysunek na okładce, ten słoń biały, ten tytuł, wieleż on czarów nieznanych, tajemnych, dalekich, niedoścignionych dla mnie oznaczał. Z westchnieniem tęsknoty i tem uczuciem srogiem, że »nie dla psa kiełbasa« — nie kusząc się nawet o kupno tej ślicznej książki, bo po cóż daremnie sobie apetyt budzić, kiedy przekonany byłem, że nigdy ni kraju tego ni ludzi nie zobaczę, odchodziłem od okna księgarni — a biały słoń i pan Bock dalej innych w ten sam sposób co mnie nęcili i w zachwyt a zadumę wprawiali. Losy inaczej Bogu dzięki rozrządziły — jestem w Syamie i mam książkę pana Bocka w ręku. Czytam ją i porównywam. Wiele ten autor ma zalet, a jego książka wiele rzeczy wcale nie złych, ale wszystko inne niknie wobec opisu tej właśnie świątyni Wat-Czang'u, przed którą stoimy. Z trójnogu swej wielkości p. Bock orzekł, że budowa, sklejona z błota a pokryta od dołu do góry samymi czerepkami, denkami i spodkami filiżanek i t. d., nie zasługuje na uznanie, piękną być nie może, i z oburzeniem odwraca się od niej. Ja inaczej pozwoliłem sobie o tej świątyni sądzić — ale nim sprobóję nieudolnem tem a znoju pełnem piórem odtworzyć choć częściowo to co widziałem, dodać mi wypada, co tu z p. Bockiem się stało. Przyjechawszy do Bang-koku, wyperswadował on kilku osobom z otoczenia królewskiego, że jest archeologiem i geologiem i czemś jeszcze innem, i że byle mu pozwolono jeździć po kraju i poszukiwania prowadzić, on zestawi całe muzeum królowi i opisze je potem w kilku europejskich językach. Król zezwolił — Bock zaczął szperać po Bang-koku i prowincyi, dotarł nawet dość daleko w górę Menamu, nazbierał istotnie bardzo wiele rzeczy; ale pokazało się, że zebrane przedmioty, zabrane często ze świątyń prześliczne podobno bronzowe statuty Buddy, zamiast oddawać do muzeum narodowego, on starał się wywozić za granicę kraju... celem sprzedaży. Więc też jednego pięknego poranku przycapnięto pana Bocka hen daleko na Północy i odwieziono do Singapore, dziękując za usługi i prosząc, by gdzieindziej swe poszukiwania prowadził. W chwili wywiezienia swego, podobno właśnie wywoził z wielkim trudem kolosalnych rozmiarów bronzowe figury rozmaitych bożków z jakiejś świątyni; ale ponieważ mu przeszkodzono, więc figury owe czekają zmiłowania boskiego gdzieś pod gołem niebem.
Ale Wat-Czang ciekawszy; prawie dosłownie cytuję co pan Bock o nim powiedział: »Istotnie, mówi, trzeba wiele odwagi, by mając do dyspozycyi tylko tak lichy materyał, porywać się na budowę takiego budynku, by mieć śmiałość wywoływać na widzu tak nieopisane wrażenie bogactwa rysunku w ornamentacyi i bogactwa użytego materyału — potłuczonemi talerzami i miskami, używając tychże zamiast złota i marmuru, które każdy, patrząc na świątynię, myśli, że ma przed sobą.« Mojem zdaniem, większej pochwały nie mógł oddać architektowi, który to dzieło stworzył. Między całą osadą mniejszych i większych wat'ów, praczedyj, wież, pagód i wieżyczek, w czworobocznem, bardzo obszernem, płytami kamiennemi wyłożonem podwórzu, okolonem krytą galeryą (czyste Campo Santo włoskich niektórych kościołów), stoi główna praczedya, gdzie są złożone relikwie Buddy. Jest to kolumna z cegły, o trzech jakby piętrach, połączonych ze tobą coraz to spadzistszymi schodami, tak przylepionymi do kolumny, a raczej tak płytko w niej wyżłobionymi, że ich prawie nie widać — tworzą jakby jedną płaszczyznę. U dołu na straży posadzono smoki, smoki nie wielkie, ale o wielkich strasznie wytrzeszczonych oczach, z tą stereotypową gałką między zębami, którą doprawdy trudno pojąć, jak tam wprowadzić można było, bo jest z innego niż całość materyału, a wyjąć się w żaden sposób nie da. Wieża ta, u dołu czworogranna, w linii nader często a ładnie łamanej, wydłuża się w coraz cieńszy, węższy, wieloboczny ostrosłup; koniec jak strzała tryska w górę. U samego szczytu umieszczono żelazną złoconą ozdobę, w formie tak zw. drzewa Buddy, którego wszystkie, choć niezliczone, gałęzie w górę zagięte, raczej na groty od lanc wyglądają. Całość nieco może wieżę Eiffel przypomina, rysunek bardzo prosty, wszystko lekkie, strzeliste, ku górze porwane. — A ornamentacya, to istotnie dziw nad dziwy. Ten, co budował tę wieżę, jak zresztą całą świątynię, musiał albo mieć bardzo mało pieniędzy, albo nader mało czasu, bo używał istotnie do ubrania swojego dzieła co mu wpadło pod rękę. Nie lubię przypuszczeń i hipotez, ale nie mogąc nigdzie niczego się dopytać, muszę na własnym koncepcie poprzestać, i twierdzę, że ponieważ Wat-Czang budowano zaraz w pierwszych latach po przeniesieniu stolicy do Bang-koku, ponieważ chodziło zapewne, by jaknajprędzęj była gotowa choć jedna świątynia, więc spieszono się, »urgowano« tego biednego architekta; a on, nie mając czasu na sporządzenie bardzo pięknych majolik, chodził na śmieciska, i tam, wiedziony nową, nader oryginalną, a mojem zdaniem genialną myślą, zbierał czerepy. I z tych czerepów uwił bukiety jakichś niebiańskich kwiatów, girlandy ślicznych leciuchnych gzymsów, gzymsików i arabesków, i rozrzucił je, przykrył niemi swą wieżę. Najczęściej powtarzający się, to jakiś kwiat nieznany chyba na świecie: liście spodnie, to potłuczone odpowiednio i odpowiednio ułożone talerze, w delikatniutki niebieski lub różowy desenik; jądro kwiatu, biała czarka o deseniu matowo niebieskim, obrócona do góry denkiem. Czarek takich do dziś dnia biedni do picia herbaty używają. Jedyna to ale prawdziwa mozaika, obraz malowany według najnowszej szkoły impresyonistów, przed którym trzeba stanąć o sto kroków, by coś zobaczyć, z blizka widać tylko czerepy i denka. W oddaleniu za to, niepospolite wrażenie robi ta wieżyca czerepiana. Do słońca w południe lśni cała jak złota; wieczorem jak z najpyszniejszego złoto-zielonego marmuru wykuta, pełna jakichś dziwnych, nieporównanych, zawsze delikatnych, powiedziałbym: połowicznych odbłysków; bo żaden kolor tu nie jest zdecydowany, żadnego odbłysku ani takim ani owakim nazwać nie można, gdyż jak tęcza, łączy zawsze po kilka kolorów. Boję się, że nikt nie zrozumie co chciałem, powiedzieć, ale mnie to pociesza, że przynajmniej ten co po moim opisie zobaczy tę jedyną prawdziwie śliczną rzecz w Bang-koku, przyzna, żem zrobił com mógł, by oddać choć w przybliżeniu te niewidziane gry kolorów, które się na tej wieży widuje.
A cóż powiedzieć o widoku, jaki się przedstawia z wierzchołka tej wieży! Choć daleko jeszcze, przeszło godzina, do zachodu słońca, tarcza jego, zanurzając się w mgły i opary wiecznie nad tym krajem wiszące, krwista, purpurowa, a tak blasku pozbawiona, że w nią bez obrazy patrzeć można. Całe miasto pod nami fioletowe z różowymi odcieniami; w dali, hen gdzieś na widnokręgu, sinieje morze; strop niebieski, ciemno-lazurowy. Tu po raz pierwszy przypomniał mi się ów obrazek Hildebrandta, »motyw syamski«: Widać na nim bagna, z dala siny bór widnokrąg zamyka, za nim takie właśnie czerwone słońce zachodzi, a na tarczy słonecznej rysuje się cień olbrzyma słonia, który czemś przerażony czy rozgniewany, zadarł straszliwie trąbę i ryczy!
Takie to wszystko wspaniałe, że mimo, iż z czoła pot się leje, dreszcz podziwu człowieka przechodzi. Ale zejść trzeba z tej cudnej praczedyi. Krużganek ów kryty, biegnący wokoło dziedzińca, przypomina mi świątynię w Candy, na Ceylonie. Przeciwległa murowi ściana, zamknięta kratą drewnianą, dość bogatą, by rzucić całość w półcień miejscu tak świętemu odpowiedni, sprawiający, że figury apostołów Buddy tu rzędem rozstawione, wspanialej, a cały poczet obrazów al fresco piekło przedstawiających, jeszcze straszniej, wyglądają. Bardzo ciekawa jest ta część piekła, gdzie Budda sam nadzoruje, by dokładnie męczono potępieńców; ze zwykłym sobie spokojem twarzy i postawy, z rękoma założonemi, patrzy jak dyabli jednego na pal wbijają, drugiego ze skóry obdzierają, innemu nacinają najprzód w równych odstępach skórę i ciało, by potem tymi otworami muszkuły, żyły i wnętrzności na wierzch wyciągać. Różnica między owem piekłem w Candy a tutaj jest ta przedewszystkiem, że tam ogień wieczysty smażył ludzi, tu go torturami zastąpiono.
Z żalem rozstajemy się z tą śliczną świątynią, która jedyna z widzianych w Bang-koku niezatarte zostawia wspomnienie. Niech więc się nikt nie dziwi, że mnie p. Bock swoim opisem do żywego oburzył.
Na drugi dzień zjawia się nareszcie u nas dawno oczekiwany tatuownik. Stary, suchy, o małych sprytnych oczkach, typ indyjski, pochodzi gdzieś aż z północnej Birmy. Pomocnik jego, jakieś młode chłopię, służy do noszenia dwóch zawiniątek, w których schowane są narzędzia, farba czerwona i niebieska. Wszedłszy do pokoju, obaj robią koto, pokłon nam należny, przykucają w kącie tuż obok drzwi, i tak dalszych rozkazów oczekują. Na znak dany, że operacya ma się rozpocząć, pomocnik roztacza na ziemi swoje zawiniątka, stary dobiera sobie farbę, z zanadrza wyciąga swój przyrząd i znowu kucnąwszy, czeka. Syamczycy nawet do tatuowania leniwi, dlatego Indyanie to robią za nich. Minister nie chce, więc my z Samsonem poddajemy się operacyi; wyznaję, żem nie był bez strachu, bo mi przed rozpoczęciem tej historyi tłumaczy kamerdyner Anglik, nasz kochany Harrisson, że to się nie godzi, zwłaszcza przez takiego pogańskiego wagabundę, dać sobie znaki jakieś, może dyabelskie, po ciele rysować, i to tak, że tego żadne mydło potem nie może wywabić; ale dobry przykład przemaga nad obawą: siadam, ramię obnażam i po mniej więcej dziesięciu minutach niezbyt miłego ale nie bolesnego dzióbania po skórze długiem, ostrem a spiczastem narzędziem, jakby ogromną igłą, mam wspaniałego Radżasa z ogonem do góry zadartym a paszczą rozdziawioną, na niebiesko wybitego. Dopiero drugiego dnia wolno go było umyć mydłem. Skóra nieco napuchła i zaogniła się, i na tem był koniec. Ale moje ubieranie się przez następnych wiele dni trwało zwykle co najmniej o kwadrans dłużej, bo nacieszyć się nie mogłem tym portretem na własnej skórze; co też to w domu powiedzą?!
Po południu dnia tego zwiedzamy cmentarzysko jednej z bogatszych części miasta. Syamczycy jako Buddyści, dziwnem pomieszaniem pojęć połączyli obyczaj Brahminów palenia trupów, z obyczajem Parsich rzucania trupów na pastwę sępom. Bogaci się każą palić. Królów i książąt królewskich palą na stosach, które podtrzymują i otaczają formalne pagody umyślnie w tym celu budowane, przeznaczone na spalenie wraz z trupem. Niestety, takiego wspaniałego pogrzebu nie widzieliśmy, nie umarł żaden za nas. Za to przychodząc do ogólnego paleniska, gdzie smród istotnie okropny ma swoją stolicę, zastajemy dwa malutkie ognie, jak do pieczenia kartofli (koło jednego właśnie jakiś stary cerber coś poprawiał), w których dopalały się resztki nieboszczyków. To pierwsza kategorya, murem odgrodzona od reszty, to bogatsi nieco, którzy mają za co zapłacić sobie drzewo. Przechodzimy na drugą stronę muru. Boże, co za widok! Właśnie sępy z jakimś ohydnym czarnym kundlem prowadziły bój zacięty o nogę — jak nam powiedziano — jakiejś starej kobiety, która wczoraj umarła, a że nie miała zupełnie nic za coby można drzewa kupić, więc rzucono ją do tak zw. poczekalni, gdzie trupy ubogich czekają rzekomo chwili, aż przyjdzie transport drzewa, corocznie przez króla »biednym miasta« ofiarowany, aby ich trupy palić. Sądząc po ilości palców, kości, kawałków nóg (głów nie widziałem), ramion, rąk, któremi tu zawalony jest dziedziniec dość sporej wielkości, domyślam się, że bonzowie muszą w inny sposób używać drzewa z daru królewskiego, a poczciwe sępy i owe czarne psisko pasą się tymi biedakami. Prowadzą nas jeszcze do pieca, gdzie palą bogatszych kupców. Spalenie kosztuje tu stosunkowo dość drogo, bo dużo drzewa wychodzi. Piec ten na czerwono pomalowany, wysokości może 21/2 metrów; na wierzchu ruszt, na którym kładą nieboszczyka.
Napół żywi od fetoru i obrzydzenia, wychodzimy z tej trupiarni. Wszystkie papierosy razem nie wystarczą, by zatrzeć tę fatalną i zwłaszcza dla nosa przykrą wizytę.


Na pokładzie Hekaty, w drodze do Singapore, 19 stycznia.


Wszystko ma niestety swój koniec, więc i nasz pobyt w Syamie się skończy; nadszedł dzień wyjazdu. Od rana szalone uganianie po domu, Chińczyki się straszliwie zwijają; każdy z nas niesie po dwie czy trzy paki i paczki rzeczy kupionych; ja przytem mam przyjemność nieść kilkaset dolarów w srebrze, w worku płóciennym, jak mi je w banku wypłacono; sama ta moneta waży niesłychanie. Nasz stateczek przybija do parowca »Hekate«, który ma nas zawieźć do Singapore. Hekate należy do kompanii dwóch oceanów O. and O. S. S. Co. Kompania amerykańska, statki liche wogóle; ten gorszy od innych; kapitan Niemiec. Po drabinie sznurowej wspinamy się na wierzch; pożegnanie nader czułe z naszym poczciwym Phya-Smuth, mniej czułe z konsulem honorowym, który przez czas naszego pobytu faktycznie schudł. W chwili, kiedy mamy odpływać, sygnał już dany do wyciągania kotwicy, przypomina sobie Phya, że jeszcze nasza prowizya lodu nie przyjechała. Krzyk, gwałt; stój! Czekamy dobrą chwilę; przyjeżdża lód, bez którego egzystencya niemożliwa. Z lodem przyjechała na nasze szczęście i baterya sodowej wody. Ruszamy; po raz ostatni: good bay Phyi, po raz ostatni pokłon ślicznej praczedyi świątyni Czang — i wszystko z oczu znika. Po paru godzinach jesteśmy na pełnem morzu. Tu dopiero, gdy miano podać obiad, przypomina sobie kapitan, że ma na statku całej parady jedną butelkę wina czerwonego, a mięsa prawie nic! Dlaczego taki brak prowizyi? — bo się nie spodziewał mieć pasażerów. Więc na środku morza stajemy; gdzieś tam hen w oddali, ma stać drugi statek, od niego weźmiemy mięsa i wina, jeżeli ma. Podróż do Singapore trwa 3—4 dni, jeżeli wszystko dobrze idzie, ładna więc perspektywa. Przez ten czas co kapitan wysyła za mięsem, my czółenkiem puszczamy się ku brzegowi, który ledwo widać; kapitan obiecuje wieczorem zbliżyć się do lądu. Skaczemy jak waryaty w tej malutkiej łupinie, ale że mamy majtków Malajczyków, więc niema obawy. Po zachodzie słońca wracamy na statek; mięso i wino jest — Victoria! bo apetyty srogie. Morze coraz mniej spokojne, Hekata się kiwa nieprzyzwoicie; mnie razem ze stołkiem przewraca; musimy się na pokładzie przywięzywać, by módz spokojnie czytać. Przytem niebo czyste, gorąco okrutne. Noce cudowne. Sypiamy znowu na pokładzie, bo jedyną możliwą kabinę odstępujemy ministrowi. Dopiero po spożyciu możliwego obiadu, zaczynam sobie słodko rememorować wrażenia wczoraj odebrane w syamskim teatrze, które przecież warto opowiedzieć.
Teatr w życiu syamskim bardzo ważną odgrywa rolę. Teatrów jest w Bang-kok kilka; wszystkie prywatne, przez możnych, zwłaszcza przez książąt krwi, utrzymywane, uważane jeszcze do dziś dnia za coś bogom miłego, prawie za rodzaj nabożeństwa. Kiedyś były, jak wiadomo, niczem innem jak częścią rytuału, kolebką ich świątyni; w Japonii zawsze jeszcze w święto jesienne odbywa się przedstawienie w świątyni. Przedstawienia odbywają się tylko w czasie między pierwszą a ostatnią kwadrą księżyca; mówią, że na nowiu byłoby niebezpiecznie dawać teatralne przedstawienia, boby zły duch mógł się wśród aktorów łatwo pokazać.
Siedliśmy tedy do naszego stateczku parowego, który nam służył za ekwipaż. Przedstawienie się właśnie było rozpoczęło gdyśmy zajechali. Budynek już trochę zeuropeizowany — bo są w nim aż trzy loże. My siedzimy w środkowej, bardzo obszernej, dworskiej loży, na krzesłach, które umyślnie dla nas przyniesiono, reszta widzów na ziemi po prostu usadowiona. Sala niezbyt wielka; scena zajmuje cały środek i jedną ze ścian węższych. Widzowie na dole siedzący, po większej części same kobiety z dziećmi, a tylko w głębi mężczyźni; obok patrzenia na przedstawienie, zajmują się tysiącznemi bagatelami: matki karmią dzieci, same jedzą; wszyscy żują bettel, wszyscy co chwila wstają, wychodzą, wracają, rozmawiają zupełnie głośno, tylko w najpatetyczniejszych miejscach robi się grobowa cisza. Antraktów wcale niema; przedstawienie trwa bez przerwy od godziny mniej więcej 7-mej, często aż do północy. Wybór sztuk podobno nader niewielki. Przez cały ciąg trwania reprezentacyj, więc blizko przez 2 tygodnie, grają jedną sztukę, o czem jednakowoż tylko z treści podobno można się przekonać, bo akcya mniej więcej pozostaje ta sama, dekoracye i stroje, z wyjątkiem głównych aktorów, nader rzadko się zmieniają. My mamy szczęście, bo trafiamy właśnie na wielce tragiczne zawiązanie się fabuły. Ta część teatru, którąby według naszych pojęć nazwać trzeba sceną, w ścisłem tego słowa znaczeniu tylko od czasu do czasu jest widzialną. Są to trzy jakby arkady, wązkimi słupami poprzedzielane, zawieszone szkarłatnemi kotarami. Środkowa arkada jest właściwą sceną; tu się odgrywają wszystkie dramaciki z życia domowego; u góry więc na zewnątrz, od sali, rozmaite napisy i emblementa określają bliżej znaczenie tego punktu w ogólnym rozkładzie sceny. Tylko w tej środkowej niszy są dekoracye i tylko te dekoracye się od czasu do czasu zmieniają, raz przedstawiając wnętrze pokoju, zwykle sypialnego, bo w tyle zawsze stoi rodzaj tapczanu — raz salę tronową, a wtedy stoi ten sam tapczan na tron zamieniony — raz znowu ogród, bo wtedy tapczan ów przykryto zielonym jakimś całunem, a po dwu jego bokach postawiono wazoniki ze złocistemi jakiemiś fantastycznemi roślinami, zgrabną ręką z papieru wyrobionemi. Dwie nisze boczne służą tylko jako wejście na scenę dla aktorów. Znowu napisy, tą razą krótsze od poprzednich, oznajmiają co każde z tych wejść oznacza; jednem z nich wychodzą aktorowie grający rolę złych duchów ciemności, drugiem aktorowie anieli. Zwykli śmiertelnicy (o ile występują jako tacy w sztukach syamskich, co bardzo rzadko się zdarza), dalej wszelkiego gatunku zwierzęta (ludzie przebrani), zwłaszcza zaś radżasy, mityczne zwierzęta mające zawsze ważną rolę, wszystko to wsuwa się czwartym, zupełnie bocznym otworem na scenę. Tylko w razach, jeżeli np. radżas wyraźnie ma wystąpić w obronie i po stronie duchów dobrych, wtedy i on wchodzi ich wejściem. W chwilach, kiedy np. ma być przedstawioną walka, lub jakaś uroczysta procesya, kiedy więc do 50-ciu osób naraz na scenę wychodzi, wówczas zajmują aktorowie całą scenę, więc i jej część zajmującą środek sali pomiędzy widzami, lub aż pod naszą lożę, ku głównemu wejściu. Część ta sceny, jak wogóle cała scena, zupełnie nie podwyższona, odgraniczona jest od miejsc zajmowanych przez widzów tylko 6-ciu wazonikami w różnych od siebie odstępach ustawionymi, z takimiż znowu papierzanymi kwiatami; według tego, czy rzecz dzieje się w lesie lub ogrodzie, czy ogrodzie świątyni lub pałacu królewskiego, czy w państwie książęcia ciemności Hanumana, czy w państwie świetlanej bogini słońca i jasności: według tego przebrani za heroldów słudzy teatralni, albo aniołowie, albo znowuż niższej kategoryi hanumany, tj. pół-bożki — zmieniają owe kwiaty, które są raz całe złote, raz zielone, raz biało-srebrzyste. Nie rzadko się zdarza, iż po wielce zajmującej scenie, która częściowo lub zupełnie odgrywała się w owej środkowej niszy i w bezpośredniem tylko jej otoczeniu, publiczność parterowa z pierwszego rzędu, zapominając o rzeczywistości, w uniesieniu, by lepiej widzieć, zwłaszcza dzieci, przekracza granicę sceny. Po takiem najściu, anieli, lub straszliwe syny ciemności, muszą berbeciów i ich matki najpierw uprzątać ze sceny, nim się rozpocznie jakiś pochód święty, lub bój straszliwy. Takie drobiazgi, nam wszelką illuzyę odbierające, Syamczyków bynajmniej nie żenują. Przeciwnie niż w naszym teatrze, w syamskim, aktorowie tylko z jednej strony, tj. widzowi przeciwległej, wchodzą na scenę. Akcya raz rozpoczęta trwa bezustannie; antraktów w całem tego słowa znaczeniu, jak w chińskim lub japońskim teatrze, tak i tu niema. Kurtyna, zasłaniająca całą scenę od sali, nie byłaby możliwą i wcale nie jest znaną. Jednakże środkową niszę zasłania od czasu do czasu ponsowa kotara; wtedy to, podobnie jak podczas przemiany owych sztucznych kwiatów i krzewów na scenie, robi się pewien nader krótkotrwały antrakt. Muzyka nie przestaje jednak ani na chwilę grać, nawet podczas tych antraktów.
Słowo muzyka zupełnie do oznaczenia tego arcy-monotonnego akompaniamentu nie jest stosowne. Akompaniament akcyi, odgrywającej się na scenie, polega na chórze ukrytym, złożonym z kilku osób, który śpiewa, a raczej przeciągle, śpiewająco deklamuje, przy towarzyszeniu fujarki (piszczałki) i bardzo oryginalnych, miarowych uderzeń kawałków drzewa o siebie, co nadaje takt przy tańcu i miarę przy deklamacyi chóru i aktorów. Podczas pochodów, a zwłaszcza bitew na scenie, takt ów robi się szybkim, gwałtownym, dziwnie uszy i nerwy drażniącym, ale nigdy z raz obranego tempa nie wypada. Trzebaby znać dokładnie teoryę generał-basu, taktu muzycznego i t. d., i zrobić prawdziwe studyum nad tym rodzajem muzyki wschodnio-azyatyckiej, jaką się tu po teatrach słyszy, żeby módz zdać sobie sprawę ze stosunku, jaki zachodzi między naszym taktem a taktem Azyatów i wogóle ludzi wschodnich. Kiedyś słyszałem od bardzo muzykalnego znawcy Wschodu, że np. już turecka, ba nawet bardzo z nią pokrewna południowo-słowiańska (hercogowińska zwłaszcza) muzyka, jest dlatego tak trudną do spamiętania lub odtworzenia dla nas, że oni znają i używają ćwierćtonów, że ich takt, ich rytm zupełnie i zasadniczo od naszego się różni. Czułem to zawsze, choć nie rozumiałem; wieleż to razy zrywałem się o 2-giej lub 3-ciej zrana w czasie Ramazanu, będąc w Mostarze, żeby słyszeć i zapamiętać pieśń na cześć Stwórcy i Jego proroka, którą muezzin śpiewa tuż przed pierwszym brzaskiem jutrzenki. Wszystko nadaremnie. Pieśń owa tak piękna, tak urocza, a taka niewypowiedzianie, nieskończenie smętna i smutna, tyle w niej żalu, tęsknoty, rozpaczy prawie, że dziś jeszcze na samo wspomnienie dreszcz po mnie przebiega — ale spamiętać jej ani możności. Tak i ten rytm syamski, wybijany raz cicho, spokojnie, raz gwałtownie, namiętnie — dziwne, z początku bolesne, potem choć miłe, ale zawsze arcy-ciekawe, robi na uchu naszem wrażenie. Syamczyków ten rytm wraz z owym chórem niewidzialnym delektuje i porywa.
Całą treść czyli fabułę sztuki opowiada chór. Aktorowie tylko bardzo rzadko pojedyńcze frazesy, krótkie monologi i dyalogi wygłaszają; wtedy chór na chwilę milknie, a aktor wpadając w rytm, który choć nie ustaje, ale cichnie nieco, wygłasza dziwnym jakimś, sztucznym głosom, to co ma do powiedzenia. Jak wszędzie na Wschodzie, tak i tutaj tylko mężczyźni grywają. Są jednak czasem w Chinach a zwłaszcza Japonii trupy aktorskie z samych kobiet złożone, a w takich trupach już mężczyzn zupełnie niema. — Podziwiać doprawdy można, do jakiej perfekcyi dochodzą mężczyźni w imitowaniu kobiet. Grający królewne, księżniczki, aniołów, panowie mają na scenie tak śliczną, bieluchną płeć, tak śliczną figurę, tak piękne białe ręce o wydłużonych szlachetnych palcach, że doprawdy zakochaćby się w niejednej a tych dam można. Tylko tańce, zwłaszcza tańce tak zwane święte, wykonywają prawdziwe kobiety (tak nam Phya-Smuth zaręczał). Tańce te trochę indyjskie przypominają. Polegają na nader zgrabnym, pełnym gracyi chodzie, przysiadaniu, wykręcaniu nóg, rąk i całej figury; przypominają nieco pokazujących się w naszych cyrkach od pewnego czasu tak zw. Schlangenmänner. Rzadko bardzo tańczy jedna osoba sama, zwykle trzy równocześnie. Taniec najpiękniejszy, jaki tu widziałem, był to taniec trzech aniołów ze zwierciadłem. Zapewne mieli oni przedstawiać trudność w docieczeniu prawdy, bo po niesłychanych, choć zawsze bardzo poważnych i spokojnych kontorsyach, zaglądali do zwierciadła; powtarzało się to z dziesięć razy, aż przy jedenastym razie nagle spojrzawszy w zwierciadło, z widocznem zadowoleniem cofnęli się za kulisy. My, wyznaję, byliśmy także dość kontenci, że się ta nieco monotonna operacya skończyła.
Czy przy tańcu, czy przy innych funkcyach na scenie, kobiety i aniołowie zasadzają swą gracyą głównie na wyginaniu ręki dłonią na zewnątrz, tak aby wyciągniętemi prosto palcami dotknąć aż ramienia. Palce okryte bywają pierścieniami, a paznogcie, naturalnie niesłychanie u dam długie, schowane w śliczne futerały ze srebra, które rękę jeszcze wydłużają. Kostyumy wspaniałe, poprostu kapiące od złota, srebra i drogich kamieni. Wszystkie rynsztunki, korony, skrzydła, które się widuje po świątyniach na wyobrażeniach bożków, pół-bożków, aniołów, hanumanów i t. d. — wszystko to tutaj z nadzwyczajną wiernością reprodukowane. Nie ręczę naturalnie, czy kruszce i kamienie, których tu taką profuzyę się widzi, są z papieru imitowane czy prawdziwe — mniejsza o to — wrażenie jest takie, jakby wszystko było szczere i prawdziwe. Nie można sobie wystawić nic oryginalniejszego, nic wspanialszego, jak np. taki święty pochód uroczysty, lub walkę, w której małpy, hanumany, radżasy, aniołowie i ludzie biorą udział. Mimowolnie człowiekowi się zdaje, że gdzieś o 1000 czy 10.000 lat w tył został przeniesiony; że nie widzi na jawie, ale śni. Stroje są tak wspaniałe a tak wierne, ruch każdy tak absolutnie dokładnie zachowany, że patrząc na to, wydaje się, że to w którejś ze świątyń, na skinienie Buddy, ożyły nagle wszystkie te dziwadła. Z teatru znów poszedłszy do świątyni, zdawać się może, że jedną z tych scen teatralnych zaklęciem ktoś na płótno przeniósł i uwiecznił!
O sztuce, którąśmy podziwiali, trudno mi cośkolwiek powiedzieć, bo jej nie zrozumiałem, mimo urywkowych tłumaczeń Phya-Smuth'a. Temat mniej więcej zawsze ten sam: walka dobrego ze złem, zwycięstwo naturalnie po stronie dobrego.
Po półczwarta-godzinnem posiedzeniu, mimo że przedstawienie jeszcze trwało, moi towarzysze już wytrzymać z gorąca nie mogli, wyszliśmy więc. Że tej nocy zasnąć nie mogłem aż gdzieś koło rana, nie dziwiło mnie bynajmniej ani martwiło, bo zgasiwszy światło, miałem ciągle przed oczami te śliczne, barwne, niepojęte, fantastyczne stroje, te walki, te tańce — a w uszach tę muzykę, którą my dziką nazywamy dlatego, że jej nie rozumiemy.
Zbliżamy się do Singapore. Z bijącem sercem oczekuję wylądowania: tu mnie mają czekać dawno upragnione wiadomości z domu, pieniądze; wiadomości z Petersburga się spodziewam, czy Schönburg zrobił o co go prosiłem w sprawie projektu podróży mojej przez Sybir?


Singapore, 25 stycznia 1889 r.

Może kiedyś, komuś te moje pisaniny wpadną w rękę, i ten ktoś będzie się np. wybierał w podróż do Syamu, lub wogóle w podróż po południowej lub wschodniej Azyi. Doświadczenie moje niech się jemu przyda. Pierwszym warunkiem by podróżować, naturalnie, jak zawsze, jest pieniądz i jeszcze raz pieniądz. Póty, póki się trzyma wielkich, światowych szlaków, specyalnie statku parowego, póty podróż pozaeuropejska niezbyt drogą bywa, ba! nawet porównawszy ją z przejażdżkami po Europie, kosztuje nie wiele. Ale biada tej kieszeni, która ciekawością, czy chęcią »być oryginalnym« wiedziona, opuści te szlaki — biada jej, jeśli nie jest bardzo szczelnie monetą wypchana. Dalej, prócz pieniędzy, trzeba w podróży czasu. Ale na równi z tamtymi dwoma czynnikami stoi znajomość języka angielskiego. Raz przejechawszy Suez — prócz z misyonarzem katolickim — nie można w innym rozmówić się języku jak po angielsku. Przypuściwszy nawet, że wobec codziennie rosnącej liczby Niemców i Szwajcarów, zakładających handle i handelki na Wschodzie azyatyckim, można już dziś przejechać aż do Jokohamy, nie mówiąc inaczej jak np. po niemiecku — to jednak poznać kraje, które się mija, a zwłaszcza mile i pouczająco spędzić tyle godzin odpoczynku, których tyle w takiej podróży i przy tym upale być musi — w żaden sposób bez angielskiego nie można. Ludzie cywilizowani, inteligentni a mili, wyłącznie do rasy anglo-saksońskiej należą. Niemiec, poza granicami Europy, małpuje Anglików we wszystkiem; po kilku latach pobytu tutaj języka rodzinnego zapomina, mówi zwykle, pisze prawie zawsze po angielsku. W manierach, bierze od Anglików tylko zewnętrzną formę bez treści — er wird lescher (léger) — a jak raz niemiec stracił swoją deutsche Biederkeit, jak zamiast piwa i kawy, pije soda and whisky i szampan, zamiast mówić po prostu, jak go matka uczyła, nein, mówi z angielska no — to dalipan, uciekać od niego. A potem, ponieważ nie innych Niemców, tylko kupców się tam spotyka, żadnych u nich widnokręgów, poza cacao i wermouth, niema. Interes, — i na tem koniec. Co się działo w tym kraju, gdzie on teraz siedzi, nim on przyszedł — co się z nim stanie, jak on sobie raz pójdzie — to go naturalnie nie obchodzi. Niema się czemu dziwić — wszak to kupcy chcący zrobić majątek i jak najprędzej uciekać do ojczyzny. Angielski kupiec jest inteligentniejszy od tamtego, jest to zwykle gentleman; ale bo oprócz kupca, element angielski ma tu wszędzie urzędnika, oficera, marynarza. Z tymi ludźmi rozmowa i miła i ciekawa, pouczająca. Niech więc nikt się nie puszcza w świat bez dokładnej znajomości angielskiego języka.
Może nieco za ostro o poczciwych Niemcach się wyrażam; mają oni ogromne zalety obok wad »towarzyskich«. Kolonistą Niemiec jeszcze nie jest, pojęcia o tem nie ma. Trzepią ich w Zanzybarze — będzie to nauka zdrowa na przyszłość, nie przeszkadzająca, myślę, by z czasem i Niemcy równie dobrymi kolonistami się stali jak np. Holendrzy. Pracowitość u Niemców, a zwłaszcza Szwajcarów, w podzwrotnikowych strefach imponująca. Neue Besen kehren gut — i to prawda, ale faktem jest, że Niemiec tutaj pracuje za dwóch. Anglicy zamykają swoje biura kupieckie czy inne, sklepy i t. d. regularnie i stale o 5-tej po południu. Zamknąwszy biuro przestają być kupcami, stają się tylko ludźmi, idą grać w lawn-tennis, bawić się, ruszać, używać powietrza ruchu; do następnego dnia nie myślą, nie mówią o interesach. Niemcy i Szwajcarzy przeciwnie. Sklepy ich i kantory jak potrzeba i późno wieczorem otwarte, choć noc całą przesiedzieć nad książkami, nic nadzwyczajnego dla nich. Owych znakomitych, egzystencyę i zdrowie utrzymujących gier angielskich nie znają, ich potrzeby nie odczuwają. Wielu się zdaje, że ruch tutaj niekonieczny; mylą się niepomiernie, bo jeżeli ruch w naszych strefach jest ważnym dla zdrowia, to tutaj jest on po prostu koniecznym. Czem bliżej równika, tem bardziej trzeba się ruszać, chcąc upał jakokolwiek znosić, nie chcąc nerwów przedrażniać i nocy bezsennie spędzać. Bądź jak bądź, Niemcy dziś, zwłaszcza w Chinach i Japonii, wypierają Anglików na wszystkich punktach. Towar ich, aczkolwiek jakościowo gorszy, ale tani jak barszcz, musi, choć chwilowo, wyprzeć angielski towar, lepszy ale droższy. O Francuzach nie mówię, bo ich nigdzie niema, nie słychać o nich nawet wcale.
Mieszkamy u konsula Brandta. Jest to kupiec z Hamburga, tu osiadły, będący honorowym konsulem austryackim, żonaty z Francuzką, bardzo miłą, uprzejmą gospodynią domu, której doprawdy zawdzięczamy, że pobyt w Singapore do najmilszych zaliczyć wypada. Dom-villa, wśród najcudniejszej zieloności położony; tuż za domem zaczyna się las dziewiczy; niewielki on jest jako rozległość ten las dziewiczy, ale co za wegetacya!... Podobno czasem aż tu się zakradają z kontynentu tygrysy. W wodach wkoło domu pełno — mówią — krokodyli; mamy na nie polować! W ogrodzie wylegają się węże cobra, śmiertelne wrogi człowieka, na ukąszenie ich niema ratunku. Każdy z nas ma swój pokój. Wkoło całego domu jest śliczna, kryta weranda; okien z szybami wcale tu nie znają, są tylko drewniane żaluzye, od złodziei i słońca. Z pokoju prowadzą na dół schodki prosto do kąpieli. Kąpiel co prawda bardzo prymitywna: jest to pokój wycementowany, na środku stoi wielka kadź z wodą; co rano Chińczyk ją wylewa i świeżej przynosi; koło kadzi leży ogromny szaflik do oblewania. Oto całe urządzenie — ale wieleż to miłych chwili tej kadzi i temu szaflikowi zawdzięczam! Co prawda, idąc wieczorem przed obiadem do kąpieli, po raz trzeci zwykle w 24-ch godzinach, skrzętnie najpierw oglądałem łazienkę całą, czy gdzie cobra nie siedzi. Znajdowałem zwykle, Bogu dzięki, tylko ogromne ropuchy i świerszcze, które widocznie, podobnie jak ja, tutaj ochłodzenia szukały.
Całą powieść możnaby o tej kadzi i szafliku napisać. Łóżko za to pod równikiem częściej tragicznych niż miłych chwil bywa świadkiem. Choć twarde, bo materac cały skórą poszyty, choć jest osobny wałek pod głowę zamiast poduszek, a drugi pod kolana, żeby jaknajmniej ciało rozgrzewać przez długi kontakt z materacem, choć opatrzone jest w moskitonet, czyli wielką muślinową firankę szczelnie ze wszech stron się zamykającą — to jednak w pierwszych tygodniach, pierwsza chwila po zgaszeniu świecy, bywa ciężką, bo ledwoś dotknął twarzą »jaśka« czy wałka owego, już cię oblewa istna kąpiel potu. Wszelki ruch gwałtowniejszy przed momentem zaśnięcia jest zgubny, bo wzmaga transpiracyę, wśród której zasnąć trudno. Ale jakże tu ustrzedz się ruchów gwałtownych, kiedy mimo wszelkich przezorności, nieraz i niejeden moskito siedzi wewnątrz siatki. Byłeś zmęczony, zaspany, ufając dokładności w zwijaniu i rozwijaniu moskitonetu twojego służącego, położyłeś się z istną lubością, świecę Chińczyk zgasił, zaczynasz drzemać — kiedy nagle wśród ciszy nocnej, koło ucha twego słyszysz ów śpiew komara, śpiew niby łagodny, dźwięczny, ale przeklęty; trzeba wstawać, świecę zapalać i łapać go; to czasem i pół godziny trwa; zaczynasz się pocić, a sen spokojny, orzeźwiający już przepadł.
Trzeba przez to przejść, by odczuć, ile w tych kilku słowach mieści się cierpienia! A ci biedacy co tu lata spędzają, z tych walk z moskitami, z tego niewyspania chudną, nerwy coraz bardziej im słabieją, lada błaha przyczyna, i jest choroba. Strasznie ci ludzie biali tu wyglądają. Wszyscy anemiczni; dzieci białych wszystkie blade, nalane, niezdrowe, nie wesołe jak dzieci. Anglicy dzieci swoje do Europy odsyłają; między Indyami a Europą kursują umyślnie statki zabierające dzieci, które częścią w Anglii, głównie jednak w Szwajcaryi, gdzie taniej się wychowują, przebywają. Niemców uboższych i innych biedaków nie stać na to; to też nieraz serce boli patrząc na te biedactwa; od kolebki chore. Mówią, że stadła białych już w drugiej generacyi na Południu bywają absolutnie bezdzietne — czy to prawda, nie wiem. Zwrotniki, to mniej więcej granica, poza którą biały egzystować i rozradzać się nie może; mogą być naturalnie wyjątki — ale tylko wyjątki.


Singapore, 28 stycznia.

Za dni parę odchodzi statek do Hong - kong, pojutrze statek do Kalkuty. Wielkie wahanie się, wkońcu wielka decyzya. Przeciw dalszej podróży w towarzystwie ministra aż do Japonii przemawia dużo względów, przemaga jednak ciekawość. Być tak blizko, o 14 do 18 dni drogi, a nie pojechać — niesposób. Żegnam więc d-ra Samsona i barona Poche, którzy wracają na Indye do Europy; a sam z ministrem decyduję się dotrzeć aż do Japonii. Przyszłość zaczyna nabierać kształtów wyraźniejszych; po raz pierwszy na seryo myśleć poczynam o Syberyi. Pisałem już wprawdzie kiedyś z Adenu, by na wszelki wypadek mieć drogę przygotowaną przez Sybir z Pekinu — ale dotąd żadnej odpowiedzi. Na szczęście otrzymuję list od J. P., z którego, kombinując według kalendarza, przychodzę do przekonania, że on właśnie powinien być teraz w Petersburgu. Na chybił-trafił palę telegram do niego. Kosztuje sumę bajońską, ale mniejsza z tem, byle doszedł. O radości! po 2 dniach oczekiwania oddają mi depeszę od niego z Petersburga — ale wiadomości same negatywne. Mój list z Adenu nie doszedł, J. P. pyta co ma robić? W posadach swoich zadrżała cała budowa moich planów, nadziei i snów; ale znowu uwaga, że tak blizko będąc, Japonii nie zobaczyć, byłoby grzechem — zwycięża; drugi telegram do Petersburga, druga suma bajońska z kieszeni wylatuje, ponawiam moją prośbę o wyrobienie potrzebnych papierów do przejazdu Pekin-Kiachta-Moskwa! Przyjacielowi dziękowałem później serdecznie; tu raz jeszcze podziękować pragnę za tyle życzliwe, prawdziwie przyjacielskie zajęcie się moją sprawą w Petersburgu.
Po kilkudniowych niespokojach przed powzięciem ostatecznej decyzyi, raz ją powziąwszy, błogi spokój następuje; teraz dopiero zwiedzam, co jest ciekawszego w Singapore; przepyszne spacery co rano o świcie, aby przed upałem być w domu, a jednak użyć jak najwięcej ruchu. Wegetacya tu prawie piękniejsza niż na Ceylonie, mniej może imponująca, mniej tu po lasach palm widać — za to delikatniejsza. Ojczyzna to orchidei wszelkich, ale wkoło Singapore na mil kilka daremnie orchidei w gruncie szukać — wszystko wybrano i do Europy posłano.
Polowanie na krokodyle naturalnie się nie udaje, t. j. krokodyli nie widzimy; ale za to ubijamy kilka kszyków, zupełnie jak nasze, i dwa »jelenie karłowate« (cervulus), których tu mnóstwo. Jest to rodzaj sarenki czy jelenia liliputowych doprawdy rozmiarów, jak mały zając, bez rogów; główne pożywienie krokodyli — jak mówią. Próbowaliśmy przyjść do strzału do tukanów, tj. tych ptaków o ogromnych w górę i dół tak dziwacznie wygiętych dzióbach — ale daremnie; słychać je co moment, ale strzelić trudno. Biegeleben postrzelił małpkę jakąś małą — nie dostaliśmy jej.
Wczoraj pod wieczór wybrałem się z wizytą do biskupa tutejszego. Francuz południowy, postawa atlety, broda prawie po kolana, typ nader udany, wesoły, śmieszek, żartowniś, jowialny; kraj zna doskonale. Wogóle wszędzie księża katoliccy są jedyni do zoryentowania się w stosunkach; między klerem jednak naszym katolickim, jaki się spotyka w Lewancie, w Egipcie nawet, a klerem głębokiego Wschodu, różnica jest ogromna. Tutaj patrzą ci ludzie bądź co bądź na świat z daleko szerszego stanowiska, są to po największej części ludzie, co przeszli niejedną gorzką i ciężką chwilę w życiu; widzieli i słyszeli wiele, służyli swej sprawie nie w jednem miejscu, często nie w jednej tylko części świata; mieli do czynienia z przeszkodami i trudnościami istotnie miary niepowszedniej. Ich formy, tak co do fizycznej jak co do umysłowej strony, nie są może na pierwszy rzut oka tak doskonałe, tak accomplies, jakby się je u wysokich dostojników Kościoła widzieć chciało, ale za to ile jest ducha i serca w tych ludziach!
Naturalnie, mówimy o kraju w którym jesteśmy. Pierwotna ludność, według biskupa, która zamieszkiwała tak półwysep Malajski, jak zwłaszcza dzisiejszy Syam, zwała się: Quemaires. Jako pozostałość po niej, jedynie wielkie ruiny w Kambodżyi. Ludność ta w Syamie, zdaje się, wyginęła zupełnie. Na półwyspie Malajskim egzystuje jeszcze w najgłębszej części kraju, nie odwiedzanej jeszcze przez białych — wyjąwszy czasem zabłąkanych oficerów angielskich i misyonarzy katolickich. Ogólnej, zbiorowej nazwy ci potomkowie dawnych panów tej ziemi nie noszą, są to pojedyncze, zupełnie odosobnione plemiona, do dziś dnia jeszcze nie zlane z napływową malajską ludnością. Nazwy pojedyńczych plemion: na południu Dżakonsze, dalej ku północy Mautra, Sakraj, wreszcie na północy Dussems. Mają to być rzeczywiście najbardziej prymitywne, najdziksze plemiona, jakie w XIX. stuleciu spotkać można. Nietylko, że z cywilizacyą europejską wcale się jeszcze nie zetknęli, ale nawet cywilizacyi malajskiej nie przyjęli, żyjąc jak istne zwierzęta w głębiach puszcz lesistych. Postawy nader małej, niezmiernie wątłej, podobno Pigmeów Stanley'a przypominającej, mieszkają w drzewach spróchniałych lub umyślnie wydrążonych. Misyonarze katoliccy próbowali oswoić ich; próba się nie udała. Póty, dopóki misyonarze zwykłym swym zwyczajem żywili jedno z takich plemion, póty też mieszkali w sąsiedztwie misyi, przyjmowali katolicyzm, ich dzieci uczęszczały do szkółki misyjnej, założonej w głębi kraju, o kilka dni drogi od Malakki. Z chwilą jednak, gdy misyonarze zażądali, by sami próbowali uprawiać ziemię, siać, orać, na wyżywienie swoje pracować — stało się to, co w Australii podobno z plemionami dzikich regularnie się powtarza: uciekli po prostu od swych dobroczyńców do dawnych swych lesistych sadyb. Biskup twierdzi wprawdzie, że religii katolickiej nie porzucili, że od czasu do czasu wysyłani ku nim misyonarze znajdują ślady praktyk religijnych, ale na tem koniec, i sam biskup tak zupełnie tego pewnym się nie wydawał.
Malajska ludność, podobnie jak syamska, wstrzymuje się absolutnie i konsekwentnie od wszelkiej trochę natężającej pracy. Morze, to ich element, na którem niezmierną odwagę i wytrwałość okazują. Do niedawna głównem ich rzemiosłem był rozbój morski na statki i stateczki wszelkiego rodzaju. Tu w Singapore, mieście na ich ziemi leżącem, gdzie zarobek się prosi, gdzie się zbiega handel z całego Wschodu, Azyi, Indyj holenderskich i Australii z jednej strony, a Europy i Afryki z drugiej strony — tu nie widuje się prawie Malajczyków. Jedyne rzemiosło, któremu się oddają, to furmanka; wszyscy woźnice dorożek, to Malajczyki; zresztą wszystko Chińczyki i trochę Hindów, tak zw. Klings albo Tamilów, z południowych kończyn półwyspu Indyjskiego. Religia Malajczyków: mahometanizm. Wyroby, niegdyś wspaniałe, dziś zredukowały się tak na półwyspie, jak na archipelagu Sundyjskim, do sarongów czyli kawałków materyi bawełnianej, malowanych z wolnej ręki, farbą tak zw. woskową, trochę przypominającą farby olejne, gdzie zamiast oleju, wosku się używa. Sarongi zastępują tak spodnie jak spódnice. Podobno na wyspie Jawie, dalej w samem Solo, bardzo są piękne i do cen dochodzą niezmiernie wysokich. Przemyślni Holendrzy, korzystając z mody między Malajczykami panującej, wzięli się do imitowania sarongów; dziś prawie niema możności rozpoznania fabrykatu amsterdamskiego od jawańskiego. Tu w Singapore, a zwłaszcza w państewku Johore, noszą sarongi, ale jedwabne, w pojedyńczy deseń, przypominający szkockie materye.
Państewko, raczej sułtanat Johore, to resztka niepodległości malajskiej na kończynie południowej wybrzeża półwyspu Malakki. Dziś już otoczone ze wszech stron przez Anglików, których posiadłości całe prawie wybrzeże zajmują (Penang, Malakka, Singapore), mają oni czas powoli do swych przyszłych władców się przyzwyczajać. Sułtan Johory, którego rezydencya leży na lądzie stałym naprzeciw północnej części wysepki Singapore, przybrany syn z nieprawego łoża swego poprzednika, dziś około 60 lat liczący, osobistość ciekawa, jako okaz zjedzonego cywilizacyą europejską Malajczyka, nie kryje się zupełnie ze swem przekonaniem, że po jego śmierci państwo jego, około 150.000 ludności liczące, przejdzie w ręce angielskie, i mówi sobie: hulaj dusza bez kontusza! i sypie pieniędzmi w prawo i w lewo, skupuje co jest najpiękniejszego z wyrobów wschodnio-azyatyckich, ma stajnię wyścigową podobno wcale pokaźną, jeździ do Anglii, by tam w półtora roku wydać wyżej 500.000 funtów; a choć siedzi w długach wyżej uszów, to ani jego, ani wierzycieli bynajmniej nie martwi, boć to wszystko angielski rząd po jego śmierci zapłaci i ureguluje.
Nie można powiedzieć, by nie był dużo dla ucywilizowania swojej rezydencyi zrobił. Pałac zupełnie europejski, w nim niesłychane skarby w produkcyach industryi specyalnie chińsko-japońskiej. Obok pałacu piękny park, dalej szpital, szkoła, więzienie na wzór angielski, wodociągi ogromne i wspaniałe; ma armię z 700 ludzi i komendanta Anglika; a jego sekretarz prywatny, dobrze po angielsku szczebioczący, jest fanatycznym franmasonem, i nosi się z myślą założenia w Johore loży masońskiej dla całego Wschodu azyatyckiego. Ciekawa rzecz istotnie, jak wolnomularstwo między mahometanami zaczyna się rozkrzewiać. Na początku mego dyaryusza zanotowałem, co w Stambule o masonach tureckich słyszałem. Ciekawe również, jak daleko na Wschód zaszła religia Mahometa i nawet cywilizacya arabska! Oto np. dziennik więzień w Johore prowadzi się do dziś dnia w języku arabskim i arabskiem pismem. Sułtan Solo w Indyach holenderskich jest nietylko mahometaninem, ale nawet szeikiem, i podobno się wywodzi wprost od proroka. Ta cała kwestya mahometanizmu w Indyach, na południu i na wschodzie Azyi, czeka jeszcze na swego historyka, jest to ściśle biorąc jeszcze terra incognita. Wobec coraz silniej tutaj pulsującego życia handlowego, wobec coraz się rozwijającego panowania Chińczyków, mimowoli mahometanie schodzą nieco na drugi plan, mniej się o nich słyszy i mniej myśli; to jednak nie przeszkadza, że oni są i będą, i że wcale niepoślednią rolę odegrają w razie większych konfliktów między białą a żółtą rasą.


Singapore, 31 stycznia.

Dziś Nowy rok chiński, więc ogólna stagnacya w Singapore. Że Singapore w trzech czwartych jest chińskiem, najdobitniejszy dowód, że dziś jadąc przez miasto, prócz kilku małych sklepików Hindusów, wszystko zresztą widzi się zamknięte. Czy firma angielska, czy niemiecka, czy chińska, wszystko zamknięte, bo wszystko albo wprost jest w rękach Chińczyków, albo choć szef Europejczyk, jednak cała służba, cały personal urzędniczy z Chińczyków złożony — więc wszystko świętuje.
Wczoraj już w południe tylko niektóre sklepy otwarte, wszędzie czuć, że to jeszcze tylko parę godzin ma potrwać, że Chińczyków ledwie jeszcze chwilę utrzymać można; z nastaniem wieczora zaczyna się pukanina i strzelanina niesłychana w całem mieście. Najpierw więc budują się po ulicach malutkie ołtarzyki, na nich świecą się wielkie woskowe świece, a pobożni siedząc w kuczki zawsze tylko po parę minut, składają ofiary. A te ofiary, to znowu taki papier żółty z brzegiem czerwonym, zapisany po chińsku, zaprawny jakąś strzelniczą materyą, który po zapaleniu strzela i puka i dymi. W ten sam sposób na cmentarzach nieboszczykom strzelają, w ten sam sposób, zabiwszy wieprza Buddzie na ofiarę, złym duchom postrach czynią, — więc też pukanina po całem mieście niesłychana. Co chwila jeszcze przerywa ten ogień rotowy huk wystrzału moździerzowego.
O 12-tej w nocy zaczyna się właściwy Nowy rok, i z tą chwilą nawet cała służba domowa idzie składać wizyty u znajomych i przyjaciół. Wizyty te gratulacyjne trwają aż do rana, a wtedy zaczynają się rewizyty. Przy powinszowaniu Nowego roku, składa się ręce, podobnie jak u nas do pacierza, i woła się do uradowanego przybyciem gościa, gospodarza: Slamet tahum bahru!
Bogaci Chińczycy w drugim dniu Nowego roku, więc w dzień pierwszego lutego naszej rachuby, mają stoły ogromne zastawione wszelkiego rodzaju jadłem i napitkiem, gdzie i szampan musi figurować. Wtedy odbywają się noworoczne wizyty eleganckie. Ale goszczą i biedną czeladź; kto przyjdzie, choćby ostatni z ostatnich, jest mile widziany. I my z Biegelebenem wybraliśmy się w ten sam sposób winszować Chińczykom. Bardzo grzecznie ofiarował się jeneralny sekretarz Singapore Insurance Comp. Ltd. Mr. Balfour-Lees, wraz z drugim Anglikiem, by nas poprowadzić do najbardziej znanych i najbogatszych chińskich matadorów singaporskich. Jak Anglicy tu dbają o Chińczyków, miałem dowód w czasie tych wizyt. Mają osobne karty wizytowe dla Chińczyków; dwie z tych kart jako ciekawość zachowuję; są to czerwone papiery, długości średniego arkusza papieru listowego, a na nich po chińsku i angielsku drukowane imię winszującego, i to czego winszuje. Pierwszy Chińczyk, u któregośmy byli, nabab pierwszej klasy, nazwiskiem Tan-Quihan, łupnął sobie pałac za 30 czy 40 tysięcy dolarów. — Wyjeżdżamy na górę, na której szczycie wśród bardzo pięknie utrzymanego ogrodu, stoi dom naszego nababa. Wkoło samego domu drzewka w dziwaczne formy sztucznie prowadzone, między niemi figurki porcelanowe na postumentach, jak u nas posągi. Wprowadzają nas do sieni, gdzie bawią się dzieci, bogato strojne w czerwone, jasno-żółte i zielone, długie, u szyi spięte, jedwabne szarafany, z koafiurą specyalnie na dzień dzisiejszy zbudowaną, paciorkami różnokolorowymi bogato zdobną. Są to dzieci pana domu. Wchodzimy do pierwszego salonu; tu na środku stół z jadłem i napitkiem pięknie ustawionym. Dom nader ciekawy, choć w piękności specyalnie chińskie wcale nie bogaty. Meble wyłącznie niestety europejskie; na podłodze dywany angielskie, brzydkie. Oglądamy następnie cały dom; wszędzie najdziwaczniejszy stek lichych wyrobów europejskich, oprócz w sypialni; ta nader piękna, czysto chińska. Łóżko ogromne, równie jak szafy i komody dokoła pokoju stojące, z drzewa hebanowego bogato rzeźbionego i złoconego, arcydzieło jakiegoś snycerza Chińczyka z Singapore. Struktura sama i rozkład domu śliczne. Tak na piętrze jak na dole wkoło pokoi śliczna, kryta galerya, dywanem wysłana, zupełnie na wielki salon wyglądająca. Z galeryi wchodzi się do pokoi bardzo pięknych, jako proporcye, choć nie wysokich.
Pan domu udaje przez kurtoazyę dla nas, że nie spodziewał się tak dostojnych gości, i niby to zmienia toaletę, by godnie wystąpić. Figura naturalnie nie ciekawa: zbogacony robotnik dzienny, otyły, a choć Chińczyk, przypomina od razu ogólno-światowy, zawsze jednaki typ parweniusza, tylko tu z warkoczem. Uradowany, żeśmy przyszli, choć niewiele rozumiał z tego co mu Anglicy tłómaczyli o niezmiernej dostojności naszych osób. Po wypiciu herbatą zdrowia nowego roku i wychyleniu po kieliszku złego szampana, oprowadził nas po całym domu, dziękując co chwila za naszą wizytę. Pokazywał wszystko, a zwłaszcza co miał najpiękniejszego, tj. widok rzeczywiście wspaniały: z jednej strony morze z tem całem stadem wysepek, które zalegają cieśninę Singapore, z drugiej miasto fantastycznie na mnóstwie malutkich pagórków rozrzucone, z trzeciej i czwartej piękna, cudowna zieloność ogrodów i lasków, zasianych po całej wyspie, jak daleko okiem sięgniesz. Po półgodzinnej wizycie, skosztowawszy sławnych konfektów chińskich, których imion nie wyliczam, boby to zbyt długo trwało, odeszliśmy, zapisawszy poprzednio nasze nazwiska, co znowu nasz gospodarz przywitał całym wybuchem podziękowań, którym towarzyszył ów nie znikający nigdy z twarzy wschodniego człowieka, chcącego być bardzo dystyngowanym i grzecznym, śmiech panoszącego się dorobkiewicza, który się puszy swem szczęściem i okazyą popisania się swem bogactwem przed obcymi, zwłaszcza przed Europejczykami.
Druga wizyta u Tan-Kang-Chaw, Chińczyka, co się dorobił 40—50 tysięcy dolarów dochodu, a wydaje 5—6 tysięcy. Ta druga mniej ciekawa. Pan domu, stary Chińczyk, przyjął nas w brudnym, białym niegdyś kaftanie; nie mówi zupełnie prawie po angielsku; skoro się więc tylko doczekał powrotu nieobecnego syna, natychmiast, bez żegnania się, opuścił nas. Na tym starym Chińczyku nasza wizyta żadnego doprawdy wrażenia nie zrobiła. Wogóle Chińczyk, choćby najuboższy, zupełnie inaczej Europejczyka, nawet tu, poza swym krajem, traktuje, niż np. Hindus. U tego uniżoność, pokora — Chińczyk tylko w potrzebie i to wielkiej umie być pokornym, zresztą jest sztywny i dumny. Dlaczego-bo też miałby być pokornym, kiedy przyparty do muru bez ogródki mówi, że rządu angielskiego się nie boi, ani go zbytnio słuchać nie myśli, bo za pieniądze zawsze sobie z nim poradzić można. Może przesadzone nieco to twierdzenie, coś prawdy jednak w tem jest. Na dowód opowiadał mi tutejszy konsul hiszpański wypadek z roku zeszłego. Na Nowy rok obecny obawiano się powstania Chińczyków. Rząd wydał był prawo, że Chińczykom nie wolno budować nadal galeryj przed domami, wystających na ulicę, a zwłaszcza nie wolno ich używać za miejsce sprzedaży, gdyż tym sposobem tamują przejście. Prawo prawem, a Chińczyki swoje robią. Na Nowy rok (rok temu) robi się gwałt między Chińczykami. Oświadczają, że nowego prawa nie przyjmą i nie chcą. Rząd występuje z środkami przymusu, za pomocą policyi; Chińczycy odpowiadają represaliami, zaczynając od wyrzucania z powozów wszystkich przejeżdżających Europejczyków, cierpiąc zaledwie, by pieszo po mieście cyrkulowali. Przez 48 godzin trwa ten stan panowania motłochu chińskiego i postrachu między Europą. Rząd zaczyna parlamentować, próbuje wpływać przez zamożnych na biedniejszych; pomału porządek przywrócony; rząd oświadcza, że to tylko było nieporozumienie, powstałe wskutek mylnej interpretacyi nowego prawa. Po polsku nazywałoby się takie postępowanie kapitulacyą. Wtedy to oświadczyli Chińczycy, że nie Anglicy, ale oni tu są panami, i że niech rząd uważa, bo może łatwo być pozbawionym zupełnie władzy.
W nadchodzącym marcu chce ogłosić rząd jeszcze inne prawo, ograniczające immigracyę Chińczyków, których i tak jest już 90.000 na 180.000 mieszkańców w samem Singaporze. Tym razem ma podobno rząd zamiar wystąpić energiczniej; kilka korwet wojennych ma wpłynąć do portu a w razie nieporządków mają kartacze zastąpić policyę. Zobaczymy, jak się to skończy... ale, że jeszcze niejedną gorzką chwilę będą musieli Anglicy tu przebyć, że wkońcu wyrzucą ich zupełnie, to bodaj czy nie należy prawie do pewności... Szczęściem ma rząd angielski punkt oparcia w Klingach czyli Indyanach i Malajczykach, dalej w niezgodzie grasującej w łonie samychże Chińczyków, podzielonych, tak tu jak w ojczyźnie, na setne partye, nienawidzące się między sobą, i chętnie nawet z białymi się łączące, byle przeciwników obalić. Klingowie zaś i Malajczycy wprost nienawidzą Chińczyków i najszczęśliwsi są, gdy mogą Chińczykowi dojechać. W tem nadzieja rządu.


Singapore, 4 lutego.

Dziś podobno już ostatni obiad u Brandtów, którym siedzimy od 10-ciu dni na karku w ich ślicznym doprawdy bungalow des revenants — jak go nazywają, z tej przyczyny, że poprzedniego właściciela tu zamordowano i że podobno w rocznicę śmierci straszy po pokojach, gdzie właśnie ja z ministrem mieszkałem. Na szczęście rocznica wypada kiedyś w lecie czy jesieni dopiero. Przy tym ostatnim obiedzie podano wszelkie możliwe i niemożliwe łakocie i przysmaki, na jakie się podrównikowe okolice tylko zdobyć mogą. Między innemi korzenie lotusu — nieświetne, biały łosoś i doskonały burian planta, niby najlepszy owoc na świecie — czosnkiem go tak czuć, że ani weź w usta; ale mangostiny pyszne!
Dzień przed wyjazdem jeszcze wycieczka do Riow, które pod samym już geograficznym równikiem leży. Jest to wyspa należąca do archipelagu tworzącego Indye holenderskie; a że pobyt na równiku termometrycznym, czyli linii łączącej wszystkie punkta najwyższych ciepłot a różniącej się często znacznie od równika geograficznego, nam nie wystarczała, żeśmy pragnęli koniecznie zobaczyć ową »czerwoną linię« idącą przez morza i lądy — więc puściliśmy się na malutkim chińskim parowcu, kursującym między pojedyńczemi wysepkami. Z całej ekskursyi do Riow najciekawszą była publiczność, wśród której się znaleźliśmy na tym miniaturowym parowcu: sami Chińczycy, kilku Malajczyków i my. Hałas nieopisany — woń jeszcze nieopisańsza. Ale przyznać trzeba, że tłum na południu, choć mocniej ale mniej przykro śmierdzi, jak tłum północy, specyalnie tłum europejski. Dziwnie też przykre z początku robi wrażenie to jednozgłoskowe chrapliwo-nosowo-gardłowe szczekanie chińskie. Czas był cudowny, gorąco porządne, morze prześliczne — więc wycieczka wcale przyjemna i miła. Samo Riow niczem od Singapore, prócz wielkością, nie różne, mniej więcej ten sam rodzaj pejzażu, ta sama roślinność. W chwili gdyśmy równik przepływali, patrzałem, szukałem za ową »linią czerwoną« — ale nic, ani śladu; tu, i wyżej i niżej morze tak samo wyglądało. Przy pysznej pełni księżycowej wracamy; o świcie stajemy w Singapore, cali mokrzy od tej rosy czy mgły podrównikowej, rosy, która podobno bywa pierwszą przyczyną wszelkich tutaj chorób.
W końcu po wielkich wytężeniach wszystkich panów, należących do agencyi naszego Lloyda, wśród potoków potu, toczących swe mętne fale po czole, skroniach i karku IMci pana Englera, wspólnika pana Brandta, naszego miłego gospodarza, wśród wrzasku ładujących Chińczyków, nadszedł wieczór dnia 3 lutego 1889 r. O dziesiątej wieczorem, zjadani nawpół przez moskity, szukając daremnie powietrza, którego nam nader skąpo port Singapore udzielał — dowiedzieliśmy się, że zapewne nazajutrz rano około 6 odpłyniemy. Zacna » Maria Teresa«, statek wielki, ociężały, skrzypiący, stękający, źle naładowany i przodem o kilka stóp głębiej siedzący w wodzie niż zadem, statek zupełnie zaufania nie wzbudzający, spóźniwszy się o dwa dni do Singapore, musiał czekać zakończenia chińskiego Nowego roku! Przez to opóźnienie, jeszcze w Singapore doszła nas wiadomość iście straszna, którą biuro Reutera w świat rozesłało, że arcyksiążę Rudolf zakończył życie wskutek ataku apoplektycznego! Biedny Rüdiger spłakał się na tę wieść — mnie zimny mróz przeszedł — wierzyć nie chciałem uszom i oczom! w 30 roku życia, w pełni zdrowia i sił umierać, będąc jedyną nadzieją 42 milionów ludzi i rodziny Habsburgów! — niezbadane sądy Boże! Niestety, musieliśmy z Singapore wyjechać, nie doczekawszy się ni potwierdzenia ni zaprzeczenia! W Hong-kong dopiero, gdzie mamy 8 b. m. stanąć, zapewne zastaniemy szczegóły lub zaprzeczenie.


Między Singapore a Hong-kong, 6 lutego.

Raniutko, o świcie, pierwszy sygnał; maszyna daje znać, że żyje, jękiem straszliwym; potem ściąganie kotwic, i zaczyna się znowu ów dość już dawno niesłyszany, a przez tyle set godzin ustać nie mający huk machiny w ruchu, drganie, łomot i szum śruby. Wylatuję na pokład, by raz ostatni to piękne pożegnać Singapore. Słońce ledwo wstawać poczynało, więc jeszcze nad lądem wisiała szaro-liliowa jakaś niby mgła; na zachód za nami i na południe majaczyły w półcieniu te śliczne wysepki; na zachód przed nami ocean pusty bez granic — to morze Chińskie! Dla każdego marynarza, nazwa: »Morze Chińskie«, równo brzmi z tysiącznemi niebezpieczeństwami, z nigdy nieustającym wichrem, ze zgubnymi prądami, które bieg jego statku wstrzymują, żeglugę utrudniają, kombinują. Morze Chińskie, to królestwo tajfunu, o którym zdawna wylękniony podróżny nasłuchiwał się od swego kapitana, od innych oficerów, od znających te okolice towarzyszów podróży. Morze Chińskie w wyobraźni każdego podróżnika nierozdzielenie się łączy z pojęciem czegoś złośliwego, złego, wrogiego; mimowoli każdy sobie przypomina owe rzezie chrześcijan w Chinach; morze to takie niegościnne, takie nieprzystępne, jak i ten kraj, od którego nazwisko wzięło; jak w tym kraju tylko z najwyższym wysiłkiem człowiek utrzymać się i wyżyć może, co chwila narażony na jakąś elementarną, nadziemskich zdawałoby się rozmiarów — klęskę, tak i na tem morzu tylko zdwojona, nieustająca uwaga, zimna krew i bystrość marynarza, tym setnym a potężnym wrogom, którzy nań czyhają, oprzeć się, ujść, wyślizgnąć ze szponów może. I to nie zawsze! Wieleż tu tysięcy biedaków na dnie tych toni co roku grób znajduje! Latem, więc od kwietnia, szaleją tu orkany, w przeciwieństwie do cyklonów Indyjskiego oceanu »tajfunami« zwane. Zimą, już od października, straszniejszy jeszcze niż tajfuny wróg marynarza zastępuje, tj. mgła gęsta i straszna, uporczywa, zawsze niebezpieczna, najczęściej zgubna. Rafy podwodne wszędzie rozsiane, ścieśniają obszar, po którym żegluga bezpieczna. Niezbyt daleko od lądu musi żeglarz się trzymać, by drogi nie nakładać i prądów przeciwnych unikać. A do niedawna jeszcze prócz elementów, równie jak on zdradliwy, a nieubłagańszy od nich, rozbójnik morski, i to Chińczyk, więc doprawdy sans peur et sans tâche, krążył wkoło wybrzeży, patrząc kogoby pożarł! Dziś piratów niema, ale w łonie swojem niesie każdy statek gorzej niż piratów, bo powracających do ojczyzny, spanoszonych, z Europejczykiem spoufalonych, nie bojących się go, a całem sercem nienawidzących, zdemoralizowanych do szpiku kości przez niezdrowy, często wieloletni pobyt w wielkich centrach handlowych: coolis'ów, robotników-emigrantów chińskich. Mamy wprawdzie rewolwery, mamy karabiny, ale niech tylko przyjdzie czas burzliwy, zły, niebezpieczny, niech Chińczyki, bojąc się strasznie śmierci na morzu (bo ciało ich jużby w ojczyźnie być nie mogło), spostrzegą się że jest źle, że załoga — choćby tylko chwilowo — daremnie z rozhukanym walczy elementem, a bunt i rzeź białych niedalekie.
Oto myśli, które przez głowę mi gonić poczęły, w onej chwili rozpoczęcia nowej, dalekiej, tą razą na seryo podróży, może wbrew woli rodziców! Słońce wstało tymczasem; cieplej, jaśniej, weselej zrobiło się na świecie, ponure myśli pierzchać poczęły; niestety mimowoli rzucam okiem na okręt nasz, chcąc w jego sile sam siły nabrać, widokiem jego potęgi uspokoić swoje przedrażnione upałem, niewyspaniem, decyzyami dni ostatnich, nerwy. Ale »Maria Teresa«, mimo pięknego nazwiska, mimo, że wszystko w niej i na niej świeżutko odmalowane i odpokostowane, nie wzbudza bynajmniej wielkiego zaufania. Jak zwykle statki Lloyda od Singapore do Hong-kong, wiezie ona ogromny ładunek starego żelaziwa na sprzedaż do Chin. Ciężar ten ogromny złożono na przodzie okrętu; w Singapore jeszcze ujęto znacznie z ładunku środka i tyłu, bo wyładowano samego marmuru z Krainy czy Karyntyi, przeznaczonego do Indyj holenderskich, tysiące kilogramów. Skutek tej operacyi zaraz się okazał: cały przód siedział głęboko w wodzie, tył ledwo zanurzony. Przy pierwszej większej fali śruba wynurzała się ponad wodę, a nie napotykając żadnego oporu, obracała się z niesłychaną szybkością, co całym okrętem wstrząsało tak potężnie, taki huk niesłychany sprawiało, że o spaniu ani mowy być nie mogło. A że morze wcale nie myśli być spokojnem, że ledwie opuściwszy port, po istnych górach wody przepływamy, więc na statku niewesoło; wszyscy chorują. Temperatura odrazu obniża się znacznie, wiatr północno-wschodni zimny i wilgotny; marzniemy nielitościwie. Kiedyż, kiedyż zajedziemy do tego Hong-kong? Daj Boże by dojechać cało.
Na lądzie, prowadząc to życie, właściwie tak czcze, podróżnika-turysty, będąc od rana do wieczora zajętym tym tysiącem rozmaitych spraw, które nie są niczem innem jak spotęgowanem próżniactwem, nigdy na nic czasu się niema. A co najsmutniejsza, to owa próżnia, która mimowoli tworzy się w głowie turysty, próżnia rosnąca i potęgująca się w miarę trwania podróży!... Kiedyś w Singaporze jeszcze to zanotowałem, i niesposób mi nie przyznać, że wielką prawdę zanotowałem. Życie turysty dla tej to jednak przyczyny tak bardzo nam, Polakom, smakuje, że tak znakomicie naszemu lenistwu dogadza. Niby to zajęci, więc przed własnem sumieniem pokryci, z lubością i konsekwencyą nie robimy nic. Czyż może być coś für unser Einen idealniejszego?
Na statku inaczej. Na statku, o ile morze pozwala, to znaczy o ile nie nadto się okręt rzuca i przewraca po falach, o ile uczucie z chorobą morską nader blizko spokrewnione, a składające się z niecierpliwości, strachu i znudzenia, nie nadto nad wszystkiem innem górę bierze — na statku żyje się regularnie, zwiedzać niema co, więc z nudów zabierasz się do lektury, i jak ja: do pisania. Rozmowy na morzu chińskiem, naturalnie od Chin się zaczynają i na Chinach kończą. Wpada mi w rękę dziełko pana Cotteau, bardzo znane na Wschodzie, a pewnie i na Zachodzie. Ponieważ mam dużo czasu, ponieważ dojeżdżamy do Chin, więc notuję piąte przez dziesiąte, to co on o Chinach pisze, i co mówi dokładnie Chiny znający Holender jakiś, z nami jadący, bym nie potrzebował potem powtarzać tych ogólnikowych uwag i dat. A propos tego Holendra: jedzie on teraz ze Sumatry, gdzie sadził kawę, cacao i t. d. (zapewne wspólnik Van Houten's Cacao'a); wiezie biedak chorą najokropniej na wątrobę żonę do Karlsbadu via Ameryka! Biedna ta pani, jedyna pomiędzy nami, cieszy się odświeżeniem, by nie powiedzieć oziębieniem temperatury; nie dziw, bo od 4 lat, co bawiła w Sumatrze, na 5 minut, mówię na pięć minut, nie przestała się pocić.
Jak wszyscy wiemy, system monetarny w Chinach różni się zasadniczo i zupełnie od systemów przyjętych w Europie i Ameryce. Złoto nie ma kursu. Jednością monetarną jest tael (czytaj tel), wart mniej więcej 6 fr. 44 ctm., czyli 3 fl. 22 kr. w. a.; który to teal ma tę szczególną właściwość, że go nikt nigdy nie widział, i to dla tej prostej przyczyny, że faktycznie nie egzystuje, bo go nikt nigdy nie wybił. Jest to moneta fikcyjna, służąca tylko do obrachowywania; same wypłaty odbywają się za pomocą kawałów srebra, mających formę pantofla chińskiego, ważących trochę więcej niż jeden kilogram. W razie potrzeby drobnej monety, rozcina się ów kawał srebra na tyle części, ile ich właśnie potrzeba, te znowu dzielą się na niezliczoną ilość podpodziałów, zawsze według danej potrzeby. Kawałki te srebra stemplują otrzymujący je swojem nazwiskiem. Chińczycy tak są do tego znaczenia srebra przyzwyczajeni, że nawet dolary meksykańskie, będące monetą kursującą w miastach portowych, stemplują. Zagraniczne firmy, zwłaszcza banki, nie przyjmują przy wypłacie takich przestemplowanych dolarów, biada więc niebacznemu turyście, którego ubierze Chińczyk w trzos takich dolarów. Kilkakrotnie już w Singapore uważałem, że po kantorach bankowych jest osobny Chińczyk do kontrolowania dolarów. Naturalnie, że płacenie tym trybem zajmuje czasu niemało. I płacący i biorący zapłatę, zbrojni są we własne, miniaturowe wagi, i najpierw jeden, potem drugi, każdy kawałek srebra ważą. O ile wiem, pierwotny ten sposób płacenia znika coraz bardziej, bo coraz bardziej się dolar, a także srebrny rubel w Chinach, jako moneta i jednostka monetarna, przyjmuje. Ważki owe jednoramienne składają się z długiej linijki kościanej, na której jest podziałka, i z malutkiej czarki (u naszych żydów jest używany bardzo podobny system wag; za pomocą nich najłatwiej chłopa oszukać!). W Singapore w tak zw. domach zastawniczych, czyli poprostu u tandeciarzy, we wszystkich miastach Straits-Settlements, wreszcie w Bang-kok, wyłącznie Chińczycy trudnią się handlem tandetnym; te sklepy są dziś jeszcze jedynem źródłem, gdzie można przypadkiem nieraz jakiś stary wyrób z drogiego kruszcu znaleźć i jako tako przystępnie kupić. Przy każdem kupnie wyrobów ze złota lub srebra, używają takich samych wag, bo jak wogóle na całym Wschodzie, począwszy od Indyj, przy tych wyrobach płaci się na wagę kruszcu, dodając pewną procentualną nadwyżkę, jako wynagrodzenie za robotę. Przy pomniejszych tranzakcyach używają Chińczycy sapeków (sapèque), czyli szelągów, pieniążków mosiężno-miedzianych, zwykłe prostokątnych, z dziurą kwadratową w środku, aby je można nawlekać na sznur. Jeden piastr, czyli tutaj dolar amerykański, liczy 1140 sapeków, więc zmieniwszy 20-sto frankówkę na sapeki, trzeba mieć osobnego człowieka do noszenia tej monety; 1000 sapeków waży więcej niż 4 kilogramy.
W każdej prowincyi cesarstwa inna bywa waluta. Jest to jedna zresztą z licznych okoliczności, utrudniających niemało podróżowanie po wnętrzu kraju. Na szczęście, kredyt jest w Chinach więcej niż gdziekolwiek na świecie rozpowszechnionem i w użyciu będącem pojęciem. Chińczycy między sobą, dzięki nieubłaganie srogiemu prawodawstwu, są w rzeczach handlu nader uczciwi. Szwindel w pojęciu nowo-europejskiem, ów wynalazek braci naszych semickiego pochodzenia, tutaj jest nader rzadkim objawem, bo go karzą śmiercią. Europejczyk, albo wogóle biały, używa dotąd nieograniczonego kredytu. Pieniędzy w jakiejkolwiekbądź formie nigdy się przy sobie nie nosi, wszystkie, choćby najznaczniejsze wydatki, opędza się za pomocą świstków papieru, kart wizytowych, na których się np. dłużną sumę ołówkiem znaczy. Samo nabazgranie na papierze jakimkolwiek kilku choćby liter, wystarcza najzupełniej. Chińczyk, nie umiejący i tak czytać »charakterów zachodnich«, przyjmuje wszystko, bo absolutnie wierzy w uczciwość białego. Obecnie, kiedy już nawet w Pekinie jest filia banku Hong-kong and Shaghai Bank Ldt., nawet już w Pekinie czeki en règle zastąpiły owe karty wizytowe i świstki. Zamiast pieniędzy, jadąc do Pekinu, dostaje się książeczkę czekową; ale system ten, acz niesłychanie wygodny, ma fatalnie niewygodne strony. Najpierw, bo się wydaje, z niezrównaną a zgubną dla kieszeni łatwością, a potem, bo się nigdy dobrze nie wie, co się jeszcze ma, a czego się już nie ma. Zmiana ciągła kursu, zmiana wartości dolara w miarę zmieniania się miejsca pobytu i odległości tegoż od centr handlowych, więc miast portowych, wpływają naturalnie na zmniejszenie, albo na zwiększenie (to drugie rzadziej) kapitału, który chequebook reprezentuje. Ale o tem się, primo, nie wie, w chwili np. zakupna biblotów, secundo nie myśli się; rezultat potem przy obliczaniu się z bankiem, który czeki likwiduje, bywa często nader przykry.
Od niepamiętnych czasów istnieje w Chinach rodzaj pieniędzy papierowych. Są to kawałki papieru, zwykle grubej bibuły, noszące comme tout potage podpis jakiegoś kupca europejskiego; mają one jednak wartość tylko w obrębie miasta, gdzie je wystawiono.
Bądź co bądź, w zasadzie, nawet najpierwotniejszy i najmniej cywilizowany, więc najbardziej jeszcze o zacności ludów bladej cery przekonany Chińczyk, woli dolara srebrnego, lub kawał tael'a srebrnego, niż papier lub czek; zwłaszcza, że chińskie, jak wogóle azyatyckich ludów srebro i złoto, są jeszcze prawdziwem srebrem i złotem, wolnem od wszelkich przymieszek. Tego sposobu »poprawiania« szlachetnych kruszców jeszcze zacni Chińczycy ni znają, ni praktykują. Zapewne dopiero białe rasy, ucywilizowawszy tych biedaków, nauczą ich aliażów i wszelkich tym podobnych cywilizowanych szwindlów, przed wiekiem już przez ościenne królestwo w Polsce praktykowanych.


Hong-kong, 9 lutego.

O Boże, co za zmiana dekoracyi! Już cały wczorajszy dzień marzliśmy na statku, po prostu jak psy! Musiałem znowu wsadzić to, co się pod pantalonami nosi, a co się g.....i zowie. Służby ich wyrzekłem się był jeszcze w Suezie. A przecież Hong-kong leży jeszcze w strefie podzwrotnikowej, tak zwanej gorącej — co za blaga! To prawda, że jedziemy prosto z pod samego równika, że mamy w pełni wiatr północno-wschodni (nord-east mousoon), że stąd do Koziorożca już tylko kilkadziesiąt geograficznych minut. Ale cóż za zimno! A ten sz.... termometr pokazuje ciągle 16o Reaum. nad zerem. W Hong-kong, niestety, zastaliśmy czas wprost fatalny. Leje jak z konwi bez przestanku. Pokój mam niemożliwy, czysty Erzherzog Carl w Wiedniu: ciemno, zimno, brudnawo i śmierdzi. Hotel tak pełny, że mimo naszych tytułów, muszą nam dać, zamiast pokoi — nory. Za dwa dni wielkie wyścigi, meeting wiosenny, więc się zjechało co żyło Anglików, na 100 mil wokoło.
Chcę się ubierać; rozpala Chińczyk piekielny niby to ogień na kominku, ale na nic; lodownia jak była, tak i jest. Dygoczę, klnę, umieram z głodu, a do tiffing'u (2-go śniadania) jeszcze brakuje trzy kwadranse; więc siadam i bazgrzę tę jeremiadę. Notabene, nasz towarzysz ze statku, ów Holender, twierdził, że Hong-kong ma identyczny klimat z wyspą Maderą! Winszuję tym biednym chorym, których dla »ciepła« taszczą na Maderę.
Dzwonią na tiffing. Chwałaż Ci Panie! Schodzę. Na schodach rój Anglików, Angielek. Wszystko bardzo eleganckie. Możnaby myśleć, żeśmy w Lucernie albo Vevey!
Sala jadalna, typ nieco od podzwrotnikowo-indyjskich odmienny. Znać, że tu już nie takie szalone upały, że ludzie więcej o elegancyę europejską dbać mogą. Po sali rozstawionych setki malutkich stoliczków, co dwa stoliczki stoi ciemno-niebiesko ubrany Chińczyk i z posągowym spokojem czeka, by kto przy jego stoliczku usiadł. Ledwoś siadł, już Chińczyk, raptem przemieniając się z posągu w najruchliwszego i najzgrabniejszego kelnera, podaje swój kwitaryusz; tam zapisuje się, co się chce jeść i pić, nazwisko i numer pokoju; Chińczyk to wszystko porywa, znika, i w mgnieniu oka zjawia się z całem śniadaniem, winem, piwem, chasse-café, deserem i t. d. Jedzenie tu już czystej krwi angielskie, wyborne. Gęby rozdziawiałaby ilość pieprzu, papryki, kajenny w każdej potrawie, gdyby te gęby nie były już zaprawione i przyzwyczajone do tych zacnych a siarczystych zapraw.
Po śniadaniu, mimo chmur, mgły i deszczu, spacer; poczciwy Biegel mnie wyciąga, najszczęśliwszy, że może znowu swoje długie nogi rozpuścić.
Położenie miasta idealne, wegetacya cudna, roboty Anglików na każdym kroku widoczne, i jak zawsze, imponujące. Położeniem nieco Genuę przypomina, o tyle, że i tu i tam kolosalny amfiteatr; tylko góry, na których się Hong-kong czepia, to wysokie, ogromne, od szczytu zupełnie nagie skały. Port przepyszny, ze wszystkich stron zamknięty wysepkami i stałym lądem, ma tylko dwa wyjścia, nieszerokie, od wschodu i zachodu, tak, że gdyby nie poważny zawsze zastęp ogromnych parowców, wszystkich flag świata, kilka pancerników i fregat wojennych angielskich, i wreszcie istne roje, od wielkich aż do najmniejszych czółen i czółenek — możnaby myśleć, że to którekolwiek z wielkich jezior górskich. Wegetacya idealna, bo podzwrotnikowa z nadzwrotnikową pomieszana. Palmy z koniferami, bambusy, fikusy i obok tego importowane z północy (w botanicznym ogrodzie) jodły. Bukiet to cudowny, gra zieloności idealna. Ogród botaniczny naturalnie jest, i bardzo ciekawy, bo gdzieżby w posiadłości angielskiej ogrodu botanicznego nie było? Jest to chyba jedna z pierwszych rzeczy, jaką oni zakładają; a zawsze tak pięknie, tak fundamentalnie wszystko zrobione. Ogród ten umieszczony na skale, ziemia sztucznie nanoszona w wielu miejscach. Czemuż to my biedacy, choć jakiejś części tych bogactw, tego znaczenia, tego rozumu, pracy, wytrwałości nie mamy, co oni!
Jutro mają tutaj z Szang-hai przybyć hrabstwo Bardi. Jadą do Japonii; dobrze i źle to dla mnie. Więcej dobrze, niż odwrotnie! Niezmiernie smutna wiadomość o śmierci następcy tronu naszego potwierdzona; 5-go już biedaka pochowano. Wierzyć się nie chce, by to mogła być prawda. Ogromnie wszystko następstwami zajęte. Przecież, Bogu dzięki, Cesarz jeszcze żyje, zdrów i silny.


Hong-kong, 11 lutego.

Wczoraj spacer po górach wyspy. Widok cudowny. Góry wyglądają nagie, choć pokryte są obecnie zżółkłą, spaloną trawą, mchami najrozmaitszymi i karłowatymi krzaczkami. Skały tak nieregularnie obok siebie leżą, jakby je wczoraj na powierzchnię wulkany wyrzuciły. Chiny, tj. stały ląd tylko wązką wstęgą wody od wyspy Hong - kong oddzielone; stąd skały nader dziki, nieprzystępny mają charakter. Temperatura nieco dziś wyższa, choć wiatr bardzo jeszcze zimny, ale słońce cudne! W nocy na górach miał być przymrozek; nie dziwota, że tak nieludzko marzłem w łóżku, mimo pledu i dwóch grubych kołder.
Rano, jako w niedzielę, Msza św. w nowozbudowanej katedrze. Biskupa od dwóch lat niema, bawi w Ameryce; zastępuje go jeneralny wikaryusz, misyonarz, Włoch rodem. Daliśmy na Mszę św. za duszę biednego arcyksięcia Rudolfa.
Dziś, o wpół do ósmej zrana, cichutko, spokojniutko, odbyła się Msza za arcyksięcia. Requiescat in pace!
O 11-tej rendez-vous z mrs. jeneralnym wikaryuszem, i wizyta w zakładzie Sióstr de la Charité. Włoska to kongregacya, fundowana w początku tego wieku przez markizę Canossa, ciotkę kardynała tegoż imienia w Weronie. Tutaj istnieje od niedawna. Działanie jej rzeczywiście podziwu godne. Rząd angielski subwencyonuje ten zakon, dając 75 dolarów miesięcznie na zakład sierot i nieuleczalnych, a 25 dol. na zakład pokutnic i poprawy. Faktycznie kosztuje jednak utrzymanie całego zakładu więcej niż dwa razy tyle miesięcznie; to »drugie tyle« muszą Siostry i sieroty zarobić; część małą tylko rozchodów pokrywają datki miłosiernych. W zakładzie mieści się: 1) dom podrzutków, których rocznie już teraz wyżej 1000 głów oddają; 2) zakład wychowawczy sierot, rekrutujących się po największej części z podrzutków; dalej 3) pensyonat dla eksternistek; 4) przytułek dla nieuleczalnych, kalek, staruszek; wreszcie 5) szpital i dom poprawy. Wszystko w najpiękniejszym ładzie i porządku utrzymuje tych kilka Sióstr, głównie Włoszek (z Lombardyi), kilka z Tyrolu austryackiego, kilka Angielek i przeważna część Sióstr portugalskich. Obecnie liczy zakład summa summarum 500 osób. Przeciętnie na jedną osobę wypadają 2 dol. miesięcznie (niecałe 5 złr. w. a.).
Niepojętej, iście żydowskiej arrogancyi dowód: konsul ad honores (Boże pożal się tych konsulów honorowych) dodał nam za przewodnika p. Adolfa Brüll'a, żydka wiedeńskiego, którego gdym pytał o jego wyznanie, odpowiedział: oh! ich bin confessionslos! Otóż ten pan Brüll, tak zw. kanclerz, alias scriba u pana konsula ad honores, przysyła ministrowi! zaproszenie na tiffing! Rozstąp się ziemio, zapadnij się morze! Naturalnie minister nie przyjął, a pan Brüll dostanie nosa metrowego! — mówię metrowego, boć w XIX. stuleciu: sążeń, sążniowy, to wyrazy przestarzałe W południe otrzymujemy zaproszenie od gubernatora na obiad; niestety trzeba odmówić, bo jedziemy do Kantonu, — szkoda, bo byłbym chętnie się znalazł, dla odmiany, w dobrem towarzystwie angielskiem i pewnie zobaczył piękny zbiór chińszczyzn, i może ciekawych szczegółów o kraju i ludziach się dowiedział. O wpół do szóstej, po nieco gwałtownem, jak zwykle, pakowaniu, by być na czas gotowym, lecimy na statek; Fat-szani się nazywa, własność dziś towarzystwa akcyjnego chińskiego, budowany w Ameryce, kupiony przez Chińczyków od Amerykanów; wspaniały, ogromny, przepyszne kabiny; ma cztery piętra, zupełnie od siebie oddzielone. W głównej sali bawialnej, a najwyższem piętrze, ogromny sztelaż, w nim karabiny ponabijane i bagnety; — to wspomnienie niedawnych czasów, kiedy chmary Chińczyków, wsiadłszy jako pasażerowie na statek, nagle napadły załogę, wycięły i zrabowały co było. Na najniższem z tych piątr, same coolis chińskie; to wzbogacona czerń chińska, która jedzie do domu. Piętro to z innemi zupełnie komunikacyi nie ma. Wychodzimy na najwyższe piętro, na pokład. Mój Boże, co za widok! Morze wkoło zamknięte skałami, jak najpiękniejsze jezioro, ciemno-szafirowe, pogodne, spokojne!... Skały, czarne, sine, fioletowe, niebieskie, różowe, czerwone; a jak gdzie padnie promień zachodzącego słońca — istne złoto. Od wschodu księżyc już dawno wstał i czeka, by mu słońce także świecić pozwoliło, a wreszcie u zachodu — zapada słońce. Ba, to łatwo powiedzieć, ale co się tam działo na niebie, w powietrzu, na morzu, na skałach!... Tarcza złota, bo istnie złota, dukatowo-złota, to słońce, ogromne, potężne, nie razi już oka; wkoło niego złota aureola, coraz delikatniejsza, przejrzystsza; aż wreszcie wpada w złoto-różowy kolor, dalej w różowy, fioletowy, i rozpyla się zupełnie w rodzaj świetlanego pyłu, mgły, tak, że lazur nieba także świeci. A to wszystko takie bosko piękne i świetlane, takie przezroczyste, takie nikłe, unosi się nad cudownym konturem skał, — skały w cieniu, a jednak świetlane, prawie przezroczyste, różowe od stóp do głowy. A wreszcie morze, w którem ta cała niebiańska gra światła, te różowe skały się kąpią, odbijają. Morze jakby samo zachwycone tem, co widzi, jak zwierciadło, równe, spokojne, ku zachodowi już nie szafirowe — bo to za ciemna, za ponura barwa, — morze także świeci, błyszczy jakimś nieopisanym, niewysłowionym, niebiesko-złotym blaskiem. A w tej kąpieli świetlanej, u dołu, na morzu, kąpią się stateczki chińskie, o żaglach słomiano-żółtych, teraz także ozłoconych. A w górze, w powietrzu, daleko, wysoko, wisi orzeł wspaniały! I on się dziwi i cieszy, że ta ziemia tak piękna!
Po raz drugi od morza Czerwonego żałowałem, że nie było z nami malarza, a mianowicie Ajwazowskiego! — on jedyny byłby potrafił może przenieść na płótno te cuda, na które oniemieli z podziwu patrzyliśmy, — on jedyny potrafiłby uchwycić to powietrze, i to światło, i na płótnie uwięzić! — Bardzom poetyczny, ale bo jakże nie krzyczeć, widząc takie dziwy, takie cuda? Miał stary Hübner racyę, że o takich zachodach słońca, z takiemi dziwami, z takiemi istnemi »fantazjami« światła z powietrzem i ziemią — poza Hong-kong, rzadko można mieć wyobrażenie!
Jedziemy do Kantonu na dni 3 do 4, z nami cała misja katolicka francuska. Wszyscy z ogromnemi warkoczami, w chińskich strojach. Najmilszy z nich, jeden młody księżyna, rudy, twarz wesoła, wąsik do góry, z rysów zupełnie przypomina typ jowialnego kawalerzysty francuskiego; nad tem wszystkiem czapeczka chińska, a z tyłu warkocz, suknie obszerne, pantofle. Z tem wszystkiem bardzo poważnie i ładnie wyglądają poczciwi misyonarze.


Kanton, 13 lutego.

Pierwsze wrażenie, gdyśmy mijali przystań i deltę w wielkiej rzece Kanton, która kilkunastu ramionami wlewa się do morza, nader korzystne! W dali widzimy góry, pagórki, skały w morzu, istne fiord'y; woda niezmiernie płytka, stada delfinów, mew, kaczek i nurów pomiędzy płocikami z sitowia, stojącymi daleko w morzu dla ostrzegania przed ławami i rafami. Prześliznąwszy się między owemi skałami, i zbliżywszy się do gór, widzi się mnóstwo chorągwi czerwono-żółtych, niebiesko-czerwonych, rozrzuconych jak makowe kwiatki po szczytach pagórków wzdłuż wybrzeża; to znaki widoczne, jeszcze niewidocznych fortyfikacyj i koszar cesarsko-chińskich. Stąd począwszy, aż po Kanton, jedno prawie nieprzerwane pasmo fortów; wszystkie bronią wstępu do kraju, gotowe zmiażdżyć ze swych licznych staro- i nowożytnych, głównie dziś niemieckich lub angielskich dział wałowych, każdego intruza, któryby wbrew woli pana Niebieskiego państwa, chciał rzeką w górę się przedostać. Zastępują teraz te działa, owych dawnych, tak idylicznych obrońców kraju, świątyń i ojczyzny, owych smoków i smoczków z rozwartemi buziami, czerwonymi ozorami, a wytrzeszczonemi strasznie ślepiami. Jakiego rodzaju byłaby rozmowa między temi nowego stylu smokami a ogniem ziejącemi smokami flot lub flotyl »białych dyabłów«? kto tu byłby na pozór rozumniejszym i zostawił, choć nie dobrowolnie, ostatnie słowo przeciwnikowi? ktoby pierwszy zamilkł i ustąpił? czy te długie blankowane mury, ciągnące się wzdłuż i wszerz gór i pagórków, wytrzymałyby, już nie mówię, gwałtowność pocisków nieprzyjacielskich, ale samo wstrząśnienie powietrza w skutek strzału armatniego powstające? — to rozumie się, pytanie, na które dziś nie mam odpowiedzi.
Dawniejsze fortyfikacye chińskie, murowane z cegły na słońcu suszonej, owe kolosalne mury np. koło Pekinu i Tientsinu, jak pokazała wojna z r. 1860, 1874 i ostatnia francusko-chińska kampania 1883—1884, rozstępowały się przed granatami, jak masło pod nożem. Forty, które zamykają i strzegą przystępu do wnętrza kraju od ujścia rzeki Kanton, aż do miasta tegoż nazwiska, to dzieło nowożytnej sztuki. Niemiec podobno inżynier budował je; jemu jako Europejczykowi nie przynoszą zaszczytu, to pewna; wszystko wewnątrz widoczne. Jedna tylko pozycya wydaje mi się nader silna, na wschodnim brzegu leżąca a wykuta w skale. Zresztą czyż Chińczykom tak bardzo fortec potrzeba? mają 400 milionów luda, kraj po większej części jeszcze nieprzystępny — niechże się Europa kusi jak chce, niech psuje wiele chce prochu, i co im zrobi? chyba sama w tem morzu utonie. A zresztą przecież i Chińczycy mają armię, a jak niektórzy powiadają, ta armia jest niezła; miejscami, gdzie sobie wicekról zadał trochę pracy, ma być wcale dobrą. Wszakże raz Chińczyków nauczywszy, że bić trudno, ale być bitym łatwo, dano im równocześnie naukę, że i jak trzeba się bronić, dziś już nie będzie tak łatwo dać im rady.
Jak na wszystkich innych punktach, tak i pod względem reform armii, Chiny nie rzuciły się tak gwałtownie w objęcia cywilizacyi europejskiej, jak Japonia, która zmieniwszy swój dawny kalendarz, strój, alfabet, zarzuca obecnie dawną formę rządu; za jednym zamachem chce się przeistoczyć w państwo, w monarchię parlamentarną. Chiny, Chińczycy, choć wierzą w swą wyższość, przekonali się jednak, że pod niektórymi względami Europa wyżej od nich stoi. W pierwszym rzędzie trzeba było urządzić a raczej stworzyć system celny na sposób europejski, oddać całą administracyę celną w ręce europejskie; na drugiem miejscu stoi armia. Ale tu o reformie całkowitej mowy niema, być nie może; zresztą oni nie tak potrzebują armii, jak ją mają karły europejskie, siedzące jeden na drugiego nagniotkach.
Ale jedźmy dalej, bo statek tymczasem minął fortyfikacye jedne, drugie i dziesiąte, i jesteśmy u właściwego portu miasta Kantonu, Wampoa. Tu, owo, jedno z wielu ramion rzeki, którem wpłynęliśmy rozdziela się znowu; płyniemy zachodniem; wschodnie zamknięte raz na zawsze dla statków trochę głębszych. Muszę tu zanotować historyę, opowiadaną mi przez biskupa Kantonu: To drugie, wschodnie ramię rzeki, było i jest znacznie głębsze od zachodniego, tj. od ramienia, nad którem istotnie miasto leży, i mogło było być przystępnem dla większych statków, nawet wojennych, stąd ogromne ułatwienie dla handlu trans-oceanowego. Od dawna Anglia na czele innych interesowanych, starała się uzyskać od rządu lokalnego, więc od wice-króla rezydującego w Kantonie, by otworzono dla żeglugi międzynarodowej owo ramię rzeki; mówię otworzono, bo było faktycznie baryerą z grubych pali zamknięte. Nie mogąc inaczej dojść do rezultatu, wpada reprezentant angielski na myśl wielką: każe przez swego inżyniera wykonać plan, według którego potrzeba było pewnych pogłębień koryta, na którym planie jednak były wskazane wszystkie punkta głębokie w korycie, a dalej była cyframi i rysunkiem uwidoczniona niepraktyczność owej drewnianej baryery, zamykającej rzekę, z podaniem środków arcy-prostych, za pomocą których, chcący się pozbyć owej baryery, w paru godzinach mógłby tę kruchą przeszkodę usunąć. Z tym planem i kosztorysem jedzie mój konsul do wice-króla i przekłada mu go, tłumaczy, wyjaśnia, męczy się przez parę godzin. Wice-król, wysłuchawszy całej perory, bardzo zadowolony, widocznie przekonany, prosi o pożyczenie owego planu na krótki przeciąg czasu. Konsul uszczęśliwiony daje plan, w przekonaniu, że wygrał partyę. Ale jakież było jego przerażenie, gdy w dwa dni potem się dowiedział, że wice-król wydał rozkaz, tym razem natychmiast wykonany, żeby zatopiono na wszystkich głębszych punktach, jak również wzdłuż owej baryery, kilkaset wielkich łodzi, napełnionych ogromnemi głazami. Tą razą zamknięcie było bombenfest! Konsula natychmiast odwołano.
Wampoa samo nic nader ciekawego; znowu fortyfikacye, przystań, statki parowe, tysiące łodzi i czółen chińskich; na wybrzeżu zdala widoczne dwie wieże, wyglądające jak wieże pagód, każda o 9-ciu piętrach, z mnóstwem okien i okienek, wszystko otwarte. Są to »wieże wiatrów szczęścia« — tak tłumaczą mi. Chińczycy mają wiele przesądów; najbardziej zakorzeniony, to wiara w »wiatr szczęścia«, każdy śmiertelny ma swój wiatr specyalny; dopóki go umie chwytać i stosownie kierować, dopóty szczęście i pomyślność go nie opuszcza. W ścisłym związku z tym wiatrem stoi i wybór miejsca mieszkania i t. d. Otóż wieże owe, to zbiorniki »wiatru szczęścia«, mające go zarazem kierować ku miastu.— Z Wampoa jeszcze mała godzinka i jesteśmy w Kantonie. Pierwsze wrażenie — żadne; żadnych budowli zdala oko zajmujących; jedyna katedra katolicka dominuje nad całem miastem, daj Boże, by w istocie niebawem w moralnem sensie tak było! Na debarkaderze zwykły rumor, bieganina, krzyk, zamieszanie: 1000 Chińczyków, z których każdy albo coś mówi, albo uśmiechając się krzyczy, pcha się, popycha czy wsiada czy wysiada, a zawsze się spieszy. Chmara coolis'ów rzuca się na nasze rzeczy; powstrzymuje ich powaga dwóch Chińczyków ozdobniej ubranych; są to jakby kawasi konsula angielskiego mstr. Alabaster'a. Po chwili prezentuje mi kapitan małą, przystarą, nieco krzywą w ramionach i nogach figurkę, ze słabym, niegdyś rudym zarostem i ogromną powagą; biały kolosalny cylinder na głowie. Był to sam mstr. Alabaster, konsul angielski, chargé des intérets de l'Autriche-Hongrie, przyszedł ministra witać. Minister nieco tępo słyszy, wrzask wkoło nas niesłychany. Mstr. Alabaster miał przed paru laty fatalny wypadek, który przypłacił postradaniem kilku przednich zębów; w dodatku, jako szanujący się syn Albionu, mówi cicho i niewyraźnie z natury — rezultat: nie rozumieją się zupełnie, wszelkie wysiłki nadaremne. Jednak po chwili, nadrabiając mimiką, wyprawiłem rzeczy nasze, a my ruszyliśmy, niesieni w palankinach.


Kanton, 14 lutego.

Mieszkamy wybornie: minister u p. Kramera, niemieckiego kupca, a zarazem konsula ad honores niderlandzkiego, a ja u konsula niemieckiego. Hotel w Kantonie zanadto obrzydliwy, nie można w nim mieszkać, więc przybywający muszą szukać przytułku u zamieszkałych tu Europejczyków, których wille stoją, jak wszędzie w Chinach, w tak zw. Concesion, czyli obszarze, przez rząd przy zawarciu pokoju między Anglią, Francyą a Chinami w r. 1860 odstąpionym na używalność zwycięskim rządom europejskim. Concession od miasta odgraniczone szerokim kanałem, na którym dwa mosty, każdy zamknięty bramą żelazną, a na moście silny posterunek policyi; brama główna otwiera się tylko dla białych. Po chwili przywitania ruszamy w trzech lektykach; 10-ciu policyantów chińskich, nader dziwacznie ubranych, w ogromnych, okrągłych, słomianych kapeluszach, z jakiemiś czarnemi wstążkami, rolę urzędowych oznak grającemi, z krótkiemi pałkami w ręku; przed nami, prócz tego, dwaj słudzy, owi kawasi Alabastra. Ruszamy zaraz zwiedzać ciekawości miasta. Najpierw tak zw. examination-hall, tj. niby uniwersytet. Mijamy ów most, kilkanaście kroków w prawo wzdłuż kanału, potem w lewo — wchodzimy, a raczej wnoszą nas w ulicę miasta. Tłum gęstnieje, krzyk się wzmaga, nasi policyanci krzycząc (wszyscy tu krzyczą), rozpychają tłum, nieraz z użyciem całej siły muszkularnych swych ramion. Słońce, schowane tu za wysokie mury domów, nigdy nie dochodzi aż do bruku. Wpadamy w kiszkę ciaśniutką, może 11/2 metra szerokości, ciemną, zapchaną ludźmi, bardzo niepachnącą, od góry zawieszoną podługowatemi deszczułkami czerwono, czarno i żółto malowanemi i zapisanemi złotem pismem chińskiem: to szyldy i godła — a taka kiszka, to ulica. Nigdy nie zapomnę tego wrażenia; opisać go niepodobna.
Lecimy formalnie: nasze lektyki migają się tylko poprzed oczy zdziwionych nieco, troszkę szydersko, często głupkowato uśmiechających się na nasz widok Chińczyków. Jeżeli my im się tylko migamy przed nosem, o ileż bardziej jeszcze nam wszystko miga się i mąci przed oczyma. Po chwili oczy mi łzami zachodzą od ciągłego wytrzeszczania, natężania, by nic z tego obrazu nie stracić; kark mnie boli od obracania nieustannego głowy na dwie strony; patrzę, ale nie widzę; nareszcie zaczynam drzemać, ukołysany ruchem lektyki, oszołomiony, ogłupiały tym widokiem sklepów, tłumu, szyldów, wystaw sklepowych, krzykiem przechodniów, naszych policyantów, tragarzy, przekupniów! Budzi mnie szczególniejszy smród: to handel delikatesów (Hawełka chiński), koło którego taki ścisk, że musieliśmy stanąć. Na szubieniczkach żelaznych wiszą istotnie smacznie wyglądające, w rycynusie smażone i pieczone głowy świńskie i cielęce, nóżki, móżdżki, ogonki, kopytka; a między tem wszystkiem na honorowem miejscu, aby dobrze go widać było, wisi za ogon głową na dół, jeszcze żywy, przebierający nóżkami, ogromny szczur! Obstupui! — nie chciałem bowiem w te opowiadania o przysmakach chińskich wierzyć. Teraz wierzę; tak ogromnego i tłustego szczura w mojem życiu nie widziałem. Był to szczur tuczony.
Lecimy dalej. W Chinach kast niema, za to jest do najdrobniejszych szczegółów zachowany system cechów. Jedna ulica, same magazyny z jedwabiami; druga, same magazyny z tak zw. Curios, czyli sklepy antykwarskie. Krzyk i smród się znowu wzmaga — to targowica na drób i wszelkiego rodzaju trzodę; dalej ulica koszykarzy, złotników, sprzedających owe zielone, szklane czy kamienne ozdoby kobiece, paciorki, szpilki do włosów, bransoletki (każdy wyrobnik nawet nosi taką zieloną bransoletkę); dalej szewcy czyli pantoflarze, zegarmistrze, bednarze, kowale, ślusarze, stolarze, wekslarze; dalej pyszne odrzwia złocone i ślicznie w drzewie rzeźbione, przez dwa piętra idące — to apteki i t. d. Jedno dziwniejsze niż drugie, a wszystko na kupie, jedno na drugiem, a wszystko w uliczkach wąziutkich, brukowanych pięknemi płytami kamiennemi, które nogę końską tylko wówczas widują, gdy wice-król opuszcza swoją rezydencyę, by przez miasto do pagody zawitać.
Nareszcie ulica, którą pędzimy, z ciemnej robi się nieco jaśniejszą, w końcu jasną, rozszerza się, ale nader nieznacznie: widać ogromny mur, skręcamy w prawo; nasi ludzie przyspieszają kroku, jak zawsze, kiedy już blizko celu pielgrzymki jesteśmy. Wpadamy w jakieś podwórza, zasiane kamieniami, bez drzew; parę świń szuka niewidocznej trawy, kilkoro dzieci żebraczych wypada ku nam gdzieś z jakiejś dziury. Nareszcie brama, z czerwono niegdyś malowanych sztachet drewnianych, od góry napół przez wiatr i deszcz zniszczonym daszkiem przykryta; za nią znowu coś nakształt podwórza i druga brama, tą razą z desek zupełnie zakrywających widok do wnętrza. Na bramie wymalowane ogromne dwie figury: to jak zwykle na zbytek krwi cierpiący bożek wojny, z ceglasto-czerwoną facyatą, a obok bożek nauki i sztuki, identycznie do swego kolegi podobny, tylko z cerą mniej skłonność do apopleksyi zdradzającą; obaj groźni, straszni, w pozach wyprężanych, którychby ich autorom nawet Michał Anioł był pozazdrościł. Wysiadamy nareszcie z lektyk. Wchodzimy. Ogromny plac, środkiem brukowana droga wiedzie do głównego gmachu, po bokach rzędy nieprzeliczone czegoś, co w pierwszym momencie robi wrażenie publicznych klozetów, lub jakiegoś wielkiego składu na drzewo opałowe. Jest to szereg źle otynkowanych, równolegle od siebie stojących murów. Każdy mur oddzielony od drugiego ścieżką zarosłą trawą, od góry pulpitowym daszkiem gontowym pokryty. Od strony wejścia do tej dziwacznej auli egzaminacyjnej, każdy mur podzielony jest na kilkadziesiąt równych części ściankami, również murowanemi, prostopadle na głównym murze opartemi. Ścianki te wraz z murem głównym tworzą komórki, w których egzaminaci wypracowują zadania. Pojedyńcza taka komórka, raczej nyża, z przodu zupełnie otwarta, ma z pewnością nie więcej jak metr szerokości, a dwa wysokości; wewnątrz, prócz trochę śmiecia, nic zupełnie.
W tych komórkach kandydaci na mandarynów niejedną gorącą chwilę spędzają, wypracowując swe pensa, które, jak zwykle Chińczycy, na kolanie piszą. Co lat trzy pod prezydencyą samego vice-króla schodzi się komisya egzaminacyjna. Do egzaminu siada przeciętnie 4 do 12 tysięcy luda, młodych i starych, a ponieważ egzamin w razie nieudania się wolno powtarzać bez żadnego ograniczenia ilości tych powtarzań, więc często ma się zdarzać, że starcy 60—70-letni przychodzą tu składać dowody swego rozumu. Na 12.000 kandydatów przy ostatnim egzaminie, złożyło go 88, resztę spalono! W czasie egzaminu pisemnego, zamurowywują kandydata napół w jego komórce — zresztą niema obawy, by mu ktokolwiek chciał pomagać w wyrobieniu pensum pisemnego, bo każdy o siebie zbyt się boi; prócz tego z powodu wielkich prerogatyw, jakich używa stan mandaryński, do którego kluczem i bramą są te egzamina, sami mandaryni bardzo się boją i pilnują, aby nie zawielu ich było; o oszukiwaniu więc tutaj i mowy niema. Po pisemnym, następuje ustny egzamin. Przeszedłszy te egzamina w Kantonie, można osiągnąć drugi, tj. niższy stopień mandarynatu. Kandydaci do pierwszego muszą jechać do Pekinu. Prócz egzaminów na mandarynów, niezmiernie trudnych i z wielką surowością i ścisłością traktowanych, egzystują najrozmaitsze inne, których całą seryę przeszedłszy otrzymuje się stopień laureata, maturzysty, uprawniający do »siadania« do egzaminu na mandaryna. Samo jednak zdanie pierwszych egzaminów kwalifikujących na takiego, powiedzmy, bakałarza daje już znaczny wpływ i powagę pomiędzy ludem; ipso facto wprowadza ono młodego człowieka do cechu (sit venia verbo) uczonych czyli biegłych w piśmie i doktorów, a przedewszystkiem upoważnia i zmusza niejako odnośne indywiduum do noszenia ogromnych okrągłych rogowych okularów na nosie, co powagi i znaczenia niemało przysparza.
Główny budynek, w którym się odbywają egzamina ustne, to poprostu wielka niekształtna buda drewniana, podzielona papierzanemi ściankami na części. Tak mniej więcej wygląda uniwersytet kantoński. Słowo uniwersytet zupełnie nie odpowiada istocie tego, czem jest owa, jak ją Anglicy nazywają, »hala egzaminacyjna«. Wykładów tu nigdy żadnych nie bywa; nie uczyć się, ale składać dowody wiedzy i nauki, ludzie tu przychodzą. Nauki tu może mniej niż u nas, a przynajmniej na ciaśniejsze ona quoad materiam ograniczona koło, pracy sto razy więcej potrzeba, a zwłaszcza pracy pamięciowej; wszystko trzeba umieć na pamięć i każdej chwili z absolutną dokładnością i wiernością umieć powtórzyć, zacytować całe ustępy z autorów. Autorzy ci to przedewszystkiem Konfucyusz i cały długi szereg jego przyjaciół i uczniów. Przy egzaminie pisemnym, gdzie podobnie jak przy ustnym egzaminowany zbija lub stawia jakąś tezę, główną siłą twierdzenia, dowodu, są cytaty in extenso z autorów. Podręczników żadnych mieć nie wolno, cytaty więc z pamięci trzeba czerpać. Cytatę niedosłowną, za niebyłą się uważa. Owoc tej pracy, w razie pomyślnym, większy, realniejszy niż u nas, bo kto przeszedł ten egzamin, ten już z głodu nie ginie. Praktyczny zmysł Chińczyków każe im więcej uważać na rzecz, niż na formę; to też pałaców i wspaniałych auli uniwersyteckich nie znają, może rozumiejąc, że zbyt wspaniałe wschody, sale i aule, nadtoby kosztowały i miejsca drogiego zabierały, a przytem myśl uczących się do roztargnienia skłonną czyniły. A chcąc być mandarynem, trzeba całą myśl, całą uwagę módz skupić.
Co za pokusa żeby napisać traktat wysoce pompatyczny, o znaczeniu nauki w społeczeństwie chińskiem! Traktatu nie napiszę, bo mnie nań nie stać. Nie wiedziałbym doprawdy nawet, jak go zatytułować. Trudno jednak nie zanotować uwagi cisnącej się do głowy, jak społeczeństwo to — które my, białej rasy synowie, my Galicyanie, barbarzyńskiem nazywamy — jak ono wysoko i pod tym względem stoi, a zwłaszcza stało, zanim z jednej strony Mongołowie, a z drugiej od nich pod względem etycznym i cywilizacyjnym może gorsi, bladzi kupcy zamorscy, nie przyszli niszczyć i demoralizować tej prastarej, dziś już przerafinowanej i nieco zwiędłej cywilizacyi. W Chinach niema człowieka, któryby nie umiał czytać i pisać, i to nie od lat 50 lub 100, ale od wielu wieków, od czasów, kiedy Europy, w dzisiejszem pojęciu słowa, znaku ani śladu nie było.
W Chinach człowiek istotnie zdolny, pracowity, uczciwy, nieposzlakowanego prowadzenia, — bo na to wszystko baczą egzaminatorowie przy egzaminach na mandarynów — człowiek taki nie ginie, nie marnieje, bo mądra instytucya mandarynów zapewnia mu przyszłość. O przymusie szkolnym nikt tu nie marzył nigdy — to też wszyscy uczą się chętnie i każdy wyrobnik umie czytać i pisać. Ale bo też przymusu szkolnego nie było potrzeba w społeczeństwie, gdzie za zasadę kardynalną postawiono, że bez nauki niczem, przez naukę wszystkiem zostać, do wszystkiego, co daje wpływ i bogactwo, dojść można. Praca naukowa jako taka, a nawet sam fakt, że ktoś się uczył, studyował, już zapewnia poważanie współobywateli, bo podnosi z gminu do kasty uczonych. Przebyty egzamin na mandaryna trzeciej, drugiej lub pierwszej klasy, nietylko otwiera drogę do dostojeństw, ale daje wprost prawo do ubiegania się i otrzymania takowych, nakłada na sfery rządzące obowiązek bezzwłocznego użycia, bezzwłocznej nominacyi laureata na odpowiednie przebytemu egzaminowi stanowisko. O pochodzenie, o stosunki familijne, majątkowe, kandydata nikt nie pyta i pytać nie może; wiedza jego, powodzenie przy egzaminach, starczą za wszelkie inne tytuły. Wyjątek mógłby być tylko wówczas, gdyby kandydatowi udowodniono, że oddawał się poprzednio zajęciom uznanym za bezczeszczące. Kto przy egzaminach przepadł, nie może spełniać funkcyj publicznych, choćby pochodził z najzamożniejszego i najmożniejszego rodu. W dzisiejszych Chinach, od czasu kiedy na tronie siedzi dynastya Mandżu, wiele jest od tej reguły wyjątków. Dynastyi zaborców trzeba było zapewnić sobie wierność głównych w państwie dygnitarzy; wszystkie ważniejsze posterunki, wszystkie wysokie stanowiska wojskowe, cały dwór i większość ministrów poobsadzano Mandżurami, a Mandżury studyów nie lubią odbywać. Inde irae, — oto przyczyna wielkiej rebelii w czwartym lat dziesiątku naszego stulecia, przyczyna nieustającego i wciąż rosnącego niezadowolenia, które lat kilka wybucha jasnym płomieniem powstania. Szczęściem dla dynastyi liczba bezpośrednio i gwałtownie niezadowolonych niezbyt wielka, bo ogranicza się głównie na owych biegłych w piśmie i uczonych. Wielka masa luda wie i czuje, że czy Mandżu, czy czystej krwi Chińczyk będzie mandarynem, jednako ssaną będzie.
Napatrzywszy się do syta tej, wszystkiem innem tylko nie wspaniałością zalecającej się budowy, nasłuchawszy się niezliczonych anegdotek o egzaminach, ruszamy dalej zwiedzać. Więc najpierw w małej, starej, zapuszczonej, brudnej i ciemnej świątyńce jakiegoś bożka czy ducha — zegar wodny. Cztery wielkie naczynia, jedno nad drugiem, połączone wąziutką rynewką; woda sączy się z jednego do drugiego, najniższe naczynie opatrzone pływakiem, u którego górnego końca umieszczona listwa mosiężna, podzielona na dwanaście podziałów głównych, a z tych każdy na ośm mniejszych. Godzina chińska, równa się mniej więcej dwom »indyjskim«, jak nam tłumaczono, czyli naszym — stąd kwadransów ośm. W miarę przypływu wody, listwa się wynurza i mierzy czas. Dalej wiodą nas do pagody poświęconej bogom wojny i nauk. Mars i Apollo z Minerwą, podobni do owych na drzwiach uniwersytetu malowanych. Bożek mądrości, która w Chinach jest męskiego rodzaju, musiał za życia dużo alkoholu używać. Pagoda ogromna, bo czteropiętrowa, drewniana — nic pięknego ni ciekawego; za to widok z 4-go piętra wspaniały, bo sama pagoda już na pagórku wśród fortów miasta. Z jednej strony ogromny cmentarz, miasto umarłych, na kilkanaście kilometrów po pochyłościach przyległych pagórków rzucony; z drugiej strony miasto żywych, Kanton, nastroszone na wielkiej przestrzeni. Tu ciekawy, w oczy bijący ma się dowód, jak Chińczycy się umieją cisnąć, byle miejsca oszczędzić. Miasto liczące, jak mówią, między 1.200.000 a 1.600.000 mieszkańców, na rozległość, według naszych pojęć, nie powinno więcej jak 200.000 ludu mieścić. To jedna z cech charakterystycznych czystej krwi Chińczyków południowych, tem różnych od współziomków Mandżurów i północnych Chińczyków, których miasta na całe mile kwadratowe się rozciągają. Ale zdaje mi się, że to klimat głównie na to wpływa, boć i w Europie i reszcie Azyi i Afryce, czem gorętszy klimat, tem ludzie gęściej budują, tem ulice węższe, bo cienia potrzeba.
Napoiwszy się widokiem i zmęczywszy dokumentnie mstr. Alabaster'a konsula angielskiego, który nam wszędzie towarzyszył, ruszyliśmy pokrzepić ciało w dawnym Yamen angielskim, czyli dawnej rezydencyi konsulów angielskich, leżącej wśród miasta. Anglicy uważali, że lepiej jednak przenieść rezydencyę do Koncessyi europejskiej, za ów kanał i bramy żelazne, bo za blizkie sąsiedztwo z Chińczykami bywa niebezpieczne. Ogród w tym opuszczonym Yamen, ogromny; najciekawsze, to owo tak czysto chińskie wejście do samego budynku, w formie kolistego otworu w murze, niczem i nigdy nie zamykanego. Pokrzepiwszy ciało doskonałem śniadaniem, po rozmowie niezbyt świetnej, bo Alabaster mówi cicho i niewyraźnie, minister nie słyszy, a ja nie rozumiem — ruszyliśmy dalej zwiedzać. Więc znowu wśród tysięcy przechodniów, w coraz węższe i ciemniejsze zapuszczamy się uliczki! Po chwili, obszerniejszy plac, brama w ogromne figury malowana, zdobna — to pagoda. Tym razem pagoda arcyciekawa, bo Buddzie poświęcona.
Zauważyć tu muszę, że aczkolwiek Chińczycy są buddystami, nie przeszkadza im to mieć całej kolonii najrozliczniejszych duchów, półbożków, których działanie (są niesłychanie zabobonni) wszędzie widzą i konstatują — chcąc z nimi jak najlepsze utrzymać stosunki, palą im na każdym kroku smrodliwe kadzidła, puszczają hałaśliwe petardy i stawiają nie stylem, ale ilością i rozmiarami imponujące pagody. Tutaj pierwsza pagoda Sykyi poświęcona. Sam Budda inny niż w Indyach (Ceylonie) i Syamie, inaczej wygląda, — i choć siedzi z założonemi po turecku nogami, inaczej je trzyma, nie ma tej istotnie często imponującej powagi, co Buddowie syamscy. Przed figurą Buddy mały ołtarzyk, a nad nim, rozmiarów naturalnych, figura Konfucyusza. Z ogromną ciekawością przyglądam się tej postaci, której rzadko potem, dotąd nigdy, w świątyniach nie spotykałem. Postawą do samego Buddy nieco zbliżony, siedzi jak tamten, tylko z ruchu rąk i głowy widać, że coś mówi, wykłada. Długie nieproporcyonalne wąsy, zwisłe po obu stronach ust, coś w rodzaju czupryny warkoczem zakończonej, odróżniają Konfucyusza na pierwszy rzut oka od wszystkich innych mieszkańców Olimpu chińskiego.
Ale nie to jeszcze główna osobliwość świątyni. Nazywają ją »pagodą pięciuset geniuszów i duchów«. Przed głównem atrium, gdzie w półcieniu, zakryci zielonym welonem muślinowym, siedzą Budda i Konfucyusz, wielka sień, w niej ściankami drewnianemi od siebie oddzielone krużganki, w których przesiaduje całe wojsko, bo istotnie sztuk 500, owych rozmaitych półbożków (jeżeli ich tak zwać wolno). Najróżnorodniejsze typy są tu przedstawione, nie wyłącznie chińskie. Są młodzi i starzy i dzieci, a nawet, o ile pamiętam, i kilka kobiecych figur; wszystkie siedzące, każda o innym wyrazie twarzy, każda inna. Wszystkie z drzewa czy cegły, grubo złocone. Wielkość głów więcej niż naturalna, tułowy, ręce i nogi mniej więcej naturalnych rozmiarów. Kto je tu postawił, nie zdołałem się dowiedzieć, bo nasz pan konsul tego nie wiedział, mimo, że Anglik, mimo że lat 50 — a może i dlatego — w Chinach siedzi. Mówię: mimo że Anglik, bo Anglicy przecież coś wiedzą! Niemcy-kupcy zasadniczo nic nie wiedzą, o nic nie pytają. Jedno tylko wyjaśnienie dał mi pan Alabaster, arcyciekawe, i z prawdą zgodne. Twierdził on, że owe 500 figur, przedstawiają tyleż rozlicznych indywiduów, które sportretował artysta w chwili, kiedy każdy z nich wołał: heureka — »znalazłem, zrozumiałem — zrozumiałem, co jest najwyższa mądrość, najwyższe dobro, przejrzałem, i pojąłem naukę wielkiego Buddy! jak on, doszedłem do klucza ogólnej, najwyższej, jedynej mądrości«. Tak sobie rzecz tłumacząc, ogląda się te lalki złocone z wielkim interesem, bo istotnie każda w inny, każda w bardzo naturalny, prawdziwy sposób swoje zadowolenie ze zdziwieniem, raczej z podziwem, nieraz przestrachem połączone, jasno ruchem ręki, wyrazem twarzy, postawą całą objawia! Jest to czysto wschodnio-azyatycki artyzm, 500 razy w rozmaity sposób, według rozmaitości indywiduów, przedstawić tę samą chwilę, to samo wrażenie. W swoim rodzaju arcydzieło.


Kanton, 15 lutego.

Wczorajsza pagoda była ciekawa; ale z niej przeszliśmy do jeszcze ciekawszej części naszego programu — do więzień! Niestety! tyle, tak pięknie, jak Hübner, o tym temacie powiedzieć z własnego doświadczenia nie mogę. Wolę ograniczyć się do podania paru ustępów z jego opowieści. Nam nie pokazano ani połowy tych ciekawości, bo nasz pan konsul, Alabaster, świętem obrzydzeniem pała do tego zakładu; nie chciał nawet wejść z nami do środka. Zresztą dziś już inaczej, niż przed laty 18-tu, gdy Hübner zwiedzał Kanton. Dziś Chińczycy nie chcą, by biali wiedzieli, jak z podsądnymi postępują; przekonali się, że biali nader nerwowo biorą te rzeczy, że w niebogłosy krzyczą z przerażenia na widok ich »średniowiecznych« zwyczajów; wolą więc oszczędzać im tego widoku — i niechętnie szczegóły tej świątyni sprawiedliwości pokazują. Samo więzienie — to wysokim, obdartym, jak tu wszystko, i brudnym murem obwiedziony szereg małych, niepokaźnych, od brudu, kału i wszelkiego rodzaju obrzydliwości kapiących bud i budek, klatek, szop. Leży ono wśród miasta, na zewnątrz niczem się nie zdradza. Wąziuchne wrota, zbite z wielkich, bambusowych belek, zamykają je na zewnątrz. Jeden, drugi nizki przedpokój — jakieś ciupy cuchnące, bez powietrza i światła — to dopiero mieszkanie stróżów więziennych. Dalej znowu takaż bambusowa furta i dziedzińczyk niewielki, w środku jakiś rodzaj budki czy altanki, brudnej i prymitywnej, jak wszystko. Po bokach dziedzińczyka szopy, lichym dachem i dziurawemi ścianami z desek zamknięte — to właściwe więzienie. Ale cóż za indywidua na nasz widok z tych nor wyłażą? Boże przemień! Wynędzniałe, brudne, po większej części widocznie zagłodzone. Niektórzy tylko silniejsi, zdrowo i silnie, choć nie czerstwo wyglądają; ale wyraz oczu, twarzy, u wszystkich ten sam; a choć okropny, nie gorszy zdaje mi się od tego, jaki się na pewnych twarzach, w niektórych częściach wielkich miast, widuje. Jeden z nich stoi, zbrojny w ogromną bambusową maczugę, zdawał się namyślać, czy spróbować jej na naszych karkach i plecach. Nasza eskorta, jakoś sama siebie niepewna, porywa nas po prostu między siebie i gwałtem wyprowadza, tłumacząc, że nie pozwolono dłużej pozostawać.
Z więzienia prowadzą nas do sali sądowej. Znowu ogromnemi wrotami, przypominającemi wrota świątyń, zamknięta, kryje się przed okiem ciekawych. Sala z trzech stron tylko ścianami zamknięta, z czwartej brama, po jej bokach przejście, niczem nie kryte. Tron sędziego naprzeciwko wejścia; jego biuro pod haftowanym portretem cesarza i bożka jakiegoś. Ściany przykryte purpurową jakąś materyą, przed biurem stoją parasole czerwone, darowane przez ludność sędziemu w uznaniu jego zasług, które złotemi zgłoskami na parasolach wydrukowane. Delinkwent stoi a raczej klęczy pod gołem niebem. W drugim przyległym pokoju widzę zdala ową kolekcyę fajek sędziego, o której Hübner wspomina; ale cóż, kiedyśmy przyszli nie w porę; wszystko teraz puste, spokojne, tragedyi nawet w powietrzu nie czuć, a ja przyszedłem tak tragicznie usposobiony, z góry przerażony tem, co zobaczę. Szczególna rzecz! to okropności — a jednak ciekawość łechtają! Kto chce mieć dzisiaj dobre wyobrażenie o więzieniu chińskiem, ten niech więzień nie odwiedza — byłoby to napróżno — ale niech Hübnera czyta. Dla pamięci warto choć parę ustępów z Hübnera zanotować.
Na rozkaz wice-króla otwierają nam wielkie więzienie — powiada Hübner. Jest to wielki prostokąt podzielony na kilka mniejszych, otoczony wkoło podwójną galeryą. Galerya czy korytarz wewnętrzny, o mnóstwie mniejszych i większych sal i cel, to część męska; korytarz zewnętrzny, to więzienie dla kobiet. Dziedzińce, leżące na wewnątrz owego podwójnego korytarza, jak istne bydło zalegają więźniowie. Większa ich część przeznaczona na stracenie przy następnym terminie; jak wiadomo bowiem, w Chinach, z wyjątkiem wypadków nadzwyczajnych, egzekucye odbywają się tylko na wiosnę i jesienią. W Kantonie bywa to rodzaj istnej rzezi. Pomiędzy więźniami, dwa typy od razu w oko wpadają: jedni uginają się pod ciężarem kajdan, zda się, że lada chwila ducha wyzioną, drudzy z miną gęstą, z hardym, oburzającym prawie spokojem je dźwigają. Sądząc z ich fizyognomij, najbezczelniejszych i najohydniejszych, jakie spotkać można, między tymi nieszczęśliwcami niema niewinnych, a choć może który z nich był nim, przez kontakt zresztą stracił wszystko, co ludzkiego i uczciwego w nim było. I nie dziw, ta atmosfera, ta ciągła styczność ze zbrodnią i występkiem, musi stłumić wszystkie uczucia szlachetne i ludzkie. Jeden z nich powiedział mi: »Jestem oskarżony o morderstwo, ale przeczę temu, bom niewinny«. Stróż więzienny, który nas oprowadzał, uśmiechnął się tylko — od czegóż tortura? myślał zapewne. Młody jakiś człowiek wlepia w nas swe ogłupiałe oczy idyoty. W 15 roku życia otruł swego nauczyciela; kodeks chiński stawia tę zbrodnię na równi z ojcobójstwem. Ponieważ był nieletnim, więc go nie ścięto. Rokrocznie ojciec, pochodzący z zacnej i szanowanej rodziny, przekłada prośbę o ułaskawienie tego biedaka do wice-króla; wice-król posyła prośbę do Tsungli-yamenu, stąd idzie sprawa przed cesarzową-regentkę; ułaskawienia odmawiają — trwa to już lat kilka.
Wchodzimy do jednej z sal (powiedzmy: wielkich nor) w chwili obiadu. Więźniowie, jak istne dzikie zwierzęta, zgłodniali, pożerają to nędzne pożywienie, które im zarząd więzień daje. Porównać tę scenę z chwilą żywienia dzikich bestyj w menażeryi, byłoby doprawdy zbyt wielką ujmą dla menażeryi. Za potężną kratą bambusową, w ciemnej, wilgotnej jakiejś izbie, skazani na straszną torturę kangi. Wszystko tu jęczy, płacze, wzdycha. Jedni leżą, drudzy stoją opierając się o mur; każdy szuka miejsca, pozycyi mniej przykrej. Kilku chodzi w kółko. Wszyscy nieustannie się ruszają, szukając tego, czego nigdy nie znajdą — spokoju. Za nadejściem naszem zbliżają się do kraty. Cóż za spojrzenie tych biedaków, ileż w niem rozpaczy, nienawiści, chęci zemsty — tak chyba tylko potępieńcy patrzeć mogą.
Z niektórych kaźni, zupełnie ciemnych, słychać wrzaski i ryki okropne z akompaniamentem brzęku kajdan i głuchego, suchego trzasku uderzeń bambusowych pałek. W małej, stosunkowo schludnej izdebce, siedzi kilku jegomości przy obiedzie. Usługują im ich własni słudzy. To uprzywilejowani, szczęśliwi podsądni, którym się udało za bajońskie sumy dostać osobną celę. Mandaryn, dyrektor zakładu więziennego, ciągnie stąd główny swój zysk, jemu bowiem przysługuje prawo, za odpowiedniem, przez niego naturalnie ustanawianem wynagrodzeniem, przyzwalać na takie wyjątkowe umieszczenie więźnia. Obok jest nawet sala gry. Bank trzyma powiernik dyrektora, który, w tem wierny zasadzie praktykowanej i za jedyną uznanej przez cały stan mandaryński — ciągnie zyski, jak i skąd tylko można.
Jak zawsze i wszędzie, część męska pod względem okropności niczem w porównaniu z żeńską. To istna bezdeń ohydy. Czego geniusz Dantego ledwie się domyślał, to tu w nagiej prawdzie i rzeczywistości widzieć można. Kobieta upadła, niżej zwykle upada niż mężczyzna, bo z daleko wyżej spada. Wszystkie moralne i fizyczne okropności, jakich wymarzyć nawet nie można, są tu reprezentowane. I w tym kale, w tem bagnie, obok najpotworniejszych zbrodniarek, marnieją żony i córki, nieraz młodziuchne dziewczęta, jako zakładniki za mężów i ojców, którym się udało umknąć przed wyrokiem sprawiedliwości. Przed wejściem, kilka żywych jeszcze szkieletów w nienaturalnych pozach, na rękach i na nogach kajdany; na piersiach umieszczony napis tłumaczy, że te nieszczęsne istoty na publiczne pośmiewisko są za karę wystawione. Straszny zaiste to przedmiot publicznej wesołości!...
Jeżeli takie są więzienia, to jak musi wyglądać procedura sądowa?
Koło sędziego, który siedzi za stołem — na prawo pisarz, na lewo tłumacz, obaj stoją. Naprzeciwko, parę kroków od stołu, miejsce dla oskarżonych. Po obu stronach 5-ciu czy 6-ciu podrzędnych urzędników sądowych. O ścianę oparci stoją kat i jego pomocnicy; koło nich narzędzia tortur napół rdzą zjedzone. Wszystko to czeka na dany znak, by wziąć w obroty oskarżonego. Zresztą nikogo, ani jednego widza. Ani sędzia, ani reszta personalu sądowego na nas nie uważają, owszem udają, że nas zupełnie nie widzą.
Sędzia, między czterdziestką a pięćdziesiątką, blady, wysmukły, o kocich oczach, z ogromnemi okularami na nosie, wyrazie wstrętnym, ubrany po prostu, ale bardzo starannie, paznogcie naturalnie długości szponów, na pierwszym palcu u prawej ręki ogromny sygnet z zielonego żadu (kamień z gór Tybetańskich, bardzo w Chinach ceniony). Całość tej figury raczej imponująca, czcigodna nawet, ale ohydna. Minos ten chiński, zatopiony w dwóch zeszytach przed nim leżących, czerwonym i czarnym atramentem pisanych, ani na chwilę oczu od tej lektury nie odrywa. Za nim jego słudzy; co chwila jeden z nich podaje swemu panu popod ramię fajkę; sędzia pociągnie raz, dwa razy i dosyć. Wielki pan chiński nigdy dłużej ani więcej naraz nie pali; ale za to powtarza się ta operacya co 5 do 8 minut. Sędzia, rodowity Kantończyk, rozumie doskonale narzecze południowe, jako dostojnik jest jednak obowiązanym rozumieć tylko język mandarynów, narzecze północne; stąd potrzeba tłumacza; nigdy się on sam do indagacyi nie miesza. Indagują pisarz i tłumacz, a tylko od czasu do czasu sędzia paru słowami, cichutko powiedzianemi, udziela wskazówek, kieruje indagacyą. Audytoryum milczy milczeniem grobowem. Sam widok tego sędziego musi przerazić — nic ludzkiego w tej spiżowej twarzy — ani śladu jakiegoś choćby cienia litości lub miłosierdzia. Zresztą daremnie szukać tych uczuć po twarzach innych obecnych.
Wprowadzają a raczej wnoszą w koszu jakiegoś biedaka więźnia. Nie dalej jak wczoraj na tem samem miejscu poddano go indagacyi, przyczem mu potrzaskano kostki u nóg. Dziś z człowieka została tylko kupa skóry i kości; nie jest on w stanie odpowiadać, widocznie życie z niego ulatuje; więc na znak sędziego zabierają go.
Wprowadzają młodego człowieka, zakutego w kajdany. Widocznie z najniższych warstw ludności pochodzi. Klęka przed sędzią; bo podsądni przed sądem zawsze klęczą tutaj. Strach i podstęp widoczne na tej twarzy, gdzie zbrodnia i występek zostawiły już niestarte ślady. Po zwykłych zapytaniach o nazwisko, pochodzenie i t. d. oskarżonego, o jego ojców i dziadów, mówi mu tłumacz: »Tyś skradł 16 dolarów?« Oskarżony przeczy stanowczo; na znak sędziego, zbliża się kat. Na widok kata strach ogarnia biedaka. Zaczyna się przyznawać. Prawda że ukradł, ale bo głód dokuczał, trzeba było ryżu kupić. Więc gdzieś ukradł? czy przypadkiem nie w tej a tej ulicy, gdzie popełniono taką a taką inną zbrodnię? Być bardzo może, ba nawet wszystko za tem przemawia, że tamtą zbrodnię, owo morderstwo, nie kto inny tylko tyś popełnił! Tu oskarżony blednie jak ściana, zaczyna się mieszać, płakać, błagać o litość sędziego — przeczy jednak. Tłumacz, dotąd atakujący swą ofiarę gwałtownie, widocznie chcąc ją przerazić, oszołomić, zmienia nagle ton, robi się słodki: Na cóż przeczyć mój synu! przyznaj się a będziesz nam wdzięczny. Zdjąć mu kajdany — kat je zdejmuje — a teraz moje dziecko, powiedzże nam, jak to było. Ale to dziecko nie głupie, nie daje się tak łatwo złapać, i zaczyna się między tymi dwoma ludźmi walka zażarta, walka na bezczelność, kłamstwo i podstęp: jednemu chodzi o życie, drugiemu o reputacyę wprawnego inkwizytora. Dziwny doprawdy kontrast między tonem przymilającym się, słodkim inkwizytora, jego twarzą ziejącą nienawiść, a coraz okropniejszym, śmiertelniejszym strachem na twarzy podsądnego. Summa summarum podsądny nie przyznaje się do winy; niema sposobu wydusić przyznania się z niego; więc znowu na znak sędziego, rzuca się kat z oprawcami na niego, rozciągają go, obdzierają z odzieży, kat siada na piętach leżącej ofiary, i zaczyna, głośno licząc, bić długim kijem bambusowym. Najmniej ze 100 pałek mu wsadził. Ryku bitego, kto go raz w życiu słyszał, więcej go nie zapomni. Po kilku minutach przestał krzyczeć. Z człowieka została tylko nieruchoma masa cielska. Niesposób zaraz dziś przejść do następnego stopnia inkwizycyi, tj. gruchotania kostek. Wynoszą go więc.
I tak dalej i dalej, a coraz okropniej, już nie w Hübnerze, ale np. w kilku, na tle chińskich stosunków osnutych romansach angielskich i francuskich, czytać można. Zresztą nie trzeba romansów. Dość posłuchać opowiadań misyonarzy. Co drugi z nich, zwłaszcza jeżeli żył nieco głębiej w kraju, widział transporta więźniów często tylko podejrzanych. Po trzech lub czterech razem skutych, lub za włosy powiązanych, wiozą w klatkach drewnianych całymi tygodniami, nim z miejsca, gdzie zbrodnię popełniono, dostaną się do siedziby trybunału, mogącego im sprawiedliwość wymierzyć. Że połowa ginie w drodze, druga połowa waryuje, a to co przyjedzie istotnie przed trybunał tylko napół żywe — czyż warto dodawać? A jednak zdaje mi się, że nawet wobec tych okropności, trudno nie postawić sobie pytania: jak mogłoby się to społeczeństwo ostać, gdyby nie było tej istotnie okrutnej surowości, i w następstwie tego panicznego strachu przed sprawiedliwością? gdyby za najmniejsze przewinienie nie karano śmiercią, nie torturowano, nie katowano? W społeczeństwie, gdzie w gruncie rzeczy wszystkiem, alfą i omegą, jest interes osobisty, egoizm, gdzie wszystko się do tego interesu naginać musi, gdzie ogromna większość tej 500-milionowej ludności Niebieskiego państwa, mimo że pisać i czytać umie, jest w duszy dziką, powodującą się przeważnie tylko namiętnością, materyalnemi żądzami, nie zmiękczoną wpływem religii — w społeczeństwie takiem, co może jaki taki ład utrzymać? Co zdoła pohamować zapędy gniewu, nienawiści, zazdrości, głodu?...
Czytając lub słysząc o kombinacyjnych traktatach filozofów chińskich — a każdy wykształcony Chińczyk filozofuje — o wierszykach zgrabną ręką u dołu fantastycznego krajobrazu, wyglądającego z poza gałązki kwitnącej jabłoni, wypisanych, o pełnych świetlanych alegoryj wierszach, które ojciec dla córki, syn dla matki, narzeczony dla narzeczonej, przyjaciel dla przyjaciela, każe z okazyi święta jakiegoś, jasnymi jedwabiami i złotolitą nicią na jedwabiu i atłasie wyszywać — mimowoli dziwić się trzeba, że w tem samem społeczeństwie, ten sam może autor niewinnej, dziecinnej, rzewnej poezyjki, którą wczoraj pannie I. lub O. ofiarował, dzisiaj każe 100 pałek bambusowych wyliczyć jakiemuś nieszczęśliwcowi tylko dlatego, że tenże nie chce się dobrowolnie do zbrodni przyznać. Zdaje mi się, że aby wytłumaczyć ten fenomen, ten dziwny aliaż egzaltowanych, jakichś księżycowo-różowawo-chmurkowatych uczuć, i barbarzyńskiego okrucieństwa, trzebaby wziąć pod uwagę inny zupełnie od naszego ustrój nerwowy wschodnich Azyatów i inne pojęcie sprawiedliwości — jedno i drugie tłumaczy się niedostatkiem ich religii. Zasadą — o ile wiem — chińskiego wymiaru sprawiedliwości, jest z jednej strony: pereat mundus fiat iustitia; z drugiej: niech stu niewinnych zginie, byle jeden winny bezkarnie nie uszedł. Z chwilą popełnienia zbrodni jakiejkolwiek, sprawiedliwość upersonifikowana w osobie sędziego, na którego terytoryum ową zbrodnię popełniono, czuje się w obowiązku zmazania, zadośćuczynienia zbrodni bądź co bądź, i póty nie ma spokoju, póty nie spocznie, póki kary nie wymierzy. Czy teraz ta kara padnie na prawdziwego winowajcę, czy przypadkiem na kogo innego, to rzecz drugorzędna; aby wyższe sfery i opinię o tem przekonać, wystarczy, żeby akta sądowe wykazały dostateczną ilość wymierzonych pałek, połamanych kości i t. d. Główna zaś rzecz, o którą w Chinach chodzi, to żeby za zbrodnią szła nieuchronnie kara — oraz, żeby reszcie ludności dać zbawienną przestrogę i napędzić zbawiennych refleksyj. To też gdy ścinają głowy, to zawsze publicznie, w pewnych, zwyczajem uświęconych miejscach. Głowy skazańców wiszą tak długo, dopóki nie zgniją i same nie odpadną. Gdy schwytają np. złodzieja, a w dodatku ten złodziej ma też nieszczęście pochodzić dajmy na to z przedmieścia, miasteczka, części miasta, złej używającej opinii, alias znanej z częstych kradzieży, wówczas po całych nocach przy świetle pochodni oprowadzają owego schwytanego lubownika cudzej własności; z przodu idzie człowiek z dzwonem (t. zw. gongiem), z tyłu kat; przy każdych drzwiach każdego domu winny dostaje jedno uderzenie pałki bambusowej; naturalnie krzyczy w niebogłosy. Kto żyje wylega na ulicę i tak uczy się kodeksu karnego.
Tym sposobem to społeczeństwo, tak wysoce ucywilizowane i oświecone, egzystuje!


Kanton, 16 lutego.

Po więzieniach chińskich, zwiedziliśmy jeszcze onegdaj Buddha-foot, ślad nogi Buddy, uwieczniony na skale. Dwa takie ślady podobno tylko są w świecie, w Colombo i tutaj. Nic zbyt ciekawego: wydrążenie w skale, nieco formę nogi przypominające, rozmiarów kolosalnych. Zwiedzamy jeszcze jakąś nieciekawą pagodę; dalej rodzaj City-hall chińskiego; nareszcie robi się wieczór, zaczynamy wracać ku domowi. Na jednym z tysiąca skrętów, w jednej z miliona uliczek wąziutkich, przez które nas przenoszą, nagle słyszymy niezmierny zgiełk, bicie w tam-tam; z tyłu i z przodu ludzie się cisną, przed czemś widocznie uciekają; nasze palankiny stawiają na ziemię w kącie ulicy; z dwóch stron schodzą się przed nami dwie jakby procesye: ludzie dziwacznie poubierani, niosą tam-tamy waląc w nie co siły, dzieci w brudnych a ekscentrycznych kostiumach z papierowemi, kolorowemi, głównie żółtemi czapkami na głowie, w formie grzebieni kogucich, dalej cała czereda obszarpańców, z jakiemiś cudackiemi drewnianemi, srebrzonemi halabardami, kat czerwono a brudno ubrany z ogromnym drewnianym mieczem, obciągniętym papierem srebrnym; nareszcie jednak komedya się kończy i zjawia się cały szereg coraz to wyższych czy żołnierzy czy urzędników z pięknymi japońskimi mieczami u boku — ci porządnie wyglądają; dalej kilku mandarynów na krępych mongolskich kucykach, w końcu lektyka ciemno-zielona, o czarnych sznurach jedwabnych, niesiona przez ośmiu ludzi, w niej wicekról; to wszystko przesuwa się przy dalekim już i słabym dźwięku tam-tamu wśród uroczystego milczenia. To zwykłe otoczenie Tion-tsi-tong, wice-króla; tylko w takiem otoczeniu wychyla się on poza mury swej rezydencyi. Dziwna rzecz, że Chińczycy, ludzie tak rozumni, taką brudną i śmieszną szopkę urządzają. A może i w tem tylko rozumu dają dowód; ten tłum ludzi brudnych, dziwacznie ubranych, lecący przed lektyką wice-króla, to obraz wszystkich atrybucyj jego władzy; on ją ma w istocie, tę władzę, pocóż jednak na codzień ma występować z rzeczywistemi insygniami tej władzy, wieleby na to same kostiumy kosztowały? to niepotrzebny, nieużyteczny wydatek, więc tylko kopie insygnij pokazuje — może ma racyę.
Na drugi dzień przyjął nas wice-król u siebie. Z eskortą 25-ciu ludzi, świątecznie przybranych, ruszamy ku pałacowi; choć lecimy co tylko nasi ludzie ujść mogą, trwa to dobre pół godziny. W końcu mijamy jeden niewielki, brudny, opuszczony, trawą zarosły placyk, potem drugi; nareszcie nasze wojsko staje, tworzy szpaler; stado ciekawych i dzieci pędzi za nami aż po ogromne, drewniane, znowu wejścia do świątyń i pagód przypominające wrota, na których, jak zawsze, gwaszową farbą wymalowane, trzeszczą na nas straszne ślepia bóg sprawiedliwości i wojny; te wrota się otwierają. Za niemi rodzaj bramy czerwonem suknem obitej, przed nami niewielka, dość nizka, dziwaczna hala; lektyki stają. Wychodzimy; przyjmuje nas dwóch sekretarzy, jeden młodziutki, mówi expedite po angielsku i niemiecku. Prowadzą nas przez krużganek wązki i ciemnawy; tu spotykamy wice-króla. Nie wysoki, chudy, nie ogolony, słaby czarny zarost, twarz pergaminowa, oczy małe, sprytne; na głowie ów mandaryński kapelusz czarny filcowy, okrągły, z podniesionymi do góry brzegami, u szczytu koralowy guzik, z pod którego ku tyłowi zwiesza się pióropusz długi czarny, z włosienia końskiego, znak bardzo wysokiej godności. Kapota czarna o malutkich guziczkach złotych, pod nią widoczna druga, niebieska, futrem jakiemś białem podbita. Palce długie, chude, zeschłe, pewnie od miesiąca nie myte; paznogcie długie jak szpony, nigdy nie czyszczone, żółte, czarno zaprawne; krząka i pociąga nosem obrzydliwie. Ale sprytnie w świat patrzy, uchodzi za największego dziś literata chińskiego, jest zaciekłym i nieubłaganym wrogiem białych — ale niesłychanie grzeczny. Stara to jednak i znana finta wszystkich wschodnich ludów; nikt się już na te uśmiechy, szczerzenia zębów, picie zdrowia co chwila, nader serdeczne witanie za pomocą podnoszenia obu rąk ku czołu (czin-czin) nie łapie.
Rozmowa najnudniejsza, banalna w czasie tej wizyty, jak to zwykle bywa, gdy przez tłumacza rozmawiać trzeba. Apartament wice-króla — nic brzydszego! brudna buda drewniana, a jak sam wice-król może służyć za model brudu, tak też i otoczenie zdaje się nie przepadać za wodą! Filiżanki, w których nam podają herbatę, sposobem chińskim przewrócone do góry dnem spodkiem, w filiżankę wpuszczonym — pewnie rok cały nie myte. Herbata dziwnie zła, przepełniona pływającymi liśćmi herbacianymi. Widelce, które leżały przed nami — koncesya zwyczajem europejskim zrobiona, by zjadać konfekty, konfitury i owoce, któremi założony był stół — tombakowe, obrzydliwe; porcelana ordynarna; konfekty ohydne; podczas gdy zwykle nic lepszego jeść nie można, jak konfekty chińskie, np. owe sławne owoce lotusu i t. p., nad którymi tego samego dnia rano u jednego z kupców chińskich tak się delektowaliśmy, tu są niemożliwe. Mnie raczył Jego Ekscelencya Tion-tsi-tong pytać, wiele mam lat; jest to jedno z pytań zwyczajnych, od których każda konwersacya na Wschodzie się zaczyna.
Swoją drogą, ów wice-król-literat ma wiele zmysłu do robienia rzeczy białym niemiłych; i tak obwarowuje swoje wybrzeże jak może. Pracuje nadzwyczaj wiele. Przed wysłaniem każdego ważniejszego sprawozdania do Pekinu, przenosi się do poblizkiego klasztoru bonzów, i tam wśród absolutnego spokoju i ciszy pracuje. Wogóle prowadzi życie trochę na wspak zwyczajnego, w dzień sypiając a w nocy pracując.
Wice-król zaraz z początku wizyty prosił naszego ministra o wybaczenie, że go przyjmuje zupełnie nieoficyalnie, nie w wielkim mundurze, bez oddania mu wszystkich godności ambasadora należnych honorów i t. d. Było to jednak z góry między tymi panami umówione; nasz minister nie miał naturalnie ze sobą munduru, więc cała wizyta odbyła się w sposób nader prosty. Że u wice-króla i na wice-królu brudno i ubogo, nic dziwnego. Zasadą każdego urzędnika chińskiego (podobno i rosyjskiego także) jest podczas urzędowania, a zwłaszcza przy wszelkich uroczystościach, wogóle tam, gdzie oko trzecich osób go widzi, występować z całą możliwą prostotą, by robić na obcych wrażenie niedostatku, ubóstwa. Ma to na celu przedewszystkiem nie wzbudzać apetytów fiskalnych centralnego rządu, który widząc zamożność swych funkcyonaryuszów, podobnie jak swych poddanych, lubi się z nimi dzielić ich zasobami, obdzierając ich wtedy bez miłosierdzia prawie aż do ostatniej koszuli. Za każdą większą lub mniejszą posadę, według jej znanej rentowności, musi otrzymujący ją opłacić się grubo w Pekinie. Niechże w Pekinie się spostrzegą, że za mało wzięli, niech się tsungli-yamen przekona, że np. gubernator X. dorobił się bardzo grubo na swem stanowisku, to nietylko że wydusi z niego wszelkie zasoby do ostatniego dolara, ale jego następca będzie musiał o tyle a tyle więcej zapłacić za nadanie sobie owego gubernatorstwa. Więc we własnym i sobie podobnych interesie nie wypada pokazywać, czy i co się ma. Prywatni ludzie, więc wzbogaceni kupcy, urzędnicy, co dorobiwszy się, cofnęli się do życia prywatnego, ile razy mają nieszczęście spotkać się z jakimbądź organem czy reprezentantem świata oficyalnego, chowają jak kot pazurki, ślicznie i bogato urządzone mieszkania, wspaniałe ogrody i odzież.
Mylne jest przeto i na powierzchownej tylko znajomości oparte przekonanie ogółu, że Chińczycy są brudni. Brudni na zewnątrz, prawda — ale proszę zobaczyć ich prywatne mieszkania, ich willegiatury, ich panie zresztą. Nic czystszego, nic bardziej eleganckiego, bardziej wyrafinowanego jako zbytek sobie wystawić nie można. Dość pojechać na owe flower-boats, kwiaciane czółna na »rzece pereł«, która środkiem Kantonu płynie, i widzieć tam owe piękne śpiewaczki, w ślicznych kostiumach; owe kanapki i krzesła plecione z najcieńszej ryżowej słomy — wszystko tam wymyte i wymuskane jak w pudełeczku. Zresztą nasz wice-król może specyalniej brudny i zaniedbany od innych, bo to uczony, filozof, poeta. Wice-król Si-Tung -Czang, którego później poznałem w Tien-tsin, zupełnie inne na mnie wrażenie zrobił, może dlatego, że byłem już więcej zchińszczony!?
Jak mi między innemi mówił mój gospodarz w Kantonie, konsul niemiecki pan Butler, ciekawy jest ustrój administracyi chińskiej, właśnie tak niesłychanie do naszych ciężkich organizmów administracyjnych zbliżony. Wice-królowie, jak np. nasz Tion-tsi-tong, panujący nad prowincyami większemi niż nasze wielkie mocarstwa europejskie — bo dwie prowincye południowe liczą około 38 milionów mieszkańców — są równocześnie szefami administracyi, sądownictwa i armii. Dzisiejsze ich stanowisko, przez wprowadzenie telegrafu, który prawie wszystkie ważniejsze punkta Chin z Pekinem łączy, zmieniło się znacznie; stało się tu to samo, co z naszymi ambasadorami i dyplomacyą wogóle. W każdej ważnej kwestyi może rząd centralny rozstrzygać, a inicjatywa pojedynczych gubernatorów gra o wiele mniejszą rolę. Tok instancyj w Chinach przesadził jeszcze naszą kochaną Europę; w każdej kwestyi jest ich cała litania: np. podprefekt, czyli coś w rodzaju wójta, wydaje wyrok pierwszy; od niego apelacya do prefekta, naszego starosty; od prefekta do jednego z kanclerzy podwładnych wice-królowi (nasze namiestnictwo); od nich do wice-króla; od wice-króla do Pekinu, tj. tsungli yamen'u, centralnej rady koronnej; stąd jeszcze do cesarza; o dwie instancje więcej niż u nas. Niema jednak chyba fortuny, któraby kilka spraw ważniejszych po sobie była w stanie przeprowadzić przez te instancye, bo każdej instancyi trzeba łapki posmarować.
Obok maszyny państwowej, organizmu wielce ciężkiego, istniejącego doprawdy tylko siłą własnej ciężkości — organizmu ciążącego strasznie na ludności, znienawidzonego przez społeczeństwo, które jak może tak przed nim ucieka i od niego stroni — obok niego istnieje tu jeszcze organizacja potężna, zdrowa, jedynie mająca poszanowanie i faktycznie utrzymująca to społeczeństwo w kupie, a nią jest rodzina. Serbsko-chorwackiego należy mi tu użyć wyrazu: zadruga, bo nasze słowo rodzina nie oddaje tak dokładnie istoty rzeczy.
Ta chińska zadruga, tem od chorwackiej różna, że o ile mi wiadomo, nie ma tak absolutnie zachowanej, jak niegdyś było w Chorwacyi, jedności majątkowej. W Chorwacyi majątek się nie dzielił, wszystko do wszystkich członków jednej rodziny należało, mieszkano razem, jadano, spano, pracowano razem; kierował tem wszystkiem najstarszy urodzeniem i wiekiem. W Chinach często mieszka rodzina wspólnie, majątek jednak się dzieli, choć nie zawsze. Póty, póki synowie w siedzibie ojca, w jego interesie, fachu i t. d. pracują, póty i majątek robi się i zachowuje wspólnie. Rodzina chińska, względnie więc rada familijna, a zwłaszcza jej głowa, ma o tyle większy zakres działania, że nawet kryminalne sprawy przed jej forum przychodzą. W razie popełnienia czynu pod postanowienia kodeksu karnego podpadającego, zwołuje głowa rodziny radę familijną. Obwiniony staje dobrowolnie przed tym rodzinnym sądem. Ten przesłuchuje świadków, zwłaszcza zaś obwinionego, który przed tym trybunałem stanąwszy, według zakorzenionego prastarego zwyczaju, nie ucieka się do wybiegów, jakich przed trybunałem cesarskim używa, nie szuka sposobów uniewinnienia się, ale otwarcie i szczerze odpowiada na indygacyę. W razie skonstatowania winy, rada familijna przez usta swej głowy zwraca się do winnego i wyłuszczając mu powody swego wyroku, konstatując stan rzeczy, konkluduje: »Twój czyn kwalifikuje się przed sąd kryminalny, taką a taką karę kodeks naznacza; jeżeli naszym wyrokiem pokrzywdzonym się czujesz, idź przed sędziego cesarskiego, tam cię czeka przedewszystkiem indagacya (tortura, zwykle ofiarę zabijająca); nie ulega wątpliwości, że zostaniesz skazany, wiesz co cię w tym razie czeka. Takie jest nasze zdanie; teraz idź i czyń co chcesz — wiedz jednak, że w przyległym pokoju znajdziesz sznur i truciznę«.
I niema podobno wypadku, by podsądny usłyszawszy ten werdykt głowy swej rodziny, nie poszedł za jego wskazówką. Dobrowolna śmierć bywa w tych razach zwykle karą występku. W sprawach zaś tak zw. cywilnych, prawa prywatnego, przez głowę prawie nie przejdzie Chińczykowi udawać się przed trybunał państwowy; tu już wyłącznie i jedynie rozstrzygają sądy rodzinne — tak niesłychanie obawia się Chińczyk trybunału cesarskiego. Owa niezliczona moc instancyj, biurokratyzm, którym skrępowana jest administracya i sądownictwo, przedajność urzędników — to główne i potężne, niewzruszone podpory familii chińskiej, bo one czynią wyłamywanie się z pod jej praw i władzy wstrętnem, niemożliwem; ale poza granicami Chin, inaczej bywa. Chińczyk chętnie, z pewną może nawet pieniacką pasyą, idzie przed kratki sądowe, zwłaszcza gdy go ma Europejczyk sądzić, bo tu wierzy, że znajdzie sprawiedliwość, że prawa jego w całej pełni uszanowane będą.
O Chinach i Chińczykach, mimo że od tylu wieków Europa z nimi jest w ciągłych stosunkach, mimo że kiedyś tak świetne u dworu pekińskiego europejscy misyonarze zajmowali stanowisko, wiemy właściwie nader mało. Nietylko ogół — bo ogół europejski niczem się nie zajmuje co poza obrębem koła, którego średnica równa się długości nosa odpowiedniej jednostki — ale nawet świat uczony, nic prawie o Chińczykach nie wie. Z całego oceanu ludów, krajów, idei, dążności, które Chiny przedstawiają, może najciemniejszym, bo gdzieś na samem dnie leżącym punktem, jest sprawa mahometanizmu w Chinach. Wpadła mi właśnie w rękę świeżutko napisana książka o mahometanizmie wogóle; myślałem, że znajdę tam, czego daremnie po innych źródłach szukałem — gdzie tam. A jednak najzamożniejsza, najbardziej przedsiębiorcza, najgwałtowniej się mnożąca (przez małżeństwa i przez zakupywanie biednych dzieci od rodziców) część ludności chińskiej wyznaje religię Mahometa. Rzekomo należą oni podobnie jak Hindusowie do sekty Wahabitów.
Wielka, straszna rewolucya Tipingów w pierwszej połowie czwartego dziesiątka bieżącego stulecia, której resztki potrząsały Chinami aż do 1874 r., rewolucya, która pochłonęła miliony pieniędzy i miliony ofiar ludzkich, w której całe prowincye się wyludniały pod nożem buntowników, a miasta z ziemią się zrównywały, której Chińczycy zawdzięczają zupełne zagubienie największego ze skarbów swoich, bo kunsztu dawnego wyrabiania porcelany — wielka ta rewolucya była wybuchem wewnętrznego wulkanu mahometanizmu. Głównym motorem tego szalonego wybuchu były: niechęć czystej krwi Chińczyka do uzurpatorów z krwi mandżurskiej i nienawiść Mahometanina (po chińsku Hoy-Hoy) przeciwko niewiernym władcom kraju. Według p. Du Halde, w jednym roku, korzystając z ogromnego głodu, jaki panował w prowincyi Szang - Tong, wykupili Mahometanie 10.000 dzieci. Wszystkie naturalnie wychowano w religii Mahometa. Chińczyk z natury wiecznie głodny, — co roku bywa głód w Chinach — łatwo stąd obliczyć, jak olbrzymimi krokami mahometanizm się w Chinach rozrasta.
Bardzo ciekawą, równie może mało znaną kwestyą, są stowarzyszenia w Chinach. Jak w Rosyi co wieś to inna sekta religijna, tak tu co chwila z nowem się spotka stowarzyszeniem. Jednem z najpotężniejszych było i jest Tien-Ti-Hui, rodzaj religijno-masońskiego bractwa o politycznych tendencyach. Powstało ono w XVII. stuleciu pod dynastyą Szing; za cel miało przywrócenie na tron narodowej dynastyi Mingów.
Nie ulega kwestyi, że otwarcie Chin dla reszty świata — a raczej, jak ktoś słusznie zauważył, reszty świata dla Chin — wewnętrzne kwestye, dając możność upływu pewnej ilości elementów fermentujących za granice cesarstwa, chwilowo straciły nieco z charakteru ostrego, jaki miały aż po rok 1860. Dziś Ameryka i Australia zamknięte dla przybyszów żółtoskórych. Czy koniecznem następstwem tej niemożności pękania chińskich wrzodów społeczno-religijno-politycznych na zewnętrz, nie będzie tem groźniejsze wezbranie ich na wewnątrz, to przyszłość okaże. Przyszłość również okaże, czy te fermenta, ten nadmiar sił żywotnych, nie posuną się w innym kierunku, może na Wschód i Północ. A wtedy, czy nie ucierpi na tym zalewie Europa, a w pierwszej linii sąsiadka Chin, Rosya — znowu przyszłości to tajemnica.
Z pobytu w Kantonie jeszcze wspomnieć wypada biskupa, katolicką misyę i katedrę. Katedra kolosalna, ogromna, w stylu gotyckim bardzo czystym; kosztowała szalone pieniądze, — nie skończona jeszcze, bo niema za co! Stawiali ją Francuzi. — Biskup z misyj zagranicznych, Francuz rozumny, ciekawy, skarży się niesłychanie na obecny stan rzeczy. Od ostatniej wojny z r. 1883—1884, kiedy misyonarze z całych Chin prawie uciekać musieli, kiedy większa część ich misyj, budowli, kaplic, rozgoryczony tłum zniszczył — od owej nieszczęsnej wojny, stagnacya ogromna daje się odczuwać w postępie katolicyzmu. Wrócił on z wizyty, która blizko trzy miesiące trwała. Wiernych liczy około 12.000 dusz w swojej dyecezyi.
Fatalną niekorzyścią dla katolicyzmu w Chinach jest bez kwestyi patronat francuski. Póki rząd francuski, złożony z ludzi, a nie z wyrzutków społeczeństwa, jak obecny, energicznie działał, póty można było znieść jego protektorat; choć i wtedy protektorat ten był raczej przeszkodą.
Zupełnie słuszną i uzasadnioną nazwać trzeba dążność rządu chińskiego, który chce mieć nuncyusza w Pekinie; słusznem też i sprawiedliwem jest podobne dążenie ze strony Stolicy Apostolskiej. Raz postawiwszy religię katolicką jako taką, odłączywszy pojęcie katolicyzmu zupełnie od pojęcia narodowości wogóle, specyalnie narodowości francuskiej — odda się religii niezmierną usługę. Dotychczas widzi każdy Chińczyk i rząd w misyonarzu francuskim agenta rządu francuskiego, więc sobie mniej lub więcej wstrętnego. Trzebaby, żeby w misyonarzu widział sługę Bożego i nic więcej, a toby się tylko usunięciem tego nieszczęsnego protektoratu osiągnąć dało. Niemcy i Włochy dążą już wprost do oswobodzenia swoich misyonarzy, których jest zresztą bez porównania mniej niż Francuzów, od owego quasi-protektoratu Francyi; zapewne runie niebawem ta przestarzała instytucya, dziś istotnie tylko już na zwyczaju oparta, nie mogąca się utrzymać, bo przeciwna naturze.
Biskup kantoński powtarzał setne razy: potrzeba, by nowa wojna nauczyła Chińczyków rozumu; oni uznają tylko siłę materyalną, mocniejszego szanują i poważają; dziś dawny urok białych znikł zupełnie, a tego uroku katolicyzm potrzebuje. Nie zupełnie się zgadzam z tem zapatrywaniem. Wszak egzystuje dziś już cały zastęp księży chińskich, oni więcej sprawie katolicyzmu pomogą, niż armie i armaty. Niech się raz Chińczyk przekona, że być katolikiem, nie znaczy być Europejczykiem, oddanym na łaskę i niełaskę i wyzyskiwania białych kupców i chevaliers d'industrie — a zniknie niechęć do katolicyzmu; sami Chińczycy będą bronić kościołów bez armat francuskich, które zwykle za późno przychodzą, a i tak tylko zawsze na wybrzeżach strzelają, nie zapuszczając się do wnętrza kraju.


Z pokładu statku »Yang-tse«, 17 lutego.

Hong-kong opuściliśmy wczoraj. Po raz pierwszy jedziemy prawdziwym statkiem, nie bikoką, po raz pierwszy faktycznie ruszamy się. Lloyd nasz bowiem właściwie więcej na łaskę i dobrą wolę prądów i wiatrów morskich liczy, niż na siłę pary; wiecznie oszczędzając węgli, spóźnia się i wlecze.
Jedziemy parostatkiem z Messageries maritimes »Yang-tse«; — czuć Europę, cywilizacyę, postęp, siedząc w ślicznym salonie tego kolosu morskiego, który nigdy mniej jak 300 mil (morskich), zawsze wiele więcej na dobę przepływa. Jedzenie wyśmienite; aż się boję, że sobie żołądek popsuję na nic, ale niepodobna nie jeść, kiedy tak ślicznie podane i tak dobre. Towarzystwo niestety ni liczne ni doborowe, bo teraz jeszcze nie pora; temu jednak zawdzięczamy, że mamy z Biegelebenem przewyborne kabiny. Biegeleben w ósmem niebie! Jest to bowiem wielką satysfakcyą, po miesiącach podróży odbytej na wlokących się żółwim krokiem brudnawych, nędznych parowcach tego nędznego Lloyda, znaleść się na parowcu istotnie cywilizowanym — to znaczy tyle, co z hotelu krakowskiego w Tarnowie, lub »Luftmaszyny« rzeszowskiej, przeskoczyć raptem do hotelu Bristol w Paryżu, lub Schweitzerhofu w Lucernie.
Dziś rano, wyszedłszy z kabiny, konstatuję ponownie nieoszacowaną korzyść jechania statkiem z Messageries maritimes! Zwiedzając pyszną kuchnię, ulokowaną na pokładzie, w górze na słońcu, na honorowem miejscu, odczuwam w żołądku miłe (przed obiadem) pustki. Co więcej, znajduję tu przepyszny rożen automatyczny, a na nim cudne kapłony i pantereczki! Naturalnie ustroiwszy twarz w najśliczniejszy uśmieszek, wchodzę w rozmowę z szefem kuchni, i mnogimi komplementami pochlebiam jego miłości własnej — co to za obiadek będzie!
Kapitan korwety amerykańskiej Omaha Cliffort I. West, który z nami jedzie, pożyczył mi do przeczytania, dowiedziawszy się o moich aspiracyach do podróży przez Syberyę, numer styczniowy The century illust. Magazine, a w nim artykuł: The live of administrative exils George Kennan, czyli o systemie deportowania politycznie skompromitowanych na Sybir. Słowo w słowo to co u nas się czytało i słyszało! — nie wesoły co prawda prolog do mojej podróży!


Na statku, z Szang-haj do Japonii, 21 lutego.

Parę dni milczenie w moim dzienniku; bo też niech każdy przyzna, co dziennik podróży kiedyś pisał, czy jest coś zmudniejszego, prawie nudniejszego nad sam akt spisywania tych wrażeń? Nie zawsze, co prawda. Z początku podróży z jakąż werwą się pisało; potem werwa słabła; zdarzają się chwile gdzie powraca, ale rzadko; bo czem dłuższa podróż, tem wrażliwość tępieje i słabnie, a z nią i ochota przenoszenia na papier doznawanych wrażeń. A może i wrażeń już niema, tylko chwilowe pobudzenie ciekawości, i zaspokojenie jej częściowe.
W międzyczasie byliśmy w Szang-haju — Paryżu chińskim, do niedawna stolicy świata handlowego Chin z resztą świata. Ponieważ jednak żyjemy w epoce decentralizacyi, więc i to centrum się zdecentralizowało. Handel do niedawna jedynie przez Szang-haj idący, będący w rękach kilku krezusów angielsko-amerykańskich, co się tu osiedlili, przeszedł częścią w inne ręce: licznych Niemców, Szwajcarów, mniejszych Amerykanów i Anglików, częścią, i to znaczną, w ręce Chińczyków; zresztą rozdrobnił się on na liczne, rozsiane wzdłuż wybrzeża zachodnio-południowego Chin, porty, a głównie na kilka miast wzdłuż wielkiej rzeki Yang-tse-kiang położonych. Za pięknie i za dobrze napisał o tem Hübner, bym śmiał i chciał się tu w długie, szczegółowe opisywanie Szang-haju, jego rozwoju i indywidualności wdawać. Jak prawie we wszystkich kierunkach, więc opisach Chin i Japonii, tak i o Szang-haju na długie lata uczynił Hübner zbytecznemi wszelkie opisy i rozumowania. Patrzył on na rzeczy z tak wyniosłego stanowiska, że prawdy, które zdefiniował, zapatrywania, którym dał wyraz, opisy, których raczył się podjąć, na długie lata pozostaną jedynymi, najlepszymi, bo prawdziwymi — prawdziwie kraj, ludzi, życie moralne i materyalne malującymi. To też mógł spokojnie dać odpowiedź tak pewną siebie, jak następująca, kiedy mu Biegeleben przed wyjazdem swym mówił, że zastanie zapewne Japonię już inną niż on ją nakreślił — uśmiechnął się Hübner i odpowiedział spokojnie: »Inną na powierzchni«.
Co się tyczy Szang-haju, to tu na powierzchni w jednym kierunku się zmieniło, mianowicie w kierunku rozwielmożnienia się Chińczyków. Szang-haj w pierwszych czterech dziesiątkach lat bieżącego stulecia był istotnie najpierw rezydencyą kilku potentatów handlowych angielskich, później miejscem, gdzie spekulacya angielsko-europejska doszła była przez jakiś czas do zenitu. W chwili wybuchnięcia rewolucyi Tipingów, setki tysięcy bogatszych i uboższych Chińczyków schroniło się do Szang-haju. Stąd przedewszystkiem urosła niezmierna i gwałtowna potrzeba mieszkań; budowano na łeb na szyję, sprzedawano domy, grunta pod domy za bajeczne ceny. Handel rósł jak na drożdżach. Tak długo, dopóki nie było w środku kraju bezpiecznie, wszystko się tu koncentrowało. Potężny »Yang-tse« z jednej strony dowoził na swych mętnych wodach wszelkie produkta najbogatszych w jedwab, porcelanę, herbatę prowincyj Chin. Z drugiej strony, morze, ten gościniec, wszędzie, a zwłaszcza prosto do Anglii prowadzący, rozwoziło produkta surowe w świat. Tu był główny skład wyrobów, którymi Anglia zasypywała w zamian Chiny.
Po prostu fantastyczne historye słyszy się do dziś dnia o majątkach, jakie i jak szybko tu powstawały. Z chwilą uspokojenia Chin, zdruzgotania przez sławnego Gordona powstania Tipingów — co bogatsi Chińczycy, mimo wielkiego, zdawało się przywiązania do cywilizacyi i przyjemności europejskiego życia, które w Szang-haju kwitło, zaczęli się wynosić, wracać do dawnych sadyb i opuszczonych ognisk rodzinnych. Szang-haj się po części wypróżnił; wartość ziemi, domów, wreszcie nagromadzonego nadmiernie towaru, z dnia na dzień spadała; najstraszliwszy krach zakończył świetne czasy. Dziś ten Szang-haj, zawsze imponująco wielki, zawsze jeszcze między miastami portowemi, otwartemi dla białych, pierwszą gra rolę; ale spekulacya ustała, tylko twarda praca opłaca — jak i gdzieindziej.
Za czasów bytności Hübnera, Anglicy jeszcze tu mieli wszystko w rękach; dziś już wielką im czynią konkurencyę Niemcy; tak się tu zagnieździli, że istnieje już klub niemiecki i wychodzi osobny niemiecki dziennik. Ale jednym i drugim jeszcze potężniejszą czynią konkurencyę sami Chińczycy. Nawet w koncesyach europejskich mnóstwo domów, które początkowo do Europejczyków należały, przeszło już w ręce chińskie; i ten proceder postępuje ciągle, choć z wolna i cicho, tak, że niewielkiej umiejętności ni sprytu na to potrzeba, by obliczyć, za wiele lat cała europejska koncesya przejdzie w ręce chińskie, i kiedy te sklepy europejskie, dziś egzystujące, znikną, by ustąpić miejsca chińskim.
Jedyna forteca cywilizacyi i chrystyanizmu, ale nie europeizmu, która się Chińczyków nie obawia, bo nie przeciw nim tu pracować przyszła, ale dla nich i przez nich, — to kolegium Jezuitów w pobliżu Szang-haju położone. Ogromny kompleks gruntów do nich należy. Najpierw wspaniały kościół farny; obok właściwe kolegium; dalej mieszkanie biskupa, Jezuity (księdza Garnier, staruszka 70-letniego), i mieszkania Ojców i kleryków — Chińczyków. Dalej potężne, rozległe zabudowania wielkim ogrodem otoczone, to dom sierot męskich »Świętego Dziecięctwa«; tu rozliczne warsztaty od snycerzy począwszy aż do szkółki (rodzaj preparandy dzieci do chrztu) i drukarni ogromnej, gdzie obok tej drukarni, zupełnie europejskim wymaganiom odpowiadającej, drukują jeszcze na starodawny sposób chiński, starszy o całe wieki od Guttenberga, za pomocą tablic drewnianych, pokrytych płasko-wypukłemi literami chińskiemi. Naturalnie wszystko tutaj drukuje się w języku i pismem chińskiem. Kupuję tu biblię chińską, nader ciekawą, za dwa dolary.
Wreszcie opuszczając dom sierot, mijamy znaczny klasztor Karmelitanek, liczący dziś około trzydzieści i kilka sióstr chińskich, i wchodzimy do widnego daleko obserwatoryum meteorologiczno-magnetycznego, znanego i cenionego na cały świat, — owego obserwatoryum, które w sposób tak znakomity przyczyniło się do umniejszenia grozy cyklonów, grasujących po morzach Żółtem i Chińskiem. Tu zbadano, o ile się dało, naturę i zwyczaje tych straszliwych orkanów, i stąd też wychodzą telegraficzne o nich wiadomości i przestrogi dla żeglarzy. Skoro tylko jedna ze stacyj filialnych doniesie o objawach poprzedzających powstanie lub zbliżanie się cyklonu, wnet obserwatoryum uwiadamia o tem główne zarządy portowe. Iskra elektryczna roznosi wieść równocześnie na południe i północ. Ostrzeżeni żeglarze już tylko na krótkie mety się puszczają, wiedząc o niebezpieczeństwie, którego nadejście z podziwu godną dokładnością co do godziny i minuty obserwatoryum zapowiedziało. Zresztą nawiasem trzeba wspomnieć, że dobrze zbudowane a raczej silną maszyną zaopatrzone parowce, nie boją się prawie cyklonów, bo są w stanie cyklonowi z drogi uciec. Wiedząc przez obserwatoryum szang-hajskie, skąd cyklon idzie, jaka jego szybkość i dążność, kierują się tak, żeby cyklonowi ujść z drogi. Jeżeli według doniesienia obserwatoryum cyklon pędzi w kierunku jazdy statku, a statek będąc w pewnem oddaleniu przed cyklonem, może jechać o kilka węzłów na godzinę szybciej niż cyklon za nim pędzi — wówczas puszcza się kapitan najspokojniej w drogę, lecz biada mu, jeżeli się w drodze coś w maszynie popsuje.
Z prawdziwą dumą patrzeć można na tych Ojców, co jak niegdyś, za dobrych, dawnych czasów, ogół mnichów katolickich, pracą i nauką cywilizują, uszczęśliwiają i prowadzą naprzód całe społeczeństwo. Na czele obserwatoryum, które głównie się trudni badaniem magnetyzmu ziemskiego, stał do niedawna Jezuita O. Chevalier, dziś dla zdrowia odwołany do Francyi. Wspaniały i imponujący widok przedstawia ta istna forteca katolicyzmu, więc światła i wiedzy, forteca, która zapewne przejść będzie musiała jeszcze niejedną nawałnicę i burzę — nie wątpię, że zwycięsko, jak również nie wątpię, że nie pieniądz, nie armaty, nie dyplomacya, zdołają przełamać opór Chin przeciw białym djabłom, ale ci cisi, spokojni, ubodzy ale wytrwali Ojcowie.
Kraj wkoło Szang-haju, jak już Hübner zauważył, dziwnie mi Morawę, gdzieś koło Przerowa przedstawiał — podobieństwo tak łudzące, że dopiero widok ogromnego warkocza naszego woźnicy przypominać mi musiał, gdzie jestem. Wreszcie jeszcze ta uwaga, także już przez Hübnera zrobiona: Dziwny jest wpływ, jaki wywiera katolicyzm na Chińczyka, a raczej nie dziwny, ale naturalny; dziwna tylko, że w takim stopniu zmienia nietylko duszę, co się samo przez się rozumie, ale nawet wyraz fizyognomii. Rysy zostają te same, ten sam ubiór, ta sama płeć, a jednak między stoma poznasz od razu katolika; z przyjęciem szczerem religii naszej, znika ów wyraz sceptycyzmu, obojętności na wszystko, co leży poza obrębem »jaźni«, co nie jest pieniądzem, interesem; a natomiast przyjmuje ta twarz wyraz pewnego spokoju, słodyczy, dobroci.
Dziś rano, po 6-ciu dniach żeglugi od Hong-kong, wpłynęliśmy nareszcie na morze tak zw. Wewnętrzne, zamknięte na wsze strony setkami wysep, wysepek, ogromnych głazów w morze zrzuconych. Raniutko przepływamy koło Simonosaki, — śliczny to rzeczywiście musi być kraik, nader oryginalny, uroczy, ale słońca mu trzeba; a tu leje od rana jak z cewki, zimno na statku jak w psiarni. Kto nie marzł w życiu nigdy na statku, ten nie wie co znaczy słowo marznąć. Kto nie budził się 10 razy w nocy w łóżku, poprzykrywawszy się wszystkiem, co za przykrycie służyć może, w zimno-wilgotnej pościeli — ten nie wie, co znaczy źle spać. Przejazd z Szang-haju do Kobe, przez kończyny morza Żółtego i zatoki Koreańskiej — zwłaszcza ostatni kawałek przed Kobe, gdzie od Władywostoku, korytarzem między lądem stałym a Japonią ciągną zimne prądy od północy — jest dla ludzi, co temu dwa tygodnie niespełna dusili się od upału — okropnym. Dziwnym sposobem ani kataru żaden z nas dotąd nie złapał. Wśród dnia mieliśmy dziś prawdziwe lato, ale już około godziny 31/2 zerwał się wicher szalony, który na pełnem morzu musiał być formalnym orkanem. Gdy się ściemniło, mimo że mamy sternika z Simonosaki na pokładzie, zatrzymano maszynę. Ciemności formalnie egipskie w połączeniu z tą burzą, nie dozwalają nam dalszej żeglugi; i tak czekamy w pół drogi, parę godzin od Kobe, czekamy słońca, by dalej ruszyć. Nadto niebezpieczny przejazd przez to morze Wewnętrzne, zasiane głazami podwodnymi, by w tak absolutnej ciemności ryzykować się naprzód. Musi być ważna przyczyna, skoro kapitan Messagerie maritimes zdecydował się tracić tyle czasu, bo całą noc, na czekaniu na słońce. Zimno nieopisane, rady sobie już nie wiemy.
Ale Japonia! Japonia! — jutro staniemy na tej japońskiej ziemi, o której tyle marzyłem, tyle razy śniłem, jak o raju jakimś niedoścignionym! Doprawdy, płakać mi się chce z rozczulenia. Ale czy rzeczywistość odpowie moim oczekiwaniom?...


Hiogo, 24 lutego 1889 r.

Budzimy się na statku na widok miasteczka Kobe, już w Japonii! Czas śliczny, słońce; ranek zimny, ale w południe, gdy się wspinamy z Biegelebenem na okalające góry, by się przypatrzyć krajowi, ciepło zupełnie. Widok pyszny! Zatoka ogromna, otwarta tylko w dwóch miejscach, okolona górkami, których szczyty bieleją od świeżego śniegu. Na wybrzeżu płaskiem roi się od miast, miasteczek, wsi! Śliczne te górki przypominają zupełnie kształtami Alpy, ale w miniaturze. Cała zatoka morska przypomina jakieś wielkie alpejskie jezioro; gra kolorów cudowna.
Kobe, to kolonia europejska; obok miasto czysto japońskie, Hiogo. — Na północny zachód stąd, o półtorej godziny koleją, leży Osaka, stare, ciekawe miasto, przezwane Wenecyą japońską. Za mało mamy czasu, więc zostajemy w Hiogo, zwiedzenie Osaki zostawiając na później.
Zwiedzamy pierwszy japoński sklep. Zrujnować się istotnie łatwoby można, — u kieszeni każe sobie guziki i haftki poprzyszywać, żeby przynajmniej mieć za co wrócić. Skusiło mnie jednak licho! Kupiłem dwie rzeczy z kości słoniowej za 32 dolary. Swoją drogą przekonany jestem, że w Europie zapłaciłbym akuratnie dwa razy tyle. Co to będzie dalej?


Tokio, 10 marca.

Już dwa tygodnie oglądam Japonię, a jeszcze trudno mi skreślić swoje wrażenia. Bo też trudno oderwać się od oglądania przedmiotu, żeby zasiąść do pisania. Jest to wielka uwodzicielka ta Japonia, która nas Europejczyków jakby kobiecym wdziękiem owłada. Boć tu wszystko takie miłe, takie milusie; życie tu takie łatwe, powietrze miękkie, rozmiękczające, rozleniwiające, a tyle w niem jakiejś lubej elektryczności, co zarazem i nęci i rozdrażnia i uspokaja i usypia. Pisać o Japonii, to nielada zadanie. Wszak pisało już tylu — a zwłaszcza te nieszczęsne blagiery francuskie, a na ich czele p. Loti. Co prawda poznali i przedstawili oni tę Japonię tylko z jednej strony — niewieścio-liliputowo-herbaciano-zabawnej; z tej strony, jaką się w tych kilku miastach portowych, w »joszywarach« i »czajach« czyli domkach herbacianych poznaje. A przecież ta Japonia ma, a zwłaszcza miała tyle innych ciekawych, wielkich, imponujących stron. Wszak w Japonii do roku 1868 trwały nasze średnie wieki z całą swoją wyrafinowaną rycerskością! Ażeby to wytłumaczyć, muszę się trochę cofnąć ku tej przeszłości Japonii, która obecnie najwięcej moją myśl zaprząta.
Z początku III. w. (r. 860 ery japońskiej) Japonia już zjednoczona pod jednem berłem, rozpoczyna erę walk z ludami kontynentu azyatyckiego. Cesarzowa Zingu-Kongo, za poradą bogów, prowadzi wspólnie z wiernym swym wodzem i sługą, Takeno-Utszy, wyprawę na Koreę, podówczas lenne państwo potężnej chińskiej dynastyi Tsin. Zwycięska cesarzowa, zaraz w początkach najezdczej wojny, przekonywa się, że jest w błogosławionym stanie. Rzuca się na ziemię i póty błaga bogów o pomoc, aż otrzymuje talizman, kamień jakiś, który wszywa w swój pas (oti). Skutkiem talizmanu opóźnia się przyjście na świat spodziewanego dziecięcia. Cesarzowa przerywa swój zwycięski pochód, wraca do Japonii, i tu daje życie przyszłemu następcy swemu, wielkiemu Odżin, któremu, wliczając go później do rzędu bogów, nadano imię Hadżiman, czyli bóg wojny. Koreę zmuszono do płacenia zwycięskiej cesarzowej haraczu. Jeszcze przed laty kilku, rząd japoński tak energicznie dopominał się u króla koreańskiego zapłaty owego haraczu, że tylko dzięki interwencyi reprezentantów mocarstw europejskich i Chin, zażegnano wojnę między tymi dwoma krajami.
Zwycięska wojna cesarzowej Zingu-Kongo miała jednak inne jeszcze, o wiele ważniejsze następstwa dla Japonii. Było to bowiem pierwsze zetknięcie się barbarzyńskiej Japonii z cywilizacyą chińską, panującą w Korei. Sztuki, nauki, literatura kwitły już w Chinach. Religia buddyjska, urokiem swych obrzędów, niemniej jak pełną powabu nauką, przemawiała do wyobraźni. Z szybkością niezwykłą buddyzm się rozkrzewia w Japonii, a z buddyzmem i cywilizacya chińska; następnie kompletny przewrót w umysłach. Zaczem idzie liczna imigracya Chińczyków. Źródła chińskie rzekomo twierdzą, że w owej epoce cała ludność 17-tu południowych prowincyj chińskich wyemigrowała ku wyspom japońskim, a specyalnie ku wyspie Kiu-Ziu; i nie ulega wątpliwości, że mieszkańcy Kiu-Ziu typem, wzrostem raczej do Chińczyków zbliżeni. Wielki uczony koreański, Wang Jen, zaproszony do Japonii przez cesarza Odżin (koniec III. stulecia po Chr.), zjawia się istotnie na dworze mikada, przywozi całą bibliotekę ksiąg chińskich, a między niemi i pisma wielkiego Kung'a, tj. Konfucyusza. Od owej to epoki datuje się bezsprzecznie pismo chińskie w Japonii. (Jak wiadomo znaki japońskie nie różnią się prawie niczem od znaków chińskich; wymowa tylko zupełnie odmienna, skutkiem zaś tego jest zabawny fakt, że Chińczyk z Japończykiem za pomocą pisma najdoskonalej się porozumieć mogą, wzajemnie swoich języków nie rozumiejąc).
Od tej chwili aż do końca IX. wieku, przez długi peryod zupełnego pokoju, Japonia się cywilizuje i rozwija na wewnątrz. Tworzą się podstawy ustroju państwowego; rodzą się kasty, dziś już nie istniejące, a mające rzekomo swój początek w rozmaitości ras. W owym to czasie powstają klasy włościan, samurajów czyli szlachty, rycerstwa po większej części wiszącego u klamki możnych; dalej tak zwanych kuge czyli magnatów, aliantów rodziny panującej. W tym to czasie poczynają już nabierać znaczenia wielkie rody Taira, Minamoto, Fudżiwara, istnych naszych polskich królewiąt, co miały niebawem zbroczyć krwią całą ojczyznę, walcząc zaciekle o pierwsze w państwie urzędy, wpływ i znaczenie. Z końcem VIII. stulecia naszej ery, ród Fudżiwara zajmuje między pierwszymi pierwsze miejsce. Wszystkie ważniejsze posady swymi krewniakami lub kreaturami obsadza. Przyboczna rada cesarska zapełniona samymi zaufanymi potężnej familii. Tylko z jej łona brano żony dla mikada. Cesarze pomału, krok za krokiem oskrzydleni, opanowani przez tych możnowładców, uginają w końcu dobrowolnie karku pod jarzmem potężnych swych sług. W r. 888 utworzono dla głowy rodu Fudżiwara dziedziczną godność kwambaku czyli wielkiego klucznika, który był po prostu rodzajem wielkiego wezyra, łączącego w swym ręku władzę i prerogatywy wice-cesarza i regenta. Dwór, dotychczas nie rezydujący nigdzie stale, zawsze w pogotowiu wojennem żyjący, odtąd osiada w Kioto, gdzie w pysznem więzieniu, zwanem »Goszo« czyli pałacem cesarskim, trzymają cesarza-półboga, aż do roku 1868. Życie cesarzy schodziło na modlitwach i zniewieściałych zabawach; otoczono ich istnym murem etykiety. Żadne oko śmiertelnika nie śmiało na dostojną ich osobę patrzeć. Lud oddawał im, podobnie jak swym bałwanom, cześć boską, nigdy ich nie widząc. Władza była w ręku innem; wykonywano ją w imię cesarza, a walczono o nią z coraz to większą zawziętością. Odtąd zaczyna się epoka strasznych, wieki całe trwających walk domowych. Dwa rody z Fudżiwarami spokrewnione, Taira i Minamoto, powoli doszedłszy w cieniu tamtych do znaczenia, przez całe pokolenia drą się o władzę i wpływy. W historyi ludów europejskich chyba Włochy i Niemcy tylko mogą podobnemi poszczycić się walkami. Mord, zemsta, bohaterskie, z niepodobieństwem graniczące czyny waleczności — to głoski, któremi historya tych czasów zapisana. Pokolenia całe przygotowują zemstę, bo krew ojca, dziada, pradziada zmazaną być musiała. Ostatni z rodu Minamoto, Joritomo, 1192 roku schwytany przez przeciwników, ułaskawiony na prośby którejś z pięknych cór domu — podstępem, długoletnią uległością, chytrością — wyzwala się. Wkoło niego grupują się malkontenci. W wielkiej bitwie morskiej, u północo-zachodnich wybrzeży wyspy Kiu-Ziu, miażdży potęgę Tairów; ogarnia wszystko, zmusza mikada do oddania sobie najwyższej władzy i zakłada wraz z miastem Kamakura, nową siedzibę i dynastyę, w imię i w zastępstwie mikada rządzących regentów. Doszedłszy do władzy, chce się pozbyć narzędzi, które mu pomagały; zaczyna od braci. Najstarszy z nich, Jositsune, według jakiegoś podania, nie pruje sobie brzucha, jak kazał zwyczaj, ale ucieka na wyspę Jesso, między Ajnów, którzy mu boską cześć oddają. Stąd przechodzi na ląd stały i wypływa na widownię światową jako Czyngis - Chan.
Dynastya Minamoto wielkie Japonii oddała bezsprzecznie usługi. Pod jej rządami rozkwita przemysł i sztuka. Z owych to czasów datują się najpiękniejsze laki, porcelany, jedwabie. Dawny ruch rycerski nie zamarł także w Japonii. Kublej-Chan obaliwszy dynastyę chińską Sung i zalawszy całe państwo niebieskie, wysyła posłów do Japonii po haracz. Hojo-Tokimune, ówczesny sajgum czyli regent, z pogardą odpycha poselstwo, które sześć razy jeszcze powraca, a zawsze tę samą słyszy odpowiedź. Wówczas Kublej-Chan wysyła dziesięciotysięczną armję mongolską. Ta ląduje na wyspie Kiu-Ziu, i tu walne nad nią odnoszą Japończycy zwycięstwo, tak że Mongołowie w popłochu ku Chinom odpływają. Dziewięciu posłów wraca jednak do Japonii z oświadczeniem, że póty przed oczy Kublej-Chana stanąć nie mogą, póki haraczu od Japonii władcy nie przywiozą. W odpowiedzi Tokimune kazał posłom głowy pościnać; równocześnie jednak rozpoczął przygotowania do walki odpornej. Ponownie wysłane poselstwo Kublej-Chana spotkał ten sam los. Wówczas zjawiło się na wybrzeżach Zatoki Koreańskiej 100.000 Mongołów; 7000 Koreańczyków odpłynęło ku Japonii na ogromnych dżonkach, zbrojnych w katapulty i barany, które nauczył ich budować gość ich tak bardzo ceniony, Marco Polo. Zdawało się, że zagłada ostateczna Japonii się zbliża, mimo bajecznej waleczności jej rycerzy. Szczęściem żywioły przyszły im w pomoc. Jeden z owych strasznych uraganów, tajfunami tu zwanych, które w miesiącach letnich przechadzają się po morzach japońskich, wpadł na flotę Mongołów; część wspaniałych żaglowców pogrążył na dno oceanu, rekinom na uciechę, część roztrzaskał o nadbrzeżne skały, część własnem w drzazgi rozszarpał tchnieniem; rozbitków siekła na lądzie czyhająca armia japońska. Wielka armada znikła bez śladu; trzech tylko świadków klęski wróciło z opowieścią do domu. Czytając o tej nawale Mongołów, rzucającej się na kraj sąsiedni, a rozbitej przez wichry, mimowolnie żałowałem, że my w Polsce tajfunów nie mieliśmy!
W r. 1333 ery chrześcijańskiej, mikado ówczesny próbuje wyjść z pod niezbyt ciężkiej opieki sajguna; obala wprawdzie dotychczasową dynastyę Hojo; popada jednak w gorszą jeszcze niewolę rodziny Aszikaga. By tem pewniej owładnąć osobę mikada, a z nią i władzę, przeciwstawiają oni prawemu cesarzowi innego, i zaczyna się walka domowa straszliwa; wszystko, bo dwór, prowincye, pojedyńcze klany, rodziny, dzielą się na dwa obozy. Przez 60 lat wre ta bratobójcza burza w całym kraju. Korzysta z niej tylko rodzina Aszikaga; aż do końca XVI. stulecia bowiem, godność sajguna pozostaje w ich ręku dziedzicznie. Żywioł wojskowy coraz to wyłączniej ogarnia wszystko. Obyczaje dziczeją; podejrzliwość zachmurza umysły; vendetta zaczyna być alfą i omegą kodeksu moralnego samurajów. Wówczas to w całem tego słowa znaczeniu rodzi się stosunek lenniczy między wielkim panem a małym rycerzem (samurajem); stan rycerski wszystkiem przywyka gardzić, co nie imponuje mu odwagą lub siłą; żyje w rozpasaniu bezprzykładnem; sztuki, nauki coraz bardziej z horyzontu nikną. Nawet ogniska nauki, owe liczne zakony buddyjskie, schodzą zwolna na arsenały i kryjówki dla łotrów. Tak bardzo dotąd w nich ceniona i uprawiana kultura umysłowa zamiera, bo nikt już o nią nie dba. Koniec temu rozkładowi socyalnemu, politycznemu i religijnemu kładzie dopiero wielki reformator Nobunaga. Ten, ulegając rzekomo wpływowi Jezuitów, którzy podówczas z Chin i Indyj śladami św. Franciszka Ksawerego tu się jawią — zaczyna od wypowiedzenia wojny na śmierć bonzom, więc klerowi buddyjskiemu, który ulega w tej walce. Zredukowawszy do minimum wpływ kleru, Nobunaga zwraca się do trudniejszego dzieła, bo zjednoczenia wszystkich pomniejszych księstewek, które w tej długotrwałej zawierusze z pod wszelkiej niemal przewagi i zależności od centralnego rządu się wyzwoliły. Nie dokończywszy dzieła, ginie; ale znajduje godnych następców, którzy prowadzą dalej, iście żelazną dłonią, bo tnąc i siekąc bez litości i wypoczynku, zaczęte dzieło unifikacyi. Już wielki Taiko-Sama, nasz Kazimierz Odnowiciel, włada całą niemal Japonią. Syna jego morduje przyjaciel i towarzysz broni ojca, a własny teść jego Ijejas — pan wielkiej fortuny, potomek po kądzieli prastarego domu Minamoto, pierwszy z rodu Tokugawa, co zasiada na tronie sajgunów. Któż, co bodaj kilka lepszych laków japońskich miał w ręku, nie zna nazwiska Tokugawa, i herbu ich, owych trzech liści malwowych kołem zamkniętych? Wszystkie wielkie rody, rody ambitne na całej kuli ziemskiej starały się pamięć nazwiska swego uwiecznić. Nikt tego w tym stopniu co ci Tokugawowie, nie dokazał. Gdziebyś się nie ruszył w Japonii, wszędzie, na każdym kroku spotykasz pyszniący się ów herb ich, na najwspanialszych świątyniach, na najcenniejszych lakach, na najpiękniejszych makatach, wszędzie zawsze oni. Bo też była to dynastya świetna i wielka. Aż po rok 1868 siedzieli dziedzicznie na utworzonym umyślnie dla nich, innym od poprzednich, tronie, piastowali umyślnie dla ich prostoplastyi Ijejasa stworzoną godność »Sei-i-Tai-Sajum« czyli wodza naczelnego, co ma barbarzyńców zwalczać. A byli to po większej części ludzie rozumni, światli, charaktery żelazne, znali ludzkie słabostki jak nikt, umieli wyzyskiwać, i co może najdziwaczniejsze w tej, doprawdy do panowania samowładnego jakby stworzonej rodzinie, to tak zresztą rzadka umiejętność i chęć korzystania z doświadczenia innych.
Stosunek Tokugawów do tronu o tyle odmiennym był od poprzednich, że oni właściwie byli panami i władcami Japonii — mikado pół-bogiem, jakąś już istotnie wyłącznie moralnie tylko władzą; łączył ich zaś rodzaj jakiegoś nibyto stosunku lennika do lennodawcy. Tokugawowie potrafili tak zredukować mikadów, że nieraz rzekomo ryżu brakło na dworze cesarskim, że mikado po prostu żył jak żebrak, mimo że de nomine sajgun płacił roczną pensyę mikadowi i co roku do Kioto z pokłonem winnym synowi bogów zjeżdżał. Wspaniałe, istotnie nieraz chyba prace tytanów przypominające budowle, za ich czasów powstają. 300.000 robotnika pracuje za pierwszego zaraz z rodu, by niebotyczne wznieść mury i wykopać te rowy, jak przepaści, wkoło rezydencyi sajguna w Jeddo (dziś Tokio przezwanem), dokąd sajgun przeniósł swą rezydencyę. Wiekopomne są prace Tokugawów około kanalizacyi; im niezaprzeczenie zawdzięcza Japonia możność uprawiania ryżu w takiej ilości, bo im zawdzięcza tę masę wody w całem wnętrzu kraju. Przemądrze pomyślana była etykieta, którą się sajgunowie otoczyli. Czemś musiał się zająć ten stan magnacki i szlachecki, co bić się umiał, ale robić nie chciał. Zupełnie doprawdy podobny objaw jak w Wersalu i tu się spostrzega. Sajgun gromadzi wkoło siebie coraz liczniej szlachtę, magnatów. Raz puściwszy ich na drogę etykiety, wiedział, że sami zajdą dalej niż zechcą. Stąd się to wyradza owa grzeczność, owe maniery, takie filigranowe, takie manierowane, takie przesadne, takie wyrafinowane, że doprawdy najlepiej wystylizowany z dworzan Ludwika XIV. mógł tu uchodzić za niewychowanego prostaczka. A cel był osiągnięty. Panowie ci istotnie żyli i umierali przez i dla tej etykiety. Za lada najmniejsze przekroczenie prawideł tych, któremi, jak najsubtelniejszą pajęczyną, omotany był każdy, więc za najmniejszym, niedosyć spokojnym, obrachowanym ruchem, drgnieniem duszy, serca lub ciała, musiał zaczepić i przerwać choć jedną z tych delikatnych nitek; za lada jakie przekroczenie tej subtelnej tkaniny prawideł — sam się skazywał na śmierć, sam na sobie wyrok swój spełniał. Harakiri (otwieranie brzucha, a raczej wypuszczanie sobie wnętrzności) teraz dopiero zaczyna kwitnąć, dziesiątkując stan rycerski i magnacki. A czegóż bardziej mógł pragnąć sajgun, jak żeby ta, dotychczas tak niespokojna, zawadyacka szlachta puszczała sobie sama krew, głowę łamała bezustannie nad coraz nowemi rafinacyami etykiety, i coraz dokładniej, mocniej, dokumentniej wiązała sobie ręce i nogi, jedwabną nicią etykiety i dobrych manier.
Ijejasu, ów wielki pierwszy Tokugawa na tronie, w jednym tylko punkcie był nieprzejednanym i może nierozumnym. Chrześcijaństwa się bał, i chrystyanizm, a raczej powiedzmy katolicyzm, prześladował i tępił, bo czuł i wiedział, że Kościół katolicki, choć tylko moralnie, ale zawsze państwem w państwie (według wyrażeń Nowej Pressy i Kuryera lwowskiego) być musi i będzie. Wiedział i czuł, że katolicyzmem oświeconych dusz i serc nie zadowolni dłubaniem w etykiecie i przerzynaniem sobie brzuchów. Jął więc tępić, co było katolickiem, a było tego już wiele — a zaczął wskrzeszać buddyzm. Po 13-to letniem panowaniu zostawił następcy władzę pełną, silną i wielką. Umarł w roku 1616. Przez 250 lat Japonią rządzili Tokugawowie. Dziś żyje jeszcze ostatni ze sajgunów i ostatni z Tokugawów.
Rządy w tym stopniu samowładne musiały w biegu czasów koniecznie stworzyć i oprzeć się na tajnej policyi — rosyjska jest dziecinną zabawką w porównaniu z policyą sajgunów. Wszystkich podejrzewano i wszyscy podejrzewali, wszystkich się bano i wszyscy się bali, wszystkich szpiegowano i wszyscy szpiegowali. Na zewnątrz zamknięto kraj murem gorzej niż chińskim. Bano się głównie Europejczyków, bo od europejskich kupców wiały inne idee, inne urządzenia państwowe, wiał przedewszystkiem duch katolicyzmu. Jedynych Holendrów cierpiano, ale bo też Holendrzy ci nic w sobie katolickiego, więc niebezpiecznego nie mieli. Podłość, lizanie się dla zysku i grosza nigdzie chyba takiej ilustracyi nie znalazło i nie znajdzie, jak w stosunkach owych kramarzy holenderskich z rządem sajgunów. Na wysepce De-sima żyli całe wieki, pilnowani, strzeżeni, w potrzebie bici, szturchani, pomiatani. W ich oczach męczono, palono, ścinano setki i tysiące chrześcijan. Kazano co roku, jak wszystkim poddanym państwa wschodzącego słońca, deptać w czasie uroczystości znak krzyża. Holendrzy wszystkiemu potakiwali, bo nad wszystkiem stał interes, porcelana, jedwabie, ryż, laki; raz w rok wolno im wysłać jeden statek do Europy, raz w rok jednemu żeglarzowi holenderskiemu wolno było wpłynąć do portu Nangasaki.
Odmienne jednak prawa i na Tokugawach się sprawdziły. Usadowiwszy się na swym tronie, otoczywszy armią szpiegów, zdemoralizowawszy przedewszystkiem dostatecznie społeczeństwo, tak że znikąd nie groziło żadne niebezpieczeństwo, poczęli spoczywać na laurach, niewieścieć i gnuśnieć. Władza absolutna, dla pewnych może społeczeństw i w pewnych okolicznościach pożądana, musi być energiczną, przedsiębiorczą i dobroczynną. Z chwilą kiedy przestaje być taką, traci racyę bytu. To stało się w Japonii. Przybycie Europejczyków w r. 1853 było bez kwestyi ostatnią przyczyną rozpadnięcia się gmachu władzy sajgunów. Dawno ten gmach zaczynał się rysować — stał jeszcze własnym ciężarem. Z Europy i Ameryki zawiały inne idee; uśpione społeczeństwo budzić się poczęło. Tylko stara arystokracya i szlachta, najbardziej psute, demoralizowane przez sajgunów, strupieszałe, nie znalazły w sobie dość sił żywotnych, by z letargu powstać — przyszli ludzie inni, »ludzie nowi«, i ci zwalili starą Japonię.
Jak widzę, rozpisałem się ni stąd ni zowąd o historyi Japonii, może za długo na list. Ale to mam teraz w głowie. Dla dokończenia rzeczy trzebaby najnowszą skreślić rewolucyę, która obecny stan stworzyła, ale to zrobię może później, kiedy się więcej Japończykom przypatrzę.
Dziś spieszę list wysłać. Jutro audyencya u mikada.


Jokohama (Tokio), 12 marca.

Wystawiam sobie jak, podczas kiedy tu siedzę, wszystkie dzienniki europejskie, notując fakt nadania konstytucyi narodowi japońskiemu, rozpowiadają przy tej okazyi niezliczone mniej lub więcej znane przypowiastki, mające rozszerzyć i uzupełnić wiadomość czytelników o tym tak dziwnym ludzie i kraju. Co prawda, jakież bo są te wiadomości, które przeciętny Europejczyk ma o Japonii, jak wogóle o reszcie świata? Powiedziałbym prawie żadne! Tak samo o sztuce i rękodziełach, wogóle produktach ściśle japońskich, to jest przez Japończyków dla Japończyków robionych, nikt prawie właściwego wyobrażenia nie ma, sądząc z lichot rozmaitego gatunku, robionych przez spekulantów na eksport; tak samo i jeszcze w wyższym stopniu sądzi Europa o Japonii, powiedzmy: o całej może Azyi, z małymi nader wyjątkami, z dzieł i dziełek spisywanych często na kolanie w wagonie, lub na statku entre deux repas, przez tak zw. podróżnych, czyli ludzi, którzy najczęściej, w dobrej wierze zresztą, z błahych pozorów o istocie rzeczy sądzą, z koperty lub nagłówka o treści całego listu wnioskują, według etykiety chcą poznać, znać i módz z prawdą zgodnie opisać jakość, smak, zapach, siłę, słowem istotę wina w butelce zawartego, nie skosztowawszy go naprawdę wcale! Jak niesłychanie trudnem jest zadanie Europejczyka, biorącego się do opisania jakiegoś kraju, a bardziej jeszcze jego mieszkańców, jeżeli ludzie ci nie należą do tej samej, co my rodziny ludów, w innych warunkach wzrośli, a cywilizacya na innych danych, na innych od naszych premisach oparta, najdosadniejszym tego dowodem jest dzieło p. t.: Les Chinois peints par eux-mêmes, par le colonel Tseng-ki-tong, attaché mil. de Chine à Paris, które przed kilku laty w Paryżu na jaw wyszło, dzieło — jeśli wogóle na ten zaszczytny tytuł książka ta zasługuje — które obecnie czytam, studyuję.
Chińczyk, ipso facto sprytny, więc i rozumny; do tego Chińczyk wysłany przez własny rząd do Europy, jako attaché militaire, i to wysłany po ostatniej wojnie chińsko-francusko-angielskiej, więc w chwili kiedy Chiny dosadnie się przekonały, że pod względem militarnym trzeba im zmienić system, pójść za przykładem mocarstw europejskich — otóż więc taki Chińczyk, spędziwszy lat dziesięć w Europie, niestety tylko w zachodniej, bierze się do opisania Chin w porównaniu do Europy, czyli stawia się na stanowisko o ile możności zbliżone do stanowiska europejskiego, by tym sposobem swój opis Chin dla Europejczyka jak najbardziej uczynić zrozumiałym. Cóż jednak się dzieje? — zamiast opisywać, porównywa Europę i Chiny, daje się porwać pokusie i głównie krytykuje Europę. Tu pokazuje się, że nawet przeciętnie sprytniejszy od Europejczyka Chińczyk, nawet po dziesięciu latach pobytu, nie zrozumiał, nie poznał Europy jako całości, a społeczeństwa, w którem żył, w szczególe. Popadł w ten sam błąd, który u Europejczyków tak krytykuje, tj. powierzchowność. Przeczytał Woltera i Musseta, liznął trochę nawet Biblii, obracał się niby w najwyżej umysłowo stojącem społeczeństwie Europy, i strzela też w większej części swych aprecyacyj bąka po bąku. A przecież nie przesadzę, zdaje mi się, twierdząc, że Europejczyk, któryby tyle dokazał np. w Chinach, co ów attaché militaire w Europie, tj. któryby nietylko nauczył się języka mandarynów (tyle co francuski w Europie), ale przeczytał kilkanaście dzieł uczonych chińskich i poetów, ba nawet sięgnął do ksiąg Konfucyusza (miasto Biblii) — Europejczyk taki uchodziłby w Europie za pierwszorzędną powagę jako chinolog, zdanie jego byłoby alfą i omegą, wystarczałoby przeczytać dzieło jego, by znać à fond i rozumieć Chiny!
Na ten temat możnaby jeszcze godzinami pisać. Nim wrócę do Japonii, zacytuję zdanie, raczej życzenie mego autora Chińczyka: »Sądzę, że kraje cywilizowane powinnyby założyć akademię, któraby kontrolowała książki o wrażeniach z podróży i publikacye o obyczajach obcych krajów. Czemuby nie zrobiono sanitarnego kordonu przeciwko kalumnii?« Pod wrażeniem tego pium desiderium mojego szanownego autora Tseng-ki-tonga, patrzę na kraje, które zwiedzam; pod tem wrażeniem zwłaszcza notuję coraz rzadziej tak zw. wrażenia z podróży w moim dzienniczku! Zamiast pisać, kupuję fotografie, te przecie w niższym stopniu kłamią, jak autorowie opisów podróży, choć i one kłamią, bo nie mówią nic o kolorycie, o oświetleniu, same kontury ludzi i krajów notując.
Czytając większość opisów podróży po Japonii, nabywa się mimowoli wyobrażenia, że ta przyroda tutaj, to miniatura przyrody gdzieindziej, że ludzie tu liliputy, i to liliputy, dzieci, umiejące ładniutkie rzeczy w bronzie wyrabiać, ładniutkie figurki z kości słoniowej wyskrobywać, śmiać się, jeść nader malutko malutkie owoce i zdziebełka ryżu. Wszystko w diminutywach, wszystko w miniaturze; ludek głupiutki; łaskawi nań zowią go narodem małpim, dlatego, że doszedłszy nagle ni stąd ni zowąd do przekonania, że cywilizacya europejska stoi najwyżej ze wszystkich innych, z pośpiechem istotnie zadziwiającym przerabiają siebie i swój kraj na wzór europejski! Nie przeczę, że ludek, liczący jednak podobno wyżej 36-ciu milionów dusz, na pierwszy rzut oka w niektórych swych przedstawicielach dziwne robi wrażenie, tj. wrażenie niedorosłego moralnie i fizycznie. Zapewne, że większość, zwłaszcza południowych Japończyków, nie dorósłszy miary zwykłej, wypsnęło się Stwórcy z rąk na ziemię. Żeby to były liliputy, przeczę, bo już w tym krótkim czasie, który tu bawię, spotkałem niejednego wzrostem mnie zupełnie równego! Co do dziecięcości Japończyków, owej tak zwłaszcza przez Francuzów okrzyczanej dziecięcości, naiwnej wesołości, to, o ile widzę, rzeczywiście mają poniekąd racyę ci panowie; ale zaiste trzeba być nader ograniczonym, by ową tradycyonalną, niestety coraz podobno bardziej w niepamięć idącą grzeczność i uprzejmość względem każdego i wszystkich, wielkiego i małego, biednego i ubogiego, ów może co prawda nieraz według naszych pojęć za daleko idący konwenans we wzajemnych stosunkach towarzyskich obu płci, ów prawie wieczny uśmiech na twarzy Japończyka, a tak częste, daleko się rozlegające wybuchy śmiechu — brać za dno charakteru narodu, a nie za to czem owe przedmioty są, tj. za objawy temperamentu z natury wesołego, a ujętego w formy starannego wychowania. Trzeba być ślepym, by módz tak sobie od niechcenia, jak ci panowie to czynią, à la légère traktować to całe społeczeństwo japońskie, jakby ładniutki gracik! Toć przecie ci ugrzecznieni Japończycy przeprowadzają z bezprzykładną wytrwałością i siłą woli proces przeistoczenia kilkudziesięcio milionowego społeczeństwa w kilkunastu latach! Z barbarzyńców (zawsze w pojęciu liberała postępowego) stają się w latach 18 czy 20 społeczeństwem, na równi stojącem pod względem wynalazków, nauki i t. d., ze społeczeństwami od lat dziesiątków nad ucywilizowaniem się pracującemi; toć ci Japończycy, zupełnie nie myśląc o utworzeniu wygodnego dla kupców europejskich targowiska ze swego kraju, biorą z Europy i Ameryki północnej to co za pożyteczne uważają, mając zresztą Europę i Europejczyków za środek dla siebie, za cytrynę, która po użyciu wyrzuca się; i nietylko nie oddają im kierownictw lub własności swych wielkich przedsiębiorstw handlowych, ale nawet do wnętrza swego kraju ich prawie nie puszczają. Wreszcie Japończycy, owe niewiniątka, które według pp. podróżnych nie mają mieć najmniejszego przywiązania do religii, skoro ktokolwiek, swój czy obcy, zrani choćby najniewinniej ich uczucia religijne, mażą to przewinienie krwią winowajcy! Fanatyzm religijny może tutaj potężniejszy u jednostek, niż w Chinach, zwłaszcza między sintoistami. Wszak sześć dni przed naszym przyjazdem tutaj, w dzień ogłoszenia konstytucyi nowo nadanej, zebrane ciało dyplomatyczne i dwór, daremnie i ku wielkiemu ogólnemu zdziwieniu czekały na przybycie ministra oświecenia. Po chwili nareszcie dowiedziano się, że minister ten nie żyje, gdyż został właśnie zamordowany. Zupełnie niepojęta energia i decyzya, spokój i przemyślność owego mordercy. Minister oświecenia przed półtora rokiem zwiedzał jedną ze świątyń sintoistów; przyczem nie zdjął wbrew obyczajowi obuwia i podniósł kotarę, zasłaniającą świętości, w sposób nie okazujący uszanowania, bo laską. Syn kapłana owej świątyni poprzysiągł zemstę. Przez najrozmaitsze, niesłychanie skomplikowane drogi i wykręty udało mu się otrzymać audyencyę u ministra, pod pozorem, że chce go ostrzedz przed zamachem na jego życie. Udał krótkowidzącego, by mieć pretekst zbliżenia się do ministra. W chwili gdy o kilka kroków od siebie byli i zamieniali zwykły ukłon, morderca utopił nóż swój ogrodniczy w brzuchu ministra.
Podobno tych parę uwag wystarczy, by dać do myślenia, że uprzejmość i uśmiech na twarzy, to nie są jedyne rysy charakterystyczne Japończyków. Że ta cywilizacya europejska narzucona, wciśniona na ten naród, równa się klęsce narodowej, to może możnaby jako hipotezę, mającą wiele pro, mało contra, pod dyskusyę poddać. Że dziś nikt nie wie i wiedzieć nie może, jakie będzie jutro w Japonii wobec nadania owej, co najmniej niewczesnej konstytucyi — to także nie ulega wątpliwości.
Oto moje pierwsze wrażenie o Japończykach!


Tokio, 15 marca.

Wczoraj był niby obiad, niby zabawa, którą dał dla mnie p. Siebold za pośrednictwem p. O-hara, to znaczy »grubego żołądka«, Japończyka niewielkiej dystynkcyi, ale wielkiej fortuny i wielkiej biegłości w urządzaniu »przyjęć książęcych«, jak się o nim wyrażono. Naprzód więc przydługa wizyta u p. O-hara, gdzie piwem nas traktowano, podczas czego gospodarz żuł malutką pomarańczkę. Buty naturalnie musieliśmy zdjąć; siedzieliśmy jednak na krzesłach. Potem właściwa ekspedycya do Josziwara, rzeczywiście comme coup d'oeil niesłychanie ciekawa; wreszcie kolacya w herbacianym domku, gdzie na ziemi patyczkami świństewka się jadło. Szczegóły pozostawiam do ustnych opowiadań moim kochanym znajomym i przyjaciołom.
Polowałem tymi dniami na malutkie zajączki japońskie, poczem ubiwszy jednego, wpakowałem pono parę śrócin biednemu psiarczykowi, Japończykowi, który w sposób niesłychanie rycerski ranę omył, ciągle się uśmiechając, i chodził dalej za psami jeszcze lepiej jak przedtem. Zresztą kupowałem i oglądałem te tysiączne, najrozliczniejsze, ładne, śliczne, prześliczne i cudowne przedmiociki, które Anglicy, głównie zaś, zdaje mi się, Amerykanie, przezwali Curio; owe arcydziełka, ba nawet arcydzieła gustu, cierpliwości i niezrównanej dokładności w wykończeniu, które stanowią sztukę i rękodzielnictwo Japonii; kupiłem parę rzeczy nader pięknych, choć stosunkowo do dawnych cen nader drogo. Kupując, przechodziłem istotnie Tantalowe męki. Gorączki w kupowaniu dodawał mi sowicie niebawem spodziewany przyjazd hrabstwa Bardi'ch, którzy zapewne i te resztki pięknych rzeczy wykupią, które jeszcze do dziś dnia w Japonii pozostały.
Co tu powiedzieć o rękodziele, o sztuce japońskiej? O rękodziełach tom, o sztuce tom spisaćby można. Kto nie był w Japonii, kto nie zna owych kilku rzadkich przedmiotów starojapońskich w Europie przechowywanych, ten o sztuce pojęcia nie ma i mieć nie może! Sztuka ich wykończeniem, wiernością, naszą dzisiejszą przewyższa, przedewszystkiem znajomością natury. Najbardziej przypomina mi może arcydzieła starych mistrzów dobrych czasów sztuki niemieckiej; ale stoi o tyle wyżej, że obejmuje daleko więcej fachów, bo i malarstwo i haft i rzeźbiarstwo, w najszerszem słowa znaczeniu, wraz ze snycerstwem, o jakiem od dawna w Europie nikt pojęcia nie ma. Tu trzeba może na pierwszem miejscu wyliczyć laki japońskie. Częścią może one należą do rękodzieł, ale są zarazem z takim artyzmem, z tak niepojętą finezyą wykonane, że je pomiędzy arcydzieła sztuki liczyć śmiało można. Za długoby to trwało, za dalekoby nas zawiodło, chcieć tu wyliczyć, opisać, tłumaczyć każdą z osobna z owych cudownie pięknych i bogatych gałęzi, w które tak obfituje, obfitowała sztuka i rzemiosło japońskie. Spróbuję przywieźć parę małych rzeczy na pokaz — to najkrótszy i najłatwiejszy sposób tłumaczenia. Niestety, za późno tu przyjechałem! Przed laty dziesięciu trzeba tu było być, i wtedy mieć dużo czasu i monety na rozkazy.

Widzę, żem zakroił na wykład o Japonii; możem za długo, a jednak za mało wyczerpująco napisał; reszty za powrotem, da Bóg, dopowiem... Na tem na dziś kończę, bo przychodzi mój najmilszy kelnerek, Japończyk, mówiący 10 słów po angielsku, by mi oświadczyć, że gaz w pokojach wolno palić tylko do 12-tej w nocy — poczem zawsze swoim szczebioczącym głosikiem mówi: you mow? kłania się
śliczniutko i życzy you night (połykając naturalnie pół liter) i wychodzi! Ten kelner, choć ma lat ze 30, wygląda na 15, i jest rzeczywiście nie większy jak 13-letni chłopiec.

Miliony razy ściskam.
P. S. Załączona koperta, którą mam jeszcze w domu, zrobi faktycznie le tour du monde, jadąc na Amerykę!


W drodze do wysp Riu-kiu, 17 marca.

Korci mię poznać to, co jest najmniej znanem w Japonii. Dlatego skorciło mię zrobić wycieczkę do wysp Riu-kiu (Japończycy, którzy r nie wymawiają, mówią Liu-kiu), najbardziej południowej posiadłości Japonii, już w pobliżu Formozy położonej. Później zamierzam zrobić podobną wycieczkę na północ, na wyspę Jesso. Podobno dopiero trzech Europejczyków było na Riu-kiu. To zaostrza ciekawość, ale też piętrzy trudności przed taką wyprawą.
Nabieramy więc odwagi i ruszamy, najprzód do Kobe, gdzie mamy wsiąść na statek. Biegeleben w Tokio już jest u mety swej wędrówki; ale udało mi się znaleść nowego towarzysza podróży w osobie p. Franca Neydhardt, artysty-malarza, Austryaka, bawiącego przejściowo w Japonii. Obaj rankiem, przed wyjazdem statku, puszczamy się konno, by oglądać zachwalaną przez Siebolda miejscowość kąpielową Arima. Rozczarowanie na całej linii; do widzenia absolutnie nic, — beknąłem 10 dolarów za szkapy, jakiś rodzaj potworów bez nerwów, które, zdaje mi się, tylko złośliwi japońskimi końmi przezywają.
Po południu dnia 16, o czwartej, ruszył nasz parowczyk ku Kagosimie i Riu-kiu. Uczucia, które nami formalnie miotały, nie dadzą się opisać! Do zrobienia wycieczki do Riu-kiu namówił mnie Siebold. Cóż będzie, jeżeli się okaże, jak wszyscy, prócz Siebolda, przeze mnie pytani twierdzili, że nie warto było zupełnie jechać do tego nieszczęsnego Riu-kiu! W malutkim parowcu japońskim, ja i mój Neydhardt jesteśmy jedyni biali, z kapitanem Japończykiem, z kuchnią japońską. Cóż poczniemy nieszczęśliwi w razie burzy, które o tym czasie pono na obu morzach, i Chińskiem i Oceanie Spokojnym, często się zdarzają? Dalej, tyle czasu, pieniędzy, fatygi stracić, by nic i znowu nic ciekawego nie zobaczyć! o bogowie! coby to była za okropność! Wszystkie ujemne strony tej podróży ze zdwojoną siłą stawały przed naszemi oczami. Dodajmy, że, jak wspomniałem, każdy ktoregom pytał, uśmiechał się litościwie nad tą szaloną głową, która dobrowolnie pod miecz się kładzie i do Riu-kiu jedzie! — W biurze, gdzieśmy bilety kupowali, nawet urzędnik sprzedający nam te tak zabawnie wyglądające papierki, japońskimi znaczkami okryte, nawet ten urzędnik litować się zdawał nad nami. W hotelu żegnano nas, jak żegnali zapewne Hiszpanie odpływającego Kolumba.
Pod takiemi auspicyami opuszczamy Kobe. Na statku kuchnia japońska, trzeba więc było wziąć co potrzeba na 14 dni, i samemu przy pomocy przewodnika, który z nami jedzie, gotować. Boże, bądź nam miłościw! Mam uczucie, że robię głupstwo, a jednak coś mi w duszy mówi, że końcowo będę z tej ekspedycyi zadowolony; nie zapominając, że będziemy 4-tym i 5-tym Europejczykiem, którego noga po ziemi wyspy Riu-kiu chodzić będzie.




Na statku japońskim, 21 marca.

Pierwszy dzień oficyalny wiosny u nas. Tu już dobrze słonko dogrzewa. Jesteśmy w Osimie, co znaczy po japońsku: wyspa. Jak zwykle, tak i tym razem obawy nasze się nie ziściły. Nasz stateczek choć malutki, ale czyściutki; mamy bardzo dobre kajuty, ja nawet ogromną. Z jedzeniem wprawdzie trochę biedę klepiemy, ale jakoś to idzie. Kapitan, Japończyk, nadzwyczaj miły i grzeczny, robi co może, by nam egzystencyę uprzyjemnić. Morze również grzeczne dotychczas; co naturalnie nie przeszkadza, że np. wczorajszego dnia w przejeździe między Kagosimą a Osimą, wydostawszy się na pełny ocean, skakaliśmy jak waryaty! »Ocean Spokojny«, tak przezwany dlatego, że właśnie nigdy nie jest spokojny; dziwnie musiał on dojechać temu, kto go »Pacyfikiem« przezwał, bo w tem przezwaniu przebija trochę ironii i może trochę rozpaczy.
Kagosima, port i główna osada wyspy Kiu-Ziu, gdzie owa słynąca z porcelany Satsuma leży, gdzie jeszcze ostatni Daimios, książę udzielny żyje — to istny raj! Nic piękniejszego, jak ta zatoka, u której północnego końca miasto Kagosima leży. U wejścia pyszne skały; daleko w oceanie potężny wulkan; nad samem wejściem do zatoki drugi, Satsuma-fudżi zwany; oba czynne, dymiące, sapiące, straszne, stoją na straży tej pięknej wyspy. Całość krajobrazu ma wulkaniczny charakter, więc jest śliczna; zieloność bujna, prześliczne drzewa, domki, ogrody; w górze niebo południowe, w dole lazurowe morze, które w nocy miliardami iskier fosforyzuje; to wszystko zamknięte skałami bazaltowemi, oblanemi zastygłą czarną lawą — obraz cudowny. Przytem mimo skał, wulkanów, kraterów na wsze strony, zatoka potężna, szeroka, ogromna, a w środku wyspa przez wygasły wulkan utworzona. Ludzie mniej mili za to, niż na wyspie głównej »Nippon«, mniej czyści, mniej o porządek i czystość dbali. Białych nie cierpią, to też chodząc po ulicach otoczeni bywaliśmy całą czeredą dzieci, chłopców, starszych i starych; wszyscy w sposób rzeczywiście niemiły gapią się na tego waryata białego, i uwagi najniepochlebniejsze wzajem sobie komunikują.
Nad miastem Kagosima wisi góra, cała z lawy, porosła dziś zupełnie podzwrotnikową, bujną roślinnością, lasem bambusowym. To Szirojama, pamiętna z czasów ostatnich wysiłków partyi separatystów, przeciw centralizującemu rządowi mikadów. O bitwie, która tu miała swego czasu miejsce, chcę przetłumaczyć z angielskiego bardzo dobrze napisane dziełko, tak jak tłumaczę obecnie Tales of old Japan, myśląc, że kilka takich opowiadań o wiele ciekawszemi być powinny dla naszej publiczności, niż nawet najciekawiej napisany opis podróży, dają bowiem wyobrażenie o tem, czem Japonia była; dzisiejsza Japonia i mniej piękna, i nie rycerska i mniej warta. O dzisiejszej ma się jakie takie w Europie wyobrażenie, o minionej, dawnej, rycerskiej, feudalnej Japonii — nikt pojęcia nie ma.

Osima to dziura, miasteczko portowe, około 700 domostw liczące; klimat piękny, ziemia wydaje się niezła; ale ludność brudna, brzydka i uboga.
Eksportują stąd rocznie 70.000 oké (136 ton angielskich) cukru, który w sposób rzeczywiście więcej niż prymitywny wyciskają z trzciny cukrowej. Dwa walce drewniane okute blachą, poruszone za pomocą koła młyńskiego, wygniatają cukrowy sok z trzciny.



Nafa, port wyspy Riu-kiu, 25 marca.

Choć w brzydki czas ruszać się trudno, a dziś brzydko na dworze, bo deszcz co chwila przepaduje, jest to jednak rodzajem ofiary, będąc na wyspie od stolicy Japonii o przeszło 1200 mil morskich odległej, wśród Oceanu Spokojnego położonej, dotąd ledwie przez dwóch żyjących Europejczyków znanej — będąc, powtarzam, na takiej wyspie, zamiast iść patrzeć i oglądać, siąść przy rodzaju stolika, który mi dano, i pisać. Jest to rodzajem ofiary; w nadziei jednak, że list z takich okolic napisany, właśnie pewną przyjemność moim wszystkim najmilszym sprawi, ze szczęściem prawdziwem zasiadam i w pośpiechu tych kilka uwag o tej dziwnej, odległej wyspie na papier rzucam. List ten wyjedzie stąd ze mną równocześnie, pragnę go tutaj rzucić na pocztę dla oryginalności!
Wywlókłszy z tego kraju króla, który panował nad całym rojem wysp i wysepek, osadzili go w swej stolicy, i tam jak więźnia pod dziwacznymi pozorami trzymają. Gdym spytał, co porabia syn królewski, który mieszka w pałacu starodawnym królów, w stolicy kraju Sziuri położonym — ów stereotypowy, głupkowaty uśmiech, co wiecznie twarz każdego Japończyka przekrzywia, zmienił się w brzydki uśmiech wzgardy i nibyto litości, i mój towarzysz, jeden z urzędników japońskich, przydzielonych mi jako tłumacze, odpowiedział: Syn królewski nic nie robi; ma wiele żon i kobiet wkoło siebie, gra i śpiewa po całych dniach!
Wczoraj wieczorem gubernator tego kraju — powiedzmy: tej kolonii japońskiej — dał obiad na moją cześć. Obiad wprawdzie był podany według starego obyczaju dworu w Sziuri; wino i wódkę, sake zwaną, która wino zastępuje w tych krajach, nalewali synowie dawnych senatorów tego kraju — ale przy stole z nami nie siedział ani jeden z przedstawicieli szlachty tutejszej; same piszczyki, gryzipiórki, japońskie urzędniki, kulturtraegery. A gdy w czasie wieczerzy tancerze tutejsi wspaniałe starodawne tańce rozpoczęli, gdy następnie odegrano jeden akt wielkiej jakby tragedyi czy epopei narodowej, gdzie syn mścił ojca na jego mordercach — wtedy to miałem dowód niezbity, że Japończyk ani słowa z mowy ludu tutejszego nie rozumie, nie zna go, nie chce znać; uważa go za coś niższego, głupszego, gorszego; ale ponieważ posiadanie tej ziemi wydaje mu się korzystnem, ważnem dla jego handlu i strategii, więc zabrał kraj, swą mowę ludowi narzuca, króla mu więzi, syna królewskiego trunkiem i rozwiązłością ogłupia i wyniszcza, kraj podatkami wysysa; a przed sobą i światem dobroczyńcę, światłodawcę udaje.
Oto w kilku słowach historya kilkunastu ostatnich lat panowania japońskiego w tym kraju!

To charakterystyka stosunku Japonii, tj. dzisiejszego zcentralizowanego jej rządu, do tak zw. japońskich kolonij, tj. posiadłości poza obrębem głównego archipelagu położonych. Patrząc dziś na ten pałac królewski, na zamek opuszczony przez króla Riu-kiu, którego zmuszono do mieszkania w Tokio — zajęty dziś przez żołdaków japońskich, strojem pruskie wojsko przypominających, zdawało mi się, że widzę Wawel lub Zamek warszawski.
A teraz przypatrzmy się ludowi, krajowi, który ten rząd japoński znosi. — Postawa wspaniała. Lud prosty niewiele od szlachty różny. Szlachta dziś rozpuszczona, chowa się w zakamarkach, po domach i ogrodach; niektórzy tylko, ostrzygłszy piękną, staro-germańską przypominającą fryzurę, wstąpili do urzędów japońskich. Twarze o rysach regularnych, wyniosłem czole; wzrostem nam równi, Japończyków o całą głowę przerastają; strój dziś przypomina japoński;

tylko jeszcze fryzura pozostała według dawnego zwyczaju; wszystkie włosy w górę, a na czubie głowy rodzaj loka, zwiniętego starannie i spiętego dwoma szpilkami formy łyżek srebrnych. Ruchy spokojne, powolne, pańskie; ów nieznośny, wieczny uśmiech japoński, tu nieznany.
Kraj piękny, miejscami bardzo nawet piękny; wyspa główna, którą właśnie zwiedzam, to rafa koralowa, którą kiedyś zapewne zmęczone dźwiganiem dno morskie chciało zrzucić i nie mogło, więc tylko podniosło, wypchnęło w górę; i tak powstała wyspa. Stąd ziemia trudna do obrobienia, bo pomału, w biegu wieków koral musiał wietrzeć i w urodzajną przemieniać się glebę, lud więc bardzo pracowity, rolnictwem, niegdyś i przemysłem się trudnił. A że klimat ciepły, zdrowy, bo wśród Oceanu Spokojnego się żyje — więc lud urósł z pomocą Boga w piękną, silną, czerstwą rasę. Przytem, jak każdy silny, jak każdy co daleko od innych ludzi urósł i nie miał sposobności gangreną drugich być zarażonym, tak ten lud spokojny, dobry, żyje dziś jeszcze życiem świata z przed lat tysiąca. Młody malarz, Austryak, Franz Neydhardt, którego wziąłem ze sobą, zrobił 54 zdjęć fotograficznych okolic, przez które w tych kilku dniach pobytu na wyspie Riu-kiu przejeżdżaliśmy; te lepiej odemnie powiedzą, jak kraj i ludzie wyglądają. Opisy wszelkie, choć może arcydzieła pióra, dają, według mnie, takie wyobrażenie o kraju nieznanym, jak krajobraz widziany przez szklankę napełnioną wodą. Widzi się, że tam coś jest z drugiej strony, ale co, jak to coś wygląda w istocie, o tem soczewka w formie szklanki wyobrażenia dać nie może. Tak też w opisach; regularnie się albo przesadzi, albo nie dosadzi, już choćby dlatego, że się w opisie wiele rzeczy, szczegółów, jako samo przez się rozumiejących się, nie podaje, a one często o istocie rzeczy stanowią. Pisząc romans, opisywałbym naturę; pisząc dziennik podróży, notuję tylko ogólnikowo wrażenia; przytem fotografie kupuję.
A teraz parę słów o moim pobycie w Riu-kiu. Dawno nie napękałem się tyle, co w czasie tego pobytu; mówię: pękałem, bo musząc śmiech wstrzymywać i kryć, pękałem istotnie w rzadkich chwilach, kiedyśmy byli sami. Biorą mię widocznie za austryackiego księcia krwi. Stąd gubernator, dowiedziawszy się o mojej obecności na terytoryum jego władzy podwładnem, wysłał natychmiast oficera straży bezpieczeństwa na powitanie mnie; przed hotelikiem japońskim, w którym mieszkaliśmy, stał nieustannie posterunek policyjny; dwóch urzędników, niby mówiący po angielsku i niemiecku, przydzielono mi jako tłumaczów, z rozkazem bycia na moje rozkazy dzień i noc; konie i wózek, ciągnione przez ludzi, tak zwane riksa, należące do gubernatora, nosiły nas i woziły po wszystkich kątach wyspy. Gubernator urządził wspaniały obiad, z przedstawieniem teatralnem połączony, na moją cześć. Nic zabawniejszego, nic bardziej komicznego,

jak miny skruszone i przestraszone tych panów, gdy się do mnie zbliżali, a wyraz podziwu i uwielbienia, gdym odpowiadał na toasty, wychwalające postępowanie rządu japońskiego w swoich koloniach państwowych, i wznosił okrzyk na cześć cywilizacyi i Mikada.
Wieczory równie jak dnie, szczelnie zapełnione rozrywkami wszelkiego gatunku; między któremi na pierwszem miejscu, japońskim zwyczajem, śpiew, tańce i muzyka tak zwanych gecha’ów, czyli bajader. Dziwne to wszystko i ciekawe. O japońskich tańcach jużem coś pisał zdaje mi się; otóż o wiele ciekawsze, piękniejsze zdają mi się tańce riukijskie. Tak jak twarzą, wzrostem, rysami, mową, charakterem i temperamentem, tak też i tańcem i muzyką różnią się zupełnie mieszkańcy wyspy Riu-kiu (po japońsku Okinada) od Japończyków.

Japoński taniec wiecznie ten sam, nużący w końcu monotonnością i tożsamością stroju tańczących. Tu rozmaitość ruchów, stroju, aryi, nawet instrumentów; a wszystko poważne, prastare, rycerskie. Stroje, które widziałem na scenie, w czasie obiadu danego na moją cześć (a wszystkieśmy odfotografowali), przypominają doprawdy babilońskie i syryjskie z przed lat tysiąca. Muzyka raczej zbliżona do jakichś, nie wiem gdzie doprawdy słyszanych aryj arabskich, tureckich, starosłowiańskich. Śpiewy religijne tych ludzi, które dziś na pożegnanie śpiewała cała grupa kobiet, synów i mężów, proszących niebiosa o dobrą podróż, śpiewy te dziwnie mi przypominały wieloma motywami »Aidę«.
Lud to przytem nader szlachetny, powolnego, dobrego, łagodnego charakteru, myślący, mniej mówiący niż japoński, choć także wesoły, uprzejmy, mimowoli sympatyę budzi.

To też w chwili gdy wsiąść mamy na statek, mimowoli patrząc na ten kraj piękny i lud piękny, położeniem swem dzisiejszem nieco do nas zbliżony — patrząc na te warowne wały nad portem, stawiane lat temu setki, przez potężnych niegdyś królów przeciw inwazyom chińskim — patrząc na opodal leżące, do zamków podobne groby książąt tej wyspy, mimowoli żałuję, że już koniec tego pobytu — mimowoli, Bóg wie dlaczego, chciałbym tem ostatniem spojrzeniem uścisnąć, w pamięci i sercu na zawsze wyryć ten krajobraz, te typy szlachetne. Auf nimmer Wiedersehen, powiedział obok mnie stojący mój malarzyna; i doprawdy smutno mi się zrobiło; jak sen minął ten pobyt, jak sen bezpowrotnie, a żegnając ludzi i kraje z świadomością, że się już nigdy
ich nie ma zobaczyć, zawsze jakiś rodzaj smutku czy tęsknoty do serca się wkrada.



Na pokładzie »Minomazu«, 1 kwietnia.

Zamiast 26 marca, jak przepis wymagał, wyjechaliśmy — dla bardzo złego stanu powietrza, niesłychanego wichru wschodniego, sprowadzającego w tych okolicach deszcze, burze i niesłychanie niespokojne morze — dopiero 27 popołudniu, w przepyszny pozornie czas. Na drugi dzień już jednak żałowaliśmy niezmiernie, żeśmy Riu-kiu opuścili: raz, bo pobyt tam był i niesłychanie miły i ciekawy, powtóre, bo w przystani wyspy Oszima, jeszcze do archipelagu Riu-kiu należącej, gdzie musieliśmy się zatrzymać 12 godzin, zerwał się orkan, czyniący dalszą podróż niemożliwą, tak że po naradzie z nami, nasz poczciwy i zacny kapitan Japończyk zdecydował się przeczekać. Z mniej pięknym czasem

niż onegdaj, wyruszyliśmy ku Satsumie. Ocean ów, chyba przez kłamliwe pochlebstwo »Spokojnym« nazwany, bardzo się zaczynał gniewać i burzyć; nasz stateczek, ledwie 500 ton obejmujący, skakał biedactwo jak opętany. Mimo to szczęśliwie wyjechaliśmy w ową cudownie piękną przystań Kagoszimy, stolicy wyspy Kiusziu, w archipelagu japońskim, inaczej Satsumą zwanej (skąd owe sławne porcelany pochodzą).
W Kagoszimie dwa dni. Zwiedzamy znowu, przy pysznej pogodzie, rezydencyę medyatyzowanego księcia Satsumy. Istny raj, pieścidełko, z ślicznym ogrodem, tuż nad ową idealną zatoką morską położonym, od tyłu i dwóch boków zasłoniętym cudnej formy pagórkami, gęstą, bujną, wiecznie zieloną zgrają drzew, aż po czuby obrosłemi. A że teraz wiosna, więc wszystko prawie w kwiecie; owe sławne japońskie owocowe drzewa, brzoskwinie, śliwki i wiśnie, bez liści, ale okryte cudnie woniejącym, wielkim, pełnym kwiatem!

Wreszcie wczoraj, więc 31 marca, wieczorem, po dziwnie spokojnej wodzie w zatoce, wyruszyliśmy ku Kobe,

więc ku głównej wyspie japońskiej. Powiedziałem: dziwnie spokojną była owa woda — aż nadto spokojna. A tak świeciła jeszcze przed zachodem słońca, tak lśniła, takie miliony światełek z każdej najmniejszej falki się sypały, że już po tem samem doświadczony marynarz mógł wnioskować, że się na oceanie coś złego święci. My jednak, niezbyt na to zważając, ciesząc się raczej, że zatoka tak błyszcząca, najspokojniej do snu się układamy. Już przecie około 2-giej w nocy zbudziło mnie niezwykłe hibotanie się statku i niepokój między mojemi rzeczami w kajucie. Zaspany, nie

zważam wiele i zasypiam na drugi bok. Znowu mnie budzi gwałtowny ruch okrętu, znowu zasypiam, i tak do świtu! Teraz jednak zanadto zaczęło wszystko w kajucie tańcować; nie mogłem zasnąć; wstaję, idę do parapetu statku; nie mogę jednak ustać: statek kiwa się szalenie. Wyglądam: niebo
ołowiano-szare, morze szaro-zielone, deszcz drobny siecze w okna, które dobroczynna jakaś ręka na szczęście zawczasu, w nocy pozamykała. Chcę się nieco umyć i wyjść na pokład, by się przekonać, co właściwie na dworze się dzieje; — w tej chwili coś rzuca tak strasznie statkiem, że ja wraz z karafką i szklanką jak piłka przelatuję z jednego końca kajuty na drugi. Myślę: źle! Nie myję się; chcę wyjść na górę; statek tak skacze, że ledwie na czworakach wdrapać się mogłem. Na górze widok doprawdy straszny przedstawia się moim istotnie osłupiałym oczom. Wicher szalony od wschodu świszczę i szumi; deszcz siecze jak rózgami; a formalne góry wodne, niepojętej wysokości i szerokości, jadą z szybkością wichru na statek, który w tych strasznych pląsach skacze, kiwa się, podnosi, upada, przechyla z jednej na drugą stronę, jak opętany! O staniu na nogach, bez, silnego trzymania się czegokolwiek oburącz, ani mowy. Siadam więc na kanapce, koło krytych schodów, trzymam się oburącz; ale i to nie pomaga; za chwilę bowiem przysuwa się ku nam góra wodna, dwa razy od naszego statku wyższa; najpierw bokiem, potem grzbietem porywa statek; wreszcie na drugą stronę przerzuca, podaje go drugiej jeszcze większej górze; statek co chwila pochyla się pod kątem prawie prostym do powierzchni morza; ja zsuwam się z kanapy, dobrze że nie wpadam do wody — uciekam.

Czem dalej ku południowi jednak, tem gorzej. Wicher coraz silniejszy; morze przybiera jakiś kolor zielony, brzydki, zły; fale rosną coraz, co chwila wali któraś z niewidzianą siłą na pokład. Doprawdy widok straszny, uczucie fatalne, taka samotność na łupince takiej, wśród tego ryczącego, złego oceanu. Schodzę do kabiny, kładę się, i doprawdy w niewesołem usposobieniu zaczynam mówić pacierze. Wtedy, proszę mi wierzyć, przeżyłem kilka godzin, których nikomu nie życzę. Pytanie: czy stateczek nasz wytrzyma tę nawałnicę wichru, deszczu i tych strasznych bałwanów — ciągle staje przed oczyma. Czując i widząc, jak się ta łupina kiwa, jak trzeszczy, jak drży cała, odpowiedź, że nie wytrzyma, coraz częściej przez myśl przelatuje. Nie przebywszy na morzu jeszcze nigdy prawdziwej burzy, niema się pojęcia, co taki stateczek wytrzyma; wydaje się, że za każdą nową falą musi się przewrócić.
Nagle wśród tego huku — cisza; słychać głosy i bieganie na pokładzie i dwukrotny świst alarmowy maszynisty, śruba przestaje funkcyonować! Wypadam na pokład — co się stało? Niemym ruchem pokazują, bardziej niż kiedy rozhukane morze. O Boże, bądź nam miłościw! człowiek w morzu — z pośród dwóch gór wodnych błysnęła mi jego głowa. Statek jednak, choć zatrzymano maszynę, pchany własnym rozpędem i falami, z przerażającą w takich chwilach szybkością oddala się od tego nieszczęsnego! Tej chwili w życiu nie zapomnę. Jakże się to jednak stało? Oto majtek jeden z wprawniejszych, wraz z drugim byli zajęci przy przymocowywaniu żagli, które choć na parowcu, zawsze w takich wietrznych chwilach rozpinają, dla łatwiejszego utrzymania równowagi. Nagle statek pogłębił się szalenie w przepaść między dwie fale, następująca fala przelała się ponad pokład — i owych dwu ludzi zniknęło. Jeden zatrzymał się przecież między sznurami, drugiego porwało morze. Oficer (Japończyk) pełniący służbę, widząc co się stało, z niesłychaną przytomnością umysłu, jedną ręką dał sygnał, stopp, maszyniście, a drugą ręką rzucił tonącemu obręcz ratunkową. Mimo to patrząc za nim, po kilku sekundach straciliśmy go z oczu. Tu, post festum muszę przyznać, że Japończycy zaimponowali mi swą zimną krwią. W największym ładzie i spokoju, mimo szalejącego żywiołu, ściągnięto natychmiast żagle; jeden wydrapał się na szczyt masztu, by szukać oczyma za porwanym, i statek począł się wracać. Po długich 10 minutach ujrzeliśmy tego biedaka o jakich 300 kroków — żył jeszcze, nie utonął! Nader zgrabnym ruchem samego tylko steru postawiono statek tak, że fale same tego biedaka powoli przyniosły ku nam. Po 10 minutach dalszych był on na pokładzie — i żywy. Ale tych dziesięć minut!
Nie mogąc spokojnie i bezczynnie patrzeć na ten obraz grozy, o jakiej pojęcia się niema, gdy się go nie widziało, począłem modlić się o ratunek dla biedaka i dla nas; bo morze doprawdy jakby wściekłe, że mu ofiarę wydzierano z paszczy, poczęło ze zdwojoną jeszcze siłą ryczeć, szumieć i bałwanami ciskać. Statek jęczał formalnie, jakby ostatnich dobywając sił w tej nierównej walce. Pierwszy raz w życiu widząc tę potęgę żywiołów, ten słaby stateczek i tego nieboraka w morzu, który ledwie wpadłszy do wody, już porwany przez fale, jak punkcik wyglądał — pierwszy raz w życiu miałem uczucie, że patrzę śmierci w oczy — a te oczy na morzu rozhukanem są bardzo nieładne. Ale Bogu dziękowałem i dziękuję, że mi pozwolił przebyć takie przejście, bo wiele, bardzo wiele w takich kilku chwilach nauczyć się można. Wtedy doprawdy staje się napoły już przed sądem bożym; w mgnieniu oka całe życie staje przed oczyma duszy, i widzi się niestety, jak życie to w dodatnie strony ubogie. Strasznie musi być umierać samotnie na tym ocecnie, który sam jako wieczność wygląda i odczuwać nam daje ogrom i grozę tej wieczności i naszą wobec niej maleńkość i bezsilność.
Może kiedy czytać będziecie, spokojnie w fotelu, ten mój list; wyda się wam, moi drodzy, że przesadzam grozę położenia; nie wiem — zdaje mi się że nie. W każdym razie mój malarz, choć pół świata objechał, powtarza: So was Schauderhaftes, so was Entsetzliches habe ich in meinem Leben nicht geahnt! Bo też co prawda, Ocean Spokojny jak się rozkołysze, to nie żarty. Nad wieczorem wicher zwolniał nieco, deszcz przestał padać, i ujrzeliśmy nareszcie na horyzoncie ląd, wyspy japońskie, koło których zdaje się przez pół dnia skakaliśmy jak opętani. Teraz płyniemy mimo wichru spokojnie, bo mamy na wsze strony ląd; jesteśmy w tak zw. Inlande-See, morzu wewnętrznem japońskiem; jutro, da Bóg, staniemy popołudniu w Kobe, porcie jednym z większych w Japonii.
Wracając przez Sybir, chcę po drodze wstąpić do Częstochowy.


Na jeziorze Biwa, w kwietniu 1889.

Korzystam z trzech godzin, które mam spędzić na pokładzie stateczku przewożącego mię z jednego brzegu jeziora Biwa na drugi (na pokładzie woda po kostki, bo od rana deszcz leje), by zapisać wrażenia z ostatnich dni, tj. pobytu w Osaka, Kioto, a wreszcie w Otsu, skąd stateczek mój wypływa. Piszę japońskim atramentem czerwonym, bo europejskiego tu dostać nie mogę.
Poprzedni liścik, jak widzę, kończy się lekką, emfatyczną apoteozą dawnej Japonii — więc ducha rycerskiego dawnej feudalnej Japonii. — Przed chwilą jednak pożegnałem mego najmilszego misyonarza z Kioto, Ojca Compagnon, który mnie aż tu odprowadził. Przy obiadku skromniutkim, któryśmy sobie zjedli w domku, najętym przez misyę, rozmowa zeszła była, jak zwykle zresztą, na Japonię, na Japończyków, na ich zalety i złe strony. Tu więc obkroić trochę muszę owo wychwalanie rycerskości, szlachetności i t. d. Japończyków. Mówiąc o cnotach lub zaletach, trzeba przedewszystkiem zdać sobie sprawę, co rozumiemy pod słowem cnota? A ponieważ tutaj może być tylko mowa o cnocie w ogólnem, nie europejskiem, że tak powiem, znaczeniu, ale w znaczeniu, jakie temu słowu przypisuje chrystyanizm — musimy się więc zapytać, jakie są pobudki wewnętrzne jakiegoś czynu, który chcemy skwalifikować jako cnotę. Otóż w życiu, charakterze Japończyka — nie nowej generacyi, bo o tej tego samego dnia, co o cnocie wogóle, mowy być nie może, ale generacyj minionych, w charakterze owych przesławnych, i tak sławionych dajmiów, samurajów i t. p. — dwa są momenta przez adoratorów Japonii pod niebiosa wynoszone, za przykładem Europejczykom-chrześcijanom stawiane, a to, po pierwsze: wierność niezłomna, nie ograniczona ni czasem, ni okolicznościami, aż do grobowej deski; po drugie: uprzejmość zawsze, wszędzie i dla wszystkich, spokój przez tę uprzejmość nakazany, i wreszcie ukrywanie istotnych uczuć i myśli, z przyczyny i pod płaszczykiem owego spokoju i owej uprzejmości — boć reguła Japończyka jest: nie okazywać nigdy gniewu, ni zmartwienia, ni wogóle uczucia na zewnątrz, aby snać inni ludzie, zwłaszcza socyalnie wyżsi, nie byli tem uczuciem niemile dotknięci. Mój misyonarz, a z nim i ja, przypatrzywszy się nieco dokładniej sytuacyi, znajdujemy w wewnętrznych pobudkach owych objawów duszy japońskiej, owych niby cnót japońskich — wiele twardości serca, pychy, a zwłaszcza wiele kłamstwa.
Istotnie żaden naród na ziemi, zdaje mi się, ni w starym ni w nowym świecie, nie uczynił z kłamstwa chleba codziennego w tym stopniu, co Japończyk! — Tu już nie chodzi o kłamanie przed wyższym, o kłamanie przed obcym, o kłamanie przed cudzoziemcem, kłamanie w okolicznościach nadzwyczajnych, alias dyplomatyczne kłamanie — ale o kłamanie od rana do wieczora, w nocy i we dnie, kłamanie w każdej myśli, w każdem słowie, w każdym ruchu. — Japończyk nigdy i w żadnym razie nie powie, nie może powiedzieć prawdy! — Nigdy nie odpowiada na zapytanie: tak, lub nie! — ten rodzaj odpowiedzi nie egzystuje bynajmniej w ich wokabularzu, przez nikogo i nigdy nie bywa używany, — uważanymby był za arcyzłe wychowanie, za sprzeczny z kurtoazyą, którą każdy drugiemu, przedewszystkiem sobie jest winien. — Anonsując, dajmy na to, drugiemu śmierć ojca lub matki, lub dziecka własnego, Japończyk się śmieje — więc kłamie! Witając się z drugim, Japończyk tak się uśmiecha lub kłania, jak gdy ten drugi był jego bóstwem wybranem, jego ukochaną a zarazem adorowaną istotą — znowu kłamie i t. d. i t. d.


Kioto, 6 kwietnia.

Jestem w »raju japońskim«, — tak nazywają to miasto Japończycy — istotnie w starej, niedostępnej stolicy, w Rzymie, raczej w Mekce Japonii. I gdyby nie to, że uchodzę za członka legacyi, nigdybym się tu nie dostał, a przynajmniej nicbym nie mógł zwiedzić.
Przedwczoraj zwiedzałem groby mikadów. Umyślnie o pozwolenie telegrafowałem do Tokio; od ministerstwa domu cesarskiego przyszło telegraficzne pozwolenie. Przyjeżdżam z księdzem Compagnon, z drugim misyonarzem, z moim przewodnikiem i z urzędnikiem extra delegowanym od urzędu zawiadującego pałacami cesarskimi. Bonza stary, zawiadujący również świątynią gdzie są groby, ubrdał sobie, że mi nie pokaże pewnej części, a mianowicie grobów dawnych Mikadów 43-ch i zęba Buddy, przechowywanego w świątyni obok grobów położonej. Zamiast odrazu wyjechać z argumentem, który wytoczył po półtoragodzinnem certowaniu się, i przed którym musiałem ustąpić, tj. że, by same groby widzieć, trzeba jeszcze specyalnego pozwolenia samegoż panującego — kręcił i matał ten istnie szczwany lis, łgając przez półtorej godziny niestworzone rzeczy — dlaczego? — byle kłamać! bo to jego druga natura, potrzeba jego natury, on inaczej nie umie.
Wogóle w tym »Rzymie japońskim« co 50 kroków prawie spotyka się świątynię wielką lub małą, a wszystko Buddzie hołduje. Religia państwa, szintoici, prawie zupełnie tu nie reprezentowani! — Nader ciekawa była następnie wizyta w pałacach czy zamkach tutejszych. Jest ich dwa opodal jeden od drugiego; jeden, to dawna, odwieczna rezydencya Mikadów cesarzy; drugi, również stara rezydencya sajgunów-majordomów japońskich, co przez wieki oddając z ojca na syna, z rodziny na rodzinę swą władzę, jako zastępcy cesarza, jego pierwsi doradcy, panowali tu faktycznie. Pałac Mikadów, ich odwieczne więzienie, jak wszystko, z białego sosnowego drzewa, kryte grubo słomą ryżową, i bambusem; ornamentyki prawie żadnej — istna świątynia! — bo Mikado, to bożyszcze. Tu znać i czuć, że ten, kogo tu trzymano a trzymał go sajgun — uważany był i uważał się sam za Boga, więc tylko religijnym praktykom oddany, przed światem zakryty, ani sam świata, ani świat jego nigdy nie oglądał.
Pałac sajgunów — kontrast najzupełniejszy! Przepych więcej niż monarszy, a choć wszystko znowu z tego samego arcypięknego sosnowego i cedrowego drzewa, to jednak bogate niesłychanie rzeźby, wspaniałe sufity, ściany okryte cudownej piękności, nieporównanej ceny malowidłami na złocie, świadczą o potędze, bogactwie, niezmiernie wysokim stopniu cywilizacyi, gustu artystycznego i zmysłu tych co tu mieszkali. Tu czuć panów, co się panoszyli — co, cesarza-boga zamknąwszy w rodzaju świątyni, jemu i światu wytłumaczywszy, że on dla nieba, a niebo dla niego, trzęśli kilkudziesięciomilionowym narodem, i to przez wieki. Tomy o tym temacie napisano, tomy jeszcze napisaćby można! — nie ja w możności spisania tych tomów, bo i czasu i zdolności nie mam po temu. — Conditi sine qua non, siedzieć tu lat 10 do 20, nauczyć się po japońsku i tłumaczyć, kompilować dzieła starożytne! Zresztą nic lepszego napisać nikt nie może, jak napisał o tych pałacach baron Hübner. Prócz pałaców owych, wiele ciekawych i pięknych miejsc, budowli, więc świątyń, klasztorów buddystowskich zwiedziłem. W szczegóły się nie chcę i nie mogę wdawać. Patrząc na dzieła japońskie, mimowoli się pytanie nasuwa, w jakimże stosunku ta cywilizacja do naszej stoi? kto wyżej, kto niżej? kto bardziej do ogólnie pięknego, wielkiego absolutnie się zbliżył?! Oto temat do odczytu, przy którym, jak w turnieju, łatwoby złocistą koronę zdobyć. Mnie dziś jeszcze sądzić trudno, za mało jeszcze wmyśleć się zdołałem w ducha Japonii; tyle jednak zdaje mi się bezsprzecznie powiedzieć można: w szczególe niezrównani! w całości — mali. Małe rzeczy, drobne, cudownie, nieporównanie wykonywają, na wielkie lepiej niech się nie porywają. Jest to rzeczywiście kraj małych rzeczy: szkatułeczek, nożyków, stoliczków, parawaników, domeczków, ogródków, choć proszę nadto literalnie tych dyminutywów nie tłumaczyć sobie. Ta małostkowość czy jest przyczyną, czy skutkiem małoduszności? — nie wiem; ale idzie z nią, z małem, ciasnem sercem w parze. A jednak nigdzie i nikt takich istnie cudów poświęcenia za ojczyznę, zwłaszcza za pana, za orędownika, takich cudów wierności i przywiązania nie zdziałał, jak dawni samuraje, rycerze-szlachta japońska, co mściła po latach, urazy nie własne, ale pańskie, co pomściwszy, z największym ducha spokojem, z uczuciem tylko spełnionego obowiązku, sama sobie w okrutny sposób życie odbierała. Pytanie jednak, co było powodem, przyczyną, pobudką tych wspaniałych aktów poświęcenia? czy przywiązanie do pana swego, czy przywiązanie do siebie scilicet do własnego honoru — do owego honoru, który alfą i omegą był w życiu tych ludzi, owego »honoru lub czci«, który nad wszystkiem górował, nadewszystko bo ponad bogów był czczonym?
Dzień dzisiejszy poświęcony był sprawunkom Neydharta, który przyjechał umyślnie do Kioto, by obstalować dla jakiegoś znajomego szkatułkę cloisonne u sławnego Hakimata. Po długiem szukaniu znaleźliśmy wreszcie i tę pracownię. Rzeczywiście arcyciekawa wycieczka! Daleko gdzieś w mieście, nader zresztą rozległem, jak wszystkie japońskie, w cichej, ukrytej prawie uliczce, w ślicznym domku japońskim, po którego fizyognomii nigdyby poznać nie można, że to jest fabryka, rezyduje ów dziś na świat cały sławny szkatułkarz. W pokoiku, gdzie nas przyjął, liczne medale i dyplomy świadczą, że gdziekolwiek się ze swemi dziełami pokaże, zbiera laury i wieńce. Pokazał nam swoją pracownię; tu patrzymy na tuzin przynajmniej artystów-męczenników, którzy siedząc na ziemi, zgarbieni, ślęczą nad robotą. Każdy inną farbę (proszek) między cieniutkie, jak pajęczyna, metalowe listewki, kontur rysunku odznaczające, cienkiemi jak szpilki dwoma stalowymi patyczkami wkłada.
Rozumie się, że wyroby, tyle pracy, oczu, czasu, wytrwałości, zgrabności, akuratności wymagające, nie mogą być tanie! Co prawda, ceny przechodzą wyobrażenie. Chciałem kupić dwa wazoniki na kwiaty, wysokości może 15—20 centymetrów mające: cena 100 dolarów = 200 złr. w. a. Dałem pokój, choć nie wiem, czy się jeszcze nie skuszę? Prześliczne bo to są rzeczy, zupełnie cudne. Gotowego nic zupełnie niema; wszystko co w robocie, obstalowane; trzeba czekać 3 miesiące na najmniejszą drobnostkę. Widziałem tam wazony obstalowane dla Mikada — idealne! 2000 dolarów cena; robią nad nimi przeszło rok, a zdaje się jeszcze sześciu miesięcy potrzebują by skończyć. Po zwiedzeniu jeszcze dwu świątyń, z których jedna ciekawa, bo zawiera aż 1000 figur Kwannony, bogini dobroczynności, o stu rzekomo rękach, a każda figura, choć na pozór jednakie, inną ma twarz, inny wyraz, inaczej owe ręce trzyma, inny słowem odcień dobroczynności w darach przedstawionej wyraża.


Osaka, 12 kwietnia.

Przedwczoraj rano wyruszyłem dwoma »kurumami« (ludźmi ciągnącymi wózki) z moim przewodnikiem z Kioto ku Nara. Droga piękna z początku, tj. gdy po półtoragodzinnym szybkim biegu kurumów, opuści się nareszcie miasto Kioto i przyległe przedmieścia, staje się nieco monotonną na razie, jednak bardzo ładniutką, bo Nara na stoku gór leży. Świątyń tu niezliczona moc, choć nie tyle, rozumie się, co w Kioto, gdzie co drugi dom prawie bożkowi jakiemuś z nieba Buddy poświęcony. Prawdziwą jednak ozdobą miejscowości, to ogród czy raczej las otaczający świątynię szintoistów. Pyszne drzewa, wiekiem nieraz pochylone, chryptomena, drzewa kamforowe i zwykłe japońskie sosny. Wśród nich aleje nader dobrze utrzymane, po dwu stronach kamienne latarnie przez rozmaitych fundatorów postawione. A wśród tego wszystkiego liczne stada jeleni japońskich, wielkości grubego daniela, zupełnie łaskawe, tak iż nieraz trzeba między nimi laską torować sobie drogę. Śliczny obrazek!
Zwiedziwszy ciekawości Nary, na drugi dzień rano ruszyłem ku Osaka. W pół drogi mniej więcej chciałem zwiedzić świątynię Horiu-ji, jedną z najstarszych w tym kraju, nader nadobną i piękną; cóż, kiedy moje zamiary spełzły na niczem, wobec niechęci, guzdralstwa i głupoty mojego przewodnika, a jeszcze bardziej dwóch stróżów świątyni, równie starych jak idyotycznie głupich. Oglądnąwszy więc całą rzecz z zewnątrz, nie widziawszy 1000-letnich figur Buddy i Kwannony, ruszyłem dalej. Aby mi podróż uprzyjemnić, puścił się ulewny deszcz, a prócz tego oczy moje — z jakiej przyczyny, nie wiem — wymówiły mi służbę, tak iż noc całą na kurowaniu ich spędzić musiałem.
O drugiej z południa stanąłem w Osaka. Idę do pokoju, który mi w maluczkim iście hoteliku wyznaczono; na ganku spotykam kogoś, który mi się kłania; przechodzę — w 5 sekund potem wpada za mną baron Heydebrandt, mistrz dworu hr. Bardi, z oznajmieniem, że hrabia pragnie mnie widzieć. Wymawiam się swoją podróżną tualetą, niegoleniem i t. d.; nic nie pomaga, taszczą mnie przed hrabiego który w sposób niesłychanie uprzejmy, przyjacielski prawie, mnie wita, każe siedzieć i t. d. Na drugi dzień poznałem hrabinę, siostrę arcyksiężnej Karolowej Ludwikowej, z domu Braganza; zupełnie na portugalskie pochodzenie nie patrzy, mała blondynka, bieluchna; rysy arcyksiężnę nieco przypominają. Wieczorem dnia drugiego mego pobytu, zjadłem z nimi obiad wielce przyjemny.
Nader ciekawem było zwiedzenie arsenału japońskiego, zamku obronnego i mennicy w Osaka. Zamek, dawna rezydencya Tokugawów, musiał być kiedyś wspaniały. Sądząc z ciosów kamiennych, rzeczywiście niewidzianej wielkości, z których złożono mury obronne, musiała to być rzeczywiście w całem tego słowa znaczeniu niezdobyta twierdza, zresztą stylem i rozkładem zewnętrznym murów, bram i t. d. przypominająca nowy pałac Mikadów w Tokio: ogromne mury, mniej więcej kwadrat tworzące, z pawilonami po rogach, od reszty świata ogromnym wodnym rowem odgraniczone.
Arsenał i mennica zupełnie według wzorów europejskich! W arsenale mają dotychczas podobno jednego oficera Włocha, który w gruncie jeszcze wszystko prowadzi; naturalnie niebawem i jego się pozbędą. Czy w mennicy egzystuje także jakiś, chowany na wizyty dostojnych osób, Europejczyk — nie wiem. Wicedyrektor nos wysoko nosi — Japończyk; był w Europie, zwiedzał wszystkie mennice; teraz prowadzi całą rzecz, zdaje się, wcale dobrze — ale bo cóż to za sztuka?
Z Osaka, gdzie po południu jeszcze z Bardim spotkaliśmy się w sklepie an shoping, ruszyłem z powrotem do Kioto. — Tym razem dopiero widziałem w Kioto prawdziwie ciekawe, przez niewielu Europejczyków znane rzeczy! — W pierwszym rzędzie kładę groby Mikadów, miejsce, progu którego przestąpienie, u ludu gardłową, u szlachty brzuszną karą (hara-kiri), karanem było! O kilku świątyniach, które prócz tego zwiedzałem, nie wspominam, boć w gruncie jest to wszystko bardzo jedno do drugiego podobne. — Raniutko otrzymawszy z Tokio od naszej legacyi wiadomość, że pozwolenie, po które osobno telegrafowałem przez ministerstwo domu cesarskiego, zostało udzielone, ruszyłem w południe z ks. Compagnon, zawsze jako tłumaczem, i z drugim Ojcem przybyłym na Kwietną Niedzielę, nieco ojcu Compagnon pomagać. Smutno przyznać, żeśmy w Niedzielę Palmową po południu groby tych pogańskich kacyków zwiedzali, ale w tem uniewinnienie, że chcąc być na Wielki Czwartek rano na nabożeństwie w Tokio, musiałem spieszyć, i na drugi dzień, w W. Poniedziałek, Kioto opuszczać. — Daleko niezmiernie za miastem położoną, letnią rezydencyę Mikada pobieżnie zwiedziwszy, posunęliśmy, jak można było najszybciej, do grobów, niestety, w przeciwległej stronie miasta położonych. Znowu cała prozopopea, telegrafowanie aż do Tokio, poruszenie ministerstwa i poselstwa, asysta urzędnika pałaców cesarskich, który ze mną dnia tego jeździł. Wszystko to na niczem spełzło, wobec niechęci Japończyka jako takiego do białego, a szczególnie wobec nienawiści bonzów do nas. Może wreszcie poznali po sukni moich misyonarzy, może ich obecność zaszkodziła? — nie wiem. Dość, że faktem jest, że prócz jednego, a raczej wejścia do jednego grobu, ojca dziś panującego cesarza, nie widziałem samychże grobów. Bonza się uparł, i mimo że, jak teraz powróciwszy do Tokio od Siebolda się dowiaduję, sam Mikado udzielił mi pozwolenia na zwiedzenie grobów swych przodków — mimo to wszystko przez upór starego bonzy a przez niedołężność przydzielonego mi urzędnika, najciekawszej rzeczy nie widziałem.
Położenie owych grobów cudowne. Daleko od miasta, daleko od ruchu i życia, w górzystem zalesionem miejscu, wśród przepysznych drzew wiecznie zielonych, wśród szelestu źródlisk, co się z kamiennych, starożytnych urn sączą, wśród śpiewu słowików, spoczywają ci władcy Japonii — jeżeli ich duszom równie dobrze, równie spokojnie, jak ich śmiertelnym szczątkom...
Na drugi dzień, więc w Wielki Poniedziałek, opuściłem Kioto. Mój zacny, poczciwy misyonarz towarzyszył mi aż do Otsa. Droga śliczna, ekspedycya do Otsa również ślicznie i interesująco opisana w dziele Hübnera. W Otsa niewiele do widzenia, prócz ślicznego iście położenia u stoku gór spływających łagodnie ku jezioru Biwa. Jezioro ogromne, zdaje mi się większe od wszystkich, jakie dotąd widziałem. Nad brzegiem jeziora w Karasaki sławna sosna, prowadzona od wieków w formie baldachimu. Mierzyłem obwód przestrzeni przykrytej jej konarami: 150 czy 160 kroków. Wiekuiste to drzewo, czczone jak wszystkie stare drzewa przez Japończyków, choruje; więc je kurują, zalepiając cementem szczeliny; z obawy by konary nie rozdarły swym ciężarem pnia głównego, podpierano, powiązano je na wszystkie boki; to nieco uroku ujmuje temu staruszkowi.
Wobec czci Japończyków dla starych drzew, nieraz żałować wypada, że wszystko co stare w równy sposób nie uczczono! Nad grobami Mikadów żałowałem, żem nie Alfred de Musset lub choćby Lenartowicz! Cóż to za temat do poezyi, jaką śliczną legendę na tem tle usnućby można? Nareszcie przyszła chwila rozstania — muszę wracać do Tokio wprost, bo nazajutrz Wielki Czwartek.


Tokio, 20 kwietnia (Wielka Sobota).

Tu więc spędzam wielki święty tydzień. Niestety, czyż który w świecie kraj, może z wyjątkiem Rzymu, jest w stanie zastąpić naszą kochaną ojczyznę w czasie wielkanocnym? Nigdzie zdaje mi się tak pięknie, tak rzewnie, tak po dawnemu i bożemu nie odbywają się nabożeństwa Wielkiego Tygodnia, jak u nas. Tu poczciwi, zacni misyonarze po francusku odbywają nabożeństwa i zdaje się, że połowa odpada. Pojąć nie mogłem, jakim dzieje się sposobem, że np. ciemnych jutrzni niema! W Wielki piątek była tylko droga krzyżowa; nie śpiewano jednak wcale trenów Jeremiasza, a to tak piękny, tak rzewny śpiew, tyle boleści i smutku żałoby; nigdy tak dusza sama do modlitwy się nie rwie, nigdy tak nie topnieje u stóp krzyża, jak przy dźwięku tego śpiewu żałoby i smutku. Nader mi, wyznaję, naszych nabożeństw żal, bardzo za niemi tęskno! Grobu św. również nie było; procesyi zmartwychwstania, naszej drogiej, kochanej rezurekcyi nie będzie. Widać inny zwyczaj w kościele francuskim. Biegeleben powiada, że w Anglii również nie znają zwyczaju procesyi na Wielkanoc! Nasza piękna, rzewna pieśń rezurekcyjna, także tu nieznana zapewne. Skarżę się jak dziecko, ale bo te nasze nabożeństwa takie piękne; tak istotnie przez cały Wielki Tydzień żyło się życiem odmiennem, żyło się w kościele; tu rano — wszystko skończone.
A jednak widziałem dziś ceremonię chrztu poganki, może jedyny raz w życiu. Chrzcił sam biskup w asyście. Jutro do Stołu Pańskiego mam przystąpić! Żałuję, że nie mam ze sobą »Naśladowania«; nic mi tej książeczki nie może zastąpić.


Tokio, 22 kwietnia.

Miałem właśnie długą i wyczerpującą rozmowę z młodym, bo ledwie 26 lat liczącym Japończykiem, panem Katsutaro Innabata, dyrektorem towarzystwa akcyjnego, które obecnie zakłada fabrykę wyrobów jedwabnych tu w Kioto. Człowiek ten spędziwszy lat ośm we Francyi, gdzie był chłopcem, uczył się najprzód nie wiem w którym instytucie OO. Jezuitów, potem w Lyonie. Przez długie lata nie chciał jednak przejść na katolicyzm, dopiero po powrocie do ojczyzny, przerażony upadkiem, nędzą moralną własnej dotychczasowej religii (buddyzmu), a czując konieczną potrzebę wiary, został katolikiem. Otóż ten młody człowiek opowiedział mi rzeczy, które mię mocno przejęły. Japonia — twierdzi on — znajduje się obecnie nietylko w stadyum przejściowem politycznie i socyalnie, ale przedewszystkiem pod względem moralnym i religijnym! Religia Buddy upada, niknie, topnieje z dniem każdym. Bonzowie dają sami impuls do tego upadku. Żyją hulaszczo, trwonią pomału zasoby swych świątyń, a gdy zasób się wyczerpuje, palą świątynie. Dowodów na to w ręku nikt nie ma, ale to jest vox populi, którego źródło w coraz się powtarzających pożarach świątyń buddystowskich. Ryba od głowy cuchnie: zmniejszona, osłabiona, zwiędła wiara kleru pociąga za sobą też same objawy u ludu. Miliony więc mieszkańców Japonii pozostaną niebawem bez wiary, bez religii! Ponieważ jednak Japończyk z natury jest nader ciekawy, pragnie dojść wszędzie do dna, zbadać wszystko, niczego niejasnem nie pozostawiając, przeto tracąc potrochu dotyczasową swą wiarę, bada, czem się to dzieje, i dochodzi do wniosku, że dlatego, iż ta wiara nic nie warta.
Bez wiary jednak człowiek egzystować nie może, przeto i Japończyk szuka innej wiary. Tu jądro sprawy. Szukającemu trzeba poddać, wskazać, gdzie ma szukać. Protestanci, wspierani ogromnych rozmiarów składkami północnej Ameryki, skorzystali i korzystają z tego usposobienia wykształconych i kształcących się klas ludu japońskiego. Protestanci przyszli do tego kraju z pieniądzem jako środkiem, to też wspaniałymi mogą się poszczycić rezultatami. Powiedziałem: »przyszli z pieniądzem jako środkiem«, nie wyraża to jednak całej prawdy! Protestanci umieli i umieją wyzyskiwać głód nauki, pragnienie kształcenia się Japonii. Nie widziawszy na własne oczy, trudno uwierzyć, do jakich rozmiarów ten »głód« w Japonii dochodzi. Dziś każdy Japończyk, ubogi i bogaty, zwłaszcza jednak ubogi, chce, musi się kształcić, pragnie pożreć naukę; bo po pierwsze: tej nauki jako takiej łaknie, bo po drugie: ta nauka mu chlebem, karyerą, wszystkiem. Cóż więc robią misyonarze protestanccy? dają młodzieży tutejszej sposobność kształcenia się. Zakładają szkoły (jak np. tu w Kioto), uniwersytet nawet odpowiadający najkompletniej wszelkim wymaganiom, stawianym przez społeczeństwo i państwo. W ich szkołach jednakże, otwartych dla wszystkich, zaprowadzono ten sprytny system, że nawracający się na protestantyzm za darmo żyje i uczy się, nie nawracający się przeciwnie musi grubo płacić.
Skutki tego systemu oczywiste. Dziś, po mniej więcej 10-ciu latach, mają protestanci w swem liceum przeszło 600 uczniów. A cóż katolicki Kościół? wszystkiego razem liczy gmina katolicka w Kioto jednego Ojca misyonarza i 400 wiernych. Protestanci mają między swoimi adeptami śmietankę japońskiej młodzieży, która się ściąga z całego niemal kraju, by się w ich liceum kształcić; katolicy, to z malutkimi wyjątkami wyłącznie niemal lud, klasy robocze, najniższe, najmniej wykształcone, najmniej mające, najmniej mogące. I nie będzie inaczej, póki Kościół katolicki nie skupi tu większych i bardziej dobranych sił, większych środków materyalnych, póki nie założy szkół wyższych, uniwersytetu...
Z głową nabitą i sturbowaną temi myślami, poszedłem prosto do kochanego mego O. Compagnon, posłyszeć co też on o tem sądzi. Stary misyonarz oblał mię trochę zimną wodą; ale zarazem rozgadał się i wynurzył z tem, co miał na sercu. Skarży on się, choć w sposób niesłychanie oględny i cichy, na pewną obojętność Europy jako takiej, może nawet Rzymu, dla misyj japońskich. Środki materyalne, jakimi ci ludzie rozporządzają, są istotnie prawie równe zeru. Miesięcznie pobiera przeciętnie misyonarz 30 — 45 yenów alias dolarów japońskich, co na nasz pieniądz stanowi 60 do 90 złr. w. a. Za to, jeżeli misyonarz w samem miejscu nie posiada własnego budynku, musi opłacić najem mieszkania, ubrać się, oprać, wyżywić, opłacić swoich tak zw. katechistów, zapłacić najem domów, w których wierni lub niewierni mogą się zbierać celem słuchania nauk, sprawić sobie potrzebne paramenta kościelne, utrzymać kościołek, kapliczkę, przystroić takową i t. p. Słowem, istotnie ci ludzie żyją, muszą żyć jak ptaki niebieskie, nieraz tylko rosą i światłem słonecznem. Asystowałem raz obiadowi mego zacnego misyonarza: składał się z gorącej wody, w której pływało nieco kartofli źle zaparzonych, i dwóch czy trzech kartofli w wodzie ugotowanych. Jako wety: ser stary, twardy jak kamień, przysłany kiedyś przed miesiącami z Francyi przez jakieś poczciwe siostry Karmelitanki, dalej ser z pigw, również przez siostry nadesłany — i tyle! Dziś wieczór jadłem z nim u niego kolacyę: zupa zrobiona z puszki Liebiga, którą ja przyniosłem, sałata jakaś, którą to biedactwo sam zaprawił, nalewając np. octu z flaszki jakiejś widocznie aptecznej, i jako wielki luksus, umyślnie dla mnie jajecznica z dwóch czy trzech jaj! Serce topnieje na ten widok, a przytem wszystkiem, mając siedm rozmaitych quasi parafij, które musi obsługiwać, nie mając notabene wyrobionych katechizatorów, dzień w dzień przez te ostatnie dni lata co wieczór w inne miejsca, by mieć do zgromadzonych katechumenów i pogan przemowy, nauki, kazania. Ponieważ tylko wieczorami schodzić się mogą ludzie pracy oddani, przeto kazania te odbywają się o godzinie 8 lub 9 wieczór, a trwają najczęściej do 10-tej lub 11-tej; musząc na drugi dzień być z powrotem tutaj, by odprawić Mszę, tego samego wieczora wraca swoim wózeczkiem, ciągnionym przez jednego człowieka tak zw. kuruma lub dziuriksa, do Kioto, a że odległość znaczna, więc około godz. 12 lub 1 w nocy się kładzie. Rano o godzinie 4 jest na nogach, by modlitwy odprawić, o 7-ej Msza święta, i tak jak rok długi! — a w pokoiku zimno, bo palić nie ma bardzo za co, — a jedzenie opisałem.
Zaiste, nie trzeba innych dowodów boskości naszej wiary. Przytem ta pogoda umysłu, cierpliwość, słodycz — wesoły jak dziecko. Wyciągam go na zwiedzanie, spacery, pęka na moje głupstwa od śmiechu, i mnie potem dziękuje, że go odwiedzam, bo to go rozrywa — on est fatigué, powtarza, i to mu, zdaje się, za spoczynek starczy. Potrzebuje ornatu od święta, zwykłego, i ornatu żałobnego; nie mając obecnie za co sprawić, pożycza od misyonarza bawiącego w najbliższej misyi. Ponieważ oprócz tego biedaczyna wielu rzeczy nie ma, zdecydowałem się sprawić mu takowe.
Ale wróćmy do mojego głównego tematu — do misyj w Japonii. Otóż zarzut przeciw nim, nawet przez nowo nawróconych podnoszony, jest, że wobec świetniej w oczy bijącej działalności protestantów, katolicki Kościół niedość występuje okazale, za mało o sobie samą formą zewnętrzną daje znać, za mało, dbałych o formę i wrażliwych Japończyków, formą, akcyą w oczy bijącą kaptuje, za mało ich uwagę na siebie zwraca, a specyalnie niedość dba o szkolnictwo; a jak już w liście moim powyższym, pisanym do Ojca Morawskiego, powiedziałem: szkolnictwo, podanie sposobności oświaty, nauki, to wobec dzisiejszego usposobienia mas Japonii, najgłówniejszy, może najpewniejszy, by nie powiedzieć: jedyny sposób kaptowania, czynienia prozelitów. To byłby rdzeń tego, co, jak powiedziałem, katolicy japońscy mają misyonarzom (missions étrangères) do zarzucenia. Na to odpowiedź jedna: jest w tem wszystkiem wiele prawdy, ale to wszystko dlatego, że niema środków, po prostu pieniądz tu na przeszkodzie staje. Misyonarze byliby najszczęśliwsi, wszystkim tym potrzebom zadośćczynić, ale nie ma de quibus — i to przyczyna, że postępy katolicyzmu w Japonii w oczy nie biją, nie są takie, jakichby może spodziewać się można.
Z drugiej jednak strony, mimo że protestanci tak szumnie i buńczucznie występują, poszanowania większego dodają nasi misyonarze. Mimo, że protestanci na oko tak licznych mają adeptów, — adepci ci jednak nie są prawdziwymi wiernymi. W to co im protestantccy, głównie amerykańscy misyonarze głoszą, w to oni najczęściej nie wierzą — religię, formę przyjmują jako środek wyuczenia się po angielsku (cel, dążności dziś każdego młodego Japończyka), jako środek wykształcenia się za darmo. Formę, powtarzam, przyjmują, treści — nie. Skutek: kompletna niewiara; szkoły protestantów, to pepiniera ateuszów. Kościół katolicki, nie przyjęcia formy od swoich adeptów żądający, ale przyjęcia treści, wiary, woli, obawiając się popaść w extrem, w który popadli protestanci, woli, powtarzam, pomału, pocichu, w cieniu postępować naprzód.
Tu jedyna objekcya: Kościół nasz musi się tu, jak zresztą wszędzie, liczyć ze stosunkami miejscowymi. W Japonii dzisiaj jest niesłychany ruch umysłowy. Młode i stare głowy się palą, okrzyk: nauki, wiedzy! po całym kraju, we wszystkich klasach rozbrzmiewa. Te tysiące, które wpadną w szpony protestantyzmu, to raz na zawsze dla katolicyzmu stracone. Co gorsza, ludzie ci, choć nie przyjmują szczerze i do dna religii protestanckiej, przejmują jedno od swych nauczycieli: nienawiść do katolicyzmu. Przez nich nienawiść ta łatwo i w dalsze, wprost nie wchodzące w grę sfery przejść może. To tak mojem, jak i misyonarzy zdaniem, powód, dla którego Kościół katolicki od swych dotychczasowych, wrodzonych, że tak powiem, skłonności do cichości, tutaj odstąpić powinien! Dwa byłyby środki zaradzenia złemu: albo dać misyonarzom więcej środków materyalnych, więc materyału w ludziach, materyału w zasobach, albo wysłać jedną, dwie lub więcej innych kongregacyj zamożnych, któreby w kilku, kilkunastu punktach odrazu działać zaczęły. — Jakie są przyczyny, dla których Rzym tego ostatniego środka nie użył dotąd, i zdaje się nie chce użyć, to wiadomo. Przyczyny natury nader delikatnej, więc nie chcę ich tu rozkawałkowywać, domyśleć się łatwo; historya poucza w tym względzie.
Pozostawałby więc tylko jeden sposób: misyom tutejszym dodać więcej ludzi, dodać więcej środków materyalnych. Ludzi łatwo znaleść. Zamiast rzucać ziarno na piasek, zamiast rzucać miliony i setki inteligencyi i pracowników znakomitych, gdzieś w dzikie puszcze Afryki, lub na jałowe wybrzeża Australii, możeby lepiej było użyć tych pieniędzy, tych sił moralnych, intelektualnych, na rozwinięcie odpowiedniej akcyi w kraju cywilizowanym, cywilizującym się zwłaszcza, w kraju niesłychanie ludnym, w kraju dążącym z jednej strony do znacznego intelektualnego, materyalnego rozwoju, z drugiej zaś strony lecącym na złamanie karku w ręce ateizmu, nihilizmu religijnego i społecznego, — w kraju wreszcie, który jako najbardziej posunięty ze wszystkich kontynentu azyatyckiego w kierunku cywilizacyi »europejskiej«, który dał i daje istne dowody żywotności, przedsiębiorczości — w kraju, który tem samem, według wszelkiego prawdopodobieństwa, w partyi światowej, która musi się rozegrać może niebawem między katolicyzmem, protestantyzmem, schyzmą a buddyzmem, między cywilizacyą białych i elementem aryjskim a cywilizacyą chińsko-mongolską i elementem niearyjskim, pod egidą może i przewodnictwem Chin — w partyi tej ważną zapewne rolę odegra. Nie przypisuję sobie prawa sądzenia o tych rzeczach — dla mnie jednak jest to rzeczą jasną, że świat katolicki, nie dbając o kraje jak Japonia, a marnując miliony w ludziach i pieniądzach na bardzo problematyczne apostolstwa między słoniami i hipopotami lub kangurami, wielki popełnia błąd.
Afryka środkowa zresztą nigdy, przenigdy aryjskiej cywilizacyi nie przyjmie; na to potrzeba przedewszystkiem, by tam klimat się zmienił. Biały w tym klimacie, jaki ma dziś Afryka, nie wyżyje. Kto twierdzi przeciwnie, ten się daje unosić chwilowym mrzonkom. Widzimy, że we wszystkich krajach z podobnym klimatem, biały zagnieździć się nie może; może on żyć w jednej generacyi, druga już niezbyt dopisuje, a trzeciej niema w regule. Nie tam więc punkt ciężkości rasa biała kłaść powinna, chcąc się wzmocnić, rozróść, do walki niechybnej przygotować! — Powiadam: do walki przygotować, bo choć my zapewne tego nie dożyjemy to jednak zdaje mi się, nie jest tak pewnem zupełnie, że rasa biała niebawem (może za lat 50 lub 100) stawić będzie musiała czoło nawałnicy chińsko-mongolskiej. Pierwszy krok do przyspieszenia wybuchu tej walki już uczyniony: Ameryka i Australia zamknęły się zupełnie przed napływem Chińczyków. Gdzież, pytam się, te miliony się podzieją? — Zdaje mi się więc, że w onej chwili arcypotężnem byłoby dla białych, mieć, na tyłach nieprzyjaciela, kogoś za sprzymierzeńca. Tym mogłaby być Japonia — ale tylko Japonia katolicka, bo tylko Japończyk-katolik nie nienawidzi białego! Japończyk ateusz, buddysta lub protestant zawsze i w każdej chwili chętnie rękę do zgładzenia go przyłoży.
Straszniem się rozkołysał i podleciałem może za wysoko. Przeczytać i poprawić tego listu nie mam czasu, więc Posyłam go in natura, — wszak nie będzie zbyt ostro sądzony. Późna bardzo zrobiła się pora, i kończyć muszę.


Tokio, 23 kwietnia.

Przed kilku godzinami wróciłem z audyencyi u Mikada. Właściwie mniej była ciekawa, niż się spodziewałem, bo zupełnie prawie według europejskich zwyczajów wszystko się odbyło. Pałac, na miejsce dawnego, przed paru laty zgorzałego, nowo postawiony — swoją drogą prześliczny. Choć wiele tu, niestety, europejskiego wprowadzono elementu, jednak całość nie-europejska — całość przecie japońska, prostotą niesłychaną, kilku zaledwie szczegółami niesłychanej kosztowności zadziwiająca, wspaniała, iście pańska.
Przez trzy rzędy niebotycznych prawie murów, z głazów granitowych, ciągle przez mosty śmiało rzucane nad rowami obronnymi, wjeżdżasz na znaczne wzgórze, gdzie samo atrium stoi. Niezmiernej szerokości wschody, do niesłychanie przestronej acz niezbyt wysokiej prowadzą hali; stąpasz ciągle po ślicznych, skromnością kolorytu uderzających dywanach. Budynek sam, raczej miasto całe budynków, o dwa razy łamanych, ogromnych, rozsiadłych dachach japońskich, bez piętra, jak wszystkie japońskie, ale niesłychanie przestronny — prawdziwie pański, — bo po cóż ma się pańska noga męczyć po wschodach — miejsca na ziemi jest tyle, ile serce zapragnie, więc też budują wszerz bez miary i końca. Przez długie, szerokie, widne, niezbyt wysokie korytarze, zdobne tylko w cudnej czystości i uroku pełne mury szare, o złocistem deseniu, wchodzimy do sali poczekalnej. Jako proporcye — nic piękniejszego; okien mnóstwo, światła, powietrza dużo. Wszystkie okna i drzwi — to arcydzieła; po prostu prześlicznej barwy wiśniowo-bronzowej drzewo, lakiem tegoż koloru kryte, oprawne w nader proste, cyzelowane w bronzie złoconym okucia. Sufit w kasetony; boiseria, znowuż ów cudownej barwy lak bronzowy i złocony bronz, a jako motyw milion razy powtarzający się kwiat chryzantemu: herb Mikadów.
W środku sali kwiaty, ale kwiaty japońskie, tj. lasek zieloności cudnej, świeżej, z pomiędzy której widoczny wodotrysk wody lewandowej. Na ścianach kilka arcydzieł sztuki japońskiej, tak zw. kakemono, obrazy na jedwabiu; więc gałązka śliwki w kwiatach, a w dali wschodzi z pomiędzy lekkich chmurek blady jeszcze księżyc; obok kogut wspaniały, czemuś w złym humorze, szuka ziarna na ziemi, ale okiem pełnem dumy i gniewu zarazem szuka rywala. Niestety, wkradły się tu portyery i krzesła europejskie; te psują, niszczą całą tę idealnie prostą, tak niesłychanie pańską harmonię.
Wreszcie wielki mistrz ceremonii: figura ciekawa, twarz sprytna, niestety ubrany, jak wszyscy dworzanie, w mundur przypominający europejski — oznajmia, że chwila przyjęcia się zbliżyła. Biegeleben, otoczony i poprzedzony przez ochmistrzów, ministrów, szambelanów, idzie naprzód. Grobowa cisza; po dwóch wschodach wchodzimy do innego krużganku; cudownej roboty parawan wzbrania oczom niepowołanych przystępu do atrium najświętszego. Biegeleben wchodzi; po trzech ukłonach z daleka poznaję, że jest przed obliczem bóstwa Mikada. Przedmowa ministra po francusku krótka; tłumaczą ją na japońskie; cesarz zupełnie bezdźwięcznym głosem, a raczej szepcąc coś, odpowiada, co nam tłumaczą jako słowa powitania i kondolencyi zarazem, z powodu nieszczęsnej śmierci arcyksięcia Rudolfa. Potem kilka frazesów konwencyonalnych; wreszcie Biegeleben przedstawia mnie. Teraz dopiero po raz pierwszy przypatruję się oko w oko Mikadowi. Wśród sali zupełnie pustej, w środku mniej więcej stoi Mikado; za nim cudnej roboty tron, krzesło kurulne nizkie, jego figurą zasłonięte; wkoło sali zamiast mebli — dostojnicy rozliczni. Mikado w uniformie europejskiego kroju, ciemno-brunatnym, w szerokich spodniach, za długich; nogi w kolanach trochę zgięte; palce od nóg do środka (tak każe szyk i etykieta); ledwo stoi, oparty na pałaszu czy szpadzie; ma dość długą, cienkowłosą, kruczą brodę; krucze, od lat nie strzyżone włosy spadają mu nad uszami, jak pejsy lub loki; twarz blado-żółta, oczy czarne, nos prosty, ale kartoflowaty, szeroki; usta wielkie, zmysłowe.
Jak mnie zobaczył, wybałuszył oczy jeszcze bardziej, i tak przez chwilę trzeszczyliśmy oczy wzajemnie na siebie; widocznie zdziwiony, nawet przerażony był Mikado, widząc przed sobą książęcia, w starym fraku czarnym, z wytartymi guzikami zamiast orderów, i niezbyt świeżą krawatą białą (cztery miesiące podróży zredukowały moją garderobę niesłychanie). Ten biedny Mikado! toć to typ manekina przebranego; bo też to ogólnie wiadome, że to człowiek wielce ograniczony, bez inicyatywy — człowiek, który od lat się już przyzwyczaił do laissez faire i do far niente. Parę jeszcze frazesów grzecznych nawzajem, i Mikado szepce coś do ucha tłumacza, który mi powtarza: że Jego Królewska Mość z przyjemnością zobaczy jeszcze moją eksellencyę; poczem ruch ledwie spostrzegalny głowy Mikada oznacza, że audyencya skończona. Trzy ukłony; wychodzimy rakiem i — finita la comedia.
W gruncie, choć tu przyjęto cywilizacyę europejską, choć dziś małpują Europę nadaną konstytucyą, choć uniformy na model pruski krajane, mimo to wszystko, bardziej tu Azyę czuć, niż w Syamie. Tu istotnie czuć ogólne przekonanie, a zwłaszcza samego Mikady, że reszta świata — to ludzie, a on — bóstwo. Dlatego nigdy się ruszać, nigdy głośno mówić, ledwie się uśmiechnąć mu wolno; dlatego, choć lat tyle już minęło, przyjęcie przez Mikada, opisane tak znakomicie przez Hübnera, dziś jeszcze jest prawdziwem.


Tokio, 24 kwietnia 1889.

Wczoraj, między innemi asystowałem wielkiej towarzyskiej uroczystości, a mianowicie garden partie, danej przez dwór, tj. cesarza i cesarzową. O godzinie trzy kwadranse na trzecią, przy cudownie pięknym czasie, ruszyliśmy dwoma powozami (na koźle Japończyk wspaniale ubrany) ku tak zw. letniej rezydencyi Mikada. Wśród niezliczonych tłumów ludu, co przyszedł patrzeć na przejazd cesarstwa, wśród szeregów policyi, wojska, dostaliśmy się nareszcie, jadąc za setką co najmniej powozów, do pierwszej bramy pałacu. Gwardya przyboczna cesarska u głównego wejścia; nareszcie pawilon, dwóch portyerów wygalonowanych i wyszamerowanych od stóp do głów otwiera drzwiczki kolasy; wysiadamy. U szczytu schodów przyjmuje nas jeden z mistrzów ceremonii. Idziemy dalej; tu wita nas wielki mistrz ceremonii, hrabia Iszimura. Otoczeni całem stadem innych zaproszonych, suniemy ku miejscu, gdzie mamy oczekiwać przybycia najjaśniejszych. Tu grono pań, grono panów z nieco kwaskowatemi minami; trzeba bowiem wiedzieć, że ci panowie dworzanie tutejsi żyją między sobą jak psy z kotami, co naturalnie nie przeszkadza, że spotykając się, najsłodszymi witają się uśmiechami; ponieważ jednak te uśmiechy i słodkie słowa nadto są wymuszone, przeto państwo ci starają się jak najrzadziej spotykać.
Po półgodzinnem czekaniu przechodzimy do pawiloniku nad samym brzegiem morza położonego; widok piękny, nie do opisania! Nareszcie dają znać, że Ich Cesarskie Moście się zbliżają. W gajach stosownie od nas oddalonych muzyka intonuje hymn ludowy japoński, idealnie piękny, osnuty na tle starojapońskiej pieśni, niezmiernie charakterystyczny, stworzony dla Verdi'ego, by na tem tle coś równie pięknego jak »Aida« stworzył! Wtem, poprzedzony przez cały orszak dygnitarzy dworskich i ministrów, zbliża się Mikado — jak zawsze brzydki i śmieszny — w małym uniformie piechoty, boć i w tem każą biedakowi naśladować monarchów europejskich. Parę kroków za nim cesarzowa — malutka, drobniutka, bielutka, z nosem cienkim, orlim; twarz niezmiernie charakterystyczna japońska, a jednak nie brzydka; jeszcze dość młoda; mimo tego wzrostu lalki, ma pewną prestancyę; a chociaż chodzić biedactwo nie umie, zwłaszcza w bucikach paryskich, to jednak robi o wiele lepsze wrażenie, niż jej czcigodny małżonek. Naturalnie, cesarzowa, jej otoczenie, wszystkie księżniczki krwi, po europejsku ubrane; bo według najnowszych rozporządzeń, kostyum japoński stary, piękny i szlachetny, zupełnie z dworu wykluczony, tak, że na dworze nikomu nie wolno pokazać się w takowym. Aż litość bierze patrząc na tych biedaków.
Ceremonia właściwa ograniczyła się do krótkiej po większej części rozmowy cesarstwa z pojedyńczymi przedstawicielami mocarstw zagranicznych. Jako ciekawość dodam, że dziwnym trafem przy przejściu cesarstwa w szpalerze utworzonym przez ciało dyplomatyczne, znaleźliśmy się między poselstwem chińskiem a koreańskiem. Obu na chwałę trzeba powiedzieć, że nie porzucili stroju przodków. Ambasador króla koreańskiego był w nader ciekawym, oryginalnym stroju; opisać go trudno; jest to coś zupełnie i od chińskiego i od japońskiego odmiennego. O tyle piękniejszy strój, że o wiele żywsze kolory, bo czerwony, niebieski i crême. Nakoniec, po owej rozmowie z posłami, cesarstwo przeszli do pawilonu przygotowanego umyślnie, i tu podano wszelkiego rodzaju Erfrischungen. Gorąco było wcale przyzwoicie, więc ambasadorzy rzucili się ochoczo do szampana. Niestety i tu już wszystko niby po europejsku; nawet lokaje w białych pończochach i frakach.
Gdy cesarstwo odeszli, poszedłem sobie sam oglądać ogród. Cudowny istotnie. Kwiatów jak zwykle żadnych, tem mniej klombów; za to co za drzewa i krzewy, jaki rozkład artystyczny drzew, jakie perspektywy cudne! Krzewy o liściu ponsowym, żółtym, zielonym; a to wszystko na tle wspaniałych starych sosen japońskich; u stóp, ślicznej formy wielka sadzawka, nad nią mostek drewniany prowadzi do pawilonu malutkiego, śliczniutkiego, na wysepce położonego. Niezmierniem kontent, że widziałem tę fetkę, tak bądź co bądź oryginalną i ciekawą.
Jutro miałem opuścić Tokio; z powodu strasznej burzy, która dziś się rozszalała, muszę znowu czekać. Daj Boże, bym jakoś szczęśliwie na stały ląd się przedostał!


Tokio, 27 kwietnia.

Przed paru dniami byłem w teatrze. Grano sztukę (niby tragedyę) »Czterdziestu siedmiu Roninów«, osnutą na tle podania, które właśnie z angielskiego na polskie tłumaczę. Nic równego, jako mimika, w życiu nie widziałem. Realizm szalony, chwilami przechodzi wszelkie granice. Tu mogłaby Sara Bernhard odbywać studya, jak się mordować, jak umierać na scenie. Asystuje się w tej sztuce aż czterem samobójstwom i dwom czy trzem zabójstwom. Samobójstwa niezmiernie przerażające; najpierw, bo przedstawiają tak zw. harakiri czyli przerżnięcie sobie brzucha własną ręką; dalej, bo realizm posunięty do tego stopnia, że krew (naturalnie udana) bucha z ran, zalewa samobójcę, który wyciąga z siebie kiszki na scenie, by takowemi akt przysięgi podpisać. Widzi się tu rzeczy doprawdy dla nas nowe, nietylko pod względem grozy przedmiotu, ale także pod względem znakomitej gry — rzeczy, o których doprawdy wielu naszych najsławniejszych artystów pojęcia nie ma. Przytem przedstawienia te są niezmiernie ciekawe, bo wszystko występuje w dawnych, pięknych kostyumach dworskich i innych, które dziś już tylko ledwie na obrazach egzystują.
Oby wraz z temi starymi ubiorami nie poszły w niepamięć inne cenne zwyczaje i cechy starej Japonii! Tak między innemi jest jeden szczegół albo raczej rys charakteru Japończyka — o którym wielu podróżnych mówić zapomina, a który przecież godzien jest wzmianki, bo nawet, rzecz szczególna, arcymiły do skonstatowania — który wyróżnia Japończyka, ku wielkiej jego chwale, od wszystkich, zdaje mi się, narodów kuli ziemskiej, przedewszystkiem jednak od Chińczyka i Koreańczyka, jego najbliższych krwią i położeniem geograficznem sąsiadów. Rysem tym charakteru jest nie co innego, jak zamiłowanie czystości. Jak kraj długi i szeroki, biedny i bogaty, młody i stary, mężczyzna czy kobieta, wszyscy i wszędzie, dzień w dzień muszą mieć kąpiel, i to kąpiel ciepłą! Zwyczaj ten tak jest rozpowszechniony, tak poszedł w krew i kości tych ludzi, że najprostszy riksa, najprostszy chłop, nieszczęśliwym, bo chorym czułby się, gdyby mu odmówiono wieczorem przed spoczynkiem kąpieli. Jest to instytucya, nad którą doprawdy wartoby się zastanowić, aby ją u nas zwłaszcza zaprowadzić, przynajmniej po miastach. W Japonii w każdej najmniejszej mieścinie jest przynajmniej jedna publiczna kąpiel, gdzie za jednego centa każdy do woli wykąpać się może. Jak we wszystkiem, tak i tu cechą prawdziwie wielkiej, prawdziwie ogólnie użytecznej instytucyi, jest prostota. Instytucya ta może być tak niesłychanie tanią i przeto dla najbiedniejszego dostępną i wpływającą zbawiennie na ogół, jedynie w skutku swej niesłychanej prostoty. Kąpiel japońska, to mniejszy lub większy pokój, mniej lub więcej zamknięty, w środku którego jest jedna lub więcej kadzi drewnianych z wodą gorącą. Aby woda nie stygła, jest przy kadzi umieszczony rodzaj piecyka z blachy, tworzącego z kadzią jedno, w który to piecyk z chwilą, kiedy się rozpoczyna ogólna pora kąpielowa tj. wieczorem, wkładają nieco węgli drzewnych rozżarzonych. Jako dalsze akcesorya kąpieli, jedna lub więcej putni drewnianych z wodą zimną i czerpaczka również drewniana, służąca do oblewania się wodą — na tem koniec!
Proceder przy kąpieli japońskiej następujący: wchodząc umywa się każdy mydłem i wodą, zwykle już bardzo ciepłą, przygotowaną w jednej z owych mniejszych putni, stojących obok głównej kadzi; dobrze wymywszy całe ciało, wchodzi do głównej kadzi z gorącą wodą, i tu przez kilka minut, najwięcej 2—3 minut, zanurza się po szyję, oblewając za pomocą czerpaczki głowę gorącą wodą — i koniec. Ciało wysycha natychmiast i kąpiel skończona.
Sekret cały leży w temperaturze wody gorącej, która dochodzi do najwyższego stopnia gorąca, jakie nie Europejczyk, ale Japończyk znieść może. Nieprzyzwyczajony, nie jest początkowo zupełnie w stanie ani palca w tę wodę wsadzić, tak jest gorąca. Ten właśnie stopień wysokości temperatury ma taki skutek, że zamiast zaziębiać, jak nasze letnie kąpiele, owszem hartuje. Uczucie w pierwszej chwili, wchodząc do tego ukropu, jest zupełnie podobne do uczucia przy wchodzeniu do bardzo zimnej, lodowatej wody — więc przypuszczam, że oddziaływanie na skórę bardzo gorącej wody, musi być takie samo, jak bardzo zimnej. Kąpiel gorąca ma jednak tę przewagę nad zimną, że rozgrzewa niezmiernie ciało; po zimnej, dopiero gimnastyki, awantur potrzeba, by się zagrzać; w zimie zwykle się to nie udaje — człowiek, zwłaszcza zmuszony do życia siedzącego, marznie przez pół dnia po zimnej kąpieli. Po japońskiej kąpieli ciało jest tak niesłychanie rozgrzane, że bez obawy zaziębienia się, można w największe zimno wyjść na dwór, choćby bez ubrania. Ciepło to zatrzymuje ciało przez kilka godzin. Proszę teraz pomyśleć, jak niezmiernem dobrodziejstwem dla starych, dla ubogich, dla dorożkarzy, tragarzy i t. d. i t. d. byłaby taka kąpiel — wogóle dla ludzi, którzy przez całą zimę nigdy naprawdę rozgrzać się nie mogą.
Mam zamiar przypatrzyć się jeszcze dokładniej owym publicznym kąpielom tutaj, by módz ewentualnie coś podobnego u nas zaprowadzić. Przedewszystkiem trzeba jednak zaprowadzić coś takiego po domach prywatnych, zwłaszcza dla służby — tutaj nie zdarzyło mi się spotkać człowieka, któryby wydawał niemiły odór. — Co za szczęście w takim kraju żyć!
Drugim, niezmiernie ważnym czynnikiem ochędóstwa jest mycie zębów. Takich zębów jak tu, nigdzie się nie widzi. I tu znowu muszę powiedzieć: jak kraj długi i szeroki, każdy co rano myje zęby. Och, czyżby nie można w Galicyi tego zaprowadzić? Tyle na teraz o czystości Japończyków. A rzecz szczególną przytem zauważyłem, że to dziwne zamiłowanie ochędóstwa, sposobem jakimś, ogranicza się jakoś u Japończyków do swojskich sprzętów i przyrządów; wszystko co importowane, europejskie, jak serwety, noże, grabki i t. p., bywa i niewymyte i arcybrudne. Widać, że zamiłowania czystości we krwi nie mają.


Tokio, 30 kwietnia.

Fatalna aura dni ostatnich wstrzymała mnie nieco w zwiedzaniu ciekawości — to też nowych wrażeń, nowych notatek niema. — Arcyciekawe widziałem jednak w muzeum tutejszem zabytki katolickie z przed 300 lat. Cały zbiór krzyżów, różańców, obrazów Świętych. Portret papieża Pawła V. Borghese czy Sykstusa V.; portret IMci pana Faxecura Roenyemon, zrobiony w początku XVII. wieku w Rzymie, klęczący przed krucyfiksem. Są to zabytki pochodzące z Sendaju, prowincyi położonej na cyplu północnym wyspy głównej (Nippon). Książę panujący nad tą prowincyą t. zw. Dajmio Sendaju, jak niesie fama, sam katolik, wysłał był do Rzymu deputacyę z dwóch swoich podwładnych złożoną. Panowie ci zajechali po sześcio- czy ośmio-miesięcznej podróży na miejsce; tu przyjęci po monarszemu przez Ojca św. i obdarowani sowicie, ruszyli do Hiszpanii, poczem po dwóch latach niebytności i niesłychanych przygodach, powrócili do Japonii, przywożąc ze sobą całą ową kolekcyę krucyfiksów, ornatów i t. d. i t. d. — a między innemi i ów portret jednego z posłów, malowany w Rzymie. — Przedmioty te, jak wogóle, wszystko co do religii katolickiej się odnosiło, musiano po wybuchu prześladowania z początkiem XVII. stulecia chować i kryć. Obrazy wyjmowano z ram i zwijano, przenosząc co chwila z miejsca na miejsce, celem ukrycia ich, resztę zakopywano i t. d. Tym sposobem przedmioty te święte, których większość naturalnie zagubiono, spalono lub zniszczono, przechowały się do dni naszych. Przez długie lata leżały gdzieś na strychu u gubernatora Sendaju. Dopiero wypadkiem przed laty kilku sekretarz legacyi austryackiej przy dworze tutejszym, pan Siebold, bawiąc w Sendaju, dowiedział się o egzystencyi tych pamiątek. Długie toczyły się rokowania celem uratowania ich od niechybnej zaguby, aż wreszcie rząd japoński zdecydował się przenieść takowe z Sendaju do muzeum narodowego, założonego w Tokio, gdzie je właśnie oglądałem. Smutny to widok; krzyże i obrazy święte pozamykane w gablotach, a obok zaraz stoją i wiszą bożyszcza i ozdoby zborów pogańskich.
Obiecano mi, że zobaczę przed wyjazdem rzecz może jeszcze ciekawszą, mianowicie cały zbiór również przedmiotów religijnych katolickich, skonfiskowanych przy wybuchu prześladowań w rozmaitych okolicach kraju. Zbiór ten jest do dziś dnia w posiadaniu potomków owego wielkiego Taiko-Sama, regenta i władcy wszechpotężnego, który to tak strasznie katolicyzm prześladował; a mianowicie jest w posiadaniu brata sajguna, niedoszłego również sajguna. Obiecano mi, że poznam tych panów obu, tj. ostatniego sajguna i jego brata. Są to ostatni potomkowie rodu, który przez wieki tym krajem rządził, trzymając niemal w więzieniu prawnych władców, tj. mikadów, jak opowiedziałem w jednym z poprzednich listów, jeżeli się nie mylę, z 10 marca. — To mię naprowadza na dokończenie w krótkich abcugach tego szkicu historyi Japonii, który zacząłem.
Otóż opowiedziałem już wtedy, jak sajgunowie, uchwyciwszy ster państwa, doprowadzili w XVII. wieku do zupełnego zamknięcia Japonii dla Europejczyków. Stan ten utrzymał się do połowy naszego stulecia. Aż do 1854 roku nietylko nie wolno było żadnemu Europejczykowi stanąć na ziemi japońskiej, ale gdy raz jakiś żaglowiec angielski, znienacka zajechawszy do portu Nagasaki, zmusił załogę tamtejszą do dostarczenia sobie słodkiej wody i zapasów żywności — komendant załogi musiał sobie za karę rozpruć brzuch, a z nim wszyscy oficerowie. XIX-te stulecie musiało, jak wszędzie tak i tu, nieuniknienie wszystko do góry nogami przewrócić. Wielki Jemiton przewidział wszystko inne, ale zastosowania, jakiego doznała para wodna w naszem stuleciu, nie przewidział. Parowce doszły z łatwością tam, gdzie żaglowcom tylko z trudnością dostać się można było. Tajfuny, cyklony, prądy morskie i podwodne rafy, które tak strzegły Japonii, tak skutecznie przystępu do jej wybrzeż broniły, straciły dziś na powadze. Zregiestrowano je, poznano, odkryto. Dla tajfunów założono stacye meteorologiczne, które je śledzą i nieszkodliwymi czynią; rafy morskie dokładnie na kartach wyrysowano; słowem, żeglugę do Japonii ułatwiono i Japonię do Europy, Indyj, kolonij angielskich zbliżono. Między Chinami a Ameryką handel znalazł dogodne dla siebie, nieodzowne stacye w portach japońskich. Z drugiej strony od wschodu Stany Zjednoczone, dosięgłszy Oceanu Spokojnego, zapragnęły zajrzeć, co tam dalej leży i jak wygląda. Kalifornia, połączona z wielką siecią kolei Ameryki północnej, musiała szukać za morzami odbytu dla swych płodów rolniczych i metalurgicznych. We dwa ognie, od wschodu przez Amerykę, od zachodu przez Europę, wzięto Japonię. Zażądano »gościnności« tak energicznie, że opór stał się niemożliwym.
A jednak — jak mi mówił baron Siebold — patrząc, temu lat trzydzieści, na tę Japonię, na owych feudalnych panów, zdawało się, że status quo wieki jeszcze przetrwa. Wszystkie bowiem czynniki, które system feudalny w Europie przewróciły — tam, zdawało się, usunięto, ubezwładniono. Religia jedna, państwowa, przez wszystkich uznawana i co do formy wykonywana. Dynastyi nikt praw jej nie zaprzeczał. Filozofia nie kopała dołków pod porządkiem społecznym. Lud bez szemrania, bez żadnych aspiracyj znosił potulnie swą odwieczną pańszczyznę, dążności do zrównania stanów nie znał i nie rozumiał. Przemysł istniał, ale tylko w odmiennych, ciasnych ramach tego, coby u nas przemysłem domowym nazwano. Ogół i każda jednostka zadawalniały się granicami zakresu działania, po ojcach i dziadach odziedziczonego. Jeść miał każdy dosyć — więc spał spokojnie. Zdawało się, że plutokracya, jako rywalka arystokracyi, nie ma wcale racyi bytu. Szlachta nie ciemiężyła podobno ludu nad miarę; wolno jej było zresztą bawić się nieszkodliwem filozofowaniem, układaniem zgrabnych wierszyków niewinnej treści, muzyką, kobietami, i to nie nadmiernie. O polityce nikt już w końcu nie myślał, bo to do niczego nie prowadziło, a mogło tylko niepotrzebnie tułów od głowy oddzielić. W stosunkach wzajemnych ludzi do ludzi wiedziano zawsze i we wszelkich okolicznościach jak sobie postąpić, bo wszystko było przewidziane, unormowane odwiecznym zwyczajem; temu się sprzeciwiać, uchodziło za złe wychowanie, a złych manier każdy się gorzej śmierci obawia w Japonii. Któryś z rzadkich Francuzów, którzy Japonię dokładniej znali, powiedział: »Jeżeli szczęście ludów polega na absolutnem spokoju i nieruchomości, to ostatnie stulecie rządów dawnego systemu w Japonii było ideałem złotego wieku«.
Jednak, szczęściem czy nieszczęściem, wszelka ludzka instytucya, a zwłaszcza każda forma rządu, nosi w swem łonie zaród choroby, który ją o śmierć przyprawia. Wielki Jejasa, tworząc swą maszynę rządową, myślał przedewszystkiem o zapobieżeniu wybuchom krewkości i ambicyi książąt udzielnych (dajmio). Zapomniał, że odejmując im wszystko co w mężczyznie utrzymuje męskość — nieuniknienie ich w zniewieściałość wpędzi. To samo stało się i z samymi sajgunami. W biegu czasów przestał sajgun rządzić; za niego rządzili jego ministrowie, on używał i babiał.
Tokugawowie stali tem, że umieli ze swoimi interesami zjednoczyć interesa kilku najmożniejszych rodów. Arystokracya pomału zaczęła znajdować przyciężkiem to panowanie jednej rodziny; pomyślano, czy nie możnaby wziąć samemu nieco udziału w tej władzy. Trzeba było znaleść kogoś dość potężnego, aby go jako antagonistę arcypotężnemu sajgunowi można przeciwstawić. W tym celu aż do zapomnianego od dawna Mikada się cofnięto. Syn boskiego słońca mógł śmiało z sajgunem rywalizować, bo mógł liczyć na wpływ i znaczenie u ogółu idei monarchicznej. Podobno już od początku bieżącego stulecia, w prowincyi Mito zaczęła kiełkować w cichości ta myśl. W r. 1815 ukazała się książka Dai Niponshi (historya Japonii), której myślą przewodnią było wykazać, że właściwym panem nie jest sajgun, lecz Mikado. A wykazania tego bardzo było potrzeba, bo nikt już prawie w Japonii nie pamiętał o tem. Szintoiści przyszli tu w pomoc politykom. Podstawą szintoizmu jest teorya, że ród Mikadów od bogów pochodzi, że im się więc cześć boska należy. Serca poczęły bić goręcej »dla tronu i ołtarza«. Ale organizm społeczny przemienił się był w biegu wieków tak doszczętnie w rodzaj automatu, organa jego tak były już zamarły, że długiego trzeba było czasu, nim znowu krew mogła w tych zastygłych żyłach zacząć obiegać.
Katastrofę przyśpieszyło przybycie flotyli wojennej amerykańskiej pod wodzą komandora Peny, który wpłynąwszy do zatoki Kobe, oświadczył wręcz, że za ofiarowaną przez się przyjaźń i przymierze żąda znacznych ustępstw, a przedewszystkiem otwarcia kilku portów dla handlu amerykańskiego. Wieść o żądaniach Amerykanów rozeszła się lotem błyskawicy po całym kraju, wywołując wszędzie najwyższe oburzenie. Peny tymczasem odpłynął, zapowiedziawszy, że za rok po odpowiedź wróci. Postanowiono mu dać odpowiedź Leonidasową. Na wszystkich punktach poczęto się zbroić; topiono dzwony, by lać armaty. Sajgun widział się zmuszonym wrócić wolność rozlicznym więźniom stanu, a przedewszystkiem księciu Mito, znanemu wrogowi białych barbarzyńców, dzielnemu nad dzielnych, a oddanemu całą duszą sprawie dworu i Mikada. Gdy jednak Amerykanie się zjawili, zmiękł i ostygł zapał wojenny. Zaczepić tak potężnego wroga nie śmiano. Zaczęły się rokowania bez końca; wreszcie sajgun, a raczej zastępujący go jako małoletniego regent, podpisał traktat formalny, otwierający Amerykanom, Anglikom, Rosyi i Francyi trzy porty japońskie. Prawa do podjęcia rokowań i samowładnego ich zakończenia sajgun nie miał. Fakt ten oburzył więc niepospolicie cały zastęp możnych i dwór. Coraz silniej dawało się czuć wzburzenie umysłów, które doszło do punktu kulminacyjnego, gdy regent wydał w r. 1860 ambasadę do Ameryki. Powodem tego kroku regenta było przekonanie, że dłużej myśleć nie można o zamykaniu się wobec wspólnie działających Europy i Ameryki. Widząc zbliżający się wybuch malkontentów w kraju, regent jął ścinać, więzić, wypędzać z kraju całemi masami. Wstrzymał tym sposobem wybuch rebelii; nie przewidział jednak, że w Japonii nie zapomniano o tem, że kto nie może otwarcie, ten zabija skrycie. Wieczorem, w połowie marca 1860 r., w chwili gdy regent opuszczał zamek w Jeddo, banda sprzysiężonych a księciu Mito oddanych samurajów otoczyła jego palankin, ludzi jego wycięła w pień a głowę regenta w tryumfie poniosła do Tokio.
Od tej chwili zaczyna rewolucya wrzeć na dobre w Japonii. Okrzyk »śmierć barbarzyńcom« łączy się z okrzykiem Daigi Meibu, »lud z panującym«. I zaczyna się ta jedyna może w swoim rodzaju rewolucya, gdzie lud szedł oswobadzać swego prawowitego pana i monarchę, przeciw własnemu jego namiestnikowi. Rozpoczęto od mordowania Europejczyków; mordowano ich gdzie spotkano, a każdy biały zamordowany sprawiał nowe trudności oficyalnemu reprezentantowi władzy, sajgunowi, dyskredytował go wobec obcych i swoich. Faktem jest, że z chwilą upadku sajguna, z chwilą gdzie walka między monarchistami a partyą Tokugawów ustała, ustały jak na skinienie różczki czarodziejskiej mordy i napaści na białych. Na chylący się coraz bardziej kark Tokugawów poczęły się walić gruzy ich wielkości. Czem większą była ku nim uległość dotąd, z tem większą bezczelnością teraz obrzucano ich błotem. Najzacięciej występowały wszystkie klany południowe; północna część kraju pozostała wierną Tokugawom. Już w r. 1866 walki uliczne po miastach, zwłaszcza w Kioto, dowodziły o ciągle wzrastającej sile i odwadze partyi Mikada. W styczniu 1868 r. skoalizowani książęta i rozmaici trybunowie wzywają sajguna do złożenia godności w ręce cesarza. Młodziuchnego cesarza otaczają radą przyboczną, na czele jej Iwakura i Sandżo, dwaj zapaleni południowcy, ludzie czynu, postępowcy, których własne dzieło niebawem (jak zresztą zwykle bywa) zgnieść miało. Sajgun wprawdzie zrezygnował, ale jego partyzanci nie. Północne klany nie chciały dopuścić do przewagi południowych. Zaczyna się walka w otwartem polu. Piędź za piędzią muszą cesarscy zdobywać od cofających się powoli ku północy obrońców, ośmiu wiekami utrwalonego porządku rzeczy. Krew potokami płynie. Nareszcie w roku 1869 cesarscy, po bitwie pod Hakodate, na wyspie Jesso, zwyciężają ostatecznie. Cały kraj łączy się pod sztandarem Mikada, partya Tokugawów niknie z powierzchni. Oni sami schodzą na prostych śmiertelników, po dziś dzień jednak strzeżonych, bo podejrzewanych na każdym kroku. Rozumie się, że ledwie obaliwszy Tokugawów, zwycięska partya, mając jeszcze przezornych mężów stanu u steru, zaczęła od podjęcia na nowo rozpoczętych przez rząd sajguna układów z białymi. Nienawiść do wszystkiego co obce istniała i teraz jak przedtem, boć istnieje do dzisiaj, ale kierujący nawą państwową rozumieli aż nadto dobrze, że zadzierać z o wiele potężniejszymi od siebie cudzoziemcami nie można. Ogółowi perswadowano, że, by zgnieść białych, by im módz raz na zawsze zakazać wstępu do kraju, trzeba najpierw nauczyć się od nich tego wszystkiego co ich siłę stanowi. Część narodu ciekawą była po prostu poznać, przypatrzyć się z blizka, dotknąć się tych białych djabłów, co jednak takie ogromne mieli statki, tak strzelali celnie i t. p. Najmniejsza, ale najrozumniejsza część widziała w zetknięciu się z obcokrajowcami ogromne dla ojczyzny korzyści. Przemysł i handel, oświata, miały na tem tylko zyskać, i byłyby zyskały, gdyby ster rządów był pozostał w ręku ludzi statecznych, a nie był wpadł na nieszczęście w ręce szałaputów i szowinistów, którzy zakosztowawszy cywilizacyi białych, upili się nią, przejęli z niej co najgorsze, nie potrafili jej do wymagań kraju i miejsca zastosować, chcieli, by w kilku latach Japonia skoczyła o całe stulecia, i przytem nóg nie połamała!
Pierwszym krokiem menerów restauracyi było zainaugurować nową erę, pokazując światu a przedewszystkiem ludowi głowę, w imię której i dla której tyle krwi popłynęło. Młodziuchnego cesarza wprowadzono do zgromadzenia możnych państwa. Oddano mu niejako faktycznie wykonywanie tej władzy, o którą tak walczyli. Sama osobistość cesarza-Mikada nie nadawała się bynajmniej, albo może lepiejby powiedzieć, nadawała się nadzwyczajnie do roli, jaką mu wypadało grać. Było to bowiem i jest podobno absolutnie zero, narzędzie, z którem łatwo było robić co się chciało. Już w pierwszych latach nowych rządów zarysowywa się w Japonii dążność do nadania pewnego rodzaju konstytucyi, prawa brania udziału w rządach przez reprezentantów ludu. Jednem z najśmielszych i najdalej idących pociągnięć Iwakury i Sandża było obalenie terytoryalnych, udzielnych księstewek, któremi władali pojedyńczy dajmiowie. Jak wszystko, tak i to udało się. Znaczniejszym książętom kazano opuścić dotychczasowe siedziby, ściągnięto ich wszystkich do Jeddo; tu przez większą część roku kazano mieszkać; zabroniono im opuszczać Jeddo bez zezwolenia policyi. Iście po rewolucyjnemu traktowano ich zamki, równając je poprostu z ziemią. Co skarbów sztuki przy tem poniszczono, sam Budda chyba wie! Indemnizowano tych książąt, wyznaczając im pensye rocznie, innemi słowy, zrujnowano ich doszczętnie, z wyjątkiem kilku, którzy będąc u wielkiego ołtarza, o sobie pamiętali. Razem z dajmiami runęli i samuraje czyli szlachta-rycerstwo, wisząca z reguły u klamki pańskiej. Jednem pociągnięciem pióra zdmuchnięto cały organizm feudalny; na jego miejsce przyszli jak i gdzieindziej rozmaici dorobkiewicze, boć bez arystokracyi społeczeństwa niema i nie będzie. Arystokracyę rodową zastąpiła arystokracya pieniężna i urzędowa. Czy społeczeństwo na tem lepiej wyszło, to inna kwestya! Między nowymi panami sytuacyi, zgoda naturalnie nie długo trwała; każdy w swą stronę ciągnął, każdy chciał się obłowić. Pierwszych oswobodzicieli tronu od kurateli sajgunów, zastąpili wnet inni. Zwykłą ludzkich rzeczy koleją, drudzy od pierwszych, pierwsi od sajgunów nie lepsi, tylko coraz inni. Duch idei europejskich i amerykańskich, pochwytany przez te tysiące młodych Japończyków kształcących się na uniwersytetach i w szkołach obu zamorskich kontynentów, rozsadzał a raczej wprawiał coraz bardziej te lekkie, do tak pieprznej strawy nieprzygotowane mózgownice. Religia, ów jedyny hamulec, jedyna baryera mogąca społeczeństwa od zbytnich koziołków chronić, to słowo w dzisiejszej Japonii tak dobrze jak nieznane. Inteligencya japońska, podobnie jak rosyjska, nie wierzy w nic, a raczej w żadną z religij istniejących. Wierzy w formułki masońskie, w sofizmata najrozmaitszych szkół filozoficznych, ekonomicznych i t. p., i gwałtem chce to stare społeczeństwo w nowe wtłoczyć formy. Kraj i społeczeństwo aż syczą z bólu, ale na to wielcy reformatorzy nie uważają. Byle naprzód! Dziś już nihilizm w Japonii grasuje. Nie oszczędzono sobie nawet szopki parlamentarnej! Quousque tandem możnaby tym panom zawołać. Zapewne znajdą się tacy co to kiedyś powiedzą — ale tymczasem biedna Japonio, zapłacisz drogo zachcianki swych synów, co nie rzeczy ale formy szukają.
Kiedyś była o tem mowa między kilkoma Japonii życzliwymi europejskimi dyplomatami, czy nie byłoby lepiej dla Japonii pozostać jeszcze pod berłem wielkorządczem Tokugawów. Pozwoliłem sobie przypomnieć, co Taine o francuskiej rewolucyi napisał: Wiele nieszczęść, wiele klęsk wiele strasznych chorób byłaby sobie Francya a z nią Europa oszczędziły, gdyby tego przejścia od ancien régime do nowego porządku nie byli przeprowadzili Robespierzy i Dantonowie, ale ludzie dawnej szkoły. — Tokugawowie, w chwili gdy ich z siodła wysadzono, byli na najlepszej drodze, by wprowadzić Japonię na nowe tory, zwalić mur co ją od reszty świata zamykał, i napół już zgniłe belkowanie budynku państwowego zmienić. Gdyby Tokugawa, a nie gorące, zapalone a niedoświadczone głowy, Japonię przez tę ciężką fazę przeobrażenia był prowadził, może — jabym myślał, że z pewnością — nie byłby się kraj tak zrujnował, tak wyczerpał, tak wycieńczył — byłoby wszystko logicznie, racyonalnie, pomału poszło.
Czy Japonia znajdzie w sobie siłę, aby wszystkie rany, jakie poniosła, zagoić, i zmiany gwałtowne, jakim uległa, przetrawić — nie wiem. Nie widzę nawet, skądby tej siły zaczerpnąć mogła. Ale życzę jej tego serdecznie — bo ją mam w sercu.


Nikko, 3 maja.

Dziś warte zanotowania odwiedziny i oględziny świątyń w Nikko. Czas cudowny, choć bardzo chłodno; wiatr lodowaty, w cieniu zimno; jesteśmy na dość znacznej wysokości nad powierzchnią morza: w Nikko, owem Nikko, o którem tyle się słyszy, tyle czyta, które każdy co widział chwali, mówi że Nikko to najpiękniejsza rzecz w Japonii.
Rzeczywiście — natura cudowna. Góry niezbyt wielkie, zwłaszcza niezbyt wielkie robiące wrażenie; różnica temperatury między Nikko a Tokio jest mniej więcej miesiąca i o tyle wegetacya tu spóźniona. Zresztą po gatunku wegetacyi widno, że aura tu zimniejsza bywa. To też tu cały świat dyplomatyczny (sit venia verbo), tu większość zamożniejszych Japończyków przenosi się na lato, które podobno nieznośne jest w Tokio i Jokohama.
Wczoraj śliczną zrobiłem z moim głupim przewodnikiem ekskursyę do jeziora Chin-sen-ij. Wysoko położone, otoczone lasem i górkami, śliczniutkie w lecie być musi; teraz, choć wegetacya prawie bez wyjątku jeszcze obumarła, jednak nader piękne, bo na tle rzeczywiście, jak mówi Hübner, perłowem, najcudowniej kwitnące dzikie brzoskwinie i azalee jasno-różowe. Wody w wodospadach, których pięć widziałem, niestety, nader mało. Po powrocie idealna ciepła kąpiel, obiad i spanie na oba uszy, bo zmęczonym było się potężnie!
Dziś bardzo ciekawe jako mise en scène zwiedzanie świątyń. Przywiozłem był ze sobą list od ministra spraw zagranicznych, hr. Okuma, zawierający pozwolenie na zwiedzanie skarbców tych świątyń. Najprzód muszę się zastrzedz przeciw zbyt literalnemu braniu słowa: skarbiec; nie są to w naszem pojęciu skarbce, daleko im do tego! Zresztą może i mają one więcej rzeczy i drogocenniejsze, ale ich nie pokazują, i to być może, zważywszy, apetyt niezmierny rządu na wszystkie dobra religijne, których większą część już pokonfiskował. Ciekawsze było mise en scène, niż sama rzecz. W dwóch głównych świątyniach, dziełach wielkopańskich porywów Tokugawów (jak właściwie wszystko co piękne w Japonii), oczekiwali mnie bonzowie w pełnych ornatach. Zwłaszcza w świątyni na szintoizm przerobionej, gdzie jest grób założyciela miasta Nikko, dwóch w dziwacznie z czarnego papieru wykrojonych czapkach sług świątyni oczekiwało mego przyjścia (zdaje się dość długo, bo mieli miny arcyznudzone). Wprowadzono mnie wprost, ku przerażeniu mego przewodnika, środkowemi drzwiami do wnętrza świątyni, przed ową historyczną zasłonę, której podniesienie bez uszanowania, kosztowało hrabiego Mori, ministra oświecenia, temu dwa miesiące, życie. Tu pokazano mi zbroje jednego z sajgunów, jako ekswota spoczywające w świątyni.
Nie chcąc urazić tych panów, pod tym względem arcydraźliwych, nietylko że buty, rozumie się, zdjąłem, ale nawet usiadłem, czy przykucnąłem według japońskiego zwyczaju. Mój przewodnik nie omieszkał, jak zwykle, opowiedzieć całej mojej historyi, co zacz, jak i skąd przybywam; przyczem główny ustęp poświęcił bytności Sovehico, i rozumie się, nakłamał do syta. Ciekawości wielkich nie widziałem, bo ich, zdaje się, niema. Sam jednak fakt, że byłem tam, gdzie tylko uprzywilejowanym być wolno, gdzie ogół wiernych nigdy nie bywa, za ciekawość starczy. W pierwszej świątyni Buddy parę rzeczy byłbym chętnie ściągnął jako unikat pod względem wykończenia; np. zwijane modlitwy, czy opowiadania święte, przepysznie na jedwabiu wypisane i zdobne w stosowne malatury. Świątynie same, nie mogę powiedzieć, żeby mi się podobały tak bardzo. Przeładowanie ornamentów niesłychane, wszystko w drzewie rznięte, złocone, malowane, lakiem obciągnięte, więc wartość sama pracy niesłychana; ale to wszystko, to barok japoński — jak zresztą wszystkie dzieła Tokugawów; cela sent le parvenu — jak gdyby lat temu 250 myśleli i wiedzieli, że potęga ich w sposób tak fatalny minie, i pragnęli nasadzeniem złota, przepchaniem ornamentów, narzuceniem wszędzie herbu swego, uwiecznić krótkotrwałą potęgę i świetność swego rodu. Ciekaweby to było studyum porównywanie stylu Tokugawów ze stylem Mikadów — parweniusza z panem prawdziwym, co nie dba o ornamenta i złoto, bo wie, że imię jego, świetność rodu i władza, to jemu od Opatrzności dane, to nierozerwalnie z istnieniem narodu złączone, więc jak naród wieki przetrwa.


Na pokładzie »Satsume-Maru«, 9 maja.

Z Nikko ruszyłem z powrotem do Utsunomija; w drodze spotkanie z p. Poessnecker, honorowym konsulem austr. w Hong-Kong. Bardzo dla nas tamże byli grzeczni, to też żałuję niezmiernie, że nie zatrzymałem się, by ich powitać.
Wieczorem do Utsunomija przyjeżdża p. Emil Hirsch, wicekonsul austr. przydzielony czasowo do naszej legacyi w Tokio, nader miły, przyzwoity, młody człowiek. Zna nieco Galicyę, właściwie Lwów, gdzie jego ojciec był pułkownikiem przez pewien czas. Nazajutrz jedziemy koleją do Motomija; tu wpadamy tylko na chwilkę do hoteliku japońskiego, przebieramy się i jazda w trzy rikse do Inavashino, skąd ruszyliśmy na Bandaj - Sann.
Droga z początku monotonna, w miarę zbliżania się do grupy Bandaj-Sann, o coraz wyraźniejszym charakterze wulkanicznym, jak zresztą prawie cała Japonia. O 8-mej z wieczora stajemy w Inamata; lekka kolacyjka; dowiadujemy się, że most na rzece wypływającej z jeziora Inamata zerwany w czasie ostatniej burzy, trzeba więc nałożyć nieco drogi. Wśród rozmowy z milutkim synem właściciela hotelu, w którym zjadamy kolacyę, dopytującym się z wielką uwagą o naszą ojczyznę, mija szybko czas. Nareszcie oznajmiają, że »kurumaje« są gotowi do dalszej drogi — ruszamy. Księżyc śliczny; u stóp naszych jezioro, nad głowami wiszące skały, w dali świeci pożar lasu czy raczej łąk — obraz feeryczny, trwający przez dość długą część naszej drogi. Gdy tak używając tych piękności natury, dumam i marzę, raptem szturknięcie silne, riksa się chyli, i brzęk — leżymy wraz z moim dziuriksą. Przepraszanie, uniewinnianie się; wjechał na kamień sterczący z ziemi; a ponieważ ani mnie ani wózkowi nic się nie stało, więc ruszamy dalej. Mówię ani mnie ani wózkowi, bo czy człowiekowi ciągnącemu wózek się co nie przytrafiło, o to nikt nie pyta.
Po przydługiem krążeniu wśród pól ryżowych, wiosek, przylasków i t. d. stajemy nareszcie w Inavashino około pół do 12-tej w nocy; nazajutrz o 6-tej mamy ruszyć ku Bandaj-Sannowi. Z 6-tej zrobiła się 7-ma, bo ludzie zmęczeni zaspali. O 8-mej z rana rozpoczęliśmy właściwie wstępowanie na Bandaj, 5320 stóp, jeżeli się nie mylę; na szczyt jednak główny nie pójdziemy, niema co widzieć. Celem naszym dawny szczyt tak zw. małego Bandaju; dziś, wskutek tego strasznego wybuchu z lipca przeszłego roku, szczytu tego tylko połowa stoi, druga oderwana i rozrzucona na mile całe wokoło. Po dwugodzinnem wznoszeniu się zwolna, dochodzimy do śniegu jeszcze nie stopionego, i pierwszych siarkonośnych źródeł. Smród straszny przypomina, że za półtorej godziny spotkamy się z tym groźnym smokiem. Znowu godzina drogi po śniegu wśród lichego bukowego lasu, trzcin, źródlisk, od czasu do czasu smrodu siarki. Nareszcie sterczy przed nami górą szczerbata ściana, drzewa powywracane, połamane, pokręcone, resztki popiołu między trawami. Z poza tego wszystkiego widok niezmierny, prześliczny, bo spustoszeń jeszcze nie widzimy, a tylko w dali bieleją śnieżne szczyty; u stóp ich błękitne zwierciadła jezior i jeziorek; kilka kroków jeszcze, i doprawdy zdaje się, że u wejścia piekieł stoisz. Choć tam hen w dali te same piękne szczyty i jeziora widnieją, nie patrzysz na nie, bo tu przed sobą, nad sobą, po bokach widzisz dzieło straszne. Jak tłumaczą uczeni, co tu byli badać przyczynę przeszłorocznej katastrofy, nie był to wybuch wulkaniczny w właściwem słowa tego znaczeniu. Stary krater głównego Bandaju, wygasły przed lat dziesiątkami, i tym razem zupełnie spokojny pozostał; lawy ani śladu, siarki niezbyt wiele, kamieni nie nadto; za to mułu, błota z kamieniami zmieszanego istne morze. Pary wodne uwięzione wysadziły w powietrze, przerywając w pół, ogromną górę: wierzchnia część góry rwie się ku niebu, spada w dół, toczy się, wyrywa, łamie; za nią pluje ziemia mułem i kamieniami, miejscami siarką z żelazem stopioną. Z mułu tego powstaje strumień, rzeka, morze; wali w dół, wyrywając już nietylko drzewa, ale skały ogromne; toczy się, porywa całe góry ze sobą, przeskakuje formalnie przez pagórki, wali w doliny, odbija się od brzegów, znacząc wszędzie swe przejście absolutnem zniszczeniem; wali dalej, wioska stoi... uratowany cudem jakimś starowina opowiada, że około stu ludzi, widząc walącą ku wiosce tę rzekę ognistego błota, ucieka, szukając schronienia na przeciwległej spadzistości góry zamykającej dolinę; nie mają więcej do ubiegnięcia nad 200 do 300 kroków, a biegną szybko; jeszcze 50 kroków, a są uratowani! szum, huk, ryk się zbliża z szybkością lawiny; porwani toną w tej dymiącej i syczącej lawinie szlamu.
Nic podobnego naturalnie nigdy nie zobaczę, nie widziałem, zobaczyć nie mogę; dziś środek spustoszeń, punkt wyjścia tej piekielnej rewolucyi, widnieje wśród brył skalistych, sączących się źródlisk czerwonych i żółtych, istotnie na piekielne wycieki patrzących, wśród buchającej z tysiąca miejsc pary siarczanej. A jak ryczy i syczy i wyje ta bestya, jak śmierdzi piekielnie! Przychodzimy na jakie dziesięć kroków do jednego z tych wylotów; niesposób iść dalej, para tak gorąca, a tak śmierdzi! pod nogami coraz miękciej się robi; niebezpieczeństwo zapadnięcia się. Rzucamy kamienie temu smokowi w paszczę; wylatują z trzechkrotną siłą napowrót, i para, jakoby obrażona naszą śmiałością, ze zdwojoną siłą i rykiem bucha nam w oczy — uciekajmy, bo tu straszno! Rozumie się, o właściwem opisaniu takiego widowiska niema mowy. Fotografia może jedynie choć częściowo dać wyobrażenie. Hirsch zdjął trzy czy cztery obrazy fotograficznie; poczem zwolna ruszamy ku domowi. Na pożegnanie sypie nam w oczy ten szatan co tu siedzi piaskiem jak szpilki, ryczy i straszy, bo go korci bestyę, że nas nie pożarł, że śmiemy mu tak blizko do paszczy zaglądać.
Po dziesięciogodzinnym marszu, wśród strasznej ulewy, którą nam pewnie także ten szatan z wulkanu na głowy zesłał, wracamy mokrzy do domu. Mieliśmy zamiar natychmiast ruszyć z powrotem do Motomija, by módz nazajutrz koleją dogonić statek jadący do Jesso; ulewa jednak tak silna, że ani mowy o opuszczeniu się w drogę w nocy być nie mogło. Po kąpieli więc w japońskim stylu, w japońskie przebrani szaty, bo swoich suchych nie było, zjadamy z wilczym apetytem, siedząc na ziemi, obiad arcy-prymitywny, przez mego przewodnika zgotowany, a podany przez trzy gracye japońskie, podobno córki gospodarza. Nazajutrz tj. wczoraj raniutko powrót. Rzecz rzeczywiście imponująca, jak ci Japończycy biegają! Sześć bitych mil, czyli 13 risów japońskich, po bardzo złej drodze, przelatujemy w pięć i pół godzinach, z trzema przestankami po 10 do 20 minut! Pociągiem jedziemy do Sendaju; gubernatora uwiadomiłem listownie, że przyjadę, prosząc o steam-lunch, by módz, nie tracąc czasu, złapać steamer, wypływający w nocy do Hakodade. Na kolei w Sendaju oczekują nas: jakiś urzędnik po cywilnemu, który z nami aż do Oginohama ma jechać, i wyższy oficer policyjny. Według planu tych panów, musimy natychmiast jechać dalej do Sziogama. Tu przyjęcie bodenlos. Policya tworzy szpaler, jakiś widocznie wyższy urzędnik wchodzi do wagonu i (naturalnie przez tłumacza) wśród kolosalnych ukłonów, przedstawia się jako delegowany do mego przyjęcia przez gubernatora; od dwunastu godzin czeka tu na mnie. Następuje prezentacya szefa miejscowej policyi; wysiadamy. Przez szpaler utworzony wśród tłumu ciekawych, którzy w milczeniu się kłaniają, ruszamy ku hotelowi. Tu dopiero właściwa prezentacya. Nasz pan urzędnik wali czołem o ziemię; ja się kiwam jak mogę, bacząc przytem, by na nos nie rymnąć, bo cała ta operacya odbywa się siedząc, czy klęcząc na ziemi, bez krzesła, tylko z poduszką mięciutką, ale i malutką, służącą za pośrednika między siedzeniem a ziemią. Rozmowa trudna przez tłumacza i nudna, dowiadujemy się jednak, że za pomocą steam-lunchu, który telegrafem tu sprowadzono, możemy schwytać statek odchodzący dopiero o czwartej w nocy. Obiad, do którego tych urzędników zapraszam — wino moje im smakuje — a ponieważ nic zupełnie nie znoszą, więc wraz z barwami szkarłatnemi, w które się twarze stroją, rozwiązują się i języki. O wpół do dziesiątej w nocy ruszamy i dobijamy szczęśliwie do »Satsume-Maru«, na którego pokładzie, mimo niesłychanego zimna, tych parę wierszy notuję.


Mori, w pobliżu Hakodade, nad Volcano-bay, 14 maja.

W Hakodade, zajechawszy, znaleźliśmy się co się nazywa na bruku. Nikt z nas nie wiedział, gdzie i którędy się obrócić. Pokazują nam hotelik niby europejski, utrzymywany przez Chińczyka; brud nad brudy; niesposób! Szukamy dalej, — widzimy kościół, musi być katolicki; wszakże tu ma być misya. Znaleźliśmy; przewodnik mój, owa nieszczęsna przyczepka do mej nogi przywiązana, małpa japońska, umiejąca rzekomo po angielsku, z rzeczami idzie szukać dachu, my do misyi. Wielkiej, jak zawsze, zacności misyonarz, O. Berlioz, Sabaudczyk, przyjmuje nas. Czytał swego czasu w którejś z głupich gazet Jokohamy moje nazwisko, więc traktuje mię per monseigneur — i nieźle na tem wychodzę. Ponieważeśmy o głodzie i chłodzie, bo też okrutnie zimno na dworze, więc poczciwi misyonarze na gwałt gotują, warzą — i śniadamy.
Mieliśmy tego samego dnia odpłynąć do Satpuro, ale statek dopiero na drugi dzień rusza. Z okien misyi zdejmuje Hirsch fotografię Hakodade. — Widok bo rzeczywiście śliczny. Choć Jesso ledwie się z zimowego snu obudziło, słońce majowe ma swoje prawa, a choć niezbyt ciepłe, dwojako jasne, złoci i maluje pejzaż cudownie. U stóp naszych setki domków, wszystkie dachy grubą warstwą kamieni przyłożone, przeciw wiatrom; w zatoce prześlicznej, kilkanaście statków większych, między nimi cztero-masztowiec, co świeżo z Glasgowa przywiózł potężne rury do zakładających się tu wodociągów; setki, rozumie się, czółen; rampanów i t. d. Zatokę jako port używaną, oddziela wązki nader język piasku od pełnego morza; widocznie przed niedawnym jeszcze czasem Hakodade było wyspą. Nad nami potężna góra, właściwie skała, częścią laskiem kryptomeryj przysłoniona; u szczytu świątyńka Eskulapowi japońskiemu poświęcona; dziś właśnie święto tam na górze, chorągwie wołają pielgrzymów. Nad zatoką z dwóch stron widna aż hen daleko płaszczyzna lekko falista; to grunta przez Japończyków pod uprawę wzięte. Płaszczyzna ta wznosi się z lekka ku łańcuchowi nie wysokich, dość malowniczych gór; nad niemi w stronie północnej pokazuje się wspaniały stożek wulkanu Koma-ga-take.
Pożegnawszy poczciwych misyonarzy, oglądamy muzeum malutkie a jednak ciekawe, bo złożone z przedmiotów wyrabianych i używanych przez Ajnów. Szkoda, że nie zastaliśmy misjonarza O. Fori, wielkiego znawcy i zbieracza zwłaszcza ceramiki Ajnów, niemniej zapalonego botanika, posiadającego ogromny zbiór roślin wyspy Jesso. Dzień ten tak mile zaczęty z misyonarzami, kończy się fatalnie: Hirsch dostaje silnej gorączki, obawa zapalenia płuc; kończy się wszystko na przeleżeniu 24-ch godzin w łóżku; naturalnie nie opuszczam go, czekam. Poznaję gubernatora i konsula angielskiego, pana Bonar. Z Bonarem robimy spacer do miejscowości położonej o trzy ris od Hakodade, gdzie są termy żelazne naturalne; tam posiada Bonar willegiaturę, malutki śliczny domeczek, gdzie wieczorem czeka nas obiad japoński, w towarzystwie również zaproszonego Koreańczyka, bawiącego w Hakodade na wygnaniu za współudział w ostatnim zamachu stanu w Korei w r. 1884.
Na drugi dzień rano ruszamy w głąb kraju, by nareszcie widzieć owych Ajnów. Ekspedycya strasznie pomału rusza z miejsca. Gubernator przekonany, że my jak Japończycy, z dwoma dziurkami w nosie za przybory podróżne, zwykliśmy jeździć, przysłał nam dwoje koniąt pod wierzch. Reklamacya: po półtorej godziny czekania, zjawia się jakiś rodzaj koczobryku, który ma nas wieźć. Było to (bo już nie egzystuje) coś dziwacznie fantastycznego, w rodzaju starodawnych naszych bryczek, na resorach rzemiennych, sznurkami powiązanych. Do tej bestyi siada Hirsch z przewodnikiem i pakunkami; ja konno. Zacznijmy od tego, co się ze mną dzieje: szkapy japońskie, to kupa waty na czterech nogach z żelatyny. Ta kupa waty, bez kości i muszkułów, o ogromnym brzuchu, wisi ci w ręku całym ciężarem; w pysku leży cały koń. Zjeżdżam cudem jakimś szczęśliwie z pagórka, na którym stał nasz hotelik; na równej drodze już nie idzie tak dobrze; szkapa się potyka, nareszcie leży na wszystkie cztery łapy; wstajemy, stąpa dalej. W Hannai zastaję Hirscha wściekłego; koczobryk się rozlazł, z masła była cała buda. Szukamy innego powozu; dają nam go na folwarku rządowym — eine Muster-Wirthschaft, kiedyś tutaj przez Niemców założona, dziś obraz rozpaczy. Biedujemy tak dalej; nareszcie dostajemy się w góry i lasy. Cóż kiedy tu ledwie śniegi stajały; krajobraz smutny i posępny, nader jednostajny, miejscami bardzo nasze lasy podkarpackie przypomina. W końcu mijamy owo pierwsze pasmo gór i tu piękniejszym robi się świat; jeziora leśne malownicze; nad niemi wisi ów wulkan potężny. Pod wieczór dostajemy się do Mori, kolonii japońskiej. Tu nocleg wyborny w ślicznym japońskim hoteliku.
O ósmej nazajutrz ruszamy dalej, odtąd wciąż brzegiem morza, bo innej drogi prócz plaży niema. Pejzaż monotonny, wciąż wioski rybackie; mieszkania po większej części napół tylko japońskie. Szkapa ze mną się kładzie w piasku, potem znów w wodzie; wśród drogi trzeba się kompletnie przebierać; klnę na czem świat stoi, łamię swój bambus z Ungretimy na szkapie. Telepiąc się tak nad brzegiem morza, dojeżdżamy wreszcie do Jurap; pierwsze domy Ajnów — jest ich tu około trzydziestu dusz. Ostatnia to placówka Ajnów w tych stronach; wynoszą się oni coraz głębiej w lasy i góry, niecierpią Japończyków i uciekają przed nimi. Rasa kompletnie od japońskiej różna; kobiety bielsze, bardziej różowe niż japońskie, nieco Rosyanki przypominają fryzurą. Jedna ładna nawet, mogłaby u nas uchodzić za tęgą dziewoję. Włosy czarne, oczy wielkie ładnie patrzą w świat; forma ich i spojrzenie zupełnie od japońskich różne. Ubioru własnego już tutaj nie mają, przyjęli rodzaj japońskiego. Wioseczka Ajnów w Jurap, tworząca od południa niejako przedmieście malutkiej osady japońskiej, składa się z 18 do 20 domostw; naturalnie co można widzieć najbiedniejszego, bo to wioska rybacka. Domostwo każde składa się z trzech zabudowań, mianowicie głównej mieszkalnej szopy, opodal niej jakiegoś składu, a wreszcie małej szopy na palach, by tym sposobem niepotrzebnych gości, zwłaszcza psy i wilki, od zaglądania do niej wstrzymać. Coś bardziej prymitywnego wyobrazić sobie nie można. Chyba szopy czy nory kamieniami spodem obmurowane a w ziemi wykopane i słomą z góry przykryte, które służą za mieszkanie w czasie lata pasterzom hercogowińskim, mogą być porównane z temi mieszkaniami Ajnów. Z drzewa jest, zdaje się, rodzaj wiązania, na którem dach spoczywa; mówię: zdaje mi się — bo wnętrze jest ledwo nieco oświetlone dwoma dziurami okrągłemi, wyciętemi w matach słomianych, z których ściany zrobione. O ile dojrzeć mogłem, dach górą słomą bambusową kryty, spoczywa na rodzaju maty z grubszych gałęzi bambusowej trawy (sasa) tak, iż właściwie są dwa dachy jeden na drugim; toż samo i ściany. Wogóle owe maty ze słomy bambusowej zastępują u Ajnów mur, parawany, dywany, drzwi, okiennice.
Przed domem naczelnika, głowy osady Jurap, któremu złożyliśmy należną wizytę, zastaliśmy na matach takich słomianych siedzące, matami od wiatru nieco zasłonięte kobiety z dziećmi, plecieniem nowych mat zatrudnione; tę to grupę Hirsch odfotografował. Do mieszkania wszedłszy i przeszedłszy rodzaj przedsionka, gdzie setne przyrządy rybackie i łowieckie leżą, wchodzi się do głównej izby. Tu nas ów naczelnik przyjął. W środku tego pokoju ognisko, przy niem się siedzi, je i śpi. Naczelnik, starzec, któremu pewnie 80 kilka wiosen minęło, z ogromną, bujną, nastroszoną czupryną, ogromną brodą i wąsami przedpotopowymi, z ogromnymi kolczykami w uszach formy kulistej, przybrany już, niestety, w coś do lichych japońskich sukni podobnego, — zasiadł na swojem miejscu; nas, choć przyjmował, siedzieć nie prosił; widocznie nie był kontent z naszej wizyty. Powiadają, że Ajnowie sprzyjają białym, Japończyków nie lubią, nie dowierzając im. Być może, że obecność małpy japońskiej, tj. wielce głupiego naszego przewodnika, gniewała i niecierpliwiła tego zacnego staruszka; dosyć że nas przyjął choć grzecznie, lecz arcy-zimno. Całe szczęście, że przedtem już odfotografowaliśmy go i że niezbyt na jego nieświetny humor zważając, oglądaliśmy z wszelkimi szczegółami jego domek.
Mieszkanie Ajnów opisał między innemi Siebold tak dokładnie, że wolę do niego odesłać; tu zanotuję mały szczegół, który nas uderzył, tj. dwa młodziuchne niedźwiadki, które w klatkach z chróstu tam siedziały, i choć z początku nader się wydawały zaalarmowane naszem przybyciem, po chwili jednak najspokojniej poczęły się bawić a nawet pacierze mruczeć, jak mawiał stary Szymon, historyczny stróż naszego krasiczyńskiego misia. Niedźwiadki te, to dwie czczone i wielce pielęgnowane istoty, niemniej jednak na śmierć przeznaczone. Zwyczaj każe, żeby niedźwiadka karmiła własnem mlekiem jedna z niewiast póty, póki misio zbyt silnym się nie stanie; skoro zaś to nastąpi, duszą biedaka, wśród okazałej ceremonii; matkę jego, tj. mamkę, na pocieszenie, zdaje się, paru kijami okładają; poczem wśród niezliczonych libacyj wódki japońskiej spożywają najspokojniej mięso niedźwiadka, łeb zaś wywieszają na drągu i ofiary mu składają; jest on bowiem jedną z postaci, którą podobno Kami, tj. wielki duch, lubi przyjmować. Takich łbów niedźwiedzich zaraz u wejścia do wioski Ajnów spostrzegliśmy kilkanaście na drągach wysoko umieszczonych, nozdrzami ku morzu zwróconych; wkoło nich niezliczona ilość fetyszów zrobionych po prostu z drągów i drążków u góry nieco obstruganych, w taki sposób, iż wiory pozostawiono, które tak nieodczepione i pozakręcane na nich wiszą.
Ciekawy jest typ tych ludzi. Wspomniałem już w którymś z dawniejszych listów o dziwacznej hipotezie, która wywodzi rodowód Ajnów od zagubionych pokoleń izraelskich; otóż bezsprzecznie ogólny ich typ semickim nie jest; wszakże np. widziałem zatrudnionych przy lądowaniu czółen rybackich z nocnej wyprawy powracających kilku Ajnów, z których trzech czy czterech doprawdy przypominało nieco typy żydowskie, które uwiecznił Munkaczy na swych obrazach. Rysy same przez się w szczegółach nie są semickie, całość jednak, porost brody, forma tejże, dziwnie mi owe typy Munkaczego przypominały; kto wie, może ta hipoteza ma coś prawdy na dnie?
W powrocie znowu miałem przygodę: szkapa moja wpadła ze mną pod rodzaj szubienicy, służącej do wieszania ryb, czy wiązania koni. Bogu dzięki, szubienica słaba tak, iż widząc niebezpieczeństwo spadnięcia, chwyciłem ją oburącz i uniosłem w górę, poczem szkapa przerażona własnem dziełem ruszyła z kopyta, a ja ciągle z szubienicą w rękach. Gaudium niesłychane między Japończykami, którzy raz jeszcze mieli chyba przyczynę powiedzieć, że każdy Europejczyk trochę postrzelony.
Wczoraj, nim opuściliśmy Hakodade, jeszcze mała feta nas czekała. Ledwośmy wrócili z Jurap i omyli nieco z prochu, zjawiają się przed naszą rezydencyą: ksiądz Berlioz, angielski minister Bonar, i pan Inawata, ów Koreańczyk: przedłożenie celu przybycia, powitanie mojej Wysokości, i prośba ze strony Koreańczyka o pozwolenie zaproszenia tejże Wysokości na obiad japoński (naturalnie z akompaniamentem). Rad nierad, mimo szalonego kataru, który nie wiem gdzie schwyciłem, przyjmuję.
O wpół do ósmej obiad podano w tak zw. Oczeja japońskiem. Zaproszeni: Hirsch, ja, Bonar, pan domu czwarty. Siadamy przy japońskim niziutkim stoliczku kwadratowym, na poduszkach tylko, rozumie się bez butów. Ja tyłem do niszy, w której wisi Kakemono, bo to miejsce honorowe. Usługują nam, klęcząc czy siedząc w kuczki, gesze; choć niezbyt piękne, ale milutkie, wystrojone, wymyte, zgrabne jak kotki. Sake płynie obficie; poczciwy Hirsch po półgodziny rozweselony na dobre i czuły; konsul, prawdziwy typ zjaponizowanego Anglika, qui s'en trouve à merveille. Koreańczyk sprytny, rzutki, bystry nawet, robił najlepsze wrażenie póty, póki pod wpływem wesołości nie wyglądnął z pod aksamitnego futerału barbarzyniec; choć ostatecznie do końca, choć somme toute był correct przez wzgląd na europejskiego gościa. Wśród setnych najrozmaitszych zabaw i zabawek przez nasze panny wymyśliwanych, opowiada Koreańczyk bajeczkę ze swej ojczyzny, o myśliwym, co dwie dzikie wielkie bestye jedną strzałą ubił: Wyszedł myśliwy na łowy; kołczan miał dobrze najlepszemi wyładowany strzałami. Wyszedł w lasy i stanął pod wyniosłą skałą, skąd widok daleki, i czeka. Aż tu wśród bambusowej trawy poczyna coś szeleścić i łamać; słucha, patrzy: oto dwa ogromne odyńce, wolno krocząc pasą się. Lecz wytrawny myśliwy nie chcąc daremnie strzały w przestrzeń puszczać, pomyślał: poczekam, niech jeno bliżej przyjdą. Gdy tak nieruchomy czeka, pada mu jedna i druga wielka kropla na czoło; skądże krople, skąd deszcz, kiedy słońce pięknie świeci? Ostrożnie więc podnosi głowę i — o dziwo! na sterczącej nad nim skale przyczajony tygrys ogromny, śledzi każdy ruch dzików, czekając chwili sposobnej do ataku, a z pyska kapie mu ślinka, co mu przyszła na widok tłustych odyńców. Uradował się wielce myśliwy i rzekł sam w sobie: wszakże tygrys więcej wart niż dwa dziki, i nie czekając sięga do kołczana, najostrzejszą strzałę wybiera i puszcza; a ona przeszywszy tygrysi kark nawskróś, dalej ucieka. Nuż tygrys zdziwił się mocno, ból straszny uczuwszy; a widząc odyńce opodal siebie, rzekł: chyba któraś z tych niechlujnych bestyj musi być mego bólu przyczyną! i gniewem strasznym pałając, jednym susem siedzi na karku odyńca, jednem uderzeniem łapy bestyę zabija. Lecz nie darmo myśliwy najlepszą strzałę z kołczana wyjął; tygrys odyńca ubiwszy, sam martwy pada.
Notuję tę bajeczkę wiernie według tłumaczenia, które mi podał konsul angielski. Charakterystycznym zaś był manewr Koreańczyka, by tę bajkę opowiedzieć; najpierw kazał mię spytać, czy jestem myśliwy? potem, wiele grubych sztuk na jeden strzał ubijać zwykłem; a na moją odpowiedź, żem bardzo kontent, jeżeli choć jedna po mym strzale pada, opowiedział swoją historyę. Wśród zabaw rozmaitych — do których i ciuciubabka, ulubiona gra japońska należała — zeszedł czas nader szybko. Poczem ruszyliśmy do domu, a stąd wprost na statek, który nas wiezie do Oginohama. Niestety, czas znowu ohydny; wiatr wschodni, deszcz pada, trzeba uciekać z tego kraju.


Tokio, 17 maja 1889.

Muszę wam dla ciekawości opisać przyjęcie, jakie mi w Sendaju zgotował gubernator, istotnie jak panującemu książęciu. W Oginohama, gdzie wysiadłem ze statku wiozącego mnie z Hakodade, czekała na mnie steam-lunch rządowa z oficerem policyi i całą eskortą na pokładzie. Wśród odpowiednich ceremonij przewieziono mnie najpierw na ląd, gdzie śniadanie i przebranie się. O 8-mej z rana ruszyliśmy steam-lunch'em ku Macuszimie, wszerz przecinając zatokę. Morze było nieco niespokojne, bałwany chwilami niemiłosiernie tą łupiną rzucały, wszystko trzeszczało; ale rozumie się dla decorum trzeba było faire bonne mine à mauvais jeu, i udawać spokojnego. Bogu dziękowałem, gdyśmy wpłynęli między wysepki, któremi zasiana zatoka Macuszimy. Jest to duma Japończyków, i słusznie, bo nie można sobie wystawić nic bardziej oryginalnego, nic piękniejszego. Setki wysepek, głazów rzuconych w morze, gdzieniegdzie śliczne sosny japońskie, jak na przekorę wichrom i burzom, zawisły na urwistych ścianach głazów, i otoczone krzewami dzikich azalij, teraz w kwiecie wieńczą karki i łby tych niby potworów z morza wychylonych. Krocie grot i przekopów między skałami, wyżłobionych przez wodę, gdzie się gnieżdżą miliony ptactwa morskiego; na tle sine góry lądu stałego.
Przybliżamy się nareszcie do Macuszimy. Na wzgórzu, otoczona wiekowemi kryptomeryami, starożytna pustelnia i świątynia buddystów, fundowana przez książąt Sendaju lat 400 temu. Tuż nad morzem śliczny pałacyk potomków owych możnowładców; wszędzie cudowne drzewa, idealna zieloność. W tym pałacyku ofiarują nam śniadanie. Tu zjawia się jeden z wyższych urzędników, wysłany przez gubernatora na powitanie mnie. O świątyni pisać trudno, bo trzebaby tom spisać. Jest to jeden z najstarszych nietkniętych zabytków. Wkoło świątyni w skale kute groby, oraz mieszkania pustelników i pielgrzymów, bardzo przypominają dziś opuszczone i jako zabytki dawno minionych czasów pokazywane pustelnie i świątynie w Indyach koło Bombaju: Elephante, Karli i t. p. — W świątyni zwróciły głównie moją uwagę trzy statuy pierwszych pustelników, co tu osiedli, i wspaniałe malowidła na jedwabiu, rozwieszone na ścianach, przedstawiające pielgrzymkę któregoś z cesarzów chińskich do jednego z czczonych wielce pustelników. Tu widać też łowy cesarskie; między łowcami Tatarzy, na łbach ogolonych czapki noszą zupełnie takie jak hucuły kołomyjskie: czapka spiczasta, czerwona, bramowana szeroko futrem wilczem.
Około 3-ciej z południa ruszamy koleją do Sendaju, stolicy prowincyi. Tu na dworcu oczekuje całe grono urzędników policyi i t. d. Siadamy do riksy; przed nami karakuluje drugi sekretarz gubernatora i oficer policyi; za nami cały ogon urzędników w riksach. Tym tryumfalnym pochodem ruszamy do przygotowanego mieszkania w jakimś niby klubie japońskim. Pokój recepcyjny dla mnie przeznaczony, zupełnie europejski. Ledwie mam czas się przebrać, już anonsują się wszystkie władze miasta i okolicy. Nareszcie zjawia się pierwszy sekretarz gubernatora w czarnym surducie, zapięty, w rękawiczkach; po przywitaniu zwykłem, ofiarowawszy mi wśród nieskończonej ilości ukłonów swą kartę wizytową, oświadcza w długiej przemowie, że gubernator cierpiąc bardzo na oczy, nie może mi się osobiście przedstawić i uszanowanie złożyć. Oświadczam przez tłumacza, że boleję dotkliwie nad niedyspozycyą gubernatora, że jednak spodziewam się, że zechce mnie przyjąć u siebie. Nie przetłumaczono jeszcze tego mego życzenia, gdy spostrzegam okrutne zaniepokojenie na twarzach wszystkich obecnych honoracyorów; takiego życzenia nie spodziewano się; krótka narada między tymi panami; ów pierwszy sekretarz wśród niezmiernych ukłonów znika; po dobrej półgodzinie zjawia się, i znowu wśród ukłonów i gradu słów pochlebnych a uniżonych oświadcza, że Jego Ekscelencya prosi mnie bym się nie fatygował; rozpacza, że poznać mnie nie może, ale leży w łóżku, więc w żaden sposób przyjąć mnie nie może. Każę znowu powiedzieć, jak niezmiernie boleję nad tą nową przeszkodą i oświadczam tym razem, że rezygnuję z zaszczytu poznania Jego Ekscelencyi. Nowe ukłony; poczem oświadczają mi, że gubernator miał zamiar ofiarować mi ucztę, ponieważ jednak nie mógłby być sam obecnym, prosi bym wybaczył, że mi jej ofiarować nie może. Ja znowu żałuję i oświadczam, że zapraszam wszystkich tych panów do siebie na obiad.
Tymczasem wyrażam żądanie oglądania koni, produktu ogierów amerykańskich i węgierskich (przed paru laty przez Graeckoitza rządowi japońskiemu sprzedanych) i klaczy japońskich. Wśród podobnej więc jak przedtem eskorty, jadę oglądać te konie. Węgierskiego pół-krwi pokazują mi tylko jednego, amerykanów kupę — lichota. To zabiera nam półtorej godziny czasu, tak że ze zmierzchem dopiero wracam do swego mieszkania. O wpół do ósmej obiad. Dziewięciu honoracyorów zasiada ze mną i Hirschem do stołu. Obiad europejski; więc ci panowie z dubeltową radością i zaszczytem zasiadają. Zupa, którą jeść już umieją, spowodowuje jednak hałas podobny do sposobu jedzenia bezrogów. Przy pieczystem wstaję i wznoszę w angielskim języku toast na cześć gubernatora, prosząc obecnego jego zastępcę, by zechciał być tłumaczem moich uczuć wobec swego pana. Drugi toast wznoszę na cześć urzędniczego stanu w Japonii. Japończyki mają nader słabą głowę; to też szampan, którego zaledwie dwie buteleczki wypito, poskutkował nadspodziewanie. Zasypują nas pytaniami, mnie proszą o zdanie o chowie koni w Japonii; ja z miną gęstą palę wykład o koniu w Japonii, jego wadach i zaletach i środkach, za pomocą których podnieśćby można rasę; naturalnie dowodzę im, że konie amerykańskie są zupełnie do niczego, a tylko nasze mogłyby się przydać. Na drugi dzień wyjeżdżam, wśród istnej ulewy; na dworcu kolei znowu cała chmara urzędników żegna mnie w imieniu gubernatora. Stojąc w oknie wagonu, żegnam ich protekcyonalnym uśmiechem i skinieniem głowy.
Opisałem ten pobyt, bo był prawdziwie zabawny. Dodać muszę, że to mniej więcej był sposób przyjmowania mnie wszędzie, dzięki listom rekomendacyjnym ministra spraw zagranicznych hrabiego Okuma, które miałem do wszystkich gubernatorów. Sendaj to ciekawe miejsce, tu bowiem przez całe dwa wieki przechowywano w ziemi i kominach owe rozliczne pamiątki katolickie, o których swego czasu pisałem. Kupiłem fotografie najciekawszych z tych przedmiotów, dziś w muzeum narodowem w Tokio przechowywanych. Z powrotem tutaj nie zastałem, niestety, żadnych wiadomości z domu, — tłumaczę sobie to tem, że nie wiedziano, czy warto jeszcze do Japonii do mnie pisać. Rachuję na pewno na listy w Irkucku, Ekaterynburgu, Moskwie.
Powinien byłem dawno już wyjechać, ale wiedząc, że się nigdy więcej nie ma powrócić w te strony, okropnie żal wyjeżdżać, nie zobaczywszy przynajmniej najpiękniejszych, najciekawszych części. Czuję, że zaczynam najfatalniej bałamucić, czuję, że źle robię, ale jak wsiądą na mnie ci panowie, jak poczną dogadywać, że szkoda nie widzieć tego lub owego, że to lub owo niesłychanie ciekawe i t. d., i t. d., tak mimo wszelkich dobrych zamiarów, mimo wyrzutów sumienia, zostaję się jeszcze dziesięć, jeszcze pięć dni, i tak rośnie ten pobyt w nieskończoność. Tym razem na seryo jednak mam zamiar wyjechać 25 b. m. Czas się nieco uspokoił, wichry wiosenne minęły, lato się zaczyna, truskawki tu jadamy; róże kwitną... Teraz mogę spokojnie i z nadzieją w Bogu zajechania szczęśliwie, puścić się w drogę.
Jutro będę miał konferencyę z tutejszym ministrem rosyjskim, który ma mi dać listy rozmaite i dokładną kartę Chin północnych i Syberyi wschodniej, rzeczy niezbędne do mej podróży. 25-go wyruszyłbym z Kobe, tj. jednego z głównych portów Nipponu via Nangasaki do Fusan, stąd do Cien-Cin. Fusan leży w Korei; chcę tą drogą ruszyć do Chin, by tym sposobem zajrzeć trochę przynajmniej do Korei, i mieć jakie takie o tym kraju pojęcie. — Mnóstwo jeszcze zostaje okolic w Japonii, których nie widziałem i widzieć nie będę; ale darmo! i tak zbyt długo bałamucę. Zresztą już dziś mogę śmiało rzec, że widziałem ten kraj dokładniej niż 99% turystów, bo od południowych do północnych jego krańców. Dodam, że doprawdy chciałbym duszą i sercem być już w domu, módz raz przestać pakować, rozpakowywać! Boże, kiedyż to nastąpi?!


Tokio, 25 maja.

Dziś miałem wyjechać, a jednak jeszcze z Tokio list adresuję! Niech wszystkie gromy spadną na mą zawstydzoną głowę, ale doprawdy szkoda byłoby wyjeżdżać. Najpierw nadto tu pięknie teraz. Maj w Japonii — czyż można coś idealniejszego wymarzyć? w tej Japonii, która pięknością natury, zieloności, doprawdy nad wszystko piękniejsza; jakże ją było opuszczać w chwili, kiedy najpiękniejszą swą szatę przywdziała? Przed paru dniami zrobiłem z Biegelebenem wycieczkę do Kamakura, dawnej stolicy Japonii. Z dawnej świetności tylko parę starych świątyń, tylko prastara, ogromna, potężna statua bronzowa Szaki (Buddy) pozostała; przetrwała burze i pioruny, przetrwała wojny straszne, bo bratobójcze; wszystko wokoło znikło, zmarniało, spłonęło; — sam Budda siedzi spokojny, zapatrzony w nirwanę, i duma, jakby wspominał dawne, lepsze czasy — a może nowych, lepszych czekał.
Dzień był cudowny; po kilkudniowych deszczach, choć majowych, ale smutną szatą ten wesoły kraik oblekających, słońce przedarło chmury i w całej nieopisanej świetności wyszło, by z ziemią gody wiosenne święcić. Drogi, dróżki, gaje zasiane mnóstwem kwiatów; a niemniej barwne od kwiatów, w bujnych, wzorzystych strojach, tłumy wesołego japońskiego ludu wyszły cieszyć się słońcem, światłem, zielonością. Bo też co to za zieloność! Nigdzie, w pięknym nawet Cejlonie, równie pięknej, bo równie rozmaitej a świeżej zieloności nie widziałem. Zwiedzając, przychodzimy do prastarej świątyni w XI. czy XII. stuleciu na cześć Buddy wzniesionej. Starych kilkanaście juniperów chińskich, jak dziady kościelne przed świątynią siedzi, koszlawe, a tak piękne, tyle ich się w tym kraju widuje, ale jak słusznie Hübner mówi, nigdy się ich napatrzeć, nigdy ich widokiem nasycić się nie można. Idziemy dalej, mijamy świątynię, wchodzimy do ogrodu wielkiego kapłana. Czemuż nie było tam palety, ale palety mistrza nad mistrzów? czemuż nie było poety, by opisać ten widok? Choć jakiż opis, jaki pendzel jest w stanie opowiedzieć te cuda natury? W dole stawek sztuczny, formy dziwacznej, w nim kilka lilij wodnych, wszystkie okwitły, jedna spóźniona zwraca jeszcze na pożegnanie biały kielich ku prastarej sośnie, co nad nią zwisła. Nad wodą loro, tradycyjna latarnia ślicznej formy, w kamieniu tak pięknie a skromnie zawsze ciosana; a nad tem wszystkiem, poza wiotkim bambusem, kilka kryptomeryj, owa stara sosna japońska, co w lilii przez minioną wiosnę na starość się kochała, kiedy tak nizko nad wodą zwiesiła stare konary, i wreszcie młody, piękny dąb skalisty, których tu tak wiele, o liściu, co spodem ciemno, górą jasnozielony, tak, że się zdaje, jakoby płową miał czuprynę. I to wszystko oświecone słońcem, które, choć z żalem, ten piękny obraz opuszczać musi i za góry się chować. W życiu mojem już chyba takiej gry kolorów, powiedzmy takiego bogactwa odcieni w zieloności nie ujrzę. Co za spokój, co za cisza w tem wszystkiem! Czemuż to nie można, patrząc na takie dziwy, zapatrzeć się na zawsze? O! ta zieloność zdaje się jakieś uroki na mnie rzuciła; w głowie zaczyna zielenieć, wskutek czego wyjeżdżać się nie chce. To jeden wzgląd, czemu jeszcze w nagłówku tego listu »Tokio« wypisałem! Drugi, niemniej ważny, że teraz zaczynam owoce licznych tu zawartych znajomości zbierać!
Wczoraj ni mniej ni więcej, jak łowy z cesarskimi sokolnikami. Tak jest, dawne, nieznane czasy, wiek XV. i XVI. przed oczyma stanęły, gdyśmy we wspaniałej łodzi zasiedli; około nas trzy inne mniejsze czółenka, a w każdem stał przybrany w starożytny strój japoński łowczy, z pysznym sokołem w ręce. Polowaliśmy na ptactwo wodne, bo to jedyna w tej porze, według tutejszych zwyczajów, łowna zwierzyna. Raniutko ruszyliśmy z domu powozami o 2 i pół mili od Tokio; ranek cudowny, pięknie łowy zapowiadał. Po półtoragodzinnej jeździe stanęliśmy nareszcie na miejscu zboru. Tu czekały nas sokoły, przez wielkiego mistrza ceremonij i wielkiego łowczego koronnego na to polowanie nam najłaskawiej przysłane. Każdy sokół siedział osobno na pięknej macie, zawieszonej na drążku, poprzecznie na dwóch innych leżącym. Każdy jedwabnym, pąsowym sznurem w dwie strony przywiązany. Nie zakrywają im łebków, jak dawniej w Europie, ale tylko na nóżki kładą skórzane pęta, do których ów jedwabny sznur bywa przymocowany; w chwili puszczenia sokoła, odwiązuje się ten sznur, a sokół z pętami wzlatuje. U nasady ogona, czyli technicznie wachlarza, przymocowany raz na zawsze dzwonek, w tym celu, by łatwiej w krzewach lub sitowiu odnaleść sokoła. Jednemu tylko największemu gatunkowi sokołów, używanemu do polowania na grubszą zwierzynę, a biorącemu, jak mnie zapewniano, w pojedynkę zająca, zakładają, podobnie jak u nas, kaptur na głowę.
Każdy z sokolników trzyma w trakcie polowania sokoła na lewej ręce, w grubej rękawicy, a mianowicie za owe pęta. Prócz tego każdy nosi małą, czarno lakowaną szkatułeczkę, u prawego boku na szerokim pasie zawieszoną. W niej jest parę kawałeczków wróblego mięsa, i gdy sokół nadto się niepokoi na ręce, lub puszczony, a nie schwyciwszy łupu, nie chce powracać, wówczas owa szkatułka się otwiera. Jest ona nawet umyślnie wewnątrz na czerwono malowana, aby zawsze się zdawało, że jest w niej świeże mięso, nawet gdy go zabraknie; w razach nadzwyczajnych, rzadko się zdarzających, gdy sokół wcale powracać nie myśli, ostatniego używają środka, tj. żywego wróbla. Każdy z sokolników ma w małej torebce kilka żywych wróbli; w razie potrzeby przywiązuje na długim sznurku za nogę wróbla w blizkości miejsca, gdzie sokół siedzi; sokół zobaczywszy wróbla, nie może się oprzeć tentacyi zjedzenia takiego przysmaku, rzuca się na wróbla, którego jednak tymczasem sokolnik przyciąga coraz bliżej do siebie, tak, że w końcu, w chwili kiedy sokół istotnie wróbla dostaje w szpony, i sokolnik ma go pod ręką.
Polowanie nasze odbywało się wzdłuż rzeki, my płynęliśmy środkiem; w miarę, jak po jednej lub drugiej stronie sitowie obiecywało zwierzynę, zbliżaliśmy się do brzegu. Nagonka z kilkunastu ludzi, dotrzymywała nam piechotą kroku. Pierwsza zerwała się czapla. Najbliższy sokolnik woła chrapliwym głosem na sokoła i silnym rzutem ręki rzuca go formalnie w powietrze. W paru sekundach sokół był koło czapli; ale cóż? kruk się zjawia i bije na sokoła, broniąc czapli, wśród niesłychanego krakania całej czeredy kruków, kawek i wron, które nam prawie ciągle towarzyszyły, zawsze bijąc na sokoły. Czapla wprawdzie w pierwszym momencie uszła sokołowi, ale z wielkiej emocyi wpadła w wodę, i trzymając się na rozpostartych skrzydłach, wyciągniętym naprzód dzióbem chciała się bronić. Sokół jednak niesłychanie szybkim obrotem dostaje się na jej tył i w mgnieniu oka już jej siedział na karku jedną łapą, drugą na łbie, wbijając szpony w oczy. Zwykle w tym momencie sokół bije dziobem w czoło swą ofiarę; tu jednak sytuacya widocznie wydała mu się za ryzykowną, rozpostarł więc także skrzydła, oparł się niemi o powierzchnię wody, i tak czekał, by go wyciągnięto z nurtów. W jednej chwili był przy nim sokolnik. Z wielkim trudem można było wyciągnąć szpony z karku i łba nieszczęsnej czapli (małej), której serce dostało się natychmiast sokołowi do pożarcia. Dalej kilka batalionów się zerwało; puszczano sokoły; dopiero przy trzecim udało im się wpaść na sposób, jak brać bataliona, który zerwawszy się, chciał zwykle odciągać, spostrzegłszy jednak sokoła zapadał natychmiast w sitowie, tak że go sokół tracił z oczu. Za regułę, zdaje mi się, można uważać, że sokół nie bierze chętnie ptaka inaczej jak w locie; gdy ofiara raz na ziemi się znajdzie, zwłaszcza w sitowiu lub krzakach, nie szuka jej nawet, tylko spokojnie odlatuje.
Ciekawa rzecz odegrała się, gdy raptem na 60 do 80 kroków przed nami porwała się wielka kaczka, coś jak krzyżówka, tylko większa i zupełnie ciemno-brunatna. Kaczka jak kula tuż nad wodą pociągnęła; rzucono sokoła: puścił się za nią jak iskra szybko; przez kilka sekund gonił, aż nagle, chwilę się zatrzymał, jak gdyby się namyślał, poczem porzuciwszy kaczkę, najspokojniej na najbliższe drzewo odleciał. Nie mogliśmy pojąć, co mogło być przyczyną tego odwrotu: czy bojaźń przed ogromną kaczką? czy inna jakaś refleksya? Stary sokolnik co nam towarzyszył, tłumaczył rzecz tak: sokół nadzwyczaj rozumny i bystry, obrachował, że schwyciwszy kaczkę nad wodą, spadnie wraz z nią; raz schwyciwszy ofiarę szponami, nie może ich łatwo wyciągnąć; kaczka spadłszy wraz z nim na wodę, niechybnie nurkuje; a że była rozmiarów potężnych, przeto byłaby go wraz pod wodę wciągnęła. Mądry sokół musiał w swem życiu już spróbować kąpieli, uczuł, że to rzecz nie dla sokoła, i wycofał się z imprezy zawczasu. Niektóre ptaki (wzięliśmy ich 8 czy 9 sztuk), zwłaszcza kurki wodne, w mgnieniu oka dostawały się w szpony sokołów. Niezbitym dowodem macierzyńskiej troskliwości o gniazdo była właśnie owa wielka kaczka. Ledwie uszedłszy szponów sokoła, mimo iż widziała nas, obławę, sokoły, wzbiwszy się wysoko, wracała co chwilę nad miejsce, skąd ją spędzono; nie ujechaliśmy trzystu kroków, już zapadła była z powrotem na swe gniazdo. Chcę koniecznie znaleść dzieło w japońskim języku, z ilustracyami wydane, o sokołach i sokolem polowaniu — niestety, nader trudno je odnaleść. Sokolnicy opowiadali nam, że najlepszych sokołów dostają z gór północnej Japonii i z Jesso. Samczyki jednak są za małe; służą tylko do brania zupełnie małych gatunków ptactwa; samiczek używają do polowania na czaple i t. p. Nasze sokoły były to trzy samiczki w 3-ciem i 4-tem, że tak powiem, polu. Tresura sokołów nader skomplikowana, odbywa się początkowo w nocy i na sznurze; po długich miesiącach nauki dopiero puszczają sokoła wolno. Podobno nie zdarza się, żeby sokół nauczony raz opuścił sokolnika zupełnie. Bardzo w tym względzie praktyczne muszą być owe pęta skórzane, które im zakładają.


Tokio, 28 maja.

Przedwczoraj wielki dzień. Minister wojny, hrabia Ogama, dowiedziawszy się, nie wiem jakim sposobem, że jestem oficerem rezerwowym, postanowił odwdzięczyć się za przyjęcie nader grzeczne i serdeczne, jakiego doznają oficerowie japońscy w Wiedniu, i urządził dla mnie rewię. Najpierw kawalerya, szwadron gwardyi przybocznej cesarza; potem pułk piechody gwardyi przybocznej, koszary, menaż oficerów i t. d.; wreszcie arsenał tutejszy, uzupełniający arsenał w Osaka, gdzie tylko leją działa, tu zaś tylko broń ręczną. Oprowadza nas dyrektor-pułkownik Kuroda; gdy przechodzimy przez oddział, gdzie toczą kapsle patronów, ofiarują mi ci panowie w ślicznem pudełeczku ułożoną historyę powstania ładunku i kuli, prawdziwy klejnocik. Po zwiedzeniu arsenału przechodzimy do ogrodu obok położonego; tu wśród prześlicznej zieloności, wśród niebotycznych drzew, nad brzegiem małego jeziorka, stoi cudny pawilonik mieszkalny, w którym minister wojny, otoczony całym swym sztabem, daje nam śniadanie. Szampan się perli, toasty, spacer po ogrodzie, miliony grzeczności sobie mówimy. Siebold poczciwy i dwóch oficerów japońskich mówiących po niemiecku, nie mogą gardłami i językami nastarczyć, by tłumaczyć wszystkie grzeczne i piękne rzeczy, które sobie mówimy nawzajem.
Rzeczywiście, przyjęcie królewskie, a co najmilsze, to że ci panowie manier najwyszukańszych, a nader naturalni, umieją być grzecznymi i wesołymi zarazem, nigdy w niczem miary nie przekraczając. Ale wreszcie pytam, kto założył ten najpiękniejszy w Japonii ogród? kto wystawił ten cudowny jaszke (pawilon)? kto rzucił przez bystry potok, tędy wśród cieni trzystoletnich drzew płynący, kilka idealnych formą mostów? kto przywiózł owe kamienie dziwaczne, zasadził i wychował te pyszne drzewa? Któżby mógł być inny, jak sajgunowie, rodzina Tokugawów! Zawsze i wszędzie to nazwisko; gdzie spojrzysz, a zobaczysz coś pięknego, coś wielkiego, zawsze i wszędzie Tokugawa. Najpiękniejsze ogrody, najwspanialsze świątynie, najśliczniejsze pałace — zawsze i wszędzie herb Tokugawów, trójlistek koniczyny świeci.
Można sobie więc wystawić, jakie szczęście, jaka radość rozświeciła mą duszę, gdy mi przedwczoraj pan Siebold, sekretarz naszej legacyi, oświadczył, że 27-go o 10-tej rano Jetakane Tokugawa, brat ostatniego sajguna i tegoż dezygnowany następca, przyjmie mnie w swej letniej willi, w pobliżu Tokio położonej. Z uderzeniem godziny 10-tej nasz betto uderzył we wrota, skromnie z naturalnego drzewa wyciosane, ogrodu jaszke Tokugawy, dziwnym trafem nie skonfiskowanego. Długi płot żywy, oddzielający i chowający zupełnie wnętrze ogrodu przed zbyt ciekawem okiem, oznajmiał nam już od dawna, że się zbliżamy do celu. Wrota się otwarły, portyer starym zwyczajem rzuca się na ziemię; wjeżdżamy w niewielkie podwórze, u końca którego, pod małym baldachimem, wejście do głównego zabudowania mieszkalnego. Tu już czołem bije inny sługa; uderza mnie skromność i prostota jego stroju; prowadzi nas po schodkach, niestety, pół-europejskich na górę. Tu w jednym z pokojów, wśród zupełnie japońskiego a nader skromnego urządzenia, umeblowanie europejskie, tj. stół okrągły i trzy stołki; koło każdego i przed każdym hibaski niezmiernej prostoty. Przyjmuje nas tutaj, ubrany w piękny acz nader skromny strój japoński, widocznie samuraj książęcy; trójlistek Tokugawów błyszczy na jego stroju. Na ścianach parę obrazów: widoki Mito, ziemi rodzinnej Tokugawów, książąt Mito.
Nie mogę zaprzeczyć, że emocya mnie przejęła nielada. Przez trzy miesiące pobytu w Japonii, gdzie spojrzałem, wszędzie ów trójlistek Tokugawów mnie witał, gdzie tylko coś wielkiego widziałem, zawsze to imię o me uszy się obijało. Miałem podobne uczucie, jakiegobym zapewne doznał, gdybym np. po zwiedzeniu Wersalu miał za chwilę stanąć przed którymś ze zmarłych Burbonów. Cała historya ostatnich trzystu lat tego kraju, czasów największej bądź co bądź świetności, cała wielkość tego rodu, co tak gwałtownie ze szczytu potęgi i świetności runął w otchłań zapomnienia i bezsilnej bezczynności, uczucie litości na widok człowieka, co temu lat 22, bo w 1867 r. przyjmowany przez cesarza Napoleona i królowę Wiktoryę z honorami należnymi panującemu, mieszkał w jednym z pałaców cesarskich w Paryżu, gdzie miał pozostać czas dłuższy dla kształcenia się, a w parę miesięcy potem, gdy w kraju wybuchła rewolucya, musiał cichaczem powracać, by na wieczną bezczynność skazany, przez dorobkiewiczów dzisiaj Japonią rządzących, z niechęcią, zawiścią i obawą traktowany, rozpamiętywać minione niepowrotnie świetności czasy — uczucia takie mną miotały, wyznaję, gdy po chwili w progu zjawił się sam książę.
Nizkiego wzrostu, rysów nieregularnych a jednak niesłychanie typowych, o ogromnem, wysokiem czole; jeszcze młody, lat około 34-ch liczy; oczy, choć nieco w skos, pełne inteligencyi, przenikliwości, ale i smutku; wyraz twarzy rozumny, ale również łagodny, niezmierne cierpienie duszy zdradzający. Typ raczej, powiedziałbym, mongolski, bardzo śmiały; głos cichy, niezmiernie miękki, prawie kobiecy. Figura niesłychanie dystyngowana, ręka arystokratyczna, stosunkowo silna i wielka. Ubrany, niestety, wbrew zwyczajowi rodziny, po europejsku, zupełnie czarno. Maniery wielkopańskie, więcej powiem: maniery księcia krwi, nader łaskawego. Wszedł, stanął u progu i czekał na powitanie Siebolda, który po zwykłej formułce przywitania, począł rozpowiadać po japońsku, kto ja jestem. Z niesłychaną grzecznością mnie przyjął, najpierw ukłonem, potem podaniem ręki. Grzecznym frazesem kazał mnie przeprosić, że nie mówi po francusku; tyle lat minęło, nie ma już w użyciu tego języka; więc konwersacya toczy się za pomocą tłumaczenia Siebolda. Najpierw zwykłe frazesy, ale nie tak banalne, jakie zwykłem od tych panów słyszeć; wszystko co mówił, o co pytał, było rozumne, widać było człowieka bardzo ze sprawami Europy obeznanego. Dodał, że czytał w gazetach o rewii, którą minister wojny dla mnie urządzi, i zapytał, czy nie śmieszną mi się wydała kawalerya japońska, ów niepotrzebny a kosztowny sprzęt; bo kiedyż w Japonii, kraju górzystym, do tego wśród pól ryżowych, będzie mogła kawalerya jakąkolwiek grać rolę? Wszak w Kochinchinie, a zwłaszcza w Tonkinie przekonano się, jak artylerya i kawalerya francuska gubiła konie, wozy, armaty, ba, nawet buty w bagnach, na których ryż rośnie. Wyznaję, że zdumiałem na te słowa z ust Japończyka! Po chwili książę sam napomknął, że kuzyn jego jest ambasadorem japońskim w Rzymie przy Kwirynale; stąd przeszła rozmowa na Rzym, na poselstwo książąt Sendaju do Rzymu, na pamiątki po chrześcijanach w Japonii. Tu Siebold przypuścił pierwszy atak, prosząc księcia, by nam pokazać raczył podobne pamiątki, znajdujące się w rękach rodziny Tokugawów. Początkowo książę się wymówił; nie wie gdzie te rzeczy są obecnie schowane. Po chwili Siebold drugi raz prosić zaczyna; samuraj książęcy przywołany, daje odpowiedź, że paka owa jest w godawnie, możnaby ją znaleść; książe zezwala by ją szukano. Po półgodzinie przynoszą starą, japońskim stylem nieco zeuropeizowanym krojoną paczkę; u starego zamku wisi napis japoński; książę wskazuje nań i powiada, że tej relikwii po przodkach nikomu nigdy pokazać nie wolno, egzystencyi jej nawet nie zdradzać. Otwierają ją; wyznaję, że mi serce biło potężnie: stanąć nagle wobec pamiątek po męczennikach z przed latu trzystu! Ornat kompletny wraz z całym przyborem do Mszy, książki japońskie, drukowane w r. 1600 w Japonii literami łacińskiemi. (Oto tytuł jednej: Doctrina Christiana [katechizm po japońsku] in collegio japonico Societatis Jesu, cum facultate ordinarii [wydarte miejsce] anno 1600). Zbiór obrazków świętych z epok rozmaitych; mnóstwo szkaplerzy, krzyżyków, medalioników, różańców; obraz Matki Najświętszej na blasze malowany, znakomitego pendzla, niestety, bardzo uszkodzony; dyscyplina z powroza, z kilkoma gwiazdkami żelaznemi u końca, i widocznymi śladami krwi! Krucyfiks drewniany, roboty wcale pięknej; wreszcie w formie obrazu japońskiego (kakemono) trzy obrazy święte: Biczowanie, Ecce homo i Św. Michał, a pod tem, charakterem poematów japońskich pisane, dziesięcioro Bożych przykazań. Te przykazania prosiłem, by mi przetłumaczono, chcąc tym sposobem księciu dać pojęcie choć w przybliżeniu o naszej religii. Tłumaczenie szło niezmiernie trudno, musiano przywołać nadwornego sekretarza; ten łamał sobie głowę przez dobre pół godziny; książę sam niesłychanie się zainteresował; uderzyło go niezmiernie dziewiąte przykazanie. Tak przeleciało dwie godziny, ani wiedziałem kiedy. Dziękowałem księciu za honor, że pozwolił mi poznać siebie, dziękowałem jeszcze bardziej za uszanowanie, jakiem otacza te nasze święte relikwie. W tych dniach napiszę do niego błagając, by i nadal nie dał bezcześcić tych świętych przedmiotów; może się uda kiedyś przenieść je na właściwe im miejsce, tj. do skarbca tutejszej katedry. Nie zapomnę nigdy wrażenia, jakie mi jeszcze na odjezdnem zostawił. Stał na progu swego domu, obok niego klęczało z głowami o ziemię dwóch jego sług; ten mały człowieczek jakże pańsko wyglądał.
Ciemno zaczyna się robić, a ja jeszcze piszę, więc trzeba kończyć ten list, gdzie, choć bardzo źle pisany, pół mej duszy siedzi, gdzie wzruszenie i radość jednem słowem objęte, a nieraz tak głębokie, zdaje mi się, że życie na zatarcie ich nie starczy. Wyjeżdżam z Japonii definitywnie 8 czerwca. W Pekinie będę około 19-go, poczem w przyspieszonych marszach lecę ku domowi. Przed końcem jednak sierpnia nie mogę stanąć w kraju. Ściskam milion razy...


Na pokładzie » Tsuruga-Maru«, między Kobe a Szimoniseki, 8 czerwca 1889 r.

Wypisałem dokładnie skąd piszę, by tym sposobem dokumentnie dowieść, że jestem w drodze z powrotem do domu. Bogu dzięki, że mogę nareszcie tak napisać; zdawało mi się bowiem, że już nigdy z Japonii się nie ruszę. Bo też doprawdy trudno się wydobyć z tego ślicznego kraju, trudno się oderwać od tylu pięknych, miłych rzeczy i ludzi. Poczciwy Biegeleben, najgrzeczniejszy i najuczynniejszy z ludzi baron Siebold, sekretarz naszej legacyi w Tokio, całe dziesiątki uprzejmych, uczynnych, najmilszych Japończyków — oto węzły, których starganie jest przykre, nawet smutne; zwłaszcza kiedy ma się przed sobą tyle tysięcy mil do przebycia między wrogimi Chińczykami, brudnymi Tatarami — i w końcu między Moskaluszkami. W chwili gdy to piszę, alea jacta est, płynę via Korea wprost do Tientsin; bilet mam w kieszeni aż do Tien-tsinu. W Pekinie zatrzymam się krótko i ruszam dalej. Dotąd mi wszyscy bez wyjątku, których spotkałem, odradzali podróż przez Syberyę; co mi powiedzą w Pekinie, nie wiem, tyle tylko pewnem jest, że tam się ostatecznie zdecyduję, czy jadę przez Sybir, czy też przez Amerykę. Gdyby miano dowieść w Pekinie, że droga zbyt nudna przez Sybir, wówczas jestem zdecydowany wrócić do Szanghaju i stamtąd statkiem direct przez Amerykę, bez zatrzymywania się, wrócić do domu. Jeżeli Bóg pozwoli, zatelegrafuję z Pekinu, by się dowiedzieć, co w domu słychać? i o sobie dać znać. Przepraszam za ohydne pismo; piszę na pokładzie (ciepło znaczne, już 8 czerwca dzisiaj); wiatr dość silny wieje; jestem zmuszony bazgrać; dalej piszę ołówkiem, bo rzeczywiście niesposób parasol trzymać, na atrament uważać — pierwszą stronę mi już i tak wicher zamazał.
Z Tokio ruszyłem 2 czerwca, w towarzystwie barona Siebolda, koleją ku Tokaido, czyli ku prastaremu szlakowi odwiecznych czasów z Tokio do Kioto, ze stolicy sajgunów do stolicy mikadów prowadzącemu. Dziś tymże samym szlakiem prowadzi kolej. Czas mieliśmy cudowny, bo po dniu dżdżystym pyszny zachód słońca, powietrze jak z kryształu, wonie i zapachy doprawdy niebiańskie. Pierwsza stacya — nocleg w Jumoto. Opuszczamy wagon w Kodzu; wieczór wpół do ósmej jeszcze jasnawo; pociąg dalej nie idzie, wszystko co żyje wysiada, chwila ścisku, ruchu, Japończyki kłapią sandałkami drewnianymi. Po kilku minutach wszystko odeszło; kolejowi urzędnicy coprędzej w nogi, by kolacyę zjadać. Zostajemy sami, cisza niesłychana wkoło nas; nad nami na pagórkach plantacje pomarańcz japońskich, wszystko w kwiecie! Kto był w Sorrento, niech wspomni, jak tam pachnie i ze mną w pamięci użyje tego idealnego zapachu. Przed nami kilka japońskich hotelików jak pudełeczka, dalej kilkanaście pysznych prastarych matsu (sosen japońskich), koszlawych, pokręconych, a tak estetycznych; za niemi morze, a w dali ledwie widoczne kontury obustronnych wybrzeży zatoki! Idealne!
Nawąchawszy się, nasłuchawszy, idziemy do pierwszego innu, hoteliku japońskiego; kolacya; Siebolda wszędzie znają, witają ukłonami do ziemi, grzecznemi słowami, najlepszą strawą, najnadobniejsze mussumé nam usługują. Około 10-tej stajemy we właściwem miejscu noclegu: Jumoto. Znowu przywitania niesłychane, radość, że Siebold tam zawitać raczył. W ślicznych pokoikach, jak kabiny ładnego parowca, będziemy nocować; najpierw jednak kąpiel. Nic podobnego w życiu już zapewne nie zobaczę! Naturalne termy o nader miłej temperaturze; woda płynąca w wannach z najśliczniejszego drzewa białego. Cała kabina kąpielowa od stóp do głowy, od sufitu do podłogi z podobnego drzewa naturalnej barwy kawowej, wykładana misternie bambusem. Większej czystości ani wymarzyć nie można jak w tych kabinach; nie zapomnę ich nigdy.
Nazajutrz oglądamy drogę prowadzącą do Mijanoszta, owego przez Europejczyków tak sławionego miejsca kąpielowego. Widok drogi tam prowadzącej wystarcza — bo śliczna; samego Mijanoszta nie będziemy zwiedzać, za wielu tam Europejczyków! ich widok psuje najpiękniejsze widoki, więc uciekajmy tam, gdzie jesteśmy pewni nie spotkać białych. Po drodze ku kolei, zwiedzamy ruiny zamku w Odowara — niegdyś niezmiernej wagi forteca graniczna między prowincyą, w bezpośredniem posiadaniu sajgunów będącą, a zachodniemi księstwami. Z fortecy, z zamku, tylko otaczające mury pozostały potężne, jak wszędzie świadczą o niezdobytej sile tego zamczyska. W miejscu gdzie stał pałac mieszkalny książęcia, dziś okoliczni wieśniacy dzisiejszemu właścicielowi, ministerstwu wojny, czynsz dzierżawny płacąc, sieją i orzą! Z Odowara napowrót do Kodzu; stąd koleją do Szidznoka; to istna pielgrzymka dwóch admiratorów rodu Tokugawów! Szidznoka, to siedziba ostatniego sajguna; kilka stacyj przed Szidznoka opuszczamy pociąg, odsyłamy służbę z kuframi dalej koleją, a sami »riksami« najpierw do Kunosan, potem do Szidznoka na nocleg pojedziemy. Droga śliczna, wciąż między polami, wioskami, wreszcie nad brzegiem morza. Po niespełna 11/2 godziny stajemy w Kunosan, wysiadamy z wózków, i pieszo ku świątyniom. Przed nami niebotyczna skała; tam u szczytu cel naszej pielgrzymki, tam u szczytu grób wielkiego Jejasu, pierwszego z rodu Tokugawów sajguna, sławnego prześladowcy katolicyzmu! U stóp skały chwilę wypoczniemy; przed nami, jak wysoko okiem sięgniesz, w zygzak prowadzą kamienne schody. Cicho tu i spokojnie; upał tu dokumentny, ale schody ocienione starannie wiekowemi sosnami, co jak straże, w najdziwaczniejszych pozach wzdłuż schodów siedzą, widocznie się dziwią, bo tu biali rzadkim gościem. Idziemy w górę powoli, bo gorąco, ale bo i widok coraz piękniejszy. Nareszcie jesteśmy u szczytu. Brama jak zwykle z naturalnego drzewa drogocennej sosny, zszarzałego wiekiem. Przed bramą między krzewami ukryty domek, siedziba wartowników i sług świątyni. Nad przepaścią kilkusetmetrową wisi istotnie kilkusetletni matsu, pochylony ku przepaści, konarami ledwie się trzyma, pokrzywiony, zgarbiony, a taki piękny! Dwóch sług świątyni, niezbyt naszym widokiem uradowanych, jak zawsze jednak grzecznych i uprzejmych, prowadzi nas w górę, bo świątynia jeszcze wyżej.
Rozkład zupełnie Nikko przypomina, a raczej powiedzmy Nikko tę świątynie przypomina, bo ona mu za model służyła. Wśród pysznych drzew, tak misternie, z takim gustem rozsadzonych, tak nieregularnie, a jednak tak cudowną całość zieloności tworzących, brama główna świątyni; za nią, jak w Nikko, dwa campanile stały — dziś już tylko jeden, bo owi reformatorzy Japonii, którzy sajgunów obalili, chcąc wszędzie i we wszystkiem swą władzę a ich upadek zadokumentować, świątynię z buddyjskiej na szaintoicką przerobili, i twierdząc, że ów campanile, co po lewej stronie wejścia stał, nie jest w stylu dość czystym Szinto, z ziemią go zrównali. Pobożna jakaś ręka w miejscu, gdzie stał campanile, zasadziła piękną palmę. Sługa, co nas tu prowadzi, z wyrazem smutku i nienawiści wspomina o tem barbarzyństwie i dodaje: to była najpiękniejsza ozdoba świątyni.
Chodźmy dalej. Po kilkunastu schodach kamiennych, stajemy przed samą świątynią. Jej cella, z pięknemi, acz nader skromnemi rzeźbami w drzewie, zamknięta; środkowe jej wrota nie dla takich jak my się otwierają. Jeden ze sług znika, my czekamy. Po chwili słychać kroki wewnątrz ogrodzenia, otwierają się boczne drzwiczki; wchodzimy do dziedzińczyka przed świątynią, gdzie obuwie zostawiamy. Świątynia skromna, ciekawa licznymi portretami sajgunów i książąt rodu Tokugawów — niestety przed laty 50-ciu odnawianiem popsute. Napatrzywszy się, idziemy dalej; znowu boczne drzwi się otwierają, wchodzimy na skromne, choć szerokością imponujące schody kamienne. Coraz starsze, coraz piękniejsze drzewa. Nasz pierwotny przewodnik został przed bramą świątyni; teraz prowadzi nas staruszek, co życie swe na usługach Tokugawów strawił. Schody skręcają się w prawo; wchodzimy na platformę, u jej końca stoi grób! Nasz starowina idzie sam naprzód, dochodzi aż do baryery kamiennej okalającej grób, pada na kolana i chwilę się modli. Grób sam formy zwykłej, przypomina nieco pagody o spiczastych a łukowato wygiętych dachach; wszystko kamienne. W środku wieżyczki grobowej widać drzwiczki niewielkie, przed nią dwa wazony kamienne, w nich wiecznie zielone krzewy; przed baryerą grobu na prawo studnia bezdenna. Tak mniej więcej wygląda grób jednego z najpotężniejszych władców Azyi, najznakomitszego władcy Japonii. A jednak jakiż majestat w tej prostocie! Wieki kamień tak omszyły, że z obawą stąpasz, by nie urazić tego pięknego dywanu, którym natura kamień przyoblekła. Co za drzewa, co za cisza! W dali słychać morze; nad głowami raz po raz zakwili jakaś ptaszyna; czasem liść suchy spadnie — słusznie Siebold powiedział — jak łza cicha, uroniona przez tych prastarych druhów nieboszczyka, jedynych wiernych nawet po śmierci!
W takiem miejscu doprawdy musi być miło zostać pochowanym, takie miejsce na wieczny spoczynek dobrze obrane. Tu nic z hałasu, gwaru świata nie dolatuje. Nasz stary samuraj widocznie ujęty naszem skupieniem, prawie smutkiem, ujęty tą dziwną poezyą tego cudownego miejsca, opowiadając, wiele wieków i burz nad tym grobem przeleciało, dodał ze smutkiem ale i dumą: »Moi przodkowie z nim niegdyś walczyli — ja mu grobu strzegę!« I znowu żałowałem, że nie było między nami kogoś, ktoby pięknem słowem, wierszem spisał cośmy widzieli, przelał na papier tych uczuć morze, które mimowoli wobec martwej wielkości, potęgi, minionej świetności, w duszy się budzą. Nie tracę nadziei, że przynajmniej fotografię tych pięknych miejsc gdzieś znajdę. Choć cóż po fotografii? — odda ona kontury, i to niewyraźnie; tej ciszy, tego majestatu, tych złotych słońca promieni, co się przekradały cichutko, nieśmiało przez sklepienie zieleni, jak w obawie, by snu wielkiego władcy nie przerwać — tego kwilenia ptasząt, szelestu liści, szumu dalekiego morza, woni ziół leśnych — tego ni fotografia, ni obraz najlepszy nie jest w stanie oddać. Jakaż to szkoda, że niema jeszcze sposobu przechowywania wrażeń, uczuć, i przelewania ich w całości w uszy, oczy, serce, duszę drugich.
Po długiej chwili dumania, jak ze snu zbudzeni, ruszyliśmy powoli z powrotem. Po drodze chwilka rozmowy ze staruszkami, świątyni i grobu sługami. Gdy im Siebold opowiedział, że przed paru dniami widzieliśmy w Tokio księcia Akitane Tokugawę, twarze się rozjaśniły, języki rozwiązały. Miłą gawędkę słońce, chowając się za góry, przerwało. Nam czas w drogę; raz jeszcze przed siebie, raz za siebie spoglądnąwszy, raz jeszcze tego cudnego widoku zażywszy — ruszamy. Późno wieczorem stajemy w Szidznoka. Hotel doskonały, napół-europejski, Ponieważ przybycie nasze zapowiedziała służba, która nas z pakunkiem wyprzedziła, przeto hotel oświetlony lampionami al giorno, liczna gromada ludu czeka u wejścia, chcąc zażyć widoku białego książęcia, co tu przybywa. — Znowu pyszna kąpiel, doskonały obiad, przez milutkie mussumé podany. Śpimy jak kamienie; ze wschodem słońca, na nogach. Warto też było: Szidznoka ślicznie leży wśród pagórków i gór lesistych; z jednej strony morze, z drugiej wspanialszy dziś niż kiedy Fudzi-jama horyzont zamyka; widocznie mnie na pożegnanie wychylił z chmur i mgły swą śnieżną głowę, wśród tej cudnej niebiesko-liliowej atmosfery.
Około 10-tej, w odpowiednio eleganckich riksach, każdy ciągniony, względnie popychany przez dwóch krzepkich chłopaków, jedziemy próbować szczęścia u wrót eks-sajguna. Mieszkanie napół-europejskie, skromne, otoczone skromnym, na czarno malowanym parkanem, nie zdradza zupełnie ni stanu, ni bogactw swego pana. — Po długiej chwili czekania odpowiadają nam, że sajguna w domu niema! Zostawiamy więc karty i odjeżdżamy! Niestety, tego się należało spodziewać, bo było wiadomem, że sajgun nikogo nie przyjmuje, tem mniej Europejczyków, a już wcale nie członków obcych poselstw. Biedak musi się słusznie obawiać podejrzliwości swych wrogów, dziś u steru stojących. — Rzucamy więc ledwie okiem do wnętrza tego atrium, gdzie dziś, skromniej niż lada gubernator lub urzędniczek, mieszka pan, co lat temu jeszcze 24, rządził samowładnie czterdziestoma milionami dusz, przed którego skinieniem palca drżały miliony, o którego łaskę ubiegali się dumni a możni książęta Japonii... i zwiedzamy sąsiednią świątynię, fundowaną również przez Tokugawów — choć liczne herby rozmaitych familij widocznie świadczą, że rozmaici na utrzymanie i ozdobienie świątyni się składali. — Bez kwestyi: najpiękniejsze to w całej Japonii rzeźby w drzewie; nic równego nie widziałem; nie pamiętam, bym był coś piękniejszego gdzieindziej spotkał — taka tu precyzya rysunku, lekkość, wykończenie.
W południe ruszamy ku dworcowi. W pierwszej klasie siedzi p. Lanckoroński; jedzie do Nagoja, my wprost do Nagahama. Nazajutrz raniutko puszczamy się riksami do Hikone; w półtorej godziny przebiegają ci ludzie odległość 4 ris japońskich, tj. 2 mil austryackie! Powietrze cudowne, zaczyna być coraz cieplej. W Hikone, na pagórku, nad czy raczej wśród jeziora »Riva« (liva), stary zamek, forteca nader dobrze zachowana, dziwnym trafem uszła niszczącej ręki reformatorów z r. 1868. W dole dom letni, buon retico, księcia, otoczony jednym z najpiękniejszych ogrodów, jakie można spotkać. Tu bogatsi Japończycy wynajmują mieszkania na lato. Właścicielom, jako potomkom »dajmia«, nie wolno stale poza Tokio przemieszkiwać.

Z Hikone ruszamy stateczkiem parowym w poprzek jeziora Riwa do Otsu. Popołudniu około piątej zajeżdżamy nareszcie do Kioto. Cóż za szczęście, znowu to kochane Kioto oglądać! W świecie tylko Japonia, w Japonii tylko Kioto! Jakież piękne położenie tego miasta, ileż pięknych i ciekawych rzeczy, jakże mili, uprzejmi mieszkańcy! ile typu i charakteru w każdym domu, w każdej uliczce tej dawnej stolicy! Dla mnie dziś przy pożegnaniu podwójna przyjemność. Do Kioto zajeżdżamy pomiędzy samych dawnych, dobrych znajomych; każdą świątynię znam, każdą ulicę pamiętam; mnóstwo po sklepach znajomych; w hotelu witają mnie jak swego. Niestety, ledwo dni parę tego szczęścia używać będzie można. Ósmego trzeba ruszać na dobre z Japonii. Na drugi dzień naszego pobytu, Siebold wraz z dwoma szczególnie zaufanymi Japończykami urządzają nam wieczorek à la Japonaise. Około 6-tej wiozą nas gdzieś hen daleko; po dwudziestu minutach jazdy stajemy nareszcie w odległym thee-house japońskim nad brzegiem rzeki. Przy ściąganiu butów, Lanckoroński zaklął z lekka — potem, wśród niezliczonych ukłonów, kombamona (bon soir), wchodzimy do wielkiej stosunkowo sali, pięknie wysokimi lichtarzami oświetlonej. Tu siedzą na ziemi, jak paciorki japońskiego różańca, malutkie tancerki; na znak dany, jak jedna palą wielki ukłon, czołem bijąc o ziemię. Śliczne rzeczywiście te laleczki 13—14-letnie, wypudrowane, pachniące, wystrojone, jakby pospadały gdzieś z półek. Chciałoby się wziąć parkę takich laleczek i postawić na etażerce. Po chwili przychodzą inne, guecha zwane, nieco większe; tamte są tylko od tańca, te śpiewnej muzie hołdują Dziewczątka te tak ślicznie, bujno-barwnie ubrane, doprawdy coś z kotki, coś z motyla przypominają — tak zabawnie widzieć te młodziuchne stworzenia, skaczące, śpiewające, śmiejące się ciągle — nagle seryo, poważnie, bo taniec ma się zacząć! — to święty taniec, przed świątynią niegdyś tylko tańczony, więc te dzieci przybierają miny poważne i w takt śpiewu

i muzyki geszy tańczą pełne gracyi i powagi; ledwie się to skończy, wszystkie nosami do ziemi chórem dziękują widzom, że patrzeć raczyli! Kolacya niezmiernie ładnie podana, krótka, ale nadzwyczajna: same tylko ryby, ale non plus ultra; jemy naturalnie patyczkami, ponieważ w samem sednie Japonii się znajdujemy. Wśród śpiewu i tańcu, mnogich kieliszków sake i piwa, wesołości powszechnej i ciągłych fars naszego przyjaciela Japończyka, czas leci jak strzała; nie wiedzieć kiedy północ, 1-sza i 2-ga godzina minęła. Śliczna feta z pełnym charakterem japońskim, wielkiej wesołości a zawsze niewinnie i przyzwoicie.
Obecnie już to wszystko znikło niepowrotnie! Siedzę teraz na tej nieszczęsnej Tsuruga-Maru, która mi w niezbyt miły sposób przypomina ów okręcik, którym przed dwoma miesiącami do Riukiu się tłukłem! List ten rzucę zapewne jutro na pocztę, nie czekając wrażeń nowych; pobyt w Japonii musi bowiem całość dla siebie stanowić. Istotnie, jeżeli Bóg pozwoli, że szczęśliwie z tej imprezy do domu powrócę, będę znał wschód Azyi, owe trzy wielkie plemiona tenże zamieszkujące. Trzeba będzie koniecznie coś napisać — choć nieco się z naszą biedną publicznością podzielić, choć co prawda nie wiem czy warto? czy kto u nas interesuje się tem, co poza granicami kraju się dzieje? Lanckoroński wraca 23 b. m. wprost na Amerykę do Galicyi; spieszno mu, bo dzieło jego ma wyjść z Nowym rokiem, i to od razu w trzech językach: po polsku, francusku i niemiecku. Z niecierpliwością czekam chwili, kiedy znowu stanę na tym samym z moimi rodzicami kontynencie.
Dziś minęliśmy Szimonoseki, więc ostatni raz widziałem główną wyspę Japonii — Nippon. Czyż ostatni? — pytałem się mimowoli — czy nie zobaczę już nigdy w życiu tego ślicznego kraju, gdzie tyle miłych chwil spędziłem? Bóg jeden wie; może teraz, może kiedyś jeszcze powrócę? Wyjazd a raczej wjazd do cieśniny Szimonoseki, tylokrotnie zapisanej w historyi tego kraju, śliczny. Najprzód otwarta zatoka ogromna, szeroka, dziś zasiana mnóstwem mniejszych i większych żaglowców japońskich, czółen rybackich; ozłocona pysznem słońcem, zieleniejąca się, śmiejąca się prawie; okolona tak ze wszech stron wieńcem skał i pagórków, że wjeżdżającemu zdaje się być zupełnie zamkniętą. W tem miejscu Nippo i Kiusziu tak blizko się schodzą, że na odległości 1000 kroków zupełnie zdać sobie sprawy nie można, którędy się z tej zatoki wypłynie? Ogólna teza brzmi, że jeszcze przed 1000 lat dwie te wyspy jedno tworzyły, że tędy przeszli przodkowie Japończyków, zdobywając ten kraj. Hipoteza bardzo do prawdy podobna.
W chwili, gdy to piszę, przedemną najcudowniejszy zachód słońca, trzeba powiedzieć: odgrywa się, bo to istotnie jest scena, i to długa — dziś godzinę trwała. Nad samym horyzontem grube, ciemno-fioletowe mgły, za nie zapada tarcza złota słońca. Chwilę trwa przejście między światłem dziennem a światłem zachodu. Po chwili poczynają chmurki, chmureczki, mgły przeźroczyste jak najcieńsza gaza różowieć, palić się; tło nad horyzontem jasno-zielone, dalej niebieskawe, na firmamencie szafirowe, ale tak cieple w tonie, takie przeźroczyste! Podnoszę głowę mimowolnie w górę i trudno mi wstrzymać okrzyk zachwytu: w tem ciepłem cudownem otoczeniu, na tle lazurowem wobec złota i purpury co słońce rozlewa, na firmamencie błyszczy jak dyament biały, lśniący, spokojny, cichy księżyc, przysłoniony jasno-różową chmurką, która popchnięta przez zazdrosne słońce, że musi miejsca księżycowi ustąpić, przysłania księżyc; ale młodziuchna, wstydliwa — raczka lekkiego spiekła. Idealne! szkoda, że tylko przezemnie widziane, szkoda, że minęło.
Tak jest; płakać mi się chce ciągle, że sam tych cudów zażywam, że ich istotnie uchwycić nie można, schować i potem się nimi dzielić, odnawiać, odtwarzać w domu!


Fusan (w Korei), 12 czerwca.

Zawinęliśmy do portu Nangasaki 9-go czerwca. Miejscowość cudowna, pełna wspomnień zwłaszcza dla Europejczyków: boć to ów port, gdzie wszyscy, w te dalekie strony zapuszczający się, czy misyonarze, czy podróżnicy, najprzód lądowali; to port, który pierwszy zwykle oglądano, opisywano. Tu srożyło się prześladowanie katolików z największą wściekłością i zażartością; wzgórza tutejsze, to istotne Golgoty Japonii. Tu też przez kilkaset lat zamknięci na malutkiej wysepce przesiadywali Holendrzy, jedyni przez cały peryod zamknięcia Japonii Europejczycy, których pozostawiono niby na terytoryum japońskiem, naturalnie bez pozwolenia lądowania! Nangasaki, to pierwszy port, który białym otworzono. W Nangasaki wreszcie odgrywa się cała owa idyotycznie głupia historyjka, którą z blagą prawdziwie francuską, udekorowawszy ślicznemi ilustracyami, ów wielki blagier, znany w literaturze kolejowo-dworcowej pod imieniem Piotra Loti, wydał pod nęcącym i wiele obiecującym tytułem: Madame Chrysanthène. Nangasaki opisywano już przynajmniej pół miliona razy; niechże mi więc wolno będzie odwołać się na owych, mniej lub więcej zręcznych poprzedników, i zaniechać opisu. Raniutko poleciałem na ląd, spodziewając się, że zastanę jak dotąd wszędzie miłych i gościom radych misyonarzy, którzy mi pomogą w zwiedzaniu miasta i okolicy, a zwłaszcza — tego byłem najciekawszy — owych gmin katolickich, które od prześladowań i zamknięcia Japonii w XVII. stuleciu, względnie w końcu XVI., do połowy naszego wieku przetrwały w wierze bez księży, bez żadnej z zewnątrz pomocy — istny cud! Niestety, rachuba moja omyliła mnie; zastałem tylko proboszcza, widocznie niesłychanie zajętego, który w czasie mej wizyty ledwie na stołku mógł wysiedzieć. Biskupa Msgr. Causin wcale nie widziałem — i ten rzekomo nadzwyczajnie zajęty.
Wskazano mi przynajmniej miejscowość Jama-zato, o godzinkę odległości od Nangasaki, gdzie miałem zobaczyć jedną z tych dawnych gmin chrześcijańskich. Chwytam pierwszą nadarzającą się riksę, walę co siły do Jama-zato. Przyjeżdżam, zastaję misyonarza w złym widocznie humorze. Nie mam szczęścia! Jedynie ciekawy kościół ich w Jama-zato, przerobiony z dawnego domu, w którym wszystkie badania i męki się odbywały, w którego podłodze do dziś dnia znajduje się znak krzyża, który kazano ludowi deptać nogami. Takich miejsc w Japonii było więcej; np. w Riuku umieszczono krzyż w kamieniu stanowiącym stopień schodów, prowadzących przez most. Tamtędy, podobnie jak w Nangasaki, przeprowadzono nietylko lud miejscowy, ale i Holendrów protestantów, którzy dla zysku, dlatego, by ich nie wypędzono z Japonii, dobrowolnie deptali znak krzyża. Po takim czynie już nic dziwnego, że ci sami Holendrzy wspólnie z japońskimi sołdatami gnietli i prześladowali nieszczęsnych katolików w Nangasaki aż do rozpaczy i powstania! Nic więc ciekawszego, jak ów kościółek w Jama-zato. Zwykły to większy dom japoński, w którym powyjmowano ściany i utworzono w ten sposób dość znaczną salę. Zamierzają misyonarze tu budować nowy kościół; niestety ten stary zabytek nie wystarcza na potrzebę miejscowej ludności katolickiej, wynoszącej około trzech do czterech tysięcy dusz. Poczciwi misyonarze palną sobie znowu jakąś straszną szatrę pod nazwą kościoła — licho naśladującą europejskie style — a tę starą, niezmiernie charakterystyczną świątnicę, zburzą. Jest to, trzeba przyznać, najsłabsza strona misyj katolickich, ta strona dobrego smaku. Zdają się mieć awersyę do piękna! A kochane siostry zakonnice wszelkiego gatunku, pierwsze pod tym względem zajmują miejsce! Nie wiem jakby się do tego trzeba wziąć, aby zwrócić uwagę sfer kompetentnych w Kościele na ten smutny fakt: ci ludzie, którzy są powołani do rozkrzewiania wiary, światła, miłości, — słowem najszczytniejszej na niebie i ziemi instytucyi, tj. wiary Chrystusowej; ci ludzie, którzy zresztą do wysokości tego szczytnego powołania w najliczniejszych wypadkach dorośli moralnie — ci sami ludzie, te kobiety, są równocześnie rozkrzewicielami tego, co w potocznej mowie nazywamy złym gustem. Jest to na pozór, ale tylko na pozór, małostka. Weźmy za przykład Japonię. Poczciwe siostry św. Pawła z Chartres, św. Dziecięctwa i t. p. mają szkoły, szkółki, ochronki, pensyonaty; w tychże uczą szyć, haftować — notabene na całym Wschodzie, zwłaszcza w Chinach i Japonii wyłącznie mężczyźni haftują i szyją, nigdy kobiety, tak, że siostry muszą swoje dziewczęta, nieraz 15 i 18 lat, uczyć tych robótek. — Czemuż nieszczęsne te stworzenia, wzrosłe wśród najwyrafinowańszego społeczeństwa, wśród społeczeństwa stojącego pod względem prostoty smaku, szlachetności gustu, może dziś najwyżej — czemuż, pytam, właśnie od sióstr katolickich mają się uczyć brzydoty form, gustu i stylu barocco w najgorszem tego słowa znaczeniu — tego, cobym nazwał stylem firaneczek, wstążeczek, kokardek??? Przecież pielęgnowanie sztuki jest w tradycyach katolickiego Kościoła, tej matki cywilizacyi naszej! Czyż nie mogliby jego zwierzchnicy przeszkadzać tym herezyom przeciw sztuce, i tej propagandzie zepsutego gustu?
Koło domku, w którym mieszka tymczasowo misyonarz (mówię tymczasowo, bo rząd japoński ciągłe robi trudności co do pobytu misyonarzy w głębi kraju); domku, gdzie przed 200 laty odbywały się śledztwa przeciw katolikom — pokazują mi starą śliwę, wiekiem pochyloną, skręconą, koszlawą, do której, według tradycyi, przywiązywano chrześcijan i bito bambusami, celem wydobycia zeznań. Zresztą nie widziałem tu żadnych pamiątek ni relikwij.
Popołudnie pierwszego dnia w Nangasaki spędziłem na spacerze i w teatrze japońskim. Nazajutrz o drugiej z południa odpływamy — tym razem wprost do Fusanu, pierwszego portu w Korei, do którego mamy zawinąć po siedmnastu godzinach żeglugi. Siedmnaście godzin powolnej żeglugi morskiej, toć odległość żadna; ze szczytu gór koreańskich widać dokładnie wyspę Tsuszima, a w dnie pogodne zapewne widać i ląd głównej wyspy Nippon; odległość więc fizyczna minimalna. Jakaż jednak otchłań dzieli te dwa kraje, te dwie rasy? Dzień i noc, Japonia i Korea! Już sama konfiguracya lądu: Japonia pagórkowata, zielona, wesoła, mnóstwo drzew, mnóstwo ładniutkich ogrodów, świątyń, gaików; Korea górzysta, wejrzenie surowe, ponure, góry nagie, lub nizkim krzewem pokryte, gajów i gaików niema; mieszkania ludzkie nizkie, brzydkie, brudne; budowle publiczne opuszczone, zaniedbane, prymitywne. Ludność tam mała, ale zwinna, ruchliwa, wesoła, śmiejąca się; tu wprawdzie chłopy jak dęby, ale wszystko, nie ponure może, lecz i nie wesołe, zapatrzone takie jakieś, jakby całe życie o niebieskich migdałach myślało; a w istocie nie myśli o niczem. Lud, o rysach zupełnie od japońskich odmiennych, na pierwszy rzut oka przypomina dziwnie Riukianów. Korea, to państwo lenistwa bezgranicznego!
Położenie Fusanu dość piękne. Jest to jeden z portów otwartych, w myśl ostatnich traktatów. W skutku pertraktacyj z roku 1876 między Japonią i Koreą, w Fusanie oddano część wybrzeża na użytek i własność Japończyków. Miasteczko japońskie, to istotnie jedyna osada; ani Chińczycy ani Europejczycy tu się nie osiedlili dotąd. Dwóch Anglików i dwóch Niemców, jeden Włoch, oto cała kolonia Europejska. Handel prawie żaden; chwilowo teraz nieco więcej ruchu, bo nasz statek zabiera setki worów z kartoflami i ryżem do Czi-fu w północnych Chinach, gdzie straszna w tym roku nędza i klęska głodowa srożyć ma się. Sam Fusan nie przedstawia wielkiego interesu; nawet stare miasto, odległe o pięć do sześciu mil angielskich w głąb zatoki ku wschodo-północy, choć otoczone jeszcze dawnym murem, choć ma kilka zabytków starych, niezbyt mnie zainteresowało, bo nadto tu znać wpływy japońskie. Już od sławnej zwycięskiej wyprawy cesarzowej Zingo-Kogu, tj. od III. wieku naszej ery, ekspedycye Japończyków do Korei ponawiają się ciągle w biegu ich historyi — nic więc dziwnego, że tutaj, w punkcie najbardziej do Japonii zbliżonym, najwidoczniejszy jest wpływ japoński. Co do pytania, czy to wpływ japoński w Korei widoczny, czy przeciwnie, w Japonii wpływ koreański — trudno mi naturalnie na nie odpowiedzieć. Zdaje się jednak nie ulegać wątpliwości, że Korea wielką w historyi cywilizacyi japońskiej odgrywała rolę, zwłaszcza jako pośredniczka, za pomocą której cywilizacya chińska przechodziła do Japonii. Dotychczas mogę skonstatować tylko fakt następujący: mury, okalające dawny Fusan, niczem Japonii nie przypominają, muszą być czysto chińskim wymysłem, czysto w chińskim stylu. W Japonii miast nie otaczano murem, otaczano tylko zamki, i to murami zupełnie innej konstrukcyi. Mury japońskie, to raczej wały ziemne ogromnych rozmiarów wszerz i na wysokość, pokryte z zewnątrz wielkiemi bryłami kamiennemi. Mur koreański, to mur w zwykłem słowa tego znaczeniu, górą blankowany i opatrzony strzelnicami; tylko w bezpośredniem pobliżu bram miasta widoczne są wały, nieco Japonię przypominające.
Zabudowania publiczne, więc świątynie, a raczej powiedzmy kaplice, bramy miejskie, mieszkania oficyalnych osobistości, przypominają nieco japońskie. Łatwo można przypuścić że ten sposób budowania, ta ornamentyka, prymitywna jeszcze, uboga i prosta, przyszła stąd do Japonii. To, co w Japonii najczęściej rzeźbiono w drzewie lub kamieniu, to tutaj malowano na drzewie w niezmiernie barwnych kolorach. Mieszkania prywatne także nieco japońskie przypominają, ale tylko o tyle, o ile np. kościół św. Piotra w Krakowie przypomina rzymską bazylikę, i to jeszcze niedostateczne porównanie. Dom japoński, ów szczyt szyku i czystości, szczyt tego, co w niemieckiem niedlich nazywamy, jest po największej części dwa lub trzy razy wyższy, okazalszy, dachówką kryty; dom koreański w zasadzie nieco podobny do japońskiego, przynajmniej zewnętrznie: ten sam system okien, ten sam system siedzenia na słomianych matach, brak komina, brak tajemnicy w domu, bo go z jednej strony na drugą z ulicy przejrzeć można. Ale dom koreański, z wyjątkiem kilku, kryty słomą, niziutki (nie ma więcej nad trzy metry wraz z dachem), zakopany, schowany zupełnie w ziemi; okienka tak nizkie, że właścicieli nogi zdradzają, czy jest pan w domu. Podłogi naturalnie w domach tych ani śladu; rodzaj klepiska ją zastępuje. Młócenie zboża odbywa się na dworze, i to na środku ulicy, tak że przechodząc, trzeba niezmiernie uważać, by cepem po głowie nie dostać. Młocka zupełnie już inna, niż w Japonii: tam zboże trą, szarpią grzebieniami, biją pojedyncze snopy o rodzaj grabi; tu już młocka prawdziwa: cepy bambusowe, u których końca zamiast drzewa, jak u nas, jest rodzaj rózgi z trzciny uwiązany.
Wczoraj wszędzie prawie zastałem żniwo i młockę. W Japonii już po największej części żniwa zbożowe skończone. Lud, jak powiedziałem, chłop w chłopa. Wszystko biało ubrane, co niezmiernie dziwi i uderza po trzymiesięcznym pobycie w Japonii, kraju ciemno-niebieskiej farby. Na głowach noszą bogatsi kapelusze nader dziwne, o okrągłych krysach, z włosienia końskiego, lub bambusu niezmiernie cienko krajanego, tak iż kapelusze te są jak wuale przeźroczyste. Ubożsi po prostu kawałkiem szmaty, w formie turbana, bogatą grzywę przewięzują. Włosy długie, kruczo czarne, związane u żonatych w szypełek u czubka głowy — czem niezmiernie Riukianów przypominają; nieżonaci noszą bujne, szerokie warkocze, daleko od chińskich piękniejsze, bo krótsze a bogatsze. Ponieważ jednak wszyscy, nie wyjmując bab i dziadów, są zupełnie biało ubrani w szerokie bufiaste kaftany (troszkę do żupana podobne) i pludry nader obfite w materyał, przeto niema często sposobu zoryentować się, czy się widzi kobietę, czy chłopa. Panie noszą ogromnie szerokie, odstające (jakby na krynolinie leżały) spódniczki bieluchne. Do tego pas bardzo szeroki z tej samej materyi, i staniczek z rękawami, pierś tylko do pół przykrywający, również z tej samej materyi. Na głowie białe chusty, formą przypominające nieco czepce, za czasów Zygmunta I. noszone. Włosy związane w rodzaj warkocza wokoło głowy, i z boku po lewej stronie twarzy po prostu w guzeł zawiązane.
Twarze obu płci brzydkie. Mężczyźni jeszcze przystojniejsi niż damy. Wrażenie pierwsze, jakiego doznałem, bardzo korzystne; wydaje się to poczciwy, łagodny lud — niesłychanie leniwy. Nic w tem dziwnego: wskutek wpływu Chin, i tu panuje system mandarynów, i tu zatem każdy się stara być, a przynajmniej uchodzić za nędzarza. Wszak wszystko, coby miał nad pewną minimalną miarę, to wszystko rapax bestia mandaryn w tej samej chwili zabrałby; więc pocóż mieć więcej, niż konieczna potrzeba? poco pracować na więcej? System straszny! Mimowoli życzyłoby się tym biedakom, by choć na lat kilkadziesiąt dostali się pod panowanie obce, zwłaszcza angielskie.
Na tem na dziś kończę. Jutro, skoro świt, mamy stanąć w Czimel-pu, czyli Jim-san, port stolicy Korei: Seul. Myśląc o panu Włodzimierzu, kupiłem wczoraj bardzo stary garnek koreański.


Między Czimel-po a Czi-fo, 15 czerwca 1889.

Dzień drogi między Fusanem a Czimel-po, wzdłuż wybrzeża Koreańskiego, spędzam na dokończeniu tłumaczenia z angielskiego jednego z licznych podań japońskich. Miły i spokojny dzionek; morze jak staw — bardziej jeszcze: jak żeby kto oliwy na wodę nalał; istotnie, bo też jak oliwa ta woda nieraz wygląda. Kilkakrotnie zauważyłem już ten rodzaj spokoju morza; w bardziej południowych strefach i w innej roku porze byłbym przypuszczał, że burza nas nazajutrz nawiedzi, bo zwykle ten zbytni spokój atmosfery i morza, uprzedza burzę. Owego czasu, kiedym powracał z wyspy Riu-kiu, w dzień przed ową burzą, zupełnie podobne było morze: szare, niebo szare, atmosfera ciężka, przepełniona jakby popielatym prochem. Kontury gór i wybrzeży w tych razach zamazują się, jakby je woalem przykryto.
Tu, na szczęście, moje hipotezy zupełnie mylnemi się okazały; cudny czas — i dobrze, bo wybrzeże Korei należy zapewne do najtrudniejszych, najniebezpieczniejszych w świecie dla żeglugi. Naturalnym tego skutkiem jest, że to wybrzeże jest śliczne. Chwilami, zwłaszcza ostatnie godziny przed wpłynięciem do t. zw. portu w Czimel-po, zupełnie przypomną japońskie Inland-See — różnica w formacyi skał i wysepek. W Japonii jednak okryte drzewami, tu najczęściej ledwie krzewami, trawą lub nagie zupełnie. Dziwna jakaś procedura matki-natury stworzyła układ tych wybrzeży. Setki skał, brył potężnych, grupami całemi sterczących z morza, setki mniejszych i większych wysp i wysepek — to wszystko tak obsiadło wybrzeże Korei, że o lądowaniu w którymkolwiek punkcie mowy być nie może. Niebezpieczeństwo polega głównie na tem, iż wybrzeża te są jeszcze niedostatecznie zbadane, i że zdaje się od czasu do czasu powstają nowe ławy; a wreszcie, że przypływ i odpływ jest niezmierny — dochodzi do 38 i 40 stóp różnicy; skutkiem czego skały niektóre, przy odpływie widoczne, w czasie przypływu nikną pod wodą i czyhają formalnie na nieostrożnego żeglarza.
Smutne to jednak wybrzeże. Niektóre tylko z tych wysepek zamieszkałe; poznać to można po daleko widocznych, obecnie żółtych polach pszenicy; ruchu, życia tu jednak żadnego nie widać. Czółenka rybackie tylko gdzieniegdzie się ukazują; zresztą wszędzie pusto, głucho, smutno. O godzinie 10-tej 14 b. m. zawijamy do portu Czimel-po. Zdala widne góry lądu stałego; mijamy mnóstwo czółen i czółenek; wreszcie dwie wielkie junki koreańskie. Czemuż nie mam aparatu fotograficznego? — rozpacz istna! Dawno czegoś równie malowniczego, ale i równie dzikiego nie widziałem! Ogromne junki, żagle spuszczone, przygotowują się jednak widocznie do dalszej żeglugi. Wszystko prymitywne, wszystko żółtawo-bronzowe w kolorze — jak ciała tych biednych Koreanów. Na pokładzie koło masztów około 40-tu, chłop w chłopa. Jedni całkiem, drudzy napół nadzy. Ciała istotnie jak z bronzu, pyszne, herkulesowe postacie; czupryna lwia, czarniejsza od węgla, związana wpół głowy białą chustką. Tak w pozach arcyartystycznych, bo natchnionych owem bezgranicznem lenistwem tego ludu, siedzą i leżą i patrzą na nas. Mijamy ich nie dalej, jak na 30 kroków. Cudny obraz — czemuż nie mogłem go uwiecznić? Czimel-po nader wspaniały zdala przedstawia widok! Ponieważ przystęp do portu właściwego — tj. do rodzaju basenu nieco głębszego, przed samem miastem położonego — jest niemożliwy, w czasie odpływu, więc rzucamy kotwicę w odległości 2—3 mil ang. od miasta. — Ławy piaskowe w całej okazałości sterczą z morza. Tuż nad ławami nieco wyżej skały wyszczerbione, połamane; wśród nich jedyne dzieło, na jakie nowa era cywilizowana Korei się zdobyła, to potężny pal murowany, tuż nad morzem stojący, biorę go z daleka za jakąś arcyciekawą przedhistoryczną budowlę; jakież moje rozczarowanie, gdy się dowiaduję, że to lot-miernik wysokości stanu wody! Nieco dalej żółcieje korweta wojenna chińska; za nią bieleje kanonierka amerykańska; dalej sterczy, czarny jak djabeł, jedyny okręt wojenny koreański; wreszcie drugi parowiec w usługach rządu koreańskiego, stojący pod niemiecką flagą.
Ledwie rzuciliśmy kotwicę, zbliża się kilkanaście czółen. W pierwszem siedzi pan Cafen, kapitan, Niemiec; obok, urzędnik koreańskiej marynarki wojennej (sic) Niemiec. Przypływa czółno naczelnika urzędu cłowego, Niemca; wreszcie inne czółno, w niem jegomość długi, brzydki, z nosem zadartym, w ogromnym kapeluszu, z fałszywym kołnierzem u koszuli, w czarnej kurtce, żółtych nankinowych pludrach, z jasno-paliową krawatką na uszach — widocznie źle steruje czółnem, z trudnością przybija do statku — i to Niemiec? — Tak jest, wszystko Niemcy; jak mrówki wsuwają się, cisną — dziesięć razy wyrzucani, wracają, i wreszcie tak silnie się wpijają, że nic już ich wyruszyć nie potrafi. Ów jegomość w nankinowych pludrach, to reprezentant firmy Mayer et Comp. z Hamburga, głównej w Korei reprezentantki handlu europejskiego. Od szpilki do kotwicy, od guzika do szyn kolejowych, a nawet i armat w danym razie, wszystkiego u tych panów dostać można; podobnie jak u ich kolegi Niemca, pana X. Y. (zapomniałem nazwiska), który podobny interes założył w Władywostoku, jak pijawka się tam wpił, i teraz trzyma w swych ręku cały niemal handel wschodnio-sybirski.
Reprezentant panów Mayer et Comp., jak jego szef, Hamburczyk, o spadzistych ramionach, badawczo sentymentalnem spojrzeniu, rudy, czerwony, lat 26(!), przedstawia mi się i oświadcza: dass es ihm ein besonderes Plaisir wäre, pokazać mi miasto i port. Naturalnie przyjmuję. Po chwili siadamy do czółna, którem on znów źle steruje — i ruszamy ku portowi. Pierwsze moje pytanie: czy i w jaki sposób mógłbym się dostać do stolicy Korei? — Statek mój odpływa do Tien-tsin nazajutrz o czwartej z rana; odległość do Seul 28 mil angielskich, po złej, górzystej drodze; nimbym konia i przewodnika dostał, minęłoby co najmniej godzin dwie — jadąc na tym samym koniu (wysłać konia naprzód do zmiany niema możliwości), potrzebowałbym około 5-ciu godzin, by stanąć w Seul; więc fizyczna niemożliwość. — Rozpacz, rekryminacye; ale wszystko na nic. Przynajmniej, w razie gdybym się miał zdecydować na wracanie do Europy przez Amerykę, nie omieszkam i tu wrócić, i wtedy zobaczę Seul dokładnie.
Wśród tej pogawędki zbliżyliśmy się nieco do portu. Czimel-po leży amfiteatralnie na wyniosłym brzegu; u szczytu pagórka, zdala widoczny, jak zamek wyglądający dom mieszkalny pp. Mayer et Comp. Przed nami, tuż nad portem, t. zw. Settlement japoński, wielkie zabudowania agencyi Towarzystwa żeglugi Nippon Yusen Kaisha; dom cłowy, mieszkanie konsula japońskiego. Tu policya japońska, w japońskich mundurach. Dalej kilkadziesiąt domów japońskich; wreszcie dwa domy europejskie: pierwszy bez piętra, ale rozsiadły — to office pp. Mayer et Comp. z ogromnym flagowym masztem; drugi piętrowy, to Hotel de Korée, a w nim pan restaurator, z żoną i nadobną siostrzenicą, Austryak, jakiś biedak pędziwiatr! Na południe tych settlementów właściwe miasteczko koreańskie, nieco większe niż Fusan, równie brudne, równie biedne; chałupki niziutkie, słomą kryte, lepione z gliny. Tu także rezyduje w nieco lepszej chałupie pan gubernator. Po śniadaniu, które mi w niezmiernie grzeczny sposób ofiarowują reprezentanci panów Mayer et Comp., jadę z jednym z nich, z którym się poznałem na statku, konno na chińskich, wcale niezłych konikach, zwiedzać okolice.
Niezmiernie dziwny krajobraz. Co chwila inny: lasu, drzew niezmiernie mało; pola pod zbożem żółte, gdzieniegdzie już żniwo; pola pod ryż ledwie zaczęto uprawiać. Ziemia, zdaje mi się, niezła, glinkowata, żółtawa. Jedziemy dość długo ścieżkami między polami; krajobraz przypomina mi nieco okolice Lwowa, nieco północne Węgry; chwilami widoki widziane, zda mi się, w Riu-kiu; chwilami jednak krajobraz istnie azyatycki, dziki — choć pola uprawne przed nami. Pagórki nagie, trawą pokryte; w dali zamyka horyzont łańcuch gór dość znacznych; tam u stóp tych gór leży Seul.
Wjeżdżamy do znaczniejszej wsi czy miasteczka, dawnej rezydencyi gubernatora. Tu w jego domu, dziś ledwie się kupy trzymającym, strukturą zdala nieco chińskie i japońskie budowle przypominającym, podpisano pierwszy traktat między Stanami Zjednoczonemi a Koreą. Wśród wsi, między drzewami, na rusztowaniu z kilku pali, stoi rodzaj pawilonu, siedziba władzy, na wszystkie strony otwarty, cały z drzewa, jak altana; dach z dachówek ciemno-stalowych; całość malowana na pomarańczowo, czerwono i niebiesko; wzór rysunku nieco znów chiński, nieco japoński styl przypomina. Tu w cieniu wygodnie, w kuczki jak Turki, siedzi kilku, zapewne największych zasobami i rozumem. Naturalnie palą fajki, z wcale nie pachnącym tytoniem własnej uprawy. Mijamy kilka, nieco porządniej i zasobniej wyglądających domostw — ale tylko zewnątrz; wewnątrz zawsze ta sama nędza, pustka, brak wszystkiego.
Jedziemy dalej; — dwóch obdartych, brudnych, ale nie obrzydliwych ludzi, w kapeluszach zawsze dziwnych formą — niesie w niby lektyce, zupełnie podobnej do tych noszy, w których u nas kwiatki w wazonikach przenoszą — starą babulę jakąś, jeszcze od nich brudniejszą i obrzydliwą; lecą biedaki jak mogą, równo prawie z naszemi końmi. Nareszcie dostajemy się na drogę krajową, do Seul prowadzącą. Niezła być musi, póki sucho: czysta glina. Po kilkunastu minutach stajemy przed rezydencyą pana X., znowu Niemca, któremu koreański rząd powierzył założenie chowu jedwabników. Na przestrzeni może 4—6 morgów po 100 drzewek w 300-tu rzędach; wszystko małe i niezbyt tęgo wyglądające — to morwy. Wśród tego, koło drogi, rudera; napół rozwalony i walący się dom z gliny, słomą kryty, to rezydencyą hodowcy naczelnego; w sieni dwa brudne stołki, coś w rodzaju drzwi prowadzi do mieszkania; teraz drzwi te zamknięte, bo pana naczelnego jedwabnika nie zastaliśmy. Brudny, świecący się jak lustro pachołek, Chińczyk, honory nam robi; a ponieważ nie mamy trybuszona, więc siekierą odtłukuję główki flaszek od piwa. Pijemy spragnieni to ciepłe piwo; nagle zjawia się dwóch Koreańczyków u wejścia: to bonzowie żebrzący (mnisi buddyjscy). Mój towarzysz energicznem ka! (idź precz), załatwia ich pokorną prośbę. Ogromne, niezmierne kapelusze słomiane, do pół twarzy spadające, w formie piramidy, są ich odznaką. Powiadają mi, że wszyscy bonzowie, wszyscy dworzanie króla, są eunuchami.
Jedziemy dalej; — przy zachodzącem słońcu, z wysokości dość znacznej widok śliczny; w głębi, po obu stronach i w naszych tyłach, góry; przed nami morze, roje wysp, skał w morzu; ku północy widne ujście rzeki Han, co od wschodu z pod Seul, potem ku północy płynąc, tu się wlewa w morze. Pytałem, czy w tej części półwyspu koreańskiego są jakiekolwiek oznaki, resztki wulkanicznej czynności ziemi? Powiedziano mi, że ich obecnie niema; przeciwnie zaś w Fusanie, na wschodnio-południowem wybrzeżu, liczne podobno solfatory jeszcze egzystują. Mimo to zdaje mi się, że powierzchnia tego kraju wszystkie oznaki wulkanicznej formacyi w tej części nosi. Czyż góry te i pagórki były kiedykolwiek lasami pokryte, nie wiem; faktem jest, że dopiero daleko za Seul mają się rozpoczynać znaczniejsze lasy; dawniej zapewne pokrywały one wszystkie te dziś nagie wyżyny. Jakkolwiek Korea ma obfitować w kruszec, jakkolwiek klimat dozwala uprawiać ryż dość daleko na północ, jest to jedno z najuboższych państw w świecie. Chiński system mandarynów, owych pijawek ludu, wyniszczył kraj, co gorsza, czyni wszelkie podniesienie się dobrobytu między ludem niemożebnem, bo pocóż chłop ma pracować, kiedy wie, że mu wszystko zabiorą. Stąd owo lenistwo i bezczynność. Głównie podobno kobiety pracują — mężczyźni fajki palą. Kobiety niezbyt ładne; zamożniejsze nie wychylają nigdy nosa poza dom, chyba zakryte; nikt ich nigdy prócz męża nie widuje. Mężczyźni wydali mi się niesłychanie zazdrosnymi; przypominają w tym względzie Mahometan.
Jak niesłychanie lud wiejski jest przeciążony, osądzić łatwo z opowiadania kapitana Megera, którego spotkałem w Czimel-po; naturalnie za autentyczność nie ręczę. Każdy zamożniejszy właściciel gruntu jest w posiadaniu pewnej liczby czynszowników, z których każdy, choć zażywa wolności osobistej, jest obowiązany dziennie pewną zmienną ilość keszów (pieniędzy miedzianych, czy bronzowych) w gotówce zapłacić swemu panu. Podatki ściąga rząd w naturze, a mianowicie ryżem je spłacają. Parowiec ów, quasi królewski, a raczej przez pp. Mayer et Comp. rządowi wynajmowany, jeździ od portu do portu i zabiera podatek w formie worów ryżu. Z ogólnego zbioru każdy rolnik jest obowiązany oddać rządowi 70%. Naturalnie połowa z tego przepada w kieszeniach czy spichlerzach rozmaitych mandarynów.
Więcej szczegółów o Korei dziś mi podać trudno, choć słyszałem ich co niemiara — ale ze źródeł, mojem zdaniem, zupełnie niekompetentnych. Niestety, nie spotkałem misyonarzy. Biskup i misye rezydują w Seul. Owi dwaj misyonarze, którzy mieli ze mną jechać, nie przyjechali. Biskupa niezmiernie wszyscy chwalą. Jutro mamy być w Czi-fo, już w Chinach. Stamtąd na północny zachód do Taku, morskiego portu Tien-tsinu.


Pekin, 15 lipca 1889.

Wczoraj tak zwane święto narodowe, obchodzone w legacyi francuskiej. Sama śmietana Pekinu, razem osób 20 do 30-tu. Margrabina Tseng z dwoma synami, córką i zięciem; troszkę przypominają ci młodzi ludzie coolis'ów. Toast wniesiony przez dziekana dyplomatów, posła amerykańskiego. Z Tseng-li-Jamen jeszcze odpowiedzi nie mam — poród strasznie ciężki. Za to Kumany, poseł rosyjski, niemniej pan Klejmonow, pierwszy sekretarz legacyi rosyjskiej, niesłychanej dobroci dowody mi dali. Kumany obsypał mnie formalnie listami do gubernatorów, jenerał-gubernatorów i t. d. Zapowiedziano mój przejazd na całej linii, aż do Kiachty. Daj Boże, żeby już raz być w tej Kiachcie upragnionej i nie potrzebować gdzieś wśród stepu i głuchej puszczy przesiadywać.
Wielu ludzi twierdzi, że podróż przez Sybir, to zabawka; jak dotąd, nie zanosi się na zabawę. Przygotowania same, cóż za trudy i nudy z sobą przynoszą, ile dni i godzin trzeba się ujadać i kłócić, o wielu tysiącach rzeczy nudnych i małych myśleć! A koszt ogromny!
Oszustwo i złodziejstwo Chińczyków przechodzą rzeczywiście wszelkie granice przyzwoitości! Opędzić się formalnie nie można od czyhających, jak szakale, na gratkę złodziei; pieniędzy wprost nie kradną, można na stole wszystko zostawić; ale przy każdej bułce, każdym kawałku chleba, każdej świecy, którą się spala, wszyscy koło gościa wiszący słudzy i boye ciągną swe zyski, co squisem tu zowią, a ciągną zyski te z niepojętą doprawdy bezczelnością.
Niezmierne stosy szczegółów o Chinach i Chińczykach przez kilka dni ostatnich w moje uszy wleciały! Jednomyślnie, wszyscy tu rezydujący odmawiają np. Chińczykom wszelkich własności charakteru, któreby pod miano cnoty dały się podsumować! Ks. Favier tak się wyraża o nich: alfą i omegą każdej myśli, słowa i uczynku Chińczyka jest: egoizm i bezgraniczna pycha. Jeżeli Chińczyk okazuje rzekomo przywiązanie do swych dzieci lub rodziców, to powodem li tylko egoizm, boć i on kiedyś będzie starym, będzie pomocy dzieci potrzebował, więc kaptuje zawczasu dzieci. Przytem będąc niesłychanie zabobonnym, boi się, by złe obchodzenie się z ojcem lub matką nieszczęścia na dom jego nie sprowadziło.
Okrucieństwo Chińczyka przechodzi wszelkie wyobrażenie. W czasie egzekucyi setki tysięcy ludu przychodzi paść oczy mękami egzekwowanego! Jakiego rodzaju są egzekucye, niech przykład posłuży. Rok temu, kobieta ledwo 20-letnia nie mogąc znieść dłużej szykan swego teścia, pchnęła go nożem — stary umarł. Kobietę chwytają mandaryni w swe krwawe szpony, i zastosowują z całą surowością literę prawa, wyprowadzają skazaną nad potok czy kanał płynący przez najludniejszą część miasta, gdzie przez trzech katów literalnie w kawałki pokrajaną została. Operacya ta zaczyna się od odcięcia paznogci, dalej następnych zgięć palców, dalej rąk i nóg w kostkach i t. d. Jeżeli skazana lub jej rodzina posiadała nieco grosiwa, wówczas ofiarowują pewną sumę katom, którzy zaraz z początkiem egzekucyi za pomocą wbicia nader długiej szpilki srebrnej w serce, ukrócają męki nieszczęsnej. Opowiadają, — ale w to prawdziwi znawcy Chin nie wierzą — że egzystuje towarzystwo filantropijne chińskie, które w razie gdy rodzina skazanych na śmierć, połączoną z fortunami, jest niezamożna, przekupuje za własne fundusze katów, by cierpienia skracali.
Żebracy mają swego króla i organizacyę zupełnie unormowaną; niektórym powodzi się znakomicie. Straszną bronią przeciw zamożnym w ręku żebraczym jest powieszenie się, lub powieszenie jakiegokolwiek trupa u drzwi bogacza. Sam fakt znalezienia trupa u czyichś wrót, zwłaszcza jeżeli ten ktoś jednemu lub drugiemu z mandarynów jest solą w oku, wystarcza, by najzamożniejszego, najbardziej z rzekomej prawości znanego obywatela o utratę fortuny, ba, nawet wolności na całe życie przyprawić. Wobec absolutnego braku zasad moralności, najmniejsza poszlaka wystarcza, by przypuścić o bracie lub przyjacielu, że zamordował lub otruł.
Katolicy widziani w kościele, istotnie budujące czynią wrażenie; z niezmiernie wielką regularnością uczęszczają do kościoła, przystępują do sakramentów. Ze łzami jednak w oczach mówił mi ks. Favier. »Niestety na tem koniec«, Favier nigdy inaczej o Chinach się nie wyraża, jak, że to »królestwo szatana«. Istotnie zdaje się, że ma racyę; studyując historyę, rzeczywiście przychodzi się do przekonania, że nigdzie tak powolnych katolicyzm nie czynił postępów, jak właśnie w Chinach; ilekroć się zaś wzmógł, tyle razy całe piekło jakby wypadało na ziemię, i burzyło, paliło i bezcześciło sługi Chrystusowe.
Wielkiej zaiste łaski Bożej, wielkiego zaparcia się siebie, jakiejże cierpliwości potrzeba, by w takim kraju żyć jako misyonarz, bez żadnych wygód, ba, często całe miesiące i lata wśród brudu i smrodu chińskiego chłopa, tylko o chińskiej strawie. Jakieś nieostrożne, czy raczej bezmyślne słowo moje wyrwało księdzu Favier skargę, która zapewnie nie często z tych ust daje się słyszeć: »Co tam dyplomaci, mówił, i inni urzędnicy! Dobrze płatni myślą o awansie i powrocie do Europy z pieniądzmi w kieszeni. Ale jaki jest los misyonarza? I on potrzebuje pewnej sumki wygody, rozrywki, potrzebuje zwłaszcza zachęty. A tej zachęty głównie brak nam w Chinach, bo zamiast wiernych, przywiązanych, wdzięcznych za prace kapłana, widzimy tylko naokoło ciebie serca ciasne, małe dusze, którym wdzięczność i wszelkie szlachetne uczucia zupełnie są obce. Wobec tego, proszę mi wierzyć, życie misyonarza jest nie lekkie«. Ale już chwilę potem, jakby wstydząc się tej słabostki, chcąc widocznie zatrzeć wrażenie tego zbyt głośnego westchnienia — skoczywszy z tego tematu na inny, opowiadał z całą siłą i zapałem młodzieńczym swego serca przejścia swoje jako misyonarza w Chinach, gdzie przybył w 1862 roku, podkreślając w opowiadaniu zasługi swego niegdyś konia tatarskiego, »który się nazywał Bayard« — i znowu miał łzy w oczach, ale tą razą łzy wesołości.
Piękny to typ ten père Favier, Lazarysta, jak wszyscy w tej prowincyi. Wysoki, barczysty, z ogromną brodą, okiem wesołem, śmiałem, przenikliwem a dobrem; ruchy żołnierskie nieco; chodzi szybko, gra, śpiewa, rysuje, maluje, jest ukończonym architektem, boć drugi już kościół w Pekinie wystawił; konno jeździ jak kawalerzysta, chociaż cierpi na reumatyzmy i podagrę; wszystko czyta, zna się na biblotach chińskich, jak nikt inny. Gdy biskup tutejszy, staruszek, mówił mu ze skruchą i bojaźnią: ach! bracie, gdybyśmy mieli przynajmniej pewność dostania się do czyśca! Favier ze zwykłym uśmiechem i energią odparł: Niech Wasza Biskupia Mość sam w czyścu siedzi — ja tam iść nie myślę! — Jakto? tych 29 lat w Chinach nie miałyby nam starczyć za czyściec za nasze powszednie grzechy?
Notuję tę odpowiedź, wybornie człowieka charakteryzuje: ksiądz, żołnierz, typ, jakiego ecclesia militans zaiste potrzebuje. To też zdobył sobie stanowisko zupełnie wyjątkowe. Na całym Wschodzie znane jest nazwisko ks. Favier, a ostatni fakt odstąpienia cesarzowi dawnego Pei-tangu, dostatecznie maluje sytuacyę.
Na tem dziś kończę. Popojutrze mam mieć nareszcie paszport chiński, zapewne więc 19-go lub 20-go ruszę na dobre. Jedynie smutna okoliczność to, że deszczyk milutki, zdaje się trzydnióweczka się puszcza, drogi rozmiękną, a wtedy bądź zdrów kochanku — miesiąc się powlokę do Kiachty, zamiast dni 18—20.


Tadży-soe, 18 lipca.

Przedwczoraj nareszcie wyjazd z Pekinu; doczekać się go nie mogłem. Musiałem jako gość stosować się do woli pana domu, Kettelera; a głównie ów nieszczęsny paszport chiński był opóźnienia przyczyną.
Raniutko, o świcie, dla uniknienia skwaru ruszyliśmy konno z Kettelerem z legacyi. Po półgodzinnej jeździe przez owe tak niesłychanie brudne, pełne kurzu lub błota, ludzi, bydląt, zgiełku niezwykłego nawet w Chinach ulice Pekinu, dojeżdżamy nareszcie do stawów położonych w blizkości »miasta«, alias pałacu cesarskiego. Stawy w tej chwili pokryte potężnymi przepysznymi kwiatami lotusu białymi i różowymi; są to po prostu wody deszczowe, zatrzymane w rowach fortecznych, okalających, jak wszędzie na Wschodzie, rezydencye i miasta. Ketteler ledwo mi daje sekund parę na rzucenie okiem na te pyszne kwiaty, na wierzchołki drzew, co z poza niebotycznego muru pałacowego wyzierają, ciekawe widzieć co się na bożym zresztą świecie dzieje — dla mnie tem ciekawsze one, że ich konarów i pni nigdy mi oglądać nie będzie wolno! Ruszamy jednak dalej; Ketteler opowiada dla dodania mi dobrego humoru, że nic równie ciekawego ni pięknego, jak mało stąd odległy ów most marmurowy, którego już nie zobaczę! Po trzech kwadransach opuszczamy nareszcie ostatnią bramę miasta. W tej chwili słyszymy koło jednej z bram, w rodzaju tryumfalnych łuków, na codzień dla publiczności zamkniętych, niezmiernie oryginalny śpiew, z daleka nieco podobny do głośno przez kilkadziesiąt osób razem deklamowanej z patosem modlitwy. Zbliżamy się, i — o dziwo! — około 50 do 60 młodych chłopaków, lat 16 czy 17, klęczy na jednem kolanie; każdy w ręku trzyma łuk napięty; do pasa, ponieważ lato, nadzy, i śpiewają, śpiew monotonny, z kilku nut zaledwie się składający, o dziwnym, nieco patetyczne deklamacye chóru japońskich religijnych tragedyj przypominającym rytmie. Jedna część tego chóru głośniej śpiewając, wpada w śpiew cichy, przytłumiony drugiej. Arigo Boito lub Wagner pysznieby mogli zużyć ten nadzwyczaj oryginalny materyał w jakiejś Walpurgi's Nacht. Pytamy, co to? Zdawało się bowiem, sądząc z rytmu owego chóru, że to modlitwa; bynajmniej; to młodzi wojownicy, których w ten sposób ćwiczą na przyszłych obrońców kraju. Rodzaj musztry ćwiczenie w trzymaniu łuku, wyrabianie siły muskułów, wdrażanie młodzieży w rzemiosło łuczników. Ketteler przyznał mi się, że nic podobnego przez dziesięcioletni swój pobyt nie widział.
Na przeciwległych wzgórzach pomiędzy drzewami po chwili widnieje już letni pałac. Droga nasza ciągle do niego nas zbliża. Płakać się istotnie chce. Raz, że to takie wszystko poniszczone, powtóre, że go widzieć nie można. Pagody, wieże, zdala wśród zieloności ogrodów cesarskich widoczne, pojedyńcze pawilony rozrzucone tu i ówdzie po wzgórzach. Przejeżdżamy koło głównego wejścia: rozległe szopy, potężne kloce drzewa częścią z Ameryki, częścią z południa Chin sprowadzonego, setki robotników, robota gorączkowa: pałac letni restaurują. Przed głównem wejściem owe przepyszne dwa lwy bronzowe, z liczby niewielu pozostałości po tej wspaniałej rezydencyi, zniszczonej najprzód przez Anglików i Francuzów w 1860 r. — doniszczonej przez Globtrotterów, którzy łamali, psuli co było można, by »zabrać pamiątki« — dalej przez pospólstwo chińskie, bezpośrednio po opuszczeniu pałacu przez wojska sprzymierzonych — wreszcie przez rozmaitych wiernych poddanych Jego cesarskiej chińskiej Mości, którzy zabudowań pałacu używali za kamieniołomy. Dziś pałac dla Chińczyków i białych zarówno zamknięty; mowy nawet być nie może o zwiedzeniu go.
Jedziemy dalej; mijamy wejście t. zw. tylne pałacu. Na stromej pochyłości wysokiego pagórka, nastawiane amfiteatralnie pagody, wieże, zabudowania jakby forteca schodzą aż do stóp. Nic równie oryginalnego nie widziałem. Budynek o kilku piętrach, terasach, kolumnach, coś nie coś przypominający z daleka maurytańskie budowle — może Escurial — nic dziwnegoby nie było, boć tu po większej części według jezuickich planów budowano. Wszak w rezydencyi letniej był i Trianon naśladowany — i to Trianon mały i wielki, tem ciekawszy, że między roccoco dekoracye wpleciony cesarski smok chiński z całą swą falangą obłoczków, psów, roślin. A wszystko w białym jak śnieg wykute marmurze; a wszystko wśród zieleni i drzew, jakich w Wersalu niema. Kto istotnie, czy Francuzi, czy Anglicy w 1860 roku rozpoczęli dzieło zniszczenia w tej pięknej rezydencyi, gdzie tak ciekawe pozostawili po sobie pamiątki Jezuici architekci i astronomowie cesarscy, tego nie wiem dokładnie. Każdy naturalnie spycha winę na drugiego; obie strony dowodzą, że okoliczności zmuszały do tego barbarzyńskiego kroku. Fotografie, które kupiłem, dają doskonałe wyobrażenie o tej właśnie części pałacu.
Po półtoragodzinnej jeździe stajemy przed świątynią »wielkiego dzwonu«. Tu rezyduje na lato pan Klejmonow, sekretarz legacyi rosyjskiej. Gości nas herbatą i jajami. Daje mi jeszcze rozmaite rekomendacye i polecenia na drogę. Po półgodzince ruszamy dalej. Około 11-tej stajemy w świątyńce, dotąd przez legacyę belgijską wynajmowanej. Pyszny basen murowany z wodą kryształową, ma zaszczyt chłodzić równie tłuste jak rozpalone od wielkiego słońca członki barona Kettelera. O wpół do 1-szej jesteśmy na miejscu w Tadży-soe. Świątynia wynajmowana od długiego szeregu lat przez legacyę niemiecką. Położenie doskonałe, góry od południa i zachodu, od wschodu i północy ogromna, bezdenna równina, Pekinu, owa zielona równina, która przed 5-ma czy 6-ma wiekami tak podobała się nadciągającym z północy Mongołom, iż zeszli do niej i zajęli ją na zawsze.
Instalujemy się w t. zw. świątyni. Mnie ofiarują mieszkanie w jednem z pobocznych zabudowań, Ketteler siedzi w najwyżej położonem, najchłodniejszem zabudowaniu, cierpiąc okropnie od gorąca. Nazajutrz, tj. wczoraj, ekspedycya na górę Miaofeng-szan, 3000 metrów. Ciekawa, bo dająca mniej więcej wyobrażenie o formacyi gór okalających dolinę Pekinu. Ze szczytu widok istotnie wspaniały. Niestety, niebo niezbyt sprzyjało; wracając dopiero, gdy dwie burze nad moim biednym kapeluszem przeleciały, rozerwały się chmury i literalnie u stóp moich jak kiedyś na Wezuwiuszu rozścieliła się płaszczyzna niezmierna, bez końca; dalej na wschód Pekin, dalej Tung-czau, na północ groby Mingów z dala widne, na zachód i południe góry, skały, przepaście, rozpadliny, widok rzeczywiście prześliczny. U stóp najwyższego szczytu naszej góry świątyńka niewielka, jakiejś bogini dotąd mi nie znanej, leczącej i strzegącej od wszelkiego rodzaju niemocy i chorób. To też mimo sceptycyzmu chińskiego, około 5—6000 pielgrzymów gromadzi się w pewnych dniach roku przed ołtarzem tej zacnej pani. Góry aż po ów najwyższy w okolicy szczyt, na którym siedzę, od stóp do głów jednakową roślinnością okryte, bardzo wysokiemi trawami, wśród których najcudniejsze kwiaty, lilie, róże dzikie i t. d.; czem wyżej, tem trawa lepsza, wonniejsza; tam też pędzą muły i krowy na paszę. Podnóża tych samych gór, tak żyznych, jedynie rodzajowi lewandy róść pozwalają; spodem bowiem szczery piaskowy kamień. Drzew naturalnie ani śladu, tem mniej lasu; gdzieniegdzie w niższych, jeszcze niby to uprawnych i zamieszkałych strefach pełno drzew owocowych, tu bowiem rosną sady, z których miliony brzoskwiń i moreli codziennie do Pekinu wędruje. Brzoskwinie prześliczne, ogromne, doskonałe, mimo że na dziczkach rosną. Drzewa te i krzewy nadają ten dziwny charakter okolicy, semi-cywilizacyi, odejmują dzikości tym skałom, co bryłami niezmiernemi tu i ówdzie rozrzucone leżą; stąd nawet pejzaż trudno nazwać dzikim. Patrząc z tej góry na ten cudny widok, na tę urodzajną równinę, zieloną i złotą w tej chwili od słońca, które wyczyściwszy promienie w chmurach, tem czystszem złociło światłem ziemię — patrząc pewnie już po raz ostatni na Pekin — mimowoli żal mi się zrobiło za nim, za wszystkiem co się z nim kończyło; jednej tylko części Pekinu najmniej żałowałem, to rezydencyi dyplomatów europejskich. Chciałem poświęcić krótką notatkę t. zw. ciału dyplomatycznemu w Pekinie — koniec końców nie warto; wszystko to, z dwoma może wyjątkami, tak podrzędne umysłowo figury... I nie może być inaczej. Wielki błąd popełniają niektóre rządy, zostawiając swoich reprezentantów długiemi latami lub przez całe życie w Chinach. Zgubne to pociąga za sobą skutki; skwaśnienie, stetryczenie, znudzenie bezgraniczne — bo też ciasno tu i nudno okropnie po dłuższym pobycie.


Chwaila, 21 lipca.

Wczoraj nareszcie opuściłem o 7-mej z rana Tadży-soe; podróż sybirska więc rozpoczęta! Zaraz pierwszego dnia miałem przykład, jak to będzie na przyszłość w tej podróży, i że jakkolwiek nawet panie tę podróż odbywały (pan Berière z żoną w roku zaprzeszłym), to ani łatwą, ani wygodną ona nie jest; a w obecnej porze roku nie zanosi się na to, by miała być suchą. Rzeczy, Chińczyka i Kozaka Mongoła zostawiam w Tadży-soe; sam ze starym mafu legacyi, wielce poważną osobą, puszczam się konno, by po drodze do Han-kau, gdzie mam nocować, zwiedzić groby Mingów, ostatniej dynastyi chińskiej, która panowała na tronie pekińskim aż do inwazyi Mongołów w XVII. wieku. Deszczyk rosi w chwili odjazdu. Ketteler i baron von d. Goltz, dr. Lenz, żegnają mnie pod parasolami. Wszyscy mi w ostatniej jeszcze chwili odradzają tę ekspedycyę, na wyścigi jeszcze raz zachwalając wygody jazdy do Europy przez Amerykę. Wszyscy mają lekkie emocye żegnając się ze mną; widocznie moja figura nie bardzo im wiele zaufania wzbudzała. Dziwnym trafem ja emocyi zbytnich nie miałem, choć z natury żegnać się nie lubię, alem się zwolna przyzwyczaił i do tego. Deszczu się nie bałem, bo mając nowy w Jokohamie kupiony nadzwyczajny płaszcz od deszczu, zbudowany umyślnie do konnej jazdy, lekceważyłem niepogodę, i pewny siebie, puszczam się w drogę. Drogi oślizgły od wilgoci, więc stępa cały czas jechać musimy.
Po godzinach, jak obszył, pięciu, stajemy u wnijścia grobów. Szkapki doskonale tę fatygę wytrzymały. Groby położone w obszernej równinie, otoczonej znacznej wysokości górami i skałami arcymalowniczemi, zajmują one jako peryferya miejsce, na którem z łatwością miasta: Lwów i Kraków z okolicami pomieścićby się mogły, a nawet mogłyby jeszcze ofiarować gościnność paru innym towarzyszom niedoli galicyjskiej. Ogromnem półkolem otaczają nas góry pietrzące się amfiteatralnie wprost nad doliną bez żadnego przejścia, a góry wcale wysokie. Dziwne to robi wrażenie; mimowoli się wydaje, że ta dolina sztucznie musi być aż pod stopy tych wielkich gór wyrównaną. Pod nogami mamy najśliczniejszą, żyzną ziemię, wysłaną cudnej zieloności gazonem. Tu i ówdzie w koło grobów, które u samego podnóża gór zdala bieleją, pyszne gaje prastarych drzew. — Grób, w naszem tego słowa znaczeniu, to najczęściej kilka stóp kwadratowych ziemi, kamień, krzyż — cesarze chińscy mają grobowce jak pałace, z bramami, pawilonami, dziedzińcami, wodotryskami, ogrodami. Grobu samego, owego czegoś, co kryje bezpośrednio w swem wnętrzu szczątki nieboszczyka, sarkofagu — nie widać nigdzie; skryty on jest zazwyczaj pod murami jednego z licznych pawilonów i wież. Grób od grobu mniej więcej 4—5 kilometrów odległy. — Jadę do głównego, który kryje szczątki śmiertelne wielkiego, acz ostatniego z rodu imperatora. Z daleka widny łuk tryumfalny o trzech przejściach z białego marmuru, bogato płaskorzeźbą zdobny, dobrze utrzymany; przed nim most, widocznie niegdyś z pysznych płyt złożony — dziś w części rozebrany na materyał budowlany! — Dalej, niegdyś wspaniała, pysznemi płytami brukowana droga, dziś także przeważnie rozebrana. Mijamy drugą bramę; na czerwony, pompejański kolor malowana, z cegły murowana, formą dwory polskie z XVIII. stulecia przypomina, ciężka nieco szkatuła, kryta, jak wszystkie świątynie, rodzajem dachówki polewanej. Zdawało mi się, mijając tę drugą bramę, że dojechałem, a że słyszałem o trudnościach, które strażnik tutejszy obcym w zwiedzaniu stawia, przeto puszczam szkapę kłusem. Ale — o dziwo! — za tą bramą na odległość 2—3 kilometrów znowu tylko pola, a środkiem znowu resztki owej drogi niegdyś murowanej.
Dojeżdżamy do ogromnej kamiennej bramy; tym razem już tylko jeden ogromny, szeroki łuk. — Koń mi się płoszy w chwili, gdy chcę w środek wjechać: w środku łuku stoi kamień cesarski, kolos z jednej sztuki, wysoki najmniej 5 metrów, na którym wypisane imię historyczne nieboszczyka i główne daty, a zwłaszcza pochwały. Podtrzymuje tę kolosalną tablicę grobową kolosalnych rozmiarów żółw, symbol długowieczności, wykonany z taką perfekcyą, taki klasycznie ohydny i straszny, że koń parska, spina się, nie chcąc wejść. Przejeżdżam nareszcie, i nareszcie też widzę ową z fotografij i opisów tak znaną aleję zwierząt i mędrców. Lekkim łukiem ciągnie się ta jedyna w swoim rodzaju aleja, aż ku wejściu istotnemu do grobowca. W odstępach mniej więcej 100 kroków siedzą, stoją i leżą, ale zawsze klęcząc na wszystkich czterech łapach, po obu stronach drogi, alegoryczne psy, wielbłądy, smoki jakieś (może wilki lub lisy), słonie, nareszcie konie, znowu psy, aż się poczynają ludzie — wszystko parami. Seryę ludzi zaczyna stan najniżej od wieków w Chinach ceniony, stan wojskowy, dalej urzędnicy państwowi, wreszcie mandaryni najwyższej rangi i kapłani. Kostyumy niezmiernie ciekawe, bardzo jednak od dzisiejszych różne; ze zmianą dynastyi i kostyumy dworskie zmieniono. Jadę dalej; znowu trzyłukowa brama, tym razem o pięknych w chińskim stylu ornamentach. Przy bramie w czterech rogach, cztery ogromne, białe marmurowe kolumny, na wierzchu każdej siedzi jakieś nieboskie stworzenie, z daleka jak lew wyglądające; kolumna sama ciężka, niezgrabna, okryta płaskorzeźbą, przedstawiającą smoka cesarskiego w morzu chińskich fal; mówię chińskich fal, bo te fale, które i na każdej dworskiej sukni się powtarzają, do rzeczywistych mało są podobne.
Po długiej jeszcze peregrynacyi, minąwszy kilka trzód wcale pięknych owiec — stajemy nareszcie na dość dobrze utrzymanej, kamiennemi płytami wykładanej drodze i przed bramą grobu głośnego reprezentanta dynastyi Mingów. Ogromny mur czerwono malowany, brama, ogród, portyk, znowu ogród, świątynia, w niej ołtarz z tablicą nieboszczyka, z jego imieniem historycznem (tj. przeznaczonem mu po śmierci). Znowu ogród, piękny chodnik kamienny prowadzi do jakiegoś ołtarza pod gołem niebem, a w końcu do samego mauzoleum. Ogromny budynek, gdzie korytarzem, jak na wieżę św. Piotra, tylko prostym, wychodzi się na wysokie, trzecie piętro. Tu dopiero kamień grobowy z napisem i galerya, z której rozległy widok. Wszystko wszędzie czerwono malowane. Odnajduję napisy znajomych, np.: »Torlonia — Roma«; naturalnie podpisuję się: »Sapieha — Polonia«. Ciekawa jednak rzecz, że niewiele imion europejskich, a może żadna polska stopa tu jeszcze nie była.
Po siedmio czy ośmiogodzinnej jeździe i zwiedzaniu, żołądek gwałtu krzyczeć zaczyna, jeść się chce okrutnie; więc wszystko rzucam i idę na tiffing, dziś bardzo skromny, który zjadam siedząc na kamiennej podłodze jednej z ogromnych hal stojących po dwu stronach bramy wchodowej. Naprzeciw mnie w kuczki dzieci stróża tych przybytków, mało apetyczne swym wyglądem, jak na cudo na mnie i moje jedzenie oczy wytrzeszczają. Niebo tymczasem zaciągnęło się bardzo ponuremi chmurami; obawa deszczu; zresztą już i niezbyt dalekiego wieczora, trzeba odjeżdżać. Na pożegnanie kłótnia z owym stróżem naturalnie, wiele mu mam dać! Ledwie dwieście kroków ujechaliśmy, gdy puszcza się deszcz, dalej ulewa straszna. W niespełna trzech kwadransach wszystkie drogi, rowy, zagłębienia w ziemi stały się potokami. Przyjeżdżamy nad jakiś prawdziwy potok, przed chwilą zapewne ledwo się sączył, teraz wezbrana, rwąca rzeka; co robić? W bród ani myśli; w jednem, drugiem, dziesiątem miejscu chcemy próbować — konie nie chcą. Coraz lepiej leje; pod nogami tak ślizgo, że złażę i konia w ręku prowadzę; szukamy dalej brodu. Nareszcie na przeciwległym brzegu spostrzegam zalaną wieś. Sądząc po wysokości stanu wody w tej wiosce, ani myśleć o przebrnięciu przez ten strumień szalony; tymczasem za nami pomału morze formalne powstaje. Niema rady — albo nocować pod gołem niebem, wśród tych rozszalałych strumieni bez jednego drzewka, pod któremby się można schronić, w najlepszym razie po tej stronie w chińskiej stajni do połowy zalanej — albo ryzykować przeprawę. Na koniu niebezpiecznie, zresztą nie chce iść wcale do wody; trzeba więc próbować skusić kogoś, by mnie przeniósł. Więc pertraktacye, najpierw z moim mafu. Ale jak się tu z nim dogadać? jego francuzczyzna kończy się na trzech słowach: Monsieur, içi, labas. Po chwili jednak pojmuje, że nie chcę tu nocować (deszcz leje coraz lepiej), zostawia mnie konie, sam brnąc po kolana w wodzie, dopycha się jak może najbliżej przeciwległego brzegu i wrzeszczy; ludzie się schodzą, ale na moją propozycyę: 15 dolarów, kto mnie przeniesie — nikt jakoś zgodzić się nie chce. Woda ciągle przybiera! Mija pół godziny, zaczynają się trząść od zimna, mafu wraca bez niczego. Zjawia się tą razą po naszej stronie jakiś Chińczyk, który zaczyna od okrutnego wrzasku z twarzą ku mnie zwróconą (wszyscy ludzie myślą, że kto ich mowy nie rozumie, ten musi być głuchy), mafu go uspokaja, ja dolara pokazuję, potem drugiego. Chińczyk zaczyna się uśmiechać, mniej głośno krzyczy i pozwala ze sobą traktować, ale to trwa wieki. Nie mogąc końca się doczekać, puszczam się sam na eksploracyę głębokości rzeki. Kiedyś prowadził ku rzece i ponad nią stary, szeroki mur, rodzaj mostu, niestety, dziś w miejscu najgłębszem i najbardziej rwącem, mur ten rozwalony. Darmo, próbować trzeba! Wśród wysiłków na wszelkie możliwe sztuki atletyczno-gimnastyczne, przekonywam się, że woda w tem miejscu za głęboka; wracam. Tymczasem mafu nie próżnował; wprawdzie ów obcy Chińczyk w ostatniej chwili nie chciał ani za 20 dolarów mnie przenosić, ale mafu, stary lis, pożyczył gdzieś tyki, i stojąc sam po kolana w wodzie, z widoczną trwogą, próbuje głębokości — raz, drugi, trzeci — ba, toć wcale nie tak głęboko; rwie co prawda, ale konie przejdą. Więc w imię Boże! Koniom wyżej brzuchów, ale poszło! Krzyk radości Chińczyków! ze stu ich patrzało, jak przejechaliśmy! Chwała Ci Panie! będę miał kolacyę ciepłą i łóżko!
Istotnie, jedno i drugie mnie wita w Hankau, gdzie tymczasem mój Chińczyk i Tatar przygotowali wszystko. Zjadam, wypijam i Boga chwalę na swoim materacu; łóżko w Chinach nieznane, ludzie śpią tu na rodzaju niezmiernie szerokich i głębokich ław murowanych, na które się kładzie materac. Ława ta spodem jest po prostu jak nasze treibhauzy w zimie ogrzewana. Pościeli naturalnie nie znają. I Bogu dzięki, bo coby to się działo w takiej pościeli!
Dziś rano wpół do 4-tej Tatar mnie budzi; deszczyk, zimnawo. O wpół do 6-ej wsiadam do lektyki. Z wielką biedą doszedłem do posiadania tej lektyki. Jest to budka drewniana, między 60 a 70 ctm. wysokości, przykryta zewnątrz i wewnątrz niebieskawym, wypłowiałym perkalem; jako ozdoba, kilka starych, napół obdartych kutasików i daszek jak na pagodzie. Cały ten budyneczek (z oknami z boków i z przodu) leży na długich dwóch drążkach, zaopatrzonych na końcu rzemieniem, pod który podchodzą z przodu i z tyłu muły, i tak lektykę dźwigają. Wewnątrz leżę na swoim materacu. Z początku miło było się jeszcze trochę wyleżeć, ale potem! 9 koni, alias osłów i mułów składa moją karawanę. Mijamy pierwsze mury, należące do kompleksu t. zw. wielkiego muru. Pyszne bramy sklepione, ogromne, wysokie; krocie murów i obwarowań wkoło. W jednej z bram istotnie piękne płaskorzeźby, przypominają łuk Trajana w Rzymie. Największa część dziś egzystujących murów jest widocznie niedawnej daty; lecz obok tego widać prastare, wpół zjedzone granity, to resztki dawnych murów, które swego czasu przeciw Tamerlanom, Czyngishanom, Kublaikhanom stawiano. Wielki mur istotnie ogromne wrażenie robi. Nic równie imponującego! Szerokość 3 metry, wysokość miejscami niesłychana; 5, 6 piąter i więcej. Wysokość muru stosuje się do terenu; tam gdzie przechodzi przez przepaście, aby jego poziom górny mniej więcej w jednakowej utrzymać wysokości, musiano istotne wieże murować. Nigdzie nie jest niższy, jak około 6 do 7 metrów. Górą kryty jest płytami kamiennemi. W miejscach, gdzie mur się na poły rozsypał, widać, że cały jest murowany z cegieł. Długość, rozległość jego niesłychana, boć jak obecnie dokładnie skonstantowano, zaczyna on się prawie od morza wzdłuż całej granicy Mandżuryi i ciągnie aż hen gdzieś ku stokom gór tybetańskich. Koło bramy, przez którą szlak kałgański, jedyny w tę stronę, prowadzi, dwa prastare żelazne działa w trawie spoczywają. Zdejmuję fotografię mojej karawany w tem otoczeniu.
Ruszamy. Odtąd wprost prawie i ciągle na wschód idziemy. Na zachód i południe dwa bardzo znaczne łańcuchy gór. Na południowym aż do wieczora ciągle widoczny mur, nie zawsze i wszędzie z pomiędzy gór się wychyla, bo zapewne ze względów strategicznych nie prowadzono go szczytami najwyższymi, chowając go raczej za takowe. W stronę Kałganu mijamy cały szereg zewnętrznych fortyfikacyj, wież, małych bastyonów. Wszystko to się kończy z chwilą zbliżenia się do miasta, skąd piszę. Widocznie forteca trzykrotnie opasana murem i wałami.


Sien-si-fu, 23 lipca.

Przedwcześnie zanotowałem wyżej, że forty się kończą; forty pojedyńcze, jak słusznie mój Tatar powiedział: »karauły kitajskich kozaków«, ciągną się bez przerwy wzdłuż doliny prowadzącej ku Kałganowi. Co chwila bliżej lub dalej, w dolinie lub na pagórku, często wysoko na skale wisi taki karauł czyli wieża, na której w czasach, kiedy się najazdu spodziewano, utrzymywano straż, z przeznaczeniem dawania znać o zbliżającym się nieprzyjacielu — rodzaj telegrafu. Odfotografowałem jeden na pamiątkę, u jego stóp bowiem po raz pierwszy w tej podróży byłem zmuszony całej energii i siły gardła użyć na zapostrofowanie »Kitajców«.
Raniutko 22-go ruszamy jak zwykle około 3 kwandranse na 5-tą; słońce jeszcze nie wstało na dobre; powietrze cudowne, wszystko idzie znakomicie. Przychodzi jednak południe, upał nie do opisania. Wietrzyk mały mamy z tyłu; w mojej lektyce, tej maszynie wymyślonej przez ludzi z myślą leniwą a ciasną kieszenią, robi się temperatura 450 Reaum. Ciągłe rzucanie, szarpanie, szturkanie tej palnej machiny, robi czytanie niepodobnem. Chcę spać, nie można, bo co chwila, jak te muliska nieszczęsne ruszą równym krokiem z jednej nogi, tak miotają straszliwie lektyką od tyłu ku przodowi, że mimo zmęczenia, ani sposób zasnąć. Jedna jeszcze złowroga dola podróżnego w tych okolicznościach, to muchy! O ludzie, gdybyście wiedzieli, nigdybyście dzieciom nie bronili much torturować, męczyć, w żywym ogniu smażyć, w kawałki żywcem krajać! niechby choć tyle zemsty biednej ludzkości na tych przebrzydłych stworzeniach dozwolono! Nie mogąc wytrzymać dłużej, wyskakuję, siadam na osła. Po chwili spostrzegam ów karauł kitajskich kozaków; trzeba go odfotografować koniecznie, bo piękny, malowniczy, a nieźle jeszcze zachowany. Tu mimowoli przyszło mi na myśl, czy przypadkiem Chińczyki, uważając, że szlakiem Tamerlana mógłby i biały car przyjść do Pekinu, nie utrzymują tych starych karaułów na wszelki wypadek! Dawaj aparat! cała karawana — 10 zwierząt czworonożnych, a 5 dwunożnych — nim się zatrzyma, nim się porozumie, nim zdoła przyrodzony wstręt do szybkich ruchów przezwyciężyć, mija naturalnie dobra chwila. Zaczynają wyciągać z pod mojego siedzenia ten aparat (który Opatrzność także na mnie jako bicz i ekspijacyjny środek zesłać raczyła), mija nas jakiś oślarz kitajski i woła coś. Nagle widzę ze zdumieniem, że mój boy blednieje i rusza się szybko, ba, nawet dość wyraźnie mi powiada: »woda idzie, nie można dalej«. Chińczyki wszystkie spłoszone, naturalnie zaczynają od kompletnego stracenia głowy; notabene dotychczas jeszcze ich nie rozumiałem, nie pojmowałem o co chodzi. W chwili kiedy Chińczyki, straciwszy resztki możności myślenia, bez ustanku coś mówiąc patrzą przed siebie, ja nie wiedząc o co chodzi, chcę kazać dalej rozpakowywać aparat. Raptem słyszę szum daleki, cichy, coraz głośniejszy; myślę: gdzieś woda płynie; widzieliśmy wielkie chmury w górach, musiało padać; trzeba zobaczyć. Nie ubiegłem 20 kroków, szum rośnie tak, że własnych słów nie słyszę, i nagle ni stąd ni zowąd widzę przed sobą w wyschłem łożysku potoku górskiego, które o 30 kroków przed nami przecinało drogę, po którejśmy się posuwali — widzę, mówię, jak w tem łożysku wielkie glisty, ślimaki, węże czekoladowo-czarne ku mnie z szumem i hukiem po kamieniach pędzą. Ha! do licha, co to? toć ku nam ta awantura leci! Istotnie nie glisty to ani ślimaki, ale woda z namułem, tak dziwaczne przybierająca kształty, wali ku nam. Wracam ku mułom, wskakuję do lektyki, każę ruszać. Ilość tej wody, a raczej błota, które nas dognało, przybiera z każdą chwilą. Mój mularz, z obawy, by trepek swoich nie zawalać, zamiast, jak należało, za pysk schwycić przedniego muła i przeprowadzić, siada sobie na osła; wrzeszczę, by prowadził; nim się zdecydował zleść, już było za późno. Znajdujemy się nagle w strumieniu pędzącej wody z błotem na poły. Muł przedni waha się — każda sekunda groźna. Chińczyk pcha muła naprzód, muł się chwieje, potyka, strumień coraz rośnie, nareszcie sięga powyżej kolan muła — nareszcie brzdęk — muł pada! Myśląc, że go jeszcze na czas podniosą, siedzę w swojej klatce, której przednia część wraz z mułem zaczyna niknąć w coraz głębszym strumieniu błota. Muła chcą ratować, bo tonie; na szczęście z tyłu mam drugiego, który całą sytuacyę ratuje i nas podtrzymuje. Mularz mój zaczyna odpinać muła, któremu ledwie jeszcze łeb wygląda z błota; muł wstaje, wali się raz jeszcze, na chwilę nikną obydwaj pod wodą. Widzę, że niema ratunku; w tej chwili przyskakuje, brnąc w błocie po pas mój Mongoł (boy Chińczyk ani się nie ruszy): Barinia złazit! Chwytam za wiszącą koło mnie kamizelkę, bo w niej zegarek, za kapelusz, helmet (nie mam drugiego) i worek, czyli kieszeń zrobioną umyślnie do przechowywania papierów wartościowych, noszę ja na piersiach a zdjąłem dla upału. Raz, dwa — stoję powyżej kolan w namule rwiącym strasznie; jak mogę brnę, klnąc strasznie — jestem na brzegu. Oglądam się, co się z mułem i Chińczykiem dzieje? O 20 kroków niżej leżą obydwaj w błocie, ratując się jak mogą. Teraz Mongoł wraca ratować lektykę. Chińczyki wrzeszczą co w piersiach sił, lektyka stoi na szczęście; zadni muł zaparł się jak skała i trzyma. Wrzask Chińczyków, szum wody, krzyk Mongoła — i ja wrzeszczę, bo spostrzegam się na lądzie, że zamiast owej kieszeni wartościowej, którą zwykle na piersiach noszę — porwałem worek z cukrem do herbaty; kieszeń, kieszeń, zawierająca cały mój majątek, została w zagrożonej lektyce! Na szczęście znajduje się dwóch czy trzech Chińczyków spektatorów, ci włażą w wodę, pomagają wyciągać lektykę — po chwili stoi na brzegu. Tymczasem Mongoł wpadłszy w święty gniew na powolność chińską, wskakuje w środek potoka i grzmoci co siły w żołądki, karki, siedzenia chińskie. W mgnieniu oka dwóch Chińczyków leży nosami w błocie; krzyk, gwałt niesłychany. Mongoł miał rękę ciężką, jak żelazo kułak! Nareszcie ostygł nieco i spokojnie, majestatycznie wraca na ląd czyścić i suszyć rzeczy; niestety moja torba i kuferek, umieszczone w dnie lektyki, zaszły mułem aż do dna... I jak burza wyszalawszy się słabnie i oddala się, a drzewa nie miotane już strasznym wichrem powolniej kiwać się zaczynają, a cała natura szukając spokoju po przesileniu cichnie, uspokaja się — tak ja i Mongoł podszedłszy ku lektyce usiedliśmy na chwilę po dwóch stronach, sapiąc i dysząc, a od czasu do czasu na kitajskie ludziska klnąc cicho.
Łatwo się dziś śmiać i żartować, kiedy wszystko skończone, ale proszę spróbować: Wyzywam wszystkich znajomych i pytam, czy nie będzie im djablo rzadko na sercu i żołądku, gdy pod wieczór między Chinami a Mongolią, między ludźmi, z którymi porządnie nawet porozumieć się nie można — staną przed huczącym i błotnym potokiem, który z pod ziemi zda się wyrósł, i przed pytaniem: czy woda naprzód iść pozwoli, czy nocować trzeba będzie w karaule? Przez zemstę odfotografowałem owego karauła. Nie obeszło się jednak bez ofiar; zgubiłem moją ukochaną czarną bursztynową cygarniczkę, prezent od S. Sz. Nieszczęśliwy muł także silnie zeszwankowany, pokrwawiony, dolazł jednak aż do Kałganu.
Nocleg króciuchny, o wpół do 6-tej jesteśmy w drodze, mamy 120 li chińskich do zrobienia. Okolica ciągle od wielkiego muru mniej więcej taka sama, piękna prawie. Poruszamy się ciągle bardzo szeroką doliną, miejscami szyjowato ścieśnioną okalającymi ją pagórami. Z poza pagórów widne co chwila po obu stronach poważne góry, skaliste, gdzieniegdzie tylko krzewami pokryte. Idziemy po drodze, której jednak nikt nigdy nie budował i nie utrzymuje, prócz Opatrzności. Jest to po prostu szeroka ścieżka między łąkami i polami wydeptana. Ziemia wszędzie wydaje mi się bardzo urodzajną; zboża jeszcze miejscami stoją, wiele jednak ściernisk już mijam. Po ścierniskach pasą się trzody świń i rogatego bydła, zwłaszcza kozy i barany długowełniste, kozy białe i srebrno-szare — te same, których skóry za dość drogie pieniądze obecnie nawet i we Lwowie po magazynach się widuje. Gdzie okolica ludniejsza, a wszystko tu bardzo gęsto zamieszkałe, tam pasterzami dzieci, w stroju Adamowym, zupełnie na czekoladowo-żółty kolor od słońca spalone. U stóp wielkiego muru, gdzie zupełna puszcza — gdzie człowieka nie ujrzy, puściwszy się sam jeden szczytem muru, by to cudo oglądać, spotkałem prawdziwego górala chińskiego ze stadem kóz t. zw. angora. Niewielki, ale barczysty, brunatno-żółty, z twarzy do starej renety podobny, przepasany wpół tylko dwiema koziemi skórami, z kijem w ręku i jakimś rodzajem dziwnej kobiałki, dziwnie mi przypomniał ten iście pierwotny pasterz, widziane kiedyś w monachijskim teatrze w 1-szym akcie Wagnerowskiego Rheingoldu dzikie olbrzymy, któregoś ze szczepów germańskich praszczury. I dlaczegóż, pytam, tylko Moskalom zarzucają, że mają krew mongolską w żyłach, kiedy wszystkie, dziś tak licznie odtwarzane typy przedhistoryczne germańskie daleko bardziej mieszkańców gór chińsko-mongolskich i tybetańskich przypominają?

Po sześciogodzinnym marszu stajemy w Sien-si-fu. Przed miastem widoczny obóz, chorągwie formą smoka naśladujące, stroje, niby mundury z 1000 i jednej nocy — feta to jakaś wojskowa, mnóstwo ludu ciągnie ku obozowi; chciałem z blizka to zobaczyć, odradzali mi ludzie, żeby się wojsku nie pchać w oczy.
Kałgan, 24 lipca 1889.

W Sien-si-fu, a jeszcze bardziej w Kałganie, charakter miasta coraz to bardziej mongolski czyli mandżurski, choć tylko Chińczyków dotąd spotykamy; charakter kraju z małemi odmianami ciągle ten sam — zawsze po dwu stronach, mniej więcej południowej i północnej, dwa wysokie pasma gór; na południowy zachód widać dość znaczne szczyty, środkiem owa niby równina, koryto poprzerzynane poprzecznie stokami gór. Wkoło Sien-si-fu było nieco zieleniej. Teraz przechodzimy przez znaczne, zupełnie prawie nieuprawne pustkowie, granitowe skały, wkoło nich coś, co mi puszczę afrykańską przypomina, ten sam rodzaj żwirowatego piasku twardego z gliną mieszanego, nieurodzajnego. Między Sien-si-fu a Kałganem widać całe pasmo pagórków jasno żółtych, które zdala robią wrażenie szczerego piasku; kilka godzin przed Kałganem znowu urodzajna gleba się rozpoczyna, wszystko jednak żółtawo-brunatna glina. Wszędzie w polu pracują, grupy po 5 do 6 ludzi skurczonych we czworo siedzi na ziemi i plewi zboże, zdaje mi się pszenicę. Ryżu tu naturalnie ani śladu — za mało wody. Ogromne stada owiec, z niesłychanie szerokimi, mięsistymi a krótkimi ogonami, jakich jeszcze nie widziałem. Spotykamy znaczne transporty szarosrebrzystych i białych błamów kozich; wszystko idzie do Pekinu. Ruch ciągle na drodze znaczny.
Ku Kałganowi osady coraz rzadsze, zawsze jednak chińskie; kobiety z malutkiemi nogami, co jest najlepszem kryteryum, boć Mongołki i Mandżurki nóg nie łamią, pozostawiają stopę jak ją Bóg stworzył. Nad wieczorem, po silnym acz krótkim deszczu, który nad nami przeleciał, nie mogę dłużej w tej przeklętej lektyce wytrzymać, siadam na osła. Chińczyki gwałt robią, że bramy miasta będą zamknięte; Mongoł i boy chiński puszczają się naprzód. Położenie Kałganu zupełnie inne jak sobie wystawiałem. Od zachodu, południa i północy zamknięty wysokiemi górami, które się tu łączą i zamykają koryto, którem jechaliśmy a które na wschód stąd otwarte i widne bez końca. Położenie śliczne, malownicze, widok rozległy na góry. Miasto chińskie długości ogromnej, musimy je całe przejść; stajemy przed bramą, którą przez niesłychaną grzeczność jeszcze dla mnie otwierają. Zajeżdżam jak w dym do Kokowina i Bassowa, handlarzy herbaty. Są to Rosyanie — ani słówka nikt tu innej mowy nie rozumie, jak po rosyjsku i chińsku. Jak mogę język łamię; serbski język bardzo mi się przydaje, jeszcze bardziej jednak słownik francusko-rosyjski, który mi na odjezdnem w Tokio darował Schewitch. — Kolacya dobitna, pokoje europejskie, robią arcydobre wrażenie; świeże mięso, rosół, piwo — niech im Bóg da zdrowie! Śpię godzin 10 bez przerwy i ani wiem, kiedy się robi ósma rano.
Ale kużdaja ricz maje swoju szatenseitu, powiedział jeszcze Homer. Pokazuję memu gospodarzowi paszport, wydany mi przez Czungli-Jamen, i list, który mi dano do jenerała tatarskiego, rezydującego w Kałganie, dowodzącego 9-ma czaharskimi pułkami, rozłożonymi wzdłuż granicy Chin właściwych i Mongolii. Mój gaspadin Bassow skrobie się w głowę, kręci nosem i powiada, że tu coś nie charaszò! Gdybym miał paszport jako kuryer rosyjski, tak jak Kumany ofiarował się dać, wtedy wsio charaszò, ale tu powiedziano w liście do owego jenerała tatarskiego, że ja będę za wszystko płacić. Tu niebezpieczeństwo, że na każdej stacyi będę się musiał użerać o cenę, za którą mnie przewiozą do następnej. Jeżeli więc mój tatarski jenerał nie zagwarantuje mi, że za naprzód oznaczoną cenę bez targów będą mnie z pośpiechem wieźli, jestem zdecydowany albo jechać pocztą ruską, wielbłądami, albo wracać na Pekin i Amerykę. Nie mogę ryzykować bycia na łasce i niełasce pojedynczych mongolskich starszych czambulskich. Poczta jednak wielbłądami jest również niemożliwa, bo strasznie powolna: 20 dni z Kałganu do Urgi, a do Kiachty miesiąc z czubkiem! Na moje szczęście przyszła odpowiedź od Tatara-jenerała: z grzeczności dadzą mi wszystko czego chcę, płacić będę co zechcę; kuryer pojechał już zawiadomić dalekie tabory mongolskie o moim przejeździe, Mongoły mają spędzać konie z głębi nieprzejrzanych stepów i czekać na mnie po stacyach. Mój gospodarz twierdzi, że mogę się puścić — więc się puszczę.


Jeszcze Kałgan, 25 lipca.

Co to jest uczciwość? Ciekawe to studyum etyczno-psychologiczne (na dworze leje jak z konwi — a ja zły jestem na swego boya Chińczyka, który spróbował mię niegodnie oszukać — i dlatego o uczciwości filozofuję). Nader ciekawe byłoby studyum porównawcze o pojęciu, jakie pojedyncze indywidua, pojedyncze człony ludzkości mają o uczciwości. W każdym razie panuje w tej mierze najkolosalniejsza rozmaitość. To co w oczach Żyda lub Chińczyka jest uczciwem, przynajmniej względnie uczciwem, to w oczach przeciętnego chrześcijanina jest wprost złodziejstwem. A jednak jest pojęcie ogólne, kardynalne uczciwości, tak jak jest ogólne, kardynalne pojęcie czystości. Tylko, podobnie jak pojedyńcze rasy, według własnej wygody lub stopnia lenistwa, regulują pojęcie czystości, i jedne uważają dobrze wymydlone i wymyte czystą wodą ręce, twarz i nogi za czystość ciała, a drugie widzą też czystość w namazaniu nieumytych policzków czerwonym pudrem a szyi białym, i pomazaniu również czerwoną farbą paznogci lub dłoni — podobnie stopniują i zastosowują pojedyncze rasy uczciwość. Chińczyk, swoje wyobrażenie o uczciwości miaruje według tego, czy ma do czynienia z Chińczykiem czy z białym, i czy biały mniej lub więcej dokładnie się rachuje lub nie. Powyższą tyradę o czystości wywołała piękność chińska, którą mi mój gospodarz przedstawił. Istotnie zdziwiony byłem, że piękna nawet w naszem znaczeniu twarz się tu znachodziła. Śliczny miała zwłaszcza strój: głowa, długą, pięknie się fałdującą czarną szarfą jedwabną jak turbanem owinięta; we włosach pyszne, stare kolce i ozdoby ze srebra i bursztynu, na rękach i nogach podobne bransolety, szyja i piersi przykryte ślicznymi łańcuszkami filigranowymi, na palcach cudnej roboty srebrne futerały na paznogcie.
Zapomniałem zupełnie w swoim czasie jeszcze w Pekinie zanotować, iż przypadkiem spotkał mnie zaszczyt, niesłychany dotąd w mej karyerze. Oto w chwili gdym był w Pekinie, Standard londyński podał był wiadomość, datowaną z Szangaju, że rosyjska fregata wojenna zajęła wyspę zwaną Deer-Island, położoną na południowy wschód od portu koreańskiego Fusan, a to w celu, aby tam, podobnie jak przed paru laty Anglia w Port-Hamilton, założyć stacyę węglaną. Wiadomość ta, powtórzona przez kilka dzienników angielskich, nabrała o tyle rozgłosu w Anglii, iż Foreign Office widział się zniewolonym w drodze telegraficznej zażądać przez swego ministra w Pekinie, sir Johna Walsham, wyjaśnień. Ta okoliczność wywołała pewien ruch między strasznie znudzonymi reprezentantami mocarstw europejskich w Pekinie. Poseł rosyjski Kumany najspokojniej w świecie odpowiadał, że ani oficyalnie, ani prywatnie, nic zupełnie o zamiarze lub fakcie dokonanym zajęcia owej wyspy przez Rosyę nie słyszał, że przeto musi rzecz tę za kaczkę dziennikarską uważać. Ketteler, dbały o swą reputacyę, usłyszawszy kiedyś ode mnie, że przez Koreę do Chin przejeżdżałem, i to około 14 czy 15 czerwca b. r., więc właśnie w czasie krytycznym, obsypał mnie rozmaitemi pytaniami, a wreszcie w owym berichcie do Berlina powołał się na mnie, jako na świadka niemal naocznego, że w owym czasie, w Fusan, więc w bezpośredniej blizkości wyspy w mowie będącej, nic o takowej okupacyi nie wiedziano. (Niestety, obaj omyliliśmy się — wprawdzie istotnie wówczas w Fusan nikt nic nie wiedział, ale mimo to okupacya była).
Wczoraj wieczorem spacer konny z moim gospodarzem po mieście. Rektyfikuję najpierw to, com wyżej powiedział, jakoby mury i brama, przez którą mnie z grzeczności po zachodzie słońca puszczono, były bramą i murami miasta. Miasto jako takie (wbrew ogólnej regule) murów nie posiada. Brama, przez którą przejeżdżałem, jest to po prostu rodzaj rogatki celnej; tu się kończy rejon celny cesarstwa chińskiego i opłaca się cło wchodowe i wychodowe. Mongolia więc nie leży już w granicach niebieskiego imperyum pod względem celnym. W czasie tego spaceru konstatuję coraz bardziej, że Kałgan należy do ciekawszych miejscowości w Chinach. Tu się widzi w ulicy pełnej charakteru nader oryginalnego, cztery rozmaite typy: Chińczyków, Mongołów, Czaharów i Mandżurów. Mandżura od Chińczyka istotnie na pierwszy rzut oka rozpoznać trudno. Za to Czahary widne na pół mili. Noszą suknie kolorem podobne do mongolskich, brudno oliwkowe; brud ich przechodzi wszystko co widziane. Noszą warkocz; wielu między nimi ciemnych blondynów; rysy u niektórych zbliżają się bardziej do typu mongolskiego, nieco do typów fińskich zachodnio-azyatyckich ras. Mongoł podobnie jak Czahar ubrany, tylko bez warkocza, łeb golony zupełnie.

Dziś po obiedzie — przy którym regularnie się pojawia jako zupa klasycznie dobra szczi, tj. rosół z wołowiny, z kapustą i innemi jarzynami i ogromnymi kawałami sztuki mięsa, pływającymi po rosole — toczy się rozmowa, bo na dwór się puszczać trudno, leje bowiem bez pamięci. Niestety, fatalnie ta konwersacya idzie, bo moje znajomości języka rosyjskiego są minimalne. Wspomniałem kiedyś nazwisko Sanguszków!
Mój gospodarz zaraz pyta: czy to ten kniaź Sanguszko, co ma sàharne zawody, czyli fabryki cukru? czytał o nim gdzieś i kiedyś. Dziwić się nie przestaję, jak moje specyalnie nazwisko między Rosyanami jest znane, zapewnie z historyi Dymitra Samozwańca i z czasów Katarzyny I.

Deszcz leje, wyjazd niemożliwy; Bóg raczy wiedzieć, kiedy będę mógł ruszyć.


Cahan-tołohoj, 27 lipca.

Pogoda! wiatr północny, świeży — więc jazda! W mojej i przynajętej teledze kitajskiej taszczę moje rzeczy; ja konno z mafu czyli stangretem moich poczciwych gospodarzy jadę do pierwszej stacyi, gdzie będziemy nocować o 18 wiorst (djable długich) od Kałganu. Chcecie wiedzieć, co to jest telega? Wystawcie sobie przedewszystkiem dwa potężne, niesłychanie ciężkie i mocne koła; na nich na bezmiernie silnej osi i dwóch bezpośrednio z osią złączonych dyszlach, z których każdy ma mniej więcej 25 cm. średnicy, leży pudło z desek, na zewnątrz mazią obsmarowane, na wewnątrz jakimś dreliszkiem obite. Do pudła wejście z dwóch stron przez malutkie drzwiczki, bez stopnia; w drzwiczkach malutkie okienka, i trzecie takież okienko z przodu.
Ponieważ jesteśmy w Kałganie — więc jeszcze w Chinach, gdzie niechętnie widzą wjeżdżające większe zastępy Mongołów — przeto musimy się najpierw wydrapać na płaskowzgórze mongolskie, czyli tych 18 wiorst do pierwszej osady mongolskiej musimy przebyć własnym przemysłem; tam dopiero spada obowiązek wiezienia nas na Mongołów. Ja na byle-jakiej szkapce mego gospodarza, jego mafu na pysznym koniku mongolskim, telegi z kozakiem i Chińczykiem ciągnione przez muły — ruszamy — o pół do 1-szej popołudniu po dobrym obiadku i licznych wódkach — do Cahan-tołohoj, 55 li chińskich, 1-szej stacyi. Jedziemy łożyskiem, teraz suchem, jednego z licznych górskich potoków; zwolna się wznosimy w górę. Natura okropna, smutna, pusta, ledwie dwie jakieś nieszczęsne osady mijamy; kamienie, i nic tylko kamienie i skały. Nareszcie jednak stajemy na górze u najdalej wysuniętego, najdawniejszego, wielkiego muru chińskiego. Widok niesłychany, przepyszny. Jesteśmy na wysokości ogromnej; siedzę pod rozwalonym na poły, zupełnie zczerniałym karaułem; u stóp moich ów prastary mur, dziś już kupa kamieni zczerniałych, znaczy zaledwie miejsce gdzie stał mur, przede mną na południe w nieskończonych terasach obniża się teren aż do doliny, w której leży Kałgan. Piękna, zielona dolina, środkiem rzeczką rozdzielona; dalej znowu góry, skały piętrzą się terasami coraz wyżej aż pod chmury, z których hen, gdzieś za żółtą rzeką, sterczą szafirowe teraz, przepyszne szczyty — to już chyba Himalaje! Ku zachodowi znowu góry czarne, sine, niebotyczne, nagle przerwane gigantyczną rozpadliną — i oko daremnie szuka tu końca; z chmurami zlewa się tu widnokrąg. To Turkestan chiński. Z tą nieprzejrzaną równiną łączy się, tylko nieznacznemi oddzielone spadzistościami, wyżej położone wielkie płaskowzgórze mongolskie. Więc ta równina, niby morze niezmierne, co tu na zachód i północny zachód pomiędzy górami przyświeca, ciągnie się istotnie od bajkalskich i nadamurskich gór, aż poza Chami, aż pod Pamiru niebotyczne ściany. Na wschodzie znowu morze wzgórz, pagórków, wszystko poszarpane, porwane, niespokojne, dzikie, puste, bezleśne — to Mandżurya. Na południowy wschód góry, co nad doliną Pekinu leżą; łatwo je poznać, bo ode mnie aż ku nim prawie nieprzerwany łańcuch, sieć baszt, karaułów, obronnych wież. Tam widnieje Kałgan, znaczny murem swoim albo granicą celną. A na północ? Mrowie przechodzi człowieka — tu bezdeń. Choć nie równina, choć jary i parowy i nawet wzgórza widoczne, ale oko przeszedłszy z tych skał i gór południa, wschodu i zachodu, doznaje na północy wrażenia równiny. To Mongolia. Tu widać gdzieś pod granicą sybirską nieco ku wschodowi kończące się góry Mandżuryi; nieco ku zachodowi świecą piachy — to zapowiedź puszczy Gobi.
Nic równego jak ten widok, nic tak przejmującego w życiu nie widziałem. Wszak prawie trzecią część Azyi miałem u stóp, przed oczami: te dwa kolosy, Chiny i Mongolię. Za Mongolią czuć mimowoli trzeciego: Rosyę »świętą«! A mój kozak sam zachwycony, poczyna opowieść o tym starym, zniszczonym, zębem wieków zjedzonym murze, który »stare kitajskie gosudary« budowały. A zaraz za tym murem już się zaczynają kurhany, wielki szlak znacząc, jeden z owych trzech, co Mongolię przerzynają i biegną ku północno-zachodowi. Wyznaję, że siedząc tu i patrząc i mimowoli szukając, czy gdzie w tem przestworzu nie ujrzę unoszącego się pana tych światów, szatana, dygotałem jak listek — czy z zimna, czy ze wzruszenia, niech osądzą inni; ale ci tylko, co umieją na takie kolosy i przestworza innem jak zwykłem okiem turysty spoglądać.
Fotografuję owego prastarego muru kawałek, i ruszam dalej. Raz ostatni jeszcze się oglądam — i niestety, na zawsze żegnam Chiny! — Znowu jeden rozdział podróży skończony. Charakter kraju zmienia się z niesłychaną szybkością. Dotąd jechaliśmy pomiędzy i na stokach tego płaskowzgórza, na któreśmy nareszcie po czterogodzinnym marszu się wydrapali. Tu wciąż jeszcze widoczny ślad muru; w odległościach kilku tysięcy kroków sterczą ciągle kurhany, mogiły, resztki dawnych baszt. Zielono, cudownie; jary, stada, trzody, pyszna alpejska wegetacya. Śnieżka (Edelweiss) rośnie masami; zapach w powietrzu niezrównany. O, czemuż to nie można nabrać, zabrać tego boskiego, rajskiego powietrza? Są ludzie, co morskie powietrze tak wysoko cenią; nigdym do nich nie należał. Nad morzem, bardziej jeszcze na morzu nic nie czuć, prócz ostrego niemile powietrza; a jeśli kiedy co czuć, to smród przegniłych roślin i ryb. Tu na tym stepie, w tem morzu zielonem, tu pachnie, tu powietrze cudowne. Dziwnie ten krajobraz Podole przypomina; tylko tu jeszcze szerzej, przestronniej — tu miasto pól ornych i dróg i wsi, jedna tylko łąka; te same jednak jary, rozpadliny, te same od czasu do czasu z pod murawy wyzierające kamienie. Nie dziwię się, że narody koczujące, jak Mongoły, nigdy miast budować, w nich żyć nie chciały. Cóż piękniejszego w lecie, jak żyć wśród tych stepów? Niebo i step — car daleko, Bóg wysoko — i hulaj dusza!
O 7-ej wieczorem zajechaliśmy do rodzaju jakiegoś pałacyku, świątynie chińskie przypominającego, bardzo opuszczonego. To zwykła stacya przejeżdżających znaczniejszych figur. Tu po raz ostatni, przed Urgą, pod dachem się śpi. Przynoszą mi obiad; na złamanym stołku mam siedzieć, na brudnym stole jeść, — a co jeść? Lekka różnica pod względem potraw i podania z obiadkami, którem tak smacznie spożywał u moich poczciwych Moskaluszków w Kałganie — daj im Boże zdrowie! Oto moje menu: zupa (soupe Palestine) z tiubozu czyli z puszki, jakiś rodzaj prażuchy z salcefii; zimne mięso konserwowane i baranina przywieziona z Kałganu, trochę marmulady z puszki i woda, do której mieszam nieco whisky — przez oszczędność nie piję jeszcze wody sodowej. Ale źle wyrachowana oszczędność! po moim obiedzie słyszę dokładnie, jak mój pan boy otwiera i spija najspokojniej moją sodową wodę; przyczem dolawszy nadto koniaku, wraz z kozakiem ucięli się nieco. Wszelkie moje rozkazy, prośby, nawoływania bez skutku zostają; proszę pięć razy o wodę — bez skutku; posyłam, by mi rzeczy przyniesiono — na nic. Nareszcie tracę cierpliwość i wpadam jak orkan między tych błaznów; wszystko się trzęsie, Chińczyk mi do nóg pada, Mongoł per Siátelstwo raptem zaczyna traktować. I wszystko się niby naprawia, przynoszą mój worek, z nim książki, atrament, papier i t. d. Więc zaczynam pisać. Ciupa, gdzie piszę, pełniuteńka Czaharów; poczciwe te biedaki sprawują się tak cicho, jak żeby ich nie było; mówią szepcząc. Daję im po kawałku bułki z pekelfleischem konserwowanym, którego mimo apetytu nie jestem w stanie połknąć; wszystko rozumie się pożerają.


Czander na stepie, 28 lipca.

Po smacznem przespaniu się pod namiotem, o 6-tej z rana ruszamy dalej. Wszyscy konno, a mianowicie 6-ciu Czaharów konno do ciągnienia wozu, jeden mandarynik o przeźroczystym białym guziku, mniej więcej kapral czy sierżant do komendy, trzy konie wierzchowe, dla mnie i dwóch moich ludzi, więc wraz z rozmaitemi przyczepkami koni jedenaście. Szkapki małe, kościste i żylaste; noga, kopyto jak modele w muzeum, okrutne ogony, szalone grzywy, często jednak od uszu do kłęba strzyżone, tylko przy kłębie zostawiona potężna kępa włosów, by przy wsiadaniu było za co chwytać. Powiedziałem szkapy, bo nie lepiej wyglądają te koniki, często jednak przebija w nich nieco szlachetniejsza krew, może perska lub arabska. Ale co za wytrzymałość tych szkapiąt; niechże to nasze, niech angliki potrafią! Jazda jest w następujący sposób urządzona: wynajmuje się, np. jak ja, za 35 taelów (czyli 30 rs.) telegę kitajską; na dwóch dyszlach tego wozu kładą ogromny, gruby pal poprzeczny, przywiązany do dyszlów za pomocą sznurów; na dwóch końcach pala znowu sznury wolno wiszące. Pod górę znaczną, z której wczoraj zjechaliśmy, musimy się znowu wdrapać, by się na step czysty dostać; tu więc ciągną tę moją telegę, jak zwykle, zaprzężone trzy szkapy. Dopiero na górze, na stepie, podjechali Czahary pod ten poprzeczny pal co łączył dyszle, dwóch z nich wzięło końce pala przed siebie na siodło, trzymając go własnemi udami i kolanami, dwóch innych pociągnęło za sznury umieszczone u końca pala, jeden najstarszy wydał straszny okrzyk, za nim ryknęli wszyscy, konięta się zaparły na zadach i cała ta dziwna kombinacya jeźdźców i telegi ruszyła galopem naprzód.
Nie mogę nie zanotować tego wschodu słońca, na tymże stepie. Coś przecudownego! zwolna cicho słońce wstaje, chce budzić step, ale step obudzony już. Dawno koniuchy wywiedli konie na paszę, bydło właśnie wychodzi; wielkie jakieś i dziwaczne skowronki ruszyły się i świegocą po ziemi. Rosa lunęła na trawy; słońce ją poczyna wypijać, a kwiaty wdzięczne słońcu tysiące woni, kadzideł w niebiosa ślą. Cudownie, wesoło, swobodnie; step taki zielony, taki śliczny! Ruszyłem, mówiąc z Sienkiewiczem, rysią, przodem; szkapa pode mną siwa, wesoła; pod moim cieniem, owym małym mandarynkiem, który mnie ani na krok nie odstępuje, kasztan łysawy, drze jak opętany. Orszak cały z tyłu został, telegi i Czaharów nie widać, spokojnie więc i cicho było wkoło; zdala słyszę śpiew dziki, urywany. Nagle tętent koński coraz bliżej, jak wicher mija mnie jakieś pacholę, leci, by w najbliższej osadzie jeszcze dwa konie dla mnie nagotować. Drugi Czahar po chwili mnie mija — wszystko cwałem — tu nikt inaczej nie jeździ. A słońce weszło tymczasem, step się ozłocił, skowronki pociągnęły ku górze; a ja żałowałem jedynie, że mam tylko dwoje oczu, by patrzeć na to cudo, dwoje uszu, by słuchać tej cichej muzyki stepu, tych zalotów wiatru do kwiatków, co go widocznie nie chcą, bo tak główkami kiwają; tylko jedną pierś, by tym balsamem oddychać! Na prawo i lewo zdala kurhany widne. Czy to mogiły, co kości ludzkie kryją, czy znaki, co pastwiska grodzą, czy też szlaków ślady? nie wiem. Nikt tego powiedzieć nie umiał.
Znowu słychać śpiew, śpiew daleki, cichy, dziki, po rosie do mnie płynie, a na kurhanie bliziutko, nie bojąc się mnie wcale, orzeł przepyszny siedzi, dziwi się i cieszy pięknością nieba, ziemi i powietrza, słucha śpiewu Czahara. Mój Boże! czemuż ze mną ni Brandta, ni Sienkiewicza, ni Malczewskiego niema? Chciałem w rozpaczy powiedzieć już, że i na Pola zgodziłbym się; ale nie — strach przed profesorem Tarnowskim usta mi zamknął.
Tętent szalony z tyłu słychać jak grzmot daleki — to moja telega. Walą cwałem, czasem truchtem, trochę stępo — i znowu cwał się zaczyna. Czahary, ile razy pociągną mocniej, ile razy wóz wyżej na kamieniu skoczy, tyle razy miauczą i piszczą — aż się serce raduje; tak samo pewnie miauczały (co u nas rykiem zwano) owe hordy, co przed pięcioma, trzema i dwoma stuleciami nasz kraj nachodziły.
Pierwszą stacyę przelatujemy jak wiatr. Konie zmieniają — wio dalej! Od zachodu leci ku nam straszna, czarna chmura, grzmi i łyska, wnet leje jak z cebra. Ja buch do mojej telegi; w mgnieniu oka ulewa przedpotopowa — istne jezioro przed nami. Nagle cała historya staje; po osie stoimy w wodzie, deszcz coraz lepiej leje, ugrzęźliśmy. Czahary sześć czy siedm razy próbują ruszyć, pod pal podjechać, wszystko nadaremno, konie się przewracają, Czahary jak gruszki w wodę lecą. Mija parę chwil długich; nareszcie ulewa ustała, wypogadza się — wyciągnęli jako tako telegę z bagienka, w które wpadła, i ruszyliśmy dalej, zapadając na nocleg jak można najwcześniej, bo mokre stepy i gęste kałuże utrudniają bardzo jazdę. Wieczorem spisuję nazwy stacyj głównych, gdzie zatrzymywaliśmy się. Niech nikt sobie jednak nie wystawia, że te stacye to może osady z domami i ulicami. Nie. Część stepu np., gdzieśmy najpierw mieniali konie, nazywa się Czeczertai, tam stały dwa czy trzy namioty z wojłoku szarego, sznurami związane i do ziemi przymocowane. Druga część stepu, wkoło której o tej porze roku koczują te właśnie czambuły czaharskie, nazywa się Jagastai; tam drugi raz zatrzymaliśmy się. Trzecia, Miangai.

Kiedy to piszę, wkrada się mój kozak buriata do mego namiotu — na konwersacyę. Tłumaczy mi, że tak jechać jak my, tj. w sześć koni przy teledze, czyli w sześciu jeźdźców, którzy równocześnie telegę ciągną, nazywa się po urtownoj, czyli hurtownie, tj. szybko, więc bardzo elegancko. Aby co chwila mnie nie nudzono, oddaję jemu mój pioł, tj. ów paszport jenerała czaharskich pułków z Kałganu. Kozak opowiada, że następna wielka figura, z jaką mieć będziemy do czynienia, będzie Zargaczej Ambow, tj. starszy wojskowy komendant czaharski w Sajrussu. Mamy tam stanąć za dni parę, jeżeli wszystko dobrze pójdzie. Drugą dopiero noc przepędzając w namiocie, gdzie sobie obecnie dość mile siedzę i piszę, przy świecy naturalnie swojej, mimowolnie wpadam na koncept, że gdyby mnie chciano na tamten świat wyekspedyować, to nietrudneby miano zadanie. Prawie wszędzie popod ścianami namiotu można przeleźć, a śpiący zwykle snem sprawiedliwych karauł — straż moja osobista u wejścia — nie na wieleby się przydał. Mój tapczan, na którym mi łóżko układają, stoi wprawdzie na podwyższeniu z poduszek wojłokowych i na środku, więc nibyto na miejscu bezpieczniejszem — za to, jak deszcz, to przez klapę u szczytu namiotu, którą dla powietrza każę otwierać, leje bez przeszkody na mnie.
Wśród mongolskich stepów, 29 lipca do 2 sierpnia.

Niedziela, 29-go, wyjazd z Czander rano o 5-tej. Pięć stacyj (od godziny 5 do 71/2 — od 8 do 10 — od 103/4 do 121/4 — od 21/2 do 5 — od 53/4 do 71/2); jazda ostatnia szalona = 80 li — kłus, galop, malutkie kawałki stępa. Konie nadzwyczajne; mój ostatni, kazienny, wałach brudno-gniady, prosto z paszy, a wali pode mną 80 li kłusem i galopem w niecałe dwie godziny. Próbuję siodła chińskiego: drewniane, skórą lub futrem obciągnięte — niepraktyczne i niewygodne. Od Kałganu ujechaliśmy 440 li w dni 21/2. Z rana była jeszcze ta sama piękna trawa, potem się kończy a zaczyna grunt piasczysty miejscami, piasek jak pustynny, żwirowaty. Mijamy często małe jeziorka, dalej jedno wielkie; około południa przechodzimy w pagórki, bryły kamienia nawalone między trawą, ogromne, dzikie. Dalej pagórki znowu się zmniejszają (muszą być podobne do pagórków w Saharze), stożek obcięty, bryły kamieni, pomiędzy niemi ciągle jednak najśliczniejsza murawa. Kończymy dzień w kraju falistym. Kierunek jazdy — zachód; ku wieczorowi — północny zachód.
Zwierzyna widziana ciągle; dwa gatunki kaczek, kszyki, duże dubelty, kulony, czaple szare z czarnym kołnierzem, jedna poszarpana pewnie przez orła, przepiórek kilka. Wczoraj 5 czy 6 sztuk zajęcy w trawach spłoszyłem (może to króliki?). W południe znowu dwa orły na 40 i 15 kroków zjechane, kruk (kolos) na 10 kroków, antylopy 5 sztuk widzianych na 500—600 kroków, niesłychanie płoche, jasno-żółtawo-cieliste, jedna parka, reszta pojedyncze sztuki.
Zapadłszy na nocleg w ślicznej, bogatszej widocznie części stepu, bo namioty porządniejsze, konie lepsze, stada owiec liczniejsze, trawy bujniejsze — poznać miałem, w tej pierwszej, już nie czaharskiej ale czysto mongolskiej osadzie, chwalebny obyczaj mongolski dodawania przejezdnemu straży honorowej w postaci — jak ją nazwał mój kozak — karaułskiej djèwoszki. Ubrana w kożuch barani, bo noce już bardzo chłodne, ma za zadanie usługiwać, psy i ludzi od namiotu odpędzać, głównie zaś kożuchem, skleconym tylko z niewyprawionych skór baranich, drobiazg wszelaki od gościa odganiać. Kożuch i nadobna, acz nieco kanciata w ruchach i głosie dziewoja, pachną gwałtownie, przypominając capa w październiku. Zrobiwszy porządek zewnątrz z psami, które tu pełnią rozmaite funkcye policyi miejscowej, weszła napowrót do namiotu, i zawinąwszy się w swój kożuch, legła jak długa na poprzek wejścia, czyniąc przejście wprost niemożliwem. Zagrzane w namiocie zapachy, buchły chmurą ku mnie. Na szczęście byłem okrutnie zmęczony i śpiący, i mimo blizkości kożucha zasnąłem niebawem jak kamień. — Nawiasem notuję, niech żyje wanna moja gutaperkowa i herbata, a po nich papieros! Po takim dniu na koniu spędzonym, w takim skwarze, cóż to za używanie!
Teraz dopiero zauważyłem, że jechałem prędzej, niż Mongoły myślały że pojadę, bom tu, w tej osadzie mongolskiego plemienia Czahrynów, dognał kuryera, który przedemną jako kwatermistrz leciał. Wszędzie dotąd na moje spotkanie i przywitanie występowali starsi wiekiem i urzędem. Tu zastałem ich w negliżu, tj. do pasa obnażonych, leżących na trawie i popijających kumys. Na mój widok zrobiło się zamieszanie nie do opisania. Ponieważ jechałem ledwie 100 kroków przed moją telegą, więc gdy dwóch jeźdźców ciągnących telegę, tyluż do zmiany, dwa konie rezerwowe dla mnie, cztery dla moich ludzi — gdy cały ten tabun wpadł między stada pasących się baranów, one pierzchnęły ku namiotom, wprost na leżących sub jove honoracyorów — i teraz rozpoczęło się wzajemne przeskakiwanie i przewracanie, tumult, krzyk i bek fantastyczny! Przed zaśnięciem, wtedy właśnie, kiedy moja dama honorowa psy odpędzała, wyszedłem przed namiot. Było już późno, wszystko spało. Cóż to za noc! Noc gwiaździsta, spokojna, przejrzysta na takim stepie!
Poniedziałek, dzień ciężki, gorąco. Wczoraj przesadziłem, przemęczyłem się. Dziś tylko trzy stacye robię; dostaję mleka świeżego! Wieczorem znowu kąpiel, ale zmęczenie szalone. Pejzaż kamienisty, trawy pod nogami mniej. Razem zrobiliśmy około 300 li, już między Charczynami. Wieczorem inspekcya zapasu wody sodowej — jeszcze 46 butelek. Czy wystarczy? zobaczymy. Stacya nazywa się Szarahada — żółta góra.
Wtorek, do południa trzy stacye = 150 li. Upał, jeść niepodobna; Bogu dzięki jest dobre mleko krowie. Strzelam do antylop, stado 40—60 sztuk; na 120—150 kroków dwa strzały, niestety, zgórowałem. Kozły antylop z rogami, kozy i cielęta bez rogów. Jadę w teledze dla bólu w boku, który od wczoraj mnie męczyć poczyna — nie na wiele to się przydaje. Pejzaż zupełnie się zmienił: płasko, równo jak na stole; rano spotkaliśmy ogromny, aż hen po sam widnokrąg od nas biegnący wał, mniej więcej 10 metrów u podstawy szerokości mający. Zdziwiony nadzwyczaj, zatrzymuję całą karawanę, pytam coby to takiego było. Długa chwila minęła nim zrozumiałem. Jest to jeden z trzech wielkich szlaków mongolskich, który stąd się poczyna a ciągnie aż do serca Azyi, w centrum chińskiego Turkestanu. Usypany rękami ludzkiemi, zapewne jeńców wojennych. Stanica, gdzie się zatrzymujemy, zowie się Bułtaj — znaczniejsza od innych, ale co najbardziej tu dziwi, to że stoją tu prawdziwe, murowane i bielone domy, i to aż trzy czy cztery. Musiały kiedyś, a może i teraz służyć hanom za mieszkanie.
Wieczorem zapadamy na nocleg w puszczy; tym razem prawdziwa puszcza, a raczej pustynia, ale jakże piękna, jak cudowna! Nawpół żywy jestem, przejechawszy 120 li konno w skwarze niewidzianym; słońce chciało nas spalić — ale Bogu dzięki nie spaliło. Za to tu tak uroczo! Opuściwszy czwartą stanicę, spotkaliśmy tabun, który dla dworu cesarskiego posyłał któryś z książąt mongolskich; mimo bólu w boku jechałem konno, bo w teledze w tym upale wytrzymać nie można. Pustynia się aż iskrzyła od skwaru — wciąż widzę wkoło na widnokręgu a często i bliżej jeziora — cieszę się, że będzie woda; jadę i jadę, przede mną coś w dali czernieje — pytam — to stado wielbłądów na paszę puszczone — ale gdzież to stado? jadę i jadę galopa, kłusa, widnokrąg końca nie ma, zda się na miejscu stoję, nie ruszam się, mimo że koń biały od potu i piany; niecierpliwię się, rozpacz mnie ogarnia — dwie godziny mijają, ja wciąż pędzę, by to stado dognać... Było rzeczywiście stado, ale o mil Bóg wie wiele — a ja widziałem fata morgana. Tu równina bez końca, niezmierna, pusta; nareszcie pytam, wieleż jeszcze do stanicy następnej — 6 li — ale tych 6 li bez końca. Jako prawdziwy nowicjusz w rzeczach wielkich, prawdziwy Europejczyk, nerwowy i o małym widnokręgu, do rozmiarów lilipucich Europy przywykły, szamotam się, nerwuję, gniewam, rzucam — wobec tego przestworza, które mnie swą nieskończonością przygniata. Do jakiegoś celu dobiedz, coś dogonić, jedyną moją myślą i życzeniem — szukam za jakimś rzeczywistym, nieurojonym przedmiotem poza sobą — jedyną rzeczywistością na tym bezdennym obszarze była moja telega i wiozące ją poczciwe Mongoły. Na nich skrupić całą moją złość karła postanowiłem, i jak gdyby te biedaki winne były temu, że ich kraj taki nieskończony, zaczynam krzyczeć i bić! Dostało się pierwszemu z kraja; gdym palnął raz i drugi nahajem, mój boy, Chińczyk, miał pierwszy raz w życiu myśl dobrą; siedząc w teledze, gdziem go zamiast siebie umieścił, woła do mnie: »Panie, ten człowiek jest bardzo ubogi...« Ochłonąłem — daję rubla poczciwemu Mongołowi na odszkodowanie batogów, biedak czołem w ziemi ryje, by mi swą radość i wdzięczność okazać. Ale nareszcie dojechaliśmy; wieczór, spokój, namiot, mój materac, herbata, chłód. Siadam przed namiotem i patrzę. Ależ bo i patrzeć było na co! Słońce już zaszło, ozłociwszy cudnym żarem różowo-złocistym kącik firmamentu. A z poza krańca stepu wychylił się miesiąc — taki miły, cichy, sierp z brzuszkiem na prawo, więc pierwsza kwadra. Wszystko się do snu układa, wszystko cichnie i zamiera — tylko tam daleko, wielbłądzica przy wodzie, od cielęcia swego odłączona, żałośnie, tak smętnie, przeciągle woła za dziecięciem swojem. Potem cichy, stłumiony słychać głos modlących się Mongołów w którejś z jurt sąsiednich. Poczem wszystko cichnie — sen zmorzył i żałość matczyną i głos nabożnych — księżyc już ku horyzontowi się skłania, zostają tylko te pyszne, błyszczące jak brylanty najcudniejsze gwiazdy, i step, puszcza bezmierna. Panie, Tyś łaskaw, żeś mi pozwolił tych cudów być świadkiem! — Przejechaliśmy dzisiaj 330 li (blizko 200 wiorst rosyjskich).
1-szy sierpnia; więc szczęśliwie dziesiąty miesiąc moich wędrówek skończony, jedynasty się zaczyna. Ochoty dalibóg już na dalsze wędrówki, dalsze po świecie włóczenia się nie mam! Zmęczenie okropne — pędzę, Bóg wie dlaczego tak pędzę — a raczej wiem, bo mnie mój zły duch, ten kozak Mongoł tak pędzi; a dlaczego on tak pędzi, nietrudno zgadnąć, wszak do domu wraca. Nic już jeść nie mogę, żyję mlekiem i to mlekiem z wodą sodową, z kakao, mlekiem z herbatą, i wreszcie wodą z fruit Salt. Dnie nadto bywają męczące, gorące — noce za to cudowne! Zawsze ten żar nad zachodem, co go zaszłe słońce zostawiło, nad niem sierp srebrny, wyżej strop niebios ciemno-lazurowy, zasiany miliardem iskrzących się gwiazd; to nade mną, a wkoło mnie kilka jurt, z których chwilami migoce światło ognisk (niestety gnojem końskim ci ludzie palą), słychać półgłosem prowadzone rozmowy — kilka wielbłądów, konie puszczone na trawę, pochrapują wesoło — poza tem puszcza, step i step, bez miary i końca step. A wietrzyk taki był dziś milutki, tak łagodnie, cichutko muskał i całował po twarzy, tak przepraszał, że przez dzień słońce nas tak srodze spaliło, a jemu chłodzić nas nie dało — tak wszystko to poetycznie, błogo mnie usposobiło, że wpełzam do jurty mojej, skradam się ku butelce sodowej wody, otwieram, chwytam manierkę — pół na pół, half and half — i buch do gardła jedną, potem drugą szklanicę — i o zgrozo! podpiwszy sobie, zacząłem pisać, by te cuda co mię otaczają w pamięci uwiecznić.
Spałem jak zabity. Dziś, Bogu i Matce Najświętszej dzięki, dzień lepszy; nie jadę konno, bo w boku boli; wiatr silny, świeży wieje, temperatura więc nadzwyczaj miła; łupnąwszy dwie stacye, 120 li, obiaduję. O 1-ej z południa ruszymy dalej. Zdrowie nieco lepsze, od dwóch dni znowu pierwszy raz z apetytem jadłem. Piszę w jurcie; w kącie zwinięty we czworo, w całem tego słowa znaczeniu, siedzi Mongoł. Biedaka przydzielono mi, jak zwykle, jako karaulnego. Ni młody, ni stary, któż zgadnie wiek takiego stworzenia, spalonego, wysuszonego słońcem, wiatrem stepowym? Zmęczona, chuda twarz; oczy jeno błyszczą, a śledzą za każdym ruchem moim, chcąc zgadywać myśl, życzenie. Gdy mi obiad przynieśli — ohydy, które on za najlepsze w świecie przysmaki uważa: ryż z baraniną jeszcze drgającą, bo napół żywą — oczy te biedne jeszcze bardziej błyszczeć poczęły, tak patrzały w mój talerz, jak nieboszczyk Tantal na ową butelkę szampana patrzał, którą złośliwi bogowie nad nosem mu zawiesili. Ale ja chyba lepszy od bogów heleńskich — dzielę moją porcyę, dodaję szklankę herbaty, kawał chleba jak kamień twardego, poczem tytoniu w fajkę mu nakładam. Gdy skończył, patrzę na te oczy, od lat wielu zapewne tak słodko i szczerze się nie uśmiechnęły, jak w chwili, gdy na jedno kolano padłszy, dziękował mi.
Strasznie nędzna tu ludność, biedna okrutnie. Od dziś rana jedziem co prawda przez wyjątkowo ubogie, opuszczone krainy. Step już tu pustynią prawdziwą; trawa rzadka, twarda, kwaśna; bydła niewiele; kamień i piasek ledwie trochę tą trawą przykryte. Kamień brzydki, szaro-czarnawy, widok smutny, rozpaczliwy prawie; ale konie, czem głębiej w pustynię, tem lepsze — ledwie śmiem to twierdzić, a jednak fakt to niezaprzeczony. Wzrost 14.2 do 15.2; wytrzymałość, chody niesłychane. Gdy koń w biegu się znuży, pętają mu nogę, jedną przednią do zadniej, i zostawiają po prostu wśród drogi na pustyni; wczoraj tak dwa zostały. Wczoraj też pierwszą prawdziwą trzodę wielbłądów spotkałem; teraz moje kufry na wielbłądach jadą.
Największych niespodzianek zbliżyła się chwila. Jadąc przez śliczny, jak na Mongolię niesłychany swą głębokością parów, porośnięty cudnej zieloności murawą, spostrzegam dziwo nad dziwy, oczom wiary nie daję: drzewo, potem drugie i trzecie i dziesiąte. Małe, karłowate, biedne, ale drzewa prawdziwe. Naturalnie zatrzymuję całą karawanę, wołam kozaka, podjeżdżam pod owo drzewo, patrzę, oglądam; zowią je, jak twierdzi mój kozak, »limowina«; małom się dowiedział. Kora w gęste, niewielkie prostokąty pomarszczona, liść wykrojony, nieco agrestu liść przypominający. Schodzę z konia, wyciągam z telegi książkę z notatkami, wyłażę znowu na konia, staję w strzemionach, wyciągam jak mogę rękę i chcę urwać choć dwa listki — wtem kozak mój, boy Chińczyk, cała karawana wydaje jeden wielki przeraźliwy okrzyk; kozak jak opętany przyskakuje do mnie i ryczy: bariń nielzia! Nie wiedziałem, że karą śmierci zagrożone jest jakiekolwiek choćby najmniejsze uszkodzenie tych drzew, i to jeszcze ponoś z czasów Kublejhana datuje się ten zakaz, święcie przestrzegany. Widząc kilka innych takich samych drzew opodal, zrozumieć nie mogłem, dlaczego tak szalenie o nie się obawiają; zrozumiałem dopiero dowiedziawszy się, że temi drzewami wyznaczony jest trzeci z rzędu wielki szlak, idący ku południo - zachodowi, więc jest wprost ku Europie. Drzew tych istnieje zaledwie kilkaset sztuk. Szlak bowiem, dla nader nieprzyjaznych dla porostu drzew warunków, znaczony jest grupami po kilka w odległościach ogromnych. Listka więc nie zerwałem i po dziś dzień nie wiem, jakie to były te nietykalne drzewa. Na wspomnienie jednak o owej karze śmierci, mimowolnie żałuję, że podobnych ustaw niema u nas w Galicyi, np. na Podolu; możeby choć w XX. wieku nareszcie udało się tam drogi drzewami obsadzić! — Sądząc po tem, że przedwczoraj jeden, dziś drugi spotkałem początek szlaku, wnosićby wypadało, że byłem tu w punkcie centralnym, skąd się rozbiegały szlaki, a więc i armie Tamerlanów i Dżingishanów — a jednak stolica tych wielkich wojowników była gdzieindziej, na północny zachód od miejsc, przez które przejeżdżam.
Imiona dziś przebytych stacyj: Toile i Chute; w pierwszej nocleg, w drugiej obiad, względnie przeczekanie południowego skwaru. — Dziwne koleje człek w takiej podróży przechodzi; prawdziwie raz pod wozem, raz na wozie; raz słońce piecze, raz deszcz leje, bo niezbadane są wyroki Pańskie. Dlaczego po godzinach, dniach istnej posuchy moralnej, braku kompletnego myśli, uczucia, przychodzi deszcz formalny myśli, uczuć, łez? Do wczoraj byłem tak zmęczony, że prócz wykrzykników: kiedyż dojedziemy!? po jakiego djabła wpakowałem się w tę podróż!? kiedyż znowu cośkolwiek napić się będzie można? — nic w duszy ni w sercu nie postało. Dzisiaj wypocząłem nieco, nie opuszczając prócz wieczorem telegi; dusza nareszcie się obudziła.
Dziś 2-go lipca, św. Alfonsa Liguorego, czytałem o jego powiedzeniu: nie trać w życiu czasu — nulla dies sine linea na drodze cnoty! Mimowolnie stawia się przed oczy pytanie, a czy istotnie się postępuje według tej rady? Zanotować jeszcze muszę, że nocy poprzedniej miałem okropny sen; widziałem ojca kochanego chorym, i od tej chwili wśród puszczy i samotności myśl straszna, okropna mnie dręczy. Teraz dopiero uczułem, jak strasznie sam jestem w tej puszczy, jak okropną jest absolutna niemożność skomunikowania się z tymi, którzy sercu najbliżsi. Czarne myśli trapiły mię bardzo. Dopiero po przyjeździe do domu dowiedzieć się miałem, czy było co prawdy w tych złowrogich przeczuciach (istotnie było).


Wśród mongolskich stepów, od 3 do 6 sierpnia 1889.

Piątek, 3 sierpnia. Wczoraj wśród stepu, w Toile i Chute, widziałem dwie znaczne »komirnie« — tak mój Mongoł nazywa klasztory tutejszych bonzów, czyli lamów. Pierwsza stawiana jest przez któregoś z cesarzy chińskich lat temu 200; styl zwykły chińskich zabudowań publicznych, ale z cegły i kamienia, wśród puszczy. Zważywszy oddalenie, z jakiego materyały te musiano tu sprowadzać, bez dróg, można śmiało powiedzieć, że budowa ta, wcale okazała, może się mierzyć z piramidami, jako suma niesłychanej ilości mrówczej pracy ludzkiej. Koło niej kilkanaście namiotów; druga podobna. Między obiema, na przestrzeni kilkunastu kilometrów, obeliski niesymetrycznie po stepie rozrzucone. Podobne obeliski stoją wkoło świątyń w Syamie; chowają w swem łonie zwykle relikwie Buddy. Nic dziwnego, wszak i tu i tam buddyzm z Tybetu przybył.
Drzew owych — limowina — dziś około 20 sztuk wśród puszczy widziałem. Stadko antylop, innych jak pierwsze, ciemno-żółtawe o czarnym pręgu przez plecy, pustynników dwa stadka; kraj równy jak stół. W dali, hen na zachodzie, z wieczora wielkie góry widoczne — jakie? pojęcia dziś nie mam. Przy zachodzie słońca znowu widok cudowny. W dali jedzie Mongoł na wielbłądzie w czerwonym, purpurowym, szerokim, pysznie się fałdującym płaszczu (czerwono wielu się ubiera), wśród żółtawo-zielonej puszczy; za nim, w głębi, skały różowo-ceglaste — nad nim strop niebios lazurowy; co za obraz, co za gra kolorów! Lamowie, czyli mnisi buddyjscy, w namiocie obok brzęczą jak ul, odprawiając pacierze wieczorne, i ślicznie mi akompaniują do dumki, którą ów Mongoł kiwając się na wielbłądzie nucił w oddali. — Pięknie i poważnie się tu ubierają: głowy i twarze jak zawsze golone, śliczne opończe ciemno-bronzowe, a po wierzchu togi wiśniowo-czerwone, pięknie wkoło bioder i ramion zarzucone; a że cera, od słońca spalona, najpiękniejszą bronzową patyną pokryta, więc doprawdy nieraz jak posągi bronzowe z piedestału zeszłe wyglądają.
Ujechaliśmy wczoraj 120, 80, 90 i 60 li, razem 350 li, czyli 120 do 130 wiorst; konie nadzwyczajne. Widziałem po raz pierwszy t. zw. Fliegenfuchsen, tj. kasztana w ciemniejsze punkta. — Dziś otucha we mnie wstępować poczyna, bo za dni 2 lub 3 w najgorszym razie mam być w Urdze. W południe znowu antylopy widzieliśmy, całe ogromne stado, około 50—60 sztuk; ale co ciekawsze, po niedalekich wzgórzach, na szalone co prawda dystansy, jakieś wielkie, zdala zupełnie biało wyglądające zwierzę, niesłychanie czujne. Próbowałem podjechać — ani weź. Postanawiam się zatrzymać choćby z dzień lub dwa, by przecie spróbować zapolować porządnie na tę dziwną zwierzynę, a to tem bardziej, że według opisu, który za pomocą mego kozaka i Chińczyka dają mi Mongoły, przychodzę do przekonania, że to chyba musi być rodzaj koziorożca. Ale rachowałem bez gospodarza. Mój kozak- Mongoł nie miał ochoty się zatrzymywać, mimo że dostał fluksyi i chodził z gębą jak harbuz. Wytłumaczył mi, że pod samą Urgą, w górach które zapewne jutro wieczorem się nam pokażą, będzie tych samych koziorożców daleko więcej i łatwiejsze do podejścia. Zważywszy, że byłem spragniony zbliżyć się o ile możności do Urgi, a przytem obawiałem się, aby mi nie zabrakło rubli srebrnych i ceglastej herbaty, zgodziłem się dalej jechać. Ale teraz już nie pozwalam głęboko zapakowywać sztućca, i jadę od południa konno, by módz do woli się zatrzymywać. Zaraz prawie za popasem południowym, konie zacukały nam się chwilę, gdyż ni stąd ni zowąd tuż pod nogi końskie wpadł rodzaj kangura azyatyckiego — jak się de facto ten rodzaj nazywa, nie pamiętam, wiem tylko, że do tej samej co kangur rodziny należy i tak samo na zadnich łapkach skacze, tylko jest 10 razy mniejszy. Tuż za tem biednem stworzonkiem pędził jak błyskawica orzeł ogromny, widocznie chcąc je schwytać. Na szczęście biedactwa, myśmy się na jego drodze znaleźli; wpadło między konie, wskutek czego orzeł musiał okrążyć, a tymczasem kangurek jak mysz schował się w ziemię. Trzeba było widzieć, z jaką bezczelnością orzeł najspokojniej jeszcze raz nas okrążył i usiadł o parę kroków. Wielką miałem ochotę wpakować mu bodaj z rewolweru kulkę — ale nie śmiałem, boć to tu święty ptak.
Miałem tego popołudnia wybornego konika, choć doprawdy niewiele większego od dużego cielęcia. Puściwszy karawanę naprzód — zostałem sam z jednym Mongołem, jakimś młodym jeszcze i wielce ugrzecznionym kawalerem, także na pysznym koniczku. Słońce już dobrze nizko stało, gdym się spostrzegł, żeśmy się bardzo daleko zostali za telegą, której wcale już widać nie było. Pytam więc na migi towarzysza jak daleko do Hotyłji, gdzie mamy nocować. Pokazuje, że jeszcze dobry kawałeczek. Trzeba więc jechać. Ruszam skrocza szybkiego; ale mój kawaler zamiast się mnie trzymać, widząc że chcę szybciej jechać, puszcza swą szkapinę co ujść może; i tak zaczynamy lecieć jak szaleni z góry i pod górę, bez pamięci. Nareszcie widać stacyę, jeszcze 1000 kroków zaledwie. Nagle spostrzegam się, że mój koń coraz krótszy się robi — uszy jego coraz mnie bliżej — patrzę, a to siodło moje kompletnie szkapce już na karku leży, ale szkapina leci jak opętana. Chwytam za grzywę, żeby zeskoczyć, bo o wstrzymaniu konia mowy niema, aż tu buch — koń się wali na kolana, a ja na coś innego. Miałem niestety w tylnej kieszeni grubą, srebrną tytonierkę i na tej tytonierce z całym impetem usiadłem. Gwałt, lament nie do opisania; wszystko w strachu największym, że mnie się coś stało. Istotnie ból był okrutny, ruszyć się wcale nie mogłem; apetyt został na ziemi; oka przez całą noc ani zmrużyć. Niezbyt to było wesołe.
Sobota, Sajrussu. Gorąco niesłychane — parasolka moja połamana, worek kupiony w Kobe drze się, zegarek mi stanął zupełnie. Oto przyjemności podróży! Step wciąż gładszy, równiejszy. Wczoraj tydzień jak opuściłem Kałgan. Sajrussu, to siedziba t. zw. Ambani, czyli owego wyższego chińskiego wojskowego, który w tym szczerym stepie przemieszkuje w kilku z drzewa skleconych, niezbyt ponętnych domostwach. Konie ma za to prześliczne. Ledwie się mogąc ruszać, nie poszedłem go odwiedzić, ograniczam się do odfotografowania tej niezbyt ponętnej rezydencyi.
Niedziela. Jeszcze dzień, może najwyżej dwa, i będę w Urdze — Bogu chwała! Chwilowo mam dosyć tej jazdy, zwłaszcza od chwili upadku z koniem. Dziś rano oprałem obydwóch, Chińczyka z Mongołem, kijem, i to poczciwą Burdziaczką, laską z Krasiczyna, którą mam ze sobą. Tom cały napisaćby można o sposobie jedzenia i żarłoctwie Mongołów! Kości baranie tłuką jeszcze na kamieniu, żeby wyssać szpik. Jeden ze wspanialszych specymenów eleganckiego sposobu jedzenia, to mój dzisiejszy karaulny, młody chłop, który według etykiety ciągle w kapeluszu siedzi przed wejściem do jurty, choć całe piersi ma odkryte, i potężną łapą trzyma wielką kość baranią już bez mięsa, z samemi żyłami, a jeszcze potężniejszymi zębami odrywa te żyły i pochłania prawie nie gryząc! Biedny to istotnie naród; nędza w miarę zbliżania się do Urgi coraz większa, konie nawet znowu gorsze.
Poniedziałek, 6 sierpnia. Ostatnia noc przed Urgą. Pejzaż nagle się zmienia. Opuściwszy Tałabułyk, wjeżdżam w ogromną, jak stół równą dolinę, zamkniętą jednak z trzech stron górami, które w południe na horyzoncie ledwie widziałem. Szczęśliwy temperament mają te Mongoły: wesołość dziecinna, pasya do mocowania się. Na kilku przestankach uważałem, że zwykle ci co mieli mnie wieść, dawali folgę bardzo niewinnie objawiającemu się dobremu humorowi, popisując się siłą potężnych swych muszkułów; przyczem nietylko otoczenie, ale i sami walczący ciągle się uśmiechali. Nigdy u walczących, czasem bardzo długo, nie spostrzegłem cienia zawziętości lub gniewu. Jednym z charakterystycznych rysów tych ludzi jest wielka łagodność, w przeciwieństwie do Chińczyków, zawsze raczej w złym humorze będących, zawziętych, gniewliwych i mściwych. Typ ogólnie bardzo brzydki: twarze okrągłe, nosy szerokie, ale nie przesadnie, nieco spłaszczone, policzki nieco wystające, ale nie tak znacznie jak np. u Buryatów, cera przeważnie oliwkowo-brunatna a zwłaszcza brudna. Twarzy świeżej, młodej, prócz u dzieci, jak zresztą u wielu innych ras, dużo na powietrzu i słońcu przebywających, nie widać. I to czyni tych ludzi brzydkimi, te niezliczone zmarszczki grube, mięsiste a głębokie. Za to torsy przepyszne. Między innymi uderzył mnie jeden, który dziś prowadził ranną kawalkadę, o istotnie herkulesowym torsie, po pas obnażonym, przez lewe ramię miał przerzuconą ciemno-purpurową togę bramowaną złotem, łeb ogolony a kark bawołu!
Częściej tu widzę kobiety. Wczoraj czy przedwczoraj wiozły moją telegę dwie panie konno, siedząc po męsku, w męskich kapeluszach. Odfotografowałem je. — Dziwnie się czeszą: włosy namazane tłuszczem, powiedzmy od razu łojem, tak że stanowią jedną zbitą masę, zupełnie twardą, środkiem głowy rozdział, poczem te stwardniałe włosy jak dwa skrzydła po obu stronach głowy stoją; za uszami ich końce, mniej nałojone, połączone w rodzaj warkocza podpiętego ku górze. Na owych skrzydłach i warkoczu nawleczone, bardzo piękne często, srebrne klamry rzeźbione a jour, zdobne koralami i kawałkami bursztynu. Podobne do tych klamer ozdoby w uszach, na szyi, na piersiach, u pasa, zakrywają formalnie samą właścicielkę — co im się, mówiąc między nami, bardzo chwali, bo właścicielki niepiękne. Na głowie wielki, czarny, filcowy, wołochaty, owalny kapelusz, troszkę przypominający czapki naszych Lisowczyków.
Pod wieczór dobiegamy coraz bliżej do gór — ślicznych, zielonych, pachnących, od miryadów najśliczniejszego kwiecia; powietrze chłodniejsze, świeższe — cała konfiguracya tych gór jak i flora przypominają mi zupełnie pierwszy dzień mojej jazdy za Kałganem. I tu ten sam cudny, zielony, coraz bardziej falisty, na końcu poważnie już górzysty step.
Czem bliżej gór, uderza mnie coraz to częściej pojawiające się o 100, 50 i mniej kroków dziwne jakieś stworzenie, które jakby wyrastało z pod ziemi, a za zbliżeniem się, pod nią się zapadało. Wielkości małego lisa, z długim puszystym włosem i ogonem, szare, buro pręgowane. Podjeżdżam jednego, drugiego, dziesiątego — niesposób dokładnie się przypatrzyć lub przyjść do strzału, nareszcie jednak jechać już trudno, tyle dziur i jam pod nogami. Mój kozak nazywa te zwierzęta »tarbagan«. Po opisie szczególnego sposobu bronienia się przez atakowanie zmysłu powonienia chcącego je schwytać, domyślam się, że to muszą być tchórze, które widocznie tu mają główną swą kwaterę. Na szczęście nikt z nas nie zmusił ich do obrony, bo bylibyśmy trupem popadali, gdyby się te setki tchórzów chciały zwykłym sobie systemem bronić. — Tu, po wielu dniach, pierwszych znowu zobaczyłem ludzi idących piechotą; dotąd w całej Mongolii widziałem tylko albo siedzących lub leżących na ziemi albo na koniu — nóg używają tylko do trzymania się na koniu. — Nocleg cudowny, kraj śliczny, ale na tej znacznej wysokości chłód w nocy przejmujący; dzięki Bogu, że mam ze sobą i na sobie sławucką burkę.


Urga, 7 sierpnia.

Nareszcie Urga! W deszcz rzęsisty, po okropnie trzesącej drodze, przyjeżdżam, po trzech stacyach od noclegu, przed rzekę, która płynie doliną, gdzie Urga leży. Od chwili już widać Urgę, niby w dolinie, otoczonej dokoła górami, stąd niezbyt wysoko wyglądającemi, istotnie jednak bardzo wysokiemi, gdyż już sama Urga leży 6000 stóp nad poziomem morza. Na południe, więc tuż nad nami, góra t. zw. święta, po mongolsku zwana: »Bóg - góra«. — Jest tu jedyny, ostatni na południe i wschód las. Rąbać tu nie wolno, polować nie wolno, stąd zachował się cudem ów las; w całej Mongolii, Chinach, Japonii niema sobie podobnych. Podobno w Japonii gdzieś na północno-zachodniem wybrzeżu są jeszcze lasy, nie widziałem ich jednak. W tym lesie, jak słyszałem, przesiadywać mają lamaici, pustelne życie prowadzący. Opowiadają, że są tam i żubry, może jelenie, i wszelka zwierzyna.
Na północ drugie pasmo gór, kompletnie, jak wszystkie, nagich; od wschodu i zachodu otwarta dolina, na wschód leży Majmaczin, chińska osada. Zajeżdżając ku Urdze, zdala widać dość znaczną ilość dachów, namiotów mniejszych i większych; zdawało mi się, że to już zajechaliśmy. Mylne to jednak wyobrażenie; najpierw trzeba jeszcze przebyć ów potok, co tędy się wali wezbrany, groźny. Ja, nauczony doświadczeniem niedawnem, ani słyszeć o tem nie chcę. Wkońcu jednak, mając do 15 ludzi konno wkoło siebie, jednego pieszo przed wozem, przywiązawszy telegę mocnym sznurem do kilku jeźdźców, którym każę powiedzieć, że życiem odpowiedzą za każdą kroplę wody, która mi się do telegi dostanie — z duszą na ramieniu puszczam się w mętne nurty rozhukanego żywiołu. Szczęśliwie przejeżdżam — kilka kwadransów później nie byłbym mógł przejechać. Teraz zdawało się, że już jestem w Urdze. Jednak godzinę jeszcze jechałem ciągle kamienistą jakąś niby łąką, rzucany w sposób iście nieludzki w mym fatalnym wozie.
Urga, stolica Mongolii; na północ, więc na lewo ode mnie, widne całe grupy domów z chińskimi, dziwnymi, zielonymi dachami; dalej ogromne namioty brzuchate ku górze, jak potężne torty, to wszystko komirnie czyli klasztory Lamów. Dalej, oddzielony od tamtych niby ulicą zwarty kompleks podobnych namiotów czyli domków, wśród których kilka złoconą blachą krytych, z ornamentami dziwnego stylu, nieco Syam przypominającego, a z Tybetu pochodzącego; dokoła ogromnej wysokości częstokół, z rodzajem wchodowej bramy tryumfalnej na chińską modłę, osobno stojącej; to mieszkanie Chutukta czyli bożka żyjącego. Nic dziwniejszego, nic bardziej azyatyckiego, dzikiego, strasznego dzikością swoją, jak myśl, jak istnienie tego »Chutuktu«, żyjącego bożyszcza. Jak jeden umrze, a umiera podobno zazwyczaj dość wcześnie, bo około lat 18 (dzisiejszy ma lat 21) tak drugiego przywozi sam wielki Lama z Tybetu. — Wiara jest u Mongołów, że dusza jego i jestestwo zawsze to samo pozostaje, jeno ciała zmienia. Dzisiejszy Chutukta żyje tu z matką i bratem młodszym.
Tymczasem zajeżdżamy przed jeneralny rosyjski konsulat, gdzie ma być moja kwatera; już zaraz za rzeką spotkaliśmy wysłanych naprzeciw dwóch mołojców; jen. konsul, p. Sziszmarew, stoi w progu domostwa, odpowiednio uśmiechnięty, niewysoki, w okularach, z rzadkim, czarnym wąsem, rzadszym włosem na głowie, na twarzy ślady młodości zatarte; widać człowieka co dla karyery od całego lat szeregu w półdzikich przebywa okolicach; głos miękki, cichy, mówi troszeczkę po francusku, rozumie jednak wszystko; niesłychanie mi rad, grzeczny, uprzejmy, gościnny. Za nim stoi kilku kozaków i pisarz konsulatu; z urzędników niema nikogo, wszyscy na urlopie. Dom rosyjskim stylem budowany, piętrowy, naturalnie ogromny maszt z pawilonem cesarstwa; dachy zielone. Te dachy zielone, tak iście rosyjskie, muszą być pochodzenia mongolsko - chińskiego. Wszak i dach Chutukta jest zielony, a w Chinach ludzie z pewną pozycyą socyalną w innej jak ciemno-zielonej lektyce nie mogą się pokazać.
Pierwsza rzecz jeść — ach jeść! Ledwie wyłażę na piętro, gdzie mój pokój — mój Boże! znowu pokój i łóżko prawdziwe mieć będę — całe biodro mnie szalenie boli. Pyszny, ciepły obiad nas czeka: wyborne »stołowe wino« przed i po zupie, chleb świeży i wołowe mięso. Najadłszy się, zaczynam oddychać, wyciągam się na fotelu z lubością bezgraniczną i zaczynam naturalnie rozpytywać przedewszystkiem o bożka Chutukta.
Konsul ofiarował mu właśnie aparat fotograficzny, w zamian za co otrzymał pozwolenie odfotografowania jego mieszkań, letniego i zimowego. Młody jakiś Rosyanin uczył otoczenie Chutukty fotografować; najjaśniejszy rosyjski car darował mu katarynkę. Niestety przyjechałem o 15 dni za późno; wielkie doroczne festyny ku czci Chutukta już skończone. Wyścigi, do których staje około 2000 koni z całej Mongolii; mocowanie się (igrzyska gladyatorów), bal maskowy, w którym cały buddyjski olimp jest przedstawiony, wszystko to już skończone! W tym roku było nieprzejrzane morze ludu z całej Mongolii. Czterech książąt mongolskich zjeżdża regularnie na te fety; każde z księstw ma przy wyścigach swoje kolory: na wyścigi biegają konie stare, czterolatki i trzylatki; role dżokejów spełniają chłopięta od 8 do 10 lat. Wówczas można widzieć Chutuktę, który wszystkim owym uciechom przypatruje się z namiotu swego. Zresztą jest on niewidzialny, prócz co 5 dni, kiedy udziela zgromadzonemu ludowi błogosławieństwa; może się tego jeszcze doczekam. Noga tak boli, że nie zaszkodziłoby posiedzieć parę dni spokojnie.
Wieczorkiem pojechałem odwiedzić fotografa tutejszego, tj. jednego z młodych Rosyan handlujących herbatą, który fotografuje. Przez trzy godziny męczyliśmy się nad wywoływaniem moich, po większej części nieudałych, częścią potłuczonych klisz. Wracam malutką telegą konsula, ruskim zaprzęgiem; koło mnie jemszczyk ruski; konno eskortuje Buryata, pełniący funkcye dragomana przy konsulacie. Wieczór cudowny, słońce ma się ku zachodowi; księżyc, blizki pełni, już wstał od dawna, czeka niecierpliwie, aż mu słońce pozwoli popisywać się srebrnem światłem. Jedziemy między jurtami mongolskiemi; wtem mój Buryata przyskakuje z koniem ku teledze: Czy sjátelstwo nie pragnie słyszeć mongolskiej muzyki? — Rozumie się, że tak. Zwracaj w lewo, tam do tej jurty. — Tam siedział Mongoł, młody jeszcze, koło niego pacholę i kilkoro dzieci i stary, napół ślepy dziad. Dawaj grać — a cóż? Niech zaśpiewa jaką dumę o Czyngishanie. Mongoł z guślą w ręku spojrzał na mnie zdziwiony, że taki biały cudak coś wie o Czyngishanie; spojrzał potem po swoich, posmutniał, oczy puścił hen ku miesiącowi, znów zwrócił na nas: dumnie i hardo tym razem patrzały te oczy, wreszcie zbiegły na guślę — i jął grać.
Guśla stara, staroświecka, kwadratowa, skórą oślą obciągnięta; dwie struny z końskiego włosienia; długa szyja, a u jej końca — cóż innego mogło być ozdobą u Mongoła, jak nie koński łeb? Ciągnął Mongoł smyczkiem krzywym jak cięciwa łuku, a guśla smętny, cichy, posępny śpiew zaczęła. Mongoł jął guśli wtórować i dzieje dawne opowiadać. Śpiew guśli zmieniał się co chwilę, śpiew Mongoła zawsze ten sam; guśla rzewnie, tkliwie, chwilami płaczliwie za przeszłością tęskniąc, śpiewała. Mongoł hardo, gromko zaciągał, urywał; to guśla sama śpiewała, to znów Mongoł opowiadał... I tak w skupieniu słuchaliśmy wszyscy — i dzieci i dziad i bab parę, które muzyka ściągnęła, i jemszczyk i Buryata — słuchaliśmy pieśni, która cicha i rzewna płynęła w stepie budzić dawne wspomnienia, a step przypominał sobie, jak to wtedy bywało!
Dziwna rzecz, jak muzyka ta przypomniała mi kiedyś słyszane śpiewy starych guślarzy hercogowińskich. Ta sama dykcya, to samo zaciąganie, ten sam smutek, żal, tęsknota w śpiewie, te same budzą oddźwięki w duszy.
Jeszcze o Chutukcie notuję parę szczegółów, opowiedzianych mi dzisiaj przez Sziszmarewa. Nie uważają go jednak Mongoli za Boga, ale za jakiegoś szczególnie do Boga zbliżonego ducha, półboga czy świętego. Takich Chutuktów żyło rzekomo 4747 w Tybecie. Dopiero w siedmnastem stuleciu naszej ery, kiedy lud i książęta w Mongolii bałwochwalstwo (szamanizm) porzuciwszy, przyjęli lamaizm, wówczas lamowie tybetańscy przepowiedzieli po śmierci ówczesnego Chutukty, że następny raz urodzi się on nie w Tybecie, ale w Mongolii. Poczęto szukać. Tutuchu-han, pierwszy z czterech wielkich książąt mongolskich, uznany potomek Czyngishana, oświadczył, iż u niego tym razem Chutuktu ujrzał światło dzienne w postaci dzieciątka właśnie co urodzonego. Tenże Chutuktu, uznany przez wszystkich, dożył lat 70, i wpływem swoim uskutecznił poddanie się Mongolii pod berło chińskie, mimo iż większość książąt pragnęła połączenia z Rosyą (tak przynajmniej twierdzą Rosyanie). Odtąd 6-ciu następujących Chutuktów urodziło się w Mongolii. Książęta jednak poczęli się między sobą swarzyć, u kogo właściwie prawdziwy Chutuktu się rodził. Niesnaski coraz większe rozmiary przybierać poczęły, aż sprawa oparła się o Pekin. Tu sam gosudar chiński swym najwyższym rozumem rozstrzygnął, orzekając, że to wszystko fałsz. Od tej chwili Chutuktu przestał się rodzić w Mongolii — a rodzi się, wedle ukazu, napowrót w Tybecie. Zaczem po każdorazowym zgonie Chutukty, udaje się poselstwo lamów mongolskich do Tybetu, by nowego sprowadzić. Przybywszy do Tybetu, wysłannicy składają bogate dary Dalaj-Lamie i znakomitym klasztorom tybetańskim, oraz proszą o wyszukanie nowego Chutukta, poszcząc i trwając nieprzestannie na modlitwie. Teraz dopiero Dalaj-Lama wydaje rozkaz, aby zebrano imiona wszystkich dzieci urodzonych około czasu śmierci poprzedniego Chutukty. Skoro imiona te zbiorą, rozpoczyna się coś niby konklawe; wśród nieustannych modłów i praktyk religijnych, zebrani lamowie spisują na kartkach imiona wszystkich owych dzieci, kładą do urny i wyciągają na los szczęścia — bóstwu w tem naturalnie ciągłą interwencyę przypisując — sześćdziesiąt imion. Potem dalsze modlitwy i posty; owe 60 imion napowrót do urny wkładają, wyciągają dwanaście. Jeszcze raz modlitwy — z owych 12-tu imion wyciągają dwa. Między temi dwoma wierzą, że jest przez niebo wskazany prawdziwy Chutukta. Dwa te imiona wiozą lamowie mongolscy do Pekinu; tu wśród nabożeństw sam cesarz wybiera jedno z tych imion — i ten jest Chutuktą. Wysoki mandaryn na czele zdwojonego tym razem poselstwa lamów i książąt mongolskich jedzie do Tybetu, by nowego Chutuktę przewieźć do Urgi.
Chutuktu ma bezsprzecznie w Mongolii wpływ i znaczenie ogromne; lud uważa go za nadziemską istotę i pielgrzymuje do niego; książęta i klasy oświeceńsze uważają go za pana, za rzeczywistego władcę Mongolii; jest on tedy spójnią, punktem łączącym wszystkie plemiona. Jak zawsze, sprytnie postanowiono ze strony rosyjskiej nie zaniedbywać Chutukty, ofiarowano mu, prócz innych podarunków, aparacik fotograficzny. A że nie umiał go używać, więc podsunięto młodziuchnego fotografa, Rosyanina, który choć sam o bożym świecie ledwie wie, jednak dzięki swym znajomościom, z fotografa stał się przyjacielem Chutukty, i do owego Chutukty, którego nikt w świecie nie widuje, ma wstęp o każdej godzinie dnia, a za nim i cała idea rosyjska, która zdaje mi się polega na zjednoczeniu Mongołów, aby w danym razie ich użyć przeciw Chinom, a przynajmniej mieć pewność, że nie dadzą się przeciw Rosyi użyć. — Fotograf słowa po mongolsku nie umie, więc mu dano tłumacza, i jest on de facto rezydentem rosyjskim przy rzeczywistym królu mongolskim. Mongolia, po zawojowaniu przez swych władców Chin, została z cesarstwem połączona, pierwotnie jako panujący element; dziś, kiedy po mongolskich, dostali się znowu na tron rodowici chińscy cesarze (dynastya Ming), a po nich dynastya Mandżu, z dalekiej i zaniedbanej prowincyi — niechęć do Chińczyków jest tu ogólna, trochę z pogardą pomieszana, bo czasów Kublej-hana tu nie zapomniano, zwłaszcza że cztery wielkie rody książęce wywodzą się od rozmaitych tego wielkiego wodza potomków.


Urga, 10 sierpnia.

Nader mile spędzam tu już czwarty dzień pod doprawdy gościnnym i miłym dachem mego zacnego gospodarza. Dnie schodzą szybko, bo późno wstaję a wcześnie spać chodzę, chcąc odspać tyle nocy nieprzespanych; zresztą codzień coś nowego i ciekawego się widzi.
Raz był jarmark; kupcy chińscy wylegli z Majmaczynu (tak nazywają tu chińskie osady kupieckie), wielu Buryatów z kramikami; Mongoły czystej krwi, handlem nie plamią palców. Między stosami kapeluszy damskich i męskich, formy mongolskiej, wyrobu może europejskiego, małych zwierciadełek okrągłych, gdzieś w Niemczech lub Rosyi wyrabianych a bardzo pokupnych, skór kozich lub baranich, herbaty w cegiełkach, najgorszego gatunku, spotykam i produkt austryacki: jeden z nielicznych, jakie się na dalekim Wschodzie spotyka, tj. zapałki, zdaje mi się z napisem: »Zanardelli Trieste«. Zajechawszy aż tu, są one raczej przedmiotem zbytku, bo praworny Mongoł krzesze jeszcze ogień po dawnemu.
Innym razem zwiedzam świątynie, nader prymitywne i ubogie. Przed świątyniami i wkoło nich, w części tego niby miasta, gdzie same komirnie i świątynie stoją, uderzają mnie szeregi długich jakby szop: dachy na palach, bez ścian. W tych szopach coś kształtem przypominającego wiatraki. Patrzę, a tu stary jakiś obywatel idzie przez taką szopę i szturka w te wiatrakowate pudła, a pudła zaczynają się około osi umieszczonej w środku kręcić. Był to bogobojny Mongoł, który w ten nowy dla mnie sposób, słał w niebo odrazu tysiące modlitw. Każde z tych pudeł bowiem jest wypełnione zwojami papieru, zapisanymi od góry do dołu modlitwami. Jedno obrócenie równa się odmówieniu wszystkich wewnątrz zawartych modlitw, pod warunkiem, że się wprzód złożyło odpowiednią ofiarę w odnośnej świątyni, do której te kręcące się pudła należą!
Pokazują mi zdaleka rezydencyę Chutukty: wśród mnóstwa namiotów, lepiej się przypatrzywszy, spostrzegam dom murowany, dość nibyto porządny: to zimowy dwór; latem ów bożek mieszka pod samym lasem, na owej górze świętej. Aby Chutuktę zobaczyć, trzebaby jeszcze tydzień siedzieć, a to nie warto, boć go z blizka i tak nie zobaczę.
Pewnego znowu dnia, gdyśmy na balkonie konsularnym pili kawę, zjawia się cały orszak jakiegoś książęcia — nazwiska zapomniałem. W pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt koni gdzieś podąża, z kilkoma kobietami, wszystko konno. Stroje bardzo malownicze, zwłaszcza kobiet; bogate bowiem panie, prócz tego, że włosy od łoju stwardniałe, przykryte są zupełnie złotemi i srebrnemi klamrami, tak że ich prawie nie widać — piersi także mają zawieszone, uszy obwieszone, palce opierścienione, na głowie ów kapelusz do czapki Lisowczyków podobny; na plecach zaś długie, czasem piękne szuby, bramowane bogato futrem. Szuby takie są w ciemnym zwykle kolorze, z rękawami od łokcia otwartymi i zwieszającymi się aż do ziemi, zupełnie jak naszych prababek z XVI. stulecia. Przypominają mi zwłaszcza ową Daniłowiczównę, prababkę wszystkich prawie w Koronie i Litwie, w wielkim, okrągłym, czarnym czepcu, jak turbanie.


Z Urgi do Kiachty, 13 sierpnia.

Nareszcie trochę mi się noga poprawiła. Trzeba było ruszyć.
W niedzielę, tj. 11-go rano, przed samym odjazdem z Urgi, powiadają mi, że o świcie zjawił się tu p. Jandrincew, redaktor irkuckiej gazety, wracający z naukowej wyprawy do Karakorum. Karakorum, to nekropolis dawnych hanów mongolskich i szczątki przedwiekowej ich stolicy; ale co więcej, Karakorum to dla wielu do niedawna legenda! Wszak nie wiedziano, czy i co z tej stolicy — o której Marco Polo wspomina — wogóle pozostało, gdzie ona leżała? Gdy mi więc powiedziano, że on z Karakorum wraca, jak gdyby kto do mnie strzelił! Naturalnie zostaję do wieczora, by tego najciekawszego z ludzi zobaczyć, wypytać. Mówi po francusku. Jest redaktorem jedynego wychodzącego w Irkucku pisma Wostocznyj Wiestnik. Pismo od czasu śmierci jego żony podupadło, żona miała energię i rozum, on sam dobry człowiek, ale nie orzeł. Deportowany z uniwersytetu moskiewskiego za zbyt głośno objawiane zapatrywania polityczne, nie stary jeszcze ale siwiuteńki; typ uczonego rosyjskiego; rosyjska koszula czerwona, pod surdutem kroju francuskiego, a na głowie helmet angielski. Wylewa wśród rozmowy mnóstwo mdłych ogólników; z rządu niekontent, dla Europy sympatya, za wolnością tęsknota, to też w Irkucku, na redagowaniu małego pisemka musiał marnieć. Napisał książkę ciekawą, jako aglomerat ogromny źródeł i dat: »Sybir jako kolonia«.
Tego wszystkiego, ale rozwałkowanego strasznie, musiałem wysłuchać nim przeszedł na temat Karakorum. Był tam istotnie we trzech, ze sługą Buryatą i przewodnikiem, na trzech lichych konikach, ledwie mając co w usta wziąć. Od rządu dostał zapomogi na tę ekspedycyę 50 czy 100 rs. i z tem się puścił. I dotarł! Widział ruiny starego Karakorum: pyszne marmury, statuy, posągi, kolumnady, pałace, ulice — wszystko to wśród najdzikszego, najpustszego stepu! Wierzyć mi się uszom nie chce, ale pokazuje rysunki z grobowców jakichś, z fasad czy posągów. Biedaczysko musiał rysować, bo nie miał za co aparatu fotograficznego kupić. Więc istotnie to Karakorum istniało i istnieje, pyszne, wspaniałe, o przepychu i wysokiej cywilizacji twórców i mieszkańców świadczące. Z Urgi 4 do 5 dni drogi. Pytam, czy nie myśli tam jeszcze powrócić? Owszem, ale nie zaraz. W Kiachcie lub Irkucku się mamy zobaczyć, omówić szczegóły ponownej wyprawy, boć on głodem zmuszony, zawcześnie musiał wrócić. A więc jazda.
Z Urgi do Kiachty krajobraz podobny do poprzednich. Droga straszna! — pięć godzin do pierwszej stacyi; minąwszy ją, dopiero wydostajemy się na właściwy karawanowy, wielki trakt Pekin-Kiachta, który dotąd leżał na północny wschód od nas; myśmy jechali krótszą drogą, ale i tu miejscami droga straszna. Pochyłości niesłychane, telega się tak chyli, iż nieraz przekonany jestem, że leżeć muszę. Stąd humorek się psuje, co odczuwa głowa nieszczęsnego mojego kozaka Buryaty, który aż do Kiachty ma mię dostawić. Teren coraz bardziej górzysty, falisty, ale i żyzniejszy. Drugiego dnia spotykam pola uprawne, przynajmniej chcące za takie uchodzić; Chińczycy-koloniści, tu wśród stepu osiedli, próbują szczęścia w uprawie ziemi. Od czasu do czasu widne też zdala na szczytach gór, zwłaszcza na północnych stokach, lasy: brzozy, sosny, gdzieniegdzie owa limowina, com ją wśród najpustszego spotkał stepu; raz nawet przejeżdżamy przez istotny, zwarty starodrzew. Wreszcie dnia trzeciego rano wyruszam z ostatniego w Mongolii noclegu. Szkoda, że i to już minęło! Było wiele przykrych chwil, wiele trudności, niewygód; ale cóż na świecie piękniejszego, jak pożyć dni kilkanaście w stepie! Ta wolność, ta swoboda, jakże miłym i zazdrości godnym zrobiły one Mongoła? Lud biedny, po największej części w łachmanach, ale wolny na swym koniu jak ptak, swobodny, to też wesół, śpiewa, śmieje się, wiecznie żarty, dowcipy. Czy o 4-tej rano wyjeżdżałem, czy w żar południowy, zawsze miałem przed oczyma uśmiechnięte twarze. A nader poczciwy to lud, zwłaszcza w głębi stepów; jedyna zbrodnia, którą się dopuszcza, i to rzadko, to kradzież koni; pytałem o to w Urdze; inne zbrodnie nie zdarzają się nigdy; karą za kradzież konia jest kango, tj. deska z dziurą na głowę i ręce; kiedy większa kradzież, to nogi w podobną deskę zakuwają. Widziałem po Urdze spacerujących z taką deską na karku; ale co ciekawsze, to że widziałem takiego zakutego jak spał twardo z głową w tył zwieszoną jakby odciętą.
Jakaż to noc była wczoraj na pożegnanie! Co za księżyc, co za gwiazdy, co za cisza! Niestety na zawsze to wszystko minęło, istnie jak sen! Wczoraj wieczorem, dobrze po zachodzie, wyglądam z namiotu; pełnia cudowna zaprasza, by ją podziwiać; porządnie chłodno, wdziewam więc burkę, wysuwam się cichutko z jurty, by nie zwrócić uwagi którego z nazbyt usłużnych Mongołów; siadam przed jurtą marzyć, dumać, podziwiać. Lecz cóż? Mongolia to kraj, gdzie mając białą na twarzy skórę i będąc »figurą«, nigdy się nie może być sam na sam. Nawet w chwilach kiedy najbardziej się tej samotności z natury rzeczy potrzebuje, jeżeli nie człowiek, to przynajmniej pies jakiś pilnuje cię, by go za to zasłużona nagroda nie ominęła. Psy bowiem tutaj jak w Stambule zastępują śmieciarzy. Więc i teraz nie mija pięć minut, już trzech Mongołów, nocnych mego namiotu wartowników, siedzi koło mnie, i myśląc zapewne, że ta ekscelencya barbarzyńska chyba zwaryowała, wytrzeszcza sześcioro oczu prosto mnie w nos, śledząc i komentując półgłosem każdy mój ruch, każde moje spojrzenie. Wściec się doprawdy!
Ostatniego dnia, tj. dziś rano, przyjeżdżamy przed rzeczkę nie szeroką, ale nader głęboką. Przewóz przez tę rzeczkę najprymitywniejszy, jaki dotąd widziałem; dwa ogromne pnie do połowy wydrążone, kilku deskami do kupy zbite; na to wtaczają moją telegę, tak że koła aż po osie w wodzie zanurzone, i za pomocą drągów przepływamy przez rzekę. Smutne jednak myśli ogarnęły mnie na ten widok. Tędy idzie od lat dziesiątek czy setek handel herbaciany do całej Rosyi, tędy płyną całe strumienie wozów i wielbłądów ładownych herbatą, która daje miliony bogaczom sybirskim — i nie zdobyto się nawet na prom uczciwy! To zdaje mi się przykład wyjaśniający, czemu Słowianie Niemcom, Anglikom nie mogą wyrównać — słowiańska gnuśność.
Krajobraz robi się na chwilę górskim zupełnie; stajemy na znacznej wysokości. Przed nami widok niezmierzony; płaszczyzna miejscami piasczysta, dalej lasy ciemno - zielone, potem sine, góry niebieskie, wreszcie szare, nareszcie lasy i góry nikną w firmamencie. To już zabajkalski kraj — Syberya.


Kiachta, 14 sierpnia 1889.

Stanąłem w mym poprzednim liście na chwili, kiedy przejeżdżałem granicę Syberyi. Zupełnie inaczej przedstawiałem sobie tę część Azyi, nasłuchawszy się tyle o bezdennych równiach sybirskich. Ale bo też nie Syberyę w geograficznem słowa znaczeniu miałem u stóp. Tu wprost przedemną, to kraj Zabajkalski, górzysty, lesisty, piękny; na zachodzie, hen na horyzoncie, to odnogi może Ałtaju; na wschodzie, aż gdzieś poza Werhno-Udińskiem, za Czitą, Przyamurski kraj się zaczyna. Za mną Mongolia, Chiny. Nowy rozdział zamknięty.
Wjeżdżamy w las sosnowy; pod nogami piach. Las się kończy, znowu piach; nagle, hen daleko, z pomiędzy falistości terenu coś błysło, widna wysoka wieża cerkiewna, obok ogromny, długi bieleje budynek — to Kiachta! Tyle lat to nazwisko z ciekawością wymawiałem, nareszcie i wygadałem: u moich stóp Kiachta! Burza się zbliża; wszystko ciemnieje oblane sinem, zimnem światłem, tylko w dali bieleje cerkiew kiachcieńska, na granicy dwóch największych imperyów świata — Chin i Rosyi.
Mijamy jeszcze jedną stacyę. Tu już widzę mnóstwo wózków czterokolnych, koszul rosyjskich czerwonych, jak mak rozsianych po dolinie, którą przejeżdżam. Dziś pierwszy spas — święto. Kozacy, którzy tu na granicy jako koloniści a zarazem obrońcy rozsiedleni, wylegli nad staw, który tu między piachami leży, na gulanie. Nareszcie zbliżamy się zupełnie do Kiachty; znaków widocznych granicy, prócz mogiły z kamieni usypanej, żadnych. Pas międzygraniczny szerokości 50 kroków, w tej chwili zalany wodą, bo leje jak z cebra. Przelatuję jak wiatr koło Majmatczynu (osady kupieckiej chińskiej), i jestem w Kiachcie. Zajeżdżam przed dom komisarza Sułkowskiego. Oddaję list od ministra z Pekinu; komisarza niema, perewodczyk (sekretarz) uciekł z domu przede mną; huczę, besztam, krzyczę; każę jechać do Trojckosawska; posyłam jednak konnego przodem, by mnie u policmajstra anonsował. Istotnie w gali oczekuje mnie policmajster przed domem pana Głębockiego, Polaka, utrzymującego tu gospodę, gdzie się doskonale instaluję. Przez parę godzin połapać się nie mogę gdzie jestem; niesłychany bo też to skok; z serca stepu, pustyni, Mongolii, raptem dostać się między domy europejskie, ulice z trotuarami, módz telegrafować! Patrzę przez okna: powozy rosyjskie jeżdżą; jakby u nas w Galicyi w niedzielę, siedzi przed domem parę bab, dzieci, stróż kamieniczny — święto w ten sposób obchodzą Obraz taki, zda się, swój, taki znany — kiedy wczoraj wieczorem jeszcze marzyłem wśród stepu; a za chwilę przechodzi Chińczyk pod mojem oknem, nucąc swą, wiecznie tę samą piosnkę chińską! Skok niesłychany — opamiętać się trudno.
Wedle opowiadań p. Głębockiego, Kiachta dziś upada coraz bardziej; czasy świetne minęły; handel herbatą z dniem każdym się zmniejsza. Wielcy kupcy, którzy tu niegdyś żyli i miliony robili, opuścili Kiachtę, pozostał sam jeden z nich umierający Niemczynow.
Z Kiachty wypadnie mi jechać przez Selengińsk, Werhni Udińsk, po Bajkale statkiem parowym do Listwiennicznoja, skąd znowu idzie po Angarze statek do Irkucka. Chciałoby się zwiedzić Kułtuk, miejsce nader piękne nad Bajkałem, dwie stacye, do 60 wiorst.
Cerkiew w Kiachcie przez kupców stawiana w roku 1837; szczero-srebrny ikonostas, słupy kryształowe (kryształ skalny). Polowania tu znakomite — jeleń (iziubr) z prześlicznymi rogami i stada sarn w nadgranicznych lasach. Cała natura Zabajkału uderza swem bogactwem; bogaci chłopi; klimat łagodny, a nawet ciepły w Kiachcie; śniegu nader mało, saniami nigdy nie jeżdżą. Są tu szkoły realne i szkoła żeńska, ochronka mikołajewska. A że to Sybir, więc są i Polacy. Smutek okropny ogarnia, słuchając opowiadań tych biedaków. Pan Granatowski, zegarmistrz, zesłany do Jakucka w r. 1868, tak po prostu opowiada, tak naiwnie, często wesoło, tak smutne, tak tragiczne przejścia swoje i drugich, że doprawdy mimowoli łzy do oczu się cisną. W Jakucku żył przez lat kilka z Adamem Szymańskim, autorem owych ślicznych szkiców; znał wszystkie osobistości, o których Szymański opowiada; przy nim owe tragedye i dramata się odgrywały. Morze smutku — Bogu dzięki, jeśli nie rozpaczy! Inny typ — p. Głębocki; przeszedł rzeczy straszniejsze o wiele, niż większa połowa wygnańców, bo jak mówi, był swego czasu w Warszawie znaczniejszą figurą. Dziś miałem dowód namacalny, że w kaszę sobie pluć nie daje. Sułkowski, tutejszy komisarz nadgraniczny, kupił z polecenia Klejmonowa z Pekinu tarantas dla mnie; kupił, powiada, przed trzema tygodniami specyalnie dla mnie; nie było co gadać, dałem pieniądze. Mój Głębosio spokoju nie ma, widząc ten tarantas; koniecznie twierdzi, że to lichota ostatnia, sprowadza znachorów; znachorzy, zwłaszcza kowal tutejszy, orzekają, że tarantas ani pół drogi nie wytrzyma. Niema co się namyślać; siadam i piszę do pana komisarza, że daję 20 rubli odczepnego temu, od kogo tarantas kupiony, ale żądam zwrotu pieniędzy. Komisarz wieczorem przyjeżdża, czerwony, wściekły; rzuca Głębockiemu w nos, że całe miasto wie, że to on mnie przeciw jego tarantasowi namówił, że on ode mnie za to łapówkę wyżebrał! Głębocki niewiele myśląc, odpowiada mu przy mnie: że ten, kto mu to powiedział, jest padlec, i w tym tonie beszta Sułkowskiego dalej. Ja cały drżę, bo Głębocki ekswygnaniec, może mu Sułkowski szkodzić. Komisarz się mieni, z uniżonością w pas mi się kłania, pieniądze oddaje, dodając frazes, że zachowuje tarantas dla siebie. Koniec końców, oddał pieniądze, ja odebrałem, i inny tarantas kupuję.
Poznaję także deportowanych rosyjskich, t. zw. gosudarstwenyj. Ciekawy jeden (nazwiska zapomniałem) od lat jedenastu tu przesiaduje, widocznie człowiek wykształcony, już starszy. Wita się ze mną strasznie z góry; po rozmowie jednak dość długiej, w pas się kłania — dlaczego ta zmiana, nie rozumiem. Pisząc wczoraj do Biegelebena, wyrażałem żal, że dzisiejsza ludzkość daleko odbiegła od tego, czem dawniej była. Dawnego autoramentu przedstawicielem, ot np. Mongoł: szczery, prostoduszny, gościnny, wesoły bo nie ma gazet, nie zna pieniędzy; czego potrzebuje, to rodzi się koło niego; na małem przestaje; jedyna zbrodnia, jaką popełnia, to że konia, kiedy się trafi, ukradnie.


Bojarsk nad Bajkalskiem jeziorem, 20 sierpnia.

Jestem u p. Lisowskiego w gospodzie. Polaczyna stary, krępy, widocznie kucharz z zawodu, a przynajmniej typ temu zawodowi odpowiada. Jest mi u niego dobrze, i kreślę wspomnienia z dni przebytych od Kiachty.
Zainstalowałem się w nowym tarantasie, wprzód wyfotografowawszy go wraz z Głębockim i Granatowskim. Pożegnanie z Głębosiem nader serdeczne; prosi mnie, bym nie zapomniał, wróciwszy, da Bóg szczęśliwie, do domu, napisać mu słów parę; dotrzymać pragnę. Człek to rzeczywiście porządny, prędki, gadatiwus, totumfacki; temperament i zdolności odpowiednie, by majątek robił, ale go nie zrobi, bo to między naszymi rzadkość. Wyjątek tu taki Imci Pan Ratyński; naturalnie drudzy psy na nim wieszają, oskarżają o Bóg wie co, dlatego, że potrafił zręcznością i pracą majątku się dochrapać. W ostatniej chwili markotno mi się na sercu zrobiło, tak samemu jechać, więc próbuję namówić mego Mongoła, czyby nie zechciał dalej dzielić ze mną trudów podróży; ale gdzie tam! Chińczyk był natychmiast gotów jechać, alem go ja znowuż nie chciał. Otóż poczciwy Granatosio decyduje się mnie aż do Selengińska odprowadzić. Ruszamy więc w imię boskie.
Pierwszy raz trójką jadę; licha trójka, droga jeszcze gorsza; zaraz po piątej wiorście kufer się gubi, na szczęście spostrzega to jamszczyk; stajemy więc; poczciwy Granatowski wiążę kufer, układa siedzenie, lepiej nie można, wogóle jak niańka koło mnie chodzi. O 1-szej w nocy, w zimno nieludzkie, stajemy nareszcie w Selengińsku, nad Selengą, dopływem Bajkału, tu już dość znacznym; parochody kupców kompanii kiachcińskiej podchodzą na Selendze aż do Uść-Kiachty, wożą herbatę, pasażerów jednak nie podejmują. Selengińsk dziura smutna okropnie — istny grób.
Na drugi dzień jedziemy zobaczyć (klasztor nad gęsiem jeziorem) Gusino-ozierski Dacan i poznać Chamba Łamę Gombojewa, brata owego pocztmistrza ruskiego z Pekinu, który mi przy wyjeździe był pomocnym. Okolica mniej więcej Mongolię przypomina. Na widnokręgu, po szczytach gór i pagórków, gdzieniegdzie jeszcze resztki lasów sterczą; wogóle jednak lasy tu są strasznie zniszczone, nietylko przez siekierę, ale jeszcze więcej przez pożary. Na szczęście wydano już zakaz rąbania drzewa na 10 wiorst od Kiachty; ale któż tego zakazu dopilnowuje? Lasy istotne i wydatne dopiero koło Werhno-Udińska spotykam. Gusińskie jezioro i siedziba Chamba Łamy ni piękna ni ciekawa. Jezioro znaczne, że jednak leży wśród niezmiernie szerokiej doliny, otoczonej pasmem gołych, bezleśnych pagórków, kształtu kretowin, a mieszkań ludzkich nie widno i jezioro samo gołe, nie porosłe nawet sitowiem — więc tylko kałużę wielką przypomina. Chamba Łama i jego otoczenie, tj. kilku łamów wyższego stopnia i kilkudziesięciu chłopaków gotujących się do wstąpienia w karyerę lamów — wszystko to mieszka wśród stepu, w domkach w stylu ruskim, z szarego drzewa ustawionych. Całość, nawet świątynia i bożyszcza, żadnego mi wrażenia nie robią, owszem wrażenie przykre. Zanadto tu widać, że to rzecz świeżo przez rząd po ukazie, według myśli pana sprawnika, Ryłowa, stawiana; istne koszary czy lazaret prowizoryczny.
Rosya chce osłabić wpływ mongolsko-tybetańskich lamów na swoich Buriatów. Aby czynić niepotrzebnem wędrowanie Buriatów za granicę, do Urgi, chciała stworzyć coś, coby Chutukcie wyrównywało znaczeniem i urokiem, i zastąpiło go w sercach i wierze lamaickich Buriatów.

Przypomina mi się ów klasztor schyzmatycki w Hercogowinie nad granicą czarnogórską, który miano uświetnić sprowadzeniem zwłok cara Lazara ze Slawonii i tym sposobem zapobiedz pielgrzymkom pobożnych Hercogowińców i Bośniaków do Ostroga w Czarnejgórze. Nie wiem, czy to uczyniono? — zapewne byłby ten sam skutek co tu z Chambą Łamą Gombojewem i ogromną, istotnie niebotyczną figurą, z drzewa złoconego, którą tu, na wzór stojącej w Urdze, wystawiono Meiderowi, bożkowi mającemu rządzić światem przyszłym. Biedni Buriaci tradycyjnego przywiązania do dawnego prawdziwego Meidera nie stracili, a że muszą tu Chamba Łamę utrzymywać, więc kieszeń ich tylko żałośnie płacze, że im i tu i tam ofiary składać przychodzi.

Wyobrażenia, jakiego rodzaju jest ta próba skoncentrowania w swych granicach pobożnych dążności Buriatów, dać może obiad, jaki mi Chamba Łama ofiarował. W domku osobnym, w ruskim stylu naturalnie, z meblami europejskimi, portretami Najjaśniejszych Państwa i familii i t. d., na białym obrusie zastawa europejska; obiad w rosyjskim guście, nader smaczny, grabki, serwety, wino Sherry, Chateau Yquem, ruskie, żytniówka i rodzaj szampana krymskiego; poczem czaj nieodzowny. Chamba Łama sam nożem i widelcem z ruska zajada, choć rzekomo po rosyjsku nie mówi. Obdarowani przez Chamba Łamę modlitwami tybetańsko-mongolskiemi, zawiniętemi w chustki jedwabne, wracamy nad wieczorem do Selengińska. Po drodze widzimy dwa czarne bociany nad jeziorkiem. Nocuję tu, bo późno wyjeżdżać. Ale co za niechlujstwo! W nocy polowanie nie na bociany! Nazajutrz pożegnałem się z poczciwym Granatowskim i ruszam sam.
Deszcz przez cały dzień leje; nie wysiadam prawie z tarantasu, nie piję herbaty, gnam jak mogę. Drogi tak oślizgły, że dopiero o drugiej w nocy staję w Werhno-Udińsku. Nie wiedziałem wcale, że przed samym Udińskiem minąłem sławne z rozbojów miejsca. Wogóle, według opowieści, zaczyna się rozbijanie po drogach nader rozgałęziać się w Syberyi. Z Irkucka niema podobno nawet po co samemu się puszczać do Tomska, bo na pewniaka rozbiją. Kraj, który przejeżdżam, zawsze jednakowy, choć nieco więcej uprawnych pól, nieco lepiej widocznie się tu koloniści rosyjscy, a może i Buriaty mają. Nic jednak smutniejszego, jak ten kraj: ni góry, ni równina, ni step, ni uprawne pola; ciągle tylko oparkanienia około łąk i pól od bydła. Wsie rzadkie, a takie brzydkie, jednostajne, niemalownicze; drzewo, z którego domy stawiane, od niepogody zszarzało; życia żadnego; pieśni nie usłyszysz, twarzy młodej nie zobaczysz! Dziwna rzecz, jeszczem wiejskiej młodej dziewczyny nie widział w tym kraju; wszystko stare i brzydkie! Cóż za różnica z Mongolią; z tym miłym, wesołym ludkiem, a pięknym, wolnym, przestronym stepem!
Udińsk znowu do innych podobna dziura. Zajeżdżam do hotelu, trzymanego przez pana Zalewskiego z Królestwa, ponoś były obywatel, zesłaniec polityczny. Gospodarstwem się trudni, źle mu idzie; kwaśny biedaczysko. Chce brać w pacht od rządu dalszych 200 dziesięcin łąk; łąki, które irygują tutaj, są podstawą bytu. Nieurodzaje były przez 3 ostatnie lata, czego przyczyną posucha. Obecny rok może lepszy będzie. Głód był tak znaczny, że z Irkucka rząd za 120.000 rubli zboża przysyłał. Wyjeżdżam o wpół do 10 z rana, na Połoninę i Kabańsk do Bojarska. Daję hojnie na czaj, by dojechać na czas, w mniemaniu, że parochód odchodzi o 4-tej z rana we wtorek; pokazało się, że o 4-tej popołudniu odchodzi. W tym kraju nikt nic na pewno nie wie. Cała droga doliną Selengi niebrzydka. Na rzece i jej wybrzeżach, koło Selengi i na niej polowanie na kaczki, ponoś niezłe, ma tam być i zajęcy dużo(?). Przypomina mi to nieco Bośnię północno-wschodnią nad Rosną. Uprawa pól znaczniejsza i dobrobyt również. Od południa lasy nieprzejrzane. Koło Kabańska ledwo poczęto lasy karczować pod uprawę. Buriatów prawie nie widać, same Rusy. Zimno nad wieczorem i w nocy, zwłaszcza nad ranem, niepojęte. Blizki Bajkał gra tu rolę nie kaloryfera, ale zimnofera całej okolicy. Jest on istotnie potężny, przypomina morze, ale smutny i ponury. Południowa strona ma być najpiękniejsza; zobaczę ją jutro rano; przejazd ma trwać 7 godzin. Takie są fale, że ów parochód, co nas ma przewieźć, przybić do lądu nie może. W tym kraju czuć na każdym kroku: 1) naród co stoi w cywilizacyi o 200—300 lat np. za Anglią; 2) społeczeństwo niedołężne; 3) brak inicyatywy prywatnej; 4) brak kapitału, bo choć kapitaliści są znaczni, jednak raz dorobiwszy się na herbacie lub na złocie pieniędzy, jeszcze w garnkach i skarpetkach takowe trzymają; 5) brak zarządu; rząd robi mi wrażenie człowieka qui trop embrasse et mal étreint.
W Werhnym Udińsku ogromna turma, na oko nader porządnie wygląda, ale przez mury czuć niechlujstwo. Po drodze, w kilku miejscowościach, etapowe domy małe, drewniane, ale porządnie wydają się utrzymane; krajobraz Zabajkału robi wrażenie kraju bogatego w minerały. Opowiadają cuda o niektórych wodach mineralnych, które się tu znajdować mają.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Czekając na wyjazd statku taką mam rozmowę:
— Mój panie, a pan z której gubernii?
— Ja z Austryi.
— Aha! a ja był w Austryi w 48-mym, tośmy szli przez Kraków; i w Komornie i w Peszcie ja był; wojowaliśmy pod jenerałem Klapką; a potem w 63-cim żandarmem byłem; to też i teraz nie wolno mi do kraju, tj. w całej imperyi wolno mi przebywać, a tylko w carstwie polskiem i zapadnych guberniach i stołecznych miastach nie. Mój panie, ja tam żonę i dzieci zostawił, od tylu lat nie widział! Mój panie, a wojna na wiosnę będzie? bo my tu tak spodziewamy się, że koniecznie być musi. A czy też M...... pobiją? Mój panie, żeby ja tego dożył! bywa, nie śpiem w nocy i myślę, myślę, a o czem? jakby to ja mógł dożyć, aż jego pobiją. Żeby ja tego dożył. A jak my się zejdziem, to tak łajem na austryackiego cesarza! jemu ciepło i wygodnie, a my giniem! Czemuż on nie posłał 3 korpusy, ta i byliby w 77-mym odcięli od Dunaju — i byłby koniec! Ależ Prusy nigdyby nie pozwoliły! A od czegóż Francuz? jakby był uchwycił za tył, Prusak ruszyć się nie może! Aj, panie, czemuż to on tego nie zrobił?! A wszystkiemu w 63-cim nasze pany winne; oni nam wytłumaczyli, że wszystko gotowe, że broń jest; kontrybucyę zbierali; my głupi uwierzyli; dalej bić; przychodzimy, a tu ni broni ni pieniędzy! Pany za granicę powyjeżdżali, bawili się i uszli nieszczęścia, a my tu giniem! Ach, panie! żeby wojna była! ja już niczego nie chcę na świecie, jeno choć jednego M...... zabić, a potrafiłbym jeszcze kilku! — I sapał stary, pięści ściskał — a miał potężne — wreszcie wstaje: Przepraszam pana — i wychodzi. — A cygarko masz pan dla mnie? oj, daj pan cygarko!
Ot, Szymańskiego szkice w naturze!


Irkuck, 22 sierpnia.

Wiatr szalony wiał, fale na jeziorze Bajkalskiem znaczne. Że zaś naturalnie praktyczny zmysł słowiańskich żeglarzy nigdy i w niczem ich nie opuszcza, więc też pomost do lądowania w taki szczególny sposób jest ustawiony, iżby czy z zachodu, czy z północno-wschodu wiatr wiał, żadną miarą parostatki (kołowe) przybijać nie mogły. W klamrze dodać należy, że właśnie na wschód północny i zachód jezioro jest najszersze, brzegów zupełnie nie widać; z tych więc dwóch stron najczęściej wiatr wieje i największe fale podnosi. Niech żyje zmysł praktyczny Słowian!
O Bajkale cóż powiem? — że jest największym basenem wody słodkiej w Azyi, że blizko 60 razy jest większy np. od jeziora genewskiego, że łowią w niem przedoskonałe ryby, nieco kształtem śledzia przypominające, pospolicie tu śledziem sybirskim zwane; że obok owych śledzi, łowią tu i foki, zupełnie do fok mórz północnych podobne, że wkońcu wybrzeże zachodnio-południowe, o ile widziałem, nader malownicze, podczas gdy, jak już wspomniałem, wybrzeże wschodnie i wschodnio - północne, płaskie, lasem po brzeg przykryte i wcale niepiękne. Tu znowu nowy dowód, jak Francuzi podróżują i opisują. Z opisów p. Coteau np., który w lecie jechał przez Bajkał, sądzićby można, że Bajkał, to drugie genewskie jezioro, że zimą przez cały Bajkał na łyżwach przejechaćby można, że woda w nim kryształowa, tak iż rusałki na dnie śpiące z łatwością, oczy nieco przymrużywszy, zobaczyć można. W istocie rzecz ma się przeciwnie, jak od zamieszkałych nad Bajkałem wiem i o ile sam widziałem; Bajkał zamarzłszy, śpi pod lodami do połowy maja; czem bardziej ku północy, tem mniej ma być romantyczny; lód na nim piętrzy się w najdziwaczniejsze, nieraz wysokie góry, woda mętnawa, choć ją ogólnie piją. Prawdziwie piękny krajobraz, to nad wypływem Angary; góry wkoło; na wschodzie widne szczyty, o tej porze śniegiem przyprószone. Dziś przy wchodzie słońca, gdy szczyty różowieć i kraśnieć, a jezioro i niebo przesadzać się na wyścigi poczęło, kto piękniejszym błękitem słońce zadziwi, kto podobniejszym będzie do skał nierzadkiego tutaj lapis lasuli — wówczas istotnie było się czem zachwycać. Tylko jakże się tu zachwycać i unosić, kiedy najpierw coraz bardziej poczyna być pilno, by raz do Irkucka dojechać; przytem obawa, czy konie wszędzie się znajdą; wreszcie zimno nieludzkie i, co najgorsza, tamożnia przede mną.
Tak jest — tamożnia — sławnie ostra i szczegółowa rewizya. Cło pobierają bajeczne od strzelb, a ja mam sztuciec ze sobą! Wiozą mnie nieszczęsnego jak na ścięcie; stajemy; wychodzi dwóch urzędników; pomagają mi wysiąść z powozu. Robi to wrażenie owych chińskich katów galantów, co przed ścięciem łba lub powieszeniem, ba nawet rozćwiertowaniem, fundują delinkwentowi sznapsika chińskiego, herbatą i miłą nader rozmową uprzyjemniają mu ostatnie pół godziny przed końcem. Wchodzę do biura; ciemnawo jeszcze, słońce ledwie wstało, i lepiej, bo brudno okropnie. — Kak wasza familijaSapiega. — Ukłony urzędników. — Siedyte kniaź. — Pomocnik tamożnika w dwóch susach przynosi mi stołek z drugiego pokoju. — Masz tedy! pomyślałem, teraz źle! chcą mnie widocznie przygotować do wyjątkowo przykrej operacyi celno-fiskalnej. — Przynoszą pliki papierów, zaczynają szukać; widocznie musi być na mnie donos. Czekam, minę słodką i niewinną naciągam; udaję nader szczęśliwego i spokojnego. Nareszcie obertamożnik zaczyna czytać: »Po ukazu Jego Imperatorsko Wieliczestwa i t. d. i t. d. — (zginąłem, myślę, aresztują mnie) — Jego Siatelstwo pan minister finansów Wyszachradzki — (już po mnie!) — i t. d. i t. d., nakazał, aby księcia S. i t. d. i t. d. — (o Boże, dziękuję ci!) — puścić bez oglądania nawet jego pakunków« — (oddycham). — Niesłychanie potulnie i grzecznie obertamożnik pyta mnie o jakikolwiek dokument podróżny i ilość moich pakunków. Paszportu znaleść nie mogę, bom go umyślnie przygotowując dla tamożni, gdzieś zbyt dobrze schował. Znajduję tylko stary paszport. Obertamożnik na wszystko się zgadza — i wreszcie, nadmiar szczęścia, er entpupt sich jako Polak. Czyta mnie ten poczciwiec z pół tuzina rozlicznych ukazów i pism z Petersburga, gdzie nakazano puścić mnie bez rewizyi. To dzieło Sechena i Aehrenthala — podobno rzecz nader trudna i ogromny wyjątek.
Po małej półgodzinie jadę dalej; wciąż nad Angarą. Skała Chamanitów niewidoczna; wyobrażam ją sobie jednak dokładnie. To owa skała, która ma bronić Irkucka i całej doliny od zalania przez Angarę, względnie przez Bajkalskie jezioro. Podanie Chamanitów niesie, że ta skała jest niby czyśćcem. Tu gromadzą się po śmierci wszystkie dusze; która bez winy, utrzymać się może na cyplu spiczastym skały i zbawioną bywa; która winna, spada w Angarę i ginie śmiercią przeklętych w jej ciemnych nurtach.
Czem więcej na zachód, tem Angara szersza być powinna; tak jednak nie jest; cały jej górny bieg, egzystencję swą Bajkałowi zawdzięcza, to też w miejscu, gdzie opuszcza Bajkał, jest równie szeroka, jak o kilkadziesiąt wiorst dalej; po dwóch godzinach zaś jest o połowę węższa, i taka staje nareszcie na granicy wschodniej i zachodnią Azyi. Tu istotnie powinno być rozgraniczenie; na wschodzie i południu zdala widne pagórki i góry, na zachód bezgraniczna płaszczyzna, aczkolwiek poprzerzynana wieloma jarami, nieraz dość głębokimi. Patrząc z wyżyny stacyi kwaterononskaja, nigdy i nigdzie tak dokładnie nie widziałem różnicy przedziału między dwiema formacjami powierzchni naszej planety. Za nami na wschód i północ Bajkał i otaczające góry, przed nami równina, co aż pod Ural, i pod biegun się ciągnie. Zdala widnieje cerkiew irkucka. Więc nareszcie dojechałem! oczom, uszom wierzyć się nie chce. Widać tu dokoła grunta uprawne i nawet nieźle, lasu już niemasz — snać cywilizacya! Jednak znowu dziś już skonstatować muszę, że chyba niełatwo rasę słowiańską powoła Opatrzność do jakiej większej misyi. — W r. 1879 spaliło się miasto; do dziś dnia stoją niezliczone budynki, nawet niepobielone po pożarze! Ulice szerokie, domy małe, po największej części drewniane, bez stylu, wszystko razem: ulica, przechodnie, domy — smutne. Mieszkam w »Sybirskiej gościnnicy« u pana Goryckiego — zesłany za rok 1863; brudno, kuchnia nieświetna; alem to zrobił z przyjaźni dla poczciwego Głębosia.


Irkuck, 23 sierpnia.

Wizyty. Raniutko zjawia się p. Jastrzębski, zawiadujący Moskow. Podworjem; suplikuje, żeby się przenieść do niego, ofiaruje apartament za darmo, byle tylko ten zaszczyt, że syn księcia Adama u nich mieszkał, spadł na ich zakład. Otrzymali od hr. Ignatiewa jeszcze w marcu rozkaz przyjęcia mnie u siebie, jak można najlepiej. Przychodzi mnie ofiarować w imieniu p. Kosowskiego Michała, adwokata, ekwipaż tegoż na usługi. Pokazuje się przytem, że Kosowski zna ojca i matkę moją z Sèvres, z r. 1864. Jadę więc natychmiast do Kosowskiego; człowiek lat 55-ciu, ale sterany i zmęczony życiem; deportowany w 1864, gdy wrócił z zagranicy. Od 1872-go ma pozwolenie wracania; ożenił się jednak tutaj i został. Teraz wyjeżdża próbować, czy w kraju będzie się mógł ostać. Prowadził tu z wielkiem powodzeniem kancelaryę adwokacką, uzbierał nieco pieniędzy; dobroczynny niesłychanie i czynny; jest wiceprezesem tutejszego Towarzystwa dobroczynności, dyrektorem teatru i t. d. i t. d. Na kościołek katolicki ofiarował 30.000 rubli; na jego środki to suma potężna. Zapatrywania szlachetne, uczciwe, polityczne i rozumne; nienawiści do Rosyi żadnej. Między Rosyą a nami głównie i zawsze kopią przepaść Berlin i kasta czynowników, w tem swój interes materyalny mająca. Niestety, w Petersburgu brano parcie berlińskie za dobrą monetę, słuchano bezwarunkowo tych podszeptów. Dziś może przecież będzie zmiana — przyszłość okaże.
W Irkucku upadek materyalny od pożaru, a zwłaszcza podziału Syberyi wschodniej na dwa jeneralne gubernatorstwa. Pan Boulanger jeździł w zeszłym roku, posłany przez francuskiego ministra robót publicznych, celem badania terenu w Syberyi, ewentualnych lokacyj kapitałów francuskich w przedsiębiorstwach tutejszych; rezultatów namacalnych dotąd niema. Jak raz kolej przyjdzie do skutku, Niemcy zaleją Sybir. Żydów tu dużo; usuwają ich drogą rozporządzeń od wszystkiego, np. nie wolno im pod własną firmą prowadzić handlu wódką. Słyszałem, że aby się od tych sekatur uwolnić, wielu przechodzi na prawosławie, żenią się z ruskiemi. Wszyscy się skarżą na podatki; mój Boże, cóżby oni powiedzieli, gdyby u nich austryackie podatki zaprowadzono? Złota wielka ilość wychodzi do Chin; Chińczycy już aż do Irkucka zaszli, jest ich ponoś około 80 tutaj; po drodze wszędzie ich widać. Nie osiedlają się jednak wcale; żon i wogóle kobiet sprowadzać im nie wolno — jest to zasada rządu, by przeszkodzić zbytniemu mnożeniu Chińczyków.
Kopalnie Niemczynowa i spółki mają w tym roku wydać 250 pudów złota, pud po 17.000 rubli. Z tego rządowi przypada 25 pudów, za resztę otrzymują właściciele asygnaty kasowe brzmiące na 20 do 200 półimperyałów, wypłacalne w pewnych terminach złotem. Z wielkich t. zw. tuzów tutejszych, większa część wymarła już, wielu się powynosiło do Rosyi. Już to nie jest owa stolica złotodajnej ziemi, jaką opisuje, naturalnie z przesadą, p. Meignan. Robotnicy w preiskach — tak się nazywają kopalnie złota — w okropnym są stanie: zarabiają niesłychanie wśród lata; nadchodzi zima, kopalnie przestają funkcjonować, robotnicy ściągają się ku południowi, w okolice bardziej zamieszkałe, koło Werhnego Udińska; tu cała ludność, próżnująca rok krągły, czyha tylko na przybycie tych nieszczęśliwych. Hulanie się rozpoczyna! Taki np. fakt opowiadał mi Korycki: Robotników dwóch przyszło na kwaterę do domu, gdzie Korycki mieszkał; zaczynają pić; kupują aksamitne narodowe ubrania, każdy po sztuce perkalu lub sukna, które się na śniegu lub błocie rozkłada; każą zaprzęgać do sani, zamawiają muzykę; potem śniadanie i kolacya. Właścicielka domu liczy im za śniadanie po 5 rubli od głowy, za kolacyę po 10, choć naturalnie daje tylko zwykłe chłopskie strawy! Wódka dopełnia miary, zalewa te nieszczęsne żołądki. Po kilkudniowem takiem gulaniu, leżeli obaj napół martwi. A ponieważ już gotówki nie stało, więc suknie, obuwie, wszystko im zabrano, i nagich na mróz wypchnięto. Musieli znowu naturalnie wracać do robót w kopalniach. Tam, jak się dorobią, oszczędzą, to często i towarzysze zadławią, wietrząc za pieniądzmi.........
Obiad u Łusznikowa, dyrektora złoto płuczącego laboratoryum tutejszego. Człowiek wyżej czterdziestki, kawaler, widocznie sobie, jak to mówią, dobrze stoi; nadzwyczaj uprzejmy, mówi po francusku — rzadki to wyjątek tutaj. Dziwnie mało Rosyan w Syberyi włada jakimkolwiek obcym językiem; dość wielu rozumie jednak po polsku, kilku nawet mówi. Przyjęcia doznaję wogóle nietylko grzecznego, ale nawet powiedziałbym serdecznego. Antypatyi do nas nie widzę zupełnie; za to niesłychana antypatya do Madyarów i Niemców. Otóż Łusznikow, dawszy mi doskonale pić i palić, zaprosił mię na jutro rano na godzinę 10-tą, na odlanie małej, jak się wyraził, ilości złota. Niebawem ma przybyć transport 700—800 pudów; nie nadszedł jednak jeszcze.
Boulanger był wysłany, według Łusznikowa, nie przez rząd francuski, ale przez konsorcyum bankierskie, i to głównie celem zbadania linii projektowanej kolei żelaznej, i przekonania się, czy na linii tej nie znajdują się gdziekolwiek pokłady złotodajne. Co do kolei żelaznej rząd nie powziął jeszcze decyzyi ostatecznej. Są dwie ruty preliminowane: jedna z Ufy przez Omsk, Tomsk, Krasnojarsk, Niżny Udińsk, Irkuck, Kugom, Bajkała Czita, Nerczyńsk aż do brzegów Szyłki (dopływu Amuru); druga ruta szłaby z Tomska nie na Irkuck, ale o wiele wyżej na północ, przecinając okolice niezamieszkałe; miałaby tylko ten awantaż, że szłaby głębiej w kraju dalej od granicy i byłaby prostszą. Według Łusznikowa nie ma ona racyi bytu..........
Imci pan Wróblewski służy za numerowego w hotelu moim. Na drugi dzień mego przyjazdu, gdym go pytał, z których stron, jaka przyczyna jego tu obecności, w przydługą wdał się opowieść. Z Kalisza pochodzi; człowieka zabił, ale nie chciał; uczciwe i poczciwe człeczysko z kościami; wskutek procesu i kłótni z właścicielem gruntu, który dzierżawił, pieniaczem jakimś okrutnym, przyprowadzony do nędzy i rozpaczy, w kłótni, na polu zeszedłszy się z owym właścicielem, wśród bójki powstałej zbił go tak, że ów w 24 czy 48 godzin umarł. — Ot, także typ à la Szymański.
Dziś niedziela, więc nabożeństwo. O dziesiątej suma; sam proboszcz katolicki ją odprawia, poczem kazanie i suplikacye przed Sanctissimum. Miękko się koło serca zrobiło! rok przeszło człek nie słyszał już najpierw łaciny w modlitwach mszalnych po naszemu wymawianej. Organista, stary wiarus, śpiewa i gra jak może; ksiądz starowina ciągnie prefacyę, widać kiedyś dobry głos był u niego; ludziska, cóż za typy nasze! pan szewc i pan kowal, a tu majster rzeźnicki, a tam ślusarski. Stosunkowo bardzo pobożnie nawet inteligencya się zachowuje; jakaż jednak różnica z chrześcijanami Chińczykami lub Japończykami, o ileż tamci bardziej skupieni się wydawali! Po mszy schodzimy do proboszcza; mieszkanie jego pod kościołem. Wódeczka i przekąska mała, przedstawiają mnie dość licznemu zebraniu; poczem pogawędka polityczna. Z niej odnoszę wrażenie, że ci panowie nader skrajnie o rzeczach sądzą. Bóg przemądry! myślę sobie, my tylko żyjemy wzdychaniem: żeby to Polska była, toby już wszystko było! a kto wie, gdyby była, czyby nie wyglądała nader smutnie?!


Irkuck, 29 sierpnia.

Siedzę, ruszyć się nie mogę, projektów mnóstwo, a wykonać je trudno. Zwiedzałem pracownię, t. zw. złotopławnię, arcyciekawą. Złoto przywożą w zapieczętowanych workach. Po ceremonii stwierdzenia nienaruszonych pieczęci, przy drzwiach skarbca i na workach, otwierają jedne i drugie. Złoto z odpowiednią przymieszką soli jakichś, pochłaniających przy procesie topienia żelazo, wsypują do tygli grafitowych. Przez 11/4 godziny topi się; poczem je w formy przelewają, znaczą numerem, datą, imieniem a raczej znakiem właściciela i biorą do próby malutkie ilości. Próba odbywa się przez zważenie złota, potem przeczyszczenie go w ogniu za pomocą żywego srebra, ołowiu i w rozczynach od srebra i miedzi, i znowu zważenie. — Różnica w ciężarze daje najdokładniej ilość przymieszki obcej. Poczem wydają właścicielowi kwit, który po sześciu miesiącach płatny jest monetą brzęczącą z głównego urzędu monetarnego w Petersburgu. Złoto topi się przy 1250 stopniach. Ogólna ilość złota, dobywanego w Rosyi (Sybir i Ural), wynosi mniej więcej rocznie 2000 pudów (pud wynosi mniej więcej 16 klg.). Pryiski w Alokcie (spółka: Baksanow, Niemczynow, Sybiriakow) dają około 250 pudów. Dwa terytorya wielkości mniej więcej Francyi i Anglii, tj. Ałtajski okręg i Nerczyński (pierwszy od Tomska na południe po Semipalat i granicę mongolską, drugi aż do Szyłki po Bajkał i granicę mongolską), należące do familii cesarskiej, posiadają również kopalnie, ale o wiele mniej wydatne. W Alokcie opłacają wydobywający 10% rządowi, we włościach cesarskich 15%, w pryiskach nadamurskich tylko 3 i 5%.
Zwiedziłem też muzeum tutejsze. Jego dyrektorem Witkowski, Polak, z 1863 r., archeologii i etnografii głównie oddany. Muzeum ma niektóre rzeczy ciekawe pod względem archeologicznym: kościotrupy i rozliczne przy nich znalezione ozdoby i narzędzia, świadczące o pochodzeniu ich jakoby z epoki kamiennej. Witkowski twierdzi, że u hr. Zawiszy w Warszawie widział identyczne, jak tutaj wydobywane, kościotrupy z kłami dziczemi, jako ozdobami, znajdowane w galicyjskiem Podkarpaciu. Jakie ich pochodzenie, nie wiadomo; ważnem odkryciem tylko, skonstatowanie faktu, że we wschodniej Syberyi była również epoka kamienna. Ciekawe i piękne są okazy kości mamutów, rynocerosów, krów morskich; głowa rynocerosa arktycznego, posłana z Jakucka do Petersburga z mięsem i sierścią, dowodzi, że rynoceros ten, zupełnie inny od brata swego z tropikowych sfer, był okryty futrem równie ciepłem jak niedźwiedź polarny, podobnie jak mamut. Zagadką tylko zostaje, jakie przyczyny wyniszczyły te rody zwierząt. W Jakucku są podobno potężne składy i ogromny handel kośćmi mamuta; wysyłają je do Petersburga. Bardzo wiele i piękne ponoś rzeczy z kłów mamuta wyrabiają. Widziałem tu w muzeum szkatułkę, wyrzeźbioną nożem z wolnej ręki przez Jakuta; kość zupełnie biała, o ile się mogłem przypatrzyć, nieporównanie brzydsza od kości słoniowej. Ciekawe są siodła, ubrania i czapraki Tunguzów w piękne wzory, przypominające środkowo-zachodnio-azyatyckie wyroby i hafty.


Irkuck, 8 września.

Dziesięć dni, zdaje się, mija od chwili, kiedy po raz ostatni pisałem. Zwiedzenie Aleksandrowska, wycieczka z panem Wilmont do Kułtuka, Tunki (niłowej pustyni), na Murawiew Amurską, Utulik, do Muryńskiej, istnej matni niedźwiedziej — oto zajęcia, które gęsto zapełniły cały tydzień ostatni. Od Kułtuka do Muryńskiej jedzie się drogą krugo-bajkalską, cudownie piękną; dzicz rzeczywiście straszna, tajga w całem tego słowa znaczeniu. Kedrowniki, modrzewie, topole czarne, nad ujściem w Bajkał Utuliku, łomy, góry, jary, rozpadliny; a u stóp tego wszystkiego jezioro Bajkał, w tem miejscu prześliczne. Ślady niedźwiedzie nierzadkie; spotykaliśmy też kulomy, tj. łapki na niedźwiedzie: prostokąt zakończony z jednej strony ostrym kątem, u wierzchu którego wisi w korę drzewną zawinięty i zagwożdżony kawał mięsa; drąg, na którym to mięso wisi, słabo oparty na drugim, ten zaś podtrzymuje również niemocne dwie belkie, na których spoczywa stos bierwion sosnowych. Kiedy niedźwiedź szarpnie za mięso, cały ten stos spada mu na kark. Zdarzało się ponoś nieraz, że zgniecionego tak kolegę inne niedźwiadki zjadały. Kulomy leżą nad samym brzegiem Bajkału, tu bowiem wychodzi niedźwiedź na ryby wiosną. W wiosennym czasie, jak opowiadał nam jeden z jamszczyków, co dzień można niedźwiedzia na drodze spotkać. Nie atakuje on tu jednak, owszem niezmiernie jest łagodny, nawet bydło i konie bynajmniej się go nie obawiają. W samej Muryńskiej podchodzi nieraz pod okna pisarza pocztowego. — Łosie mają się tu również znajdować, zwłaszcza na zachodnim brzegu Bajkału. Nie spotkałem wprawdzie dotąd nikogo, ktoby był tu łosia zabił, ogólnie o ich egzystencyi jednak mówią. Dziwi mnie co prawda obecność łosia w takich górach. Iziubr ów, o którym jeszcze w Mongolii tyle słyszałem, to po prostu jeleń górski; ale jakież rozmiary! rogi cudowne, potężne! Biją go tutaj w czasie, gdy róg jeszcze miękki i sprzedają na lekarstwo do Chin; piękne rogi płacą Chińczycy po 200 do 300 rubli srebrem. Wreszcie rysie, wilki, renifery nad granicami Mongolii przebywają.
W Tunce spotkałem jednego z ostatnich księży naszych tu deportowanych. Ksiądz J., chłop jak dąb, czerwony, zdrów, siwawy; dom ma porządny, prowadzi handel różnymi towarami. Ale pod względem moralnym ruina kompletna! Drugi podobny ksiądz S. o kilkadziesiąt wiorst dalej we wsi Szynki żyje. Trzeci F. w samej Tunce. Tych dwóch nie chciałem już widzieć.
Miłe wrażenie robi na mnie Jan Piotrowski, którego poznaję w handlu Kalmeira, żyda. Zesłany za rok 1863, syn bibliotekarza ze Sławuty, nic o ojcu nie wie, prosi mię o przewiezienie listu do ojca. Chce, żeby mu ojciec przesłał dowody szlachectwa, bo rząd zaprzecza mu praw szlacheckich. Wróciłby chętnie do domu, ale obawia się rzucić pewny kawałek chleba, nie mając zapewnionego losu w kraju. Obecnie rocznej pensyi pobiera 800 rs., a chętnieby porzucił to miejsce dla posady choćby 300 rs. w kraju, byle pewnej; zna krawiectwo, dawniej pracował w fabryce sukiennej w Sławucie; 10 lat służy w handlu Kalmeira. Biedaczysko! spłakał się jak bóbr, gdym go pytał, czy oprócz tego żąda czegoś od ojca i kraju? — Nie — odpowiedział, a łzy biedakowi jak groch po licach spływać poczęły. W 16-tym roku życia ojciec wysłał go do powstania. Mimo przestróg przeciwnych, wypchnięto formalnie malca nieszczęściu w paszczę. Anienkow, jenerał sądzący tych nieszczęśliwców, kazał ich do katorgi zasłać. Murawiew sam był lepszy, bo malców takich bić tylko kazał i puszczał do domu.
Co to podobnych egzystencyj zmarnowanych, zniszczonych w tym nieszczęsnym kraju! Pan Orzelski, co mnie w aleksandrowskim zawodzie gościł, t. zw. pesymista, tj. człowiek dobry, poczciwy, ale praktyczny, słuszną uczynił uwagę: My, powiada, nie Niemcy lub Żydzi. U nas nie pomyślał nikt o tem, by ratować tych nieszczęsnych wygnańców od upadku moralnego, wynarodowienia i utraty wiary dzieci. Wszak można było wysyłać po prostu kobiety, dziewczęta polskie na Syberyę. Niemcy zawsze Niemki, Żydzi Żydówki za sobą ciągną. U nas o tem nikt nie pomyślał. Dziś więc nie dziwić się i nie brać za złe tym biedakom, co wygnani tu, w czasie, gdzie inaczej jak z Russką żenić się nie mogli, tak się też żenili. Wielu, bardzo wielu jest takich: ślubu zwykle nie brano, dom zniszczony, religia prawosławna u dzieci, u ojca żadnej. Serce się kraje na ten widok!
Wycieczka do Aleksandrowska zabawna, bo przyjmowali mnie wieczorem w pełnej gali, naczelnik poczty, pan Sipiagin, naczelnik tiurmy, pan Łatuszkowicz, Polak (z 1863 r.), pomocnik naczelnika tiurmy Aleksandrowskiej. Z Petersburga zażądano pozwolenia, bym mógł zwiedzić tiurmę tutejszą i Aleksandrowską! Podczas całej ekskursyi do Kułtuka jamszczyki w pełnej gali; naczelnicy poczt detto, naczelnik komory detto, bo jedzie siatelstwo. Nie przypuszczałem, żeby mnie tu miano z takimi honorami i grzecznością przyjmować.
Koło Kułtuka (od Bystrej do Tunki) jamszczyk, Buriat wychrzczony, t. zw. jasaczny, opowiadał nam, chcąc dać obraz, o ile Buriaci przez chrzest i wpływ rosyjski postępują, jak to dawniej Buriat z Bystrej lub Tunki, nim ruszył do Irkucka, rok cały i dumał i rachował, czy, jak, kiedy, czy nowiem, czy na miesiącu ruszyć? Konia przez rok pasł i w spokoju zostawiał, nie zaprzęgał; dziś rusza od razu, i jednym dniem w 24 godzinach staje w Irkucku, dwa razy w tydzień obróci z domu do Irkucka.
Wreszcie wizyta pożegnalna u gubernatora pana Świetlickiego, w mundurze, w wielkiej sali recepcyjnej, officiel und steif. Pozwolenie z Petersburga już przyszło natychmiast, by mnie pokazać wszystkie tiurmy! — po zwiedzeniu je opiszę.


Jeszcze Irkuck, 12 września 1889.

Łowy mnie wstrzymały. Zaproponowano mi udział w polowaniu, urządzonem przez tutejsze towarzystwo myśliwskie. Choć polowanie miało być tylko na »kozy«, zdecydowałem się jechać, zebrany ciekawością zobaczenia nieco kraju, poznania nowych ludzi, braci w św. Hubercie, ich sposobu polowania, stanu zwierzyny i t. d.
Około 10-tej z rana ruszyłem tarantasem ogromnym, istnie familijnym, Imcipana Kazimierza Leopoldowicza Trepki, w towarzystwie właściciela i adwokata tutejszego, pur sang Sybiraka, p. Anatowskiego. O 70 wiorst od Irkucka, na drugiej pocztowej stacyi, przy trakcie jakuckim, miejsce zebrania; w tarantasie więc, na pół leżąc, na pół siedząc, mamy czasu sporo na konwersacyę, która też płynie ochoczo. Imcipan Kazimierz Trepko, człek lat 50-ciu, siwy zupełnie, karczysty, barczysty, kawaler, osiadły do roku 1863 nad granicą Królestwa, Księstwa i Szląska, szlachcic, skoligacony wcale pięknie, rzucił studya uniwersyteckie w Heidelbergu, by podążyć do powstania. Ranny, wzięty w niewolę, wywieziony na Sybir, pędził żywot jak wielu innych, a pierwszym był w Irkucku właścicielem hotelu, urządzonego po europejsku, noszącego nazwę »gościńca Deko«. Jego to wspominają wszyscy przejezdni Francuzi, nazywając go, jak wogóle naszych w Syberyi, cywilizatorem tego kraju. Ogólnie szanowany p. Kazimierz, używa istotnie reputacyi nieskazitelnego, prawości wypróbowanej człowieka. Wykształcony, oczytany, zachował w pewnym stopniu szersze od innych poglądy; znać na nim i szlachcica. Niestety, w ważniejszych momentach nie odegrał roli, do jakiej z nazwiska, z tradycyi, rozumu i wykształcenia był uprawniony. Myśliwy zapalony, ciekawe szczegóły o łowach i zwierzu sybirskim opowiada.
Zbyt długo rozpisywać się o tym temacie niełatwo; ogólne wrażenie pozostaje jednak, że Syberya, zwłaszcza środkowo-wschodnia, południowa i północna, to kraj błogosławiony dla zwierzyny. Wiele jej zniszczono przez bezrozumne palenie lasów, ale jeszcze miejscami jest jej poddostatkiem. Gleba po większej części bogata, przestrzenie niezmierzone, obfitość źródlisk, wód zaskórnych: wszystko warunki sprzyjające niepomału rozrodowi wszelkiego zwierza. Niedźwiedź, ryś, łoś, jeleń, renifer, sarna, wilk, podobno dzik, lis, cietrzew, głuszec, jarząbek, kuropatwa (znacznie od naszych mniejsza), zajęcy dwa gatunki (bielak i czarny), soból i t. d. — oto mniej więcej fauna sybirska! W okolicach Irkucka, w rejonie mniej więcej stowiorstowym wkrąg, ubito, lat temu 20, w miesiącu marcu, kiedy pierwsze odwilże, poczem przymrozki uformowały skorupę lodową na śniegach, ubito, mówię, pałkami, goniąc z psami i na łyżwach śniegowych, około 4.000 sztuk sarn. Relata refero, wolno nie wierzyć, że ich jednak sporo być musiało, dowodem, że mimo najbardziej barbarzyńskiego sposobu obchodzenia się z niemi, jaki tylko sobie wystawić można (polują okrągły rok, grankulkami strzelają, pałkują, biją kozy, koźlęta i t. d. — wilki pomagają), mimo tego wszystkiego na wczorajszem i przedwczorajszem polowaniu widzieliśmy prawie w każdym miocie sarny. By wykazać, że to za dowód uważać można, parę szczegółów o tem polowaniu.
Dworek, gdzie się zjeżdżamy, nieco nasze szlacheckie dworki przypomina. Zjazd liczny, bo strzelb 15; wszyscy zbrojni w strzelby, nad spodziewanie moje, porządne; ogółem broń odtylcowa, prawie wyłącznie systemu Lankastra, po większej części wyroby tulskie, wcale przyzwoite; pan Trepko w Scott'a Hammerlesa zbrojny! Naboje Eley'a albo rosyjskie z Petersburga, metalowe, albo z warszawskich fabryk. Śrótu innego nie używają, jak grankulki, 9 sztuk w nabój 12-go kalibru Lancaster, twierdząc, że kozy tak twarde, iż i tym rzadko kiedy udaje się je na miejscu ubić. Konno ruszamy do miotu (zagon). Zagończyków (nagonki) 10-ciu czy 12-tu konno, Buriaci i krestianie tj. chłopi rosyjscy, koloniści a raczej kolonistów potomkowie. — Kniei tu niema, kraj silnie falisty, zamieszkały głównie przez Buriatów, t. zw. jasacznych, to znaczy chrzczonych, na pół osiadłych, bo nie koczujących, ale tylko opodal zimowych mieszkań, nakształt izb rosyjskich, mają letnie jurty ośmioboczne, z desek zbudowane, górą ziemią kryte z otworem w środku, zamiast komina. Uprawa »chleba« tj. zboża i chów bydła, to ich zajęcia. Prawie wszyscy są Szamanitami, więc bałwochwalcami; czczą słońce, orły, przedewszystkiem bożka złego się obawiają; mimo tego nazywają ich tutaj, nie wiem czemu, jasacznymi — imię, którem zwykle nazywają chrzczonych pół-Buriatów, mieszańców, od słowa jasak, tj. haracz, który w naturze, głównie w skórach i futrach opłacali, jak ponoś jeszcze do dziś czynią Tunguzi.
Otóż zaczynają się łowy; dotąd bardzo en règle. Numera, rano przed wyjazdem wyciągnięte, oznaczają każdemu myśliwemu stanowisko w pierwszym miocie. Zastępujemy miot ogromny; stanowiska co kroków 60—80, a nawet 100. Kiedyś, za dobrych czasów, były tu lasy; dziś, w całem tego słowa znaczeniu, czahury nasze podgórskie. Nic prawie, prócz olszyny i brzeziny; miejscami, jakby na pamiątkę, biedny jakiś modrzew lub świerk! Buriaci to i koledzy ich ruscy są sprawcami tego dzieła. Czego siekiera nie zniszczyła, doniszczył pożar. Nie chcąc zadawać sobie pracy karczowaniem, po prostu, przy zajmowaniu gruntu pod uprawę (zanimki), lub pod pastwiska dla bydła, podpalają trawę przy posuszach wiosennych; płomień nie ogranicza się na rozległość zanimki, idą całe tysiące dziesięcin. W Irkucku na wiosnę bywają podobno całe tygodnie, gdzie powietrze, dymem przepełnione, przepuszcza ledwie trochę słońca. Łatwo sobie wystawić, jakie skutki na zwierzostan takie operacye wywierają. Jedna brzoza na tem dobrze wychodzi, pochłania ona formalnie takie spaleniska; to też w całej okolicy, w której polowaliśmy, jak daleko okiem sięgniesz, nic prócz białych pni tego śmiecia lasowego nie ujrzysz.
Teraz pierwsza dezilluzya: ponieważ miot ogromny a zagończyków ledwie garstka, więc przestrzenie między jednym a drugim ogromne, przynajmniej sążni 30; liść na drzewie jeszcze, gorąco wyjątkowe, jakoby babskie lato sybirskie, wszystko zwierzowi ułatwia pozostanie w miocie. Mimo tego, powtarzam, w każdym niemal miocie widziano sarny, chybiono i postrzelono około sztuk 10 do 14; zabito sztuk 6 i wilka. Sarny przepyszne, ogromne; rogi u rogaczów dochodzą rozmiarów u nas nieznanych; w górnej części, najbardziej rękę rozciągając, nie dostać końcem palców od widły do widły. Zwykła waga rogacza wyrosłego i wypatroszonego około trzech i pół puda. Strzelają po większej części nieświetnie ci panowie. Myśliwi nie stoją, jak u nas, pod ścianą miotu gonionego, ale, o ile możności, pod ścianą z tyłu leżącego miotu krzaków; strzelać więc zawsze się musi do zwierza idącego na myśliwego, nigdy za siebie. Jest to obliczone na zatrzymanie zwierza jak najdłużej w miocie. Jak wspomniałem, walą do wszystkiego, ciesząc się np., gdy znajdują u kóz mleko w wymionach! Wilka ubił Dr. med. Pucyło, Małorusin, w moich oczach; bardzo miły człowiek, mówiący wcale dobrze po francusku. Wilk, o godzinie wpół do czwartej popołudniu, wyszedł ze zboża jeszcze nie rzniętego przed samymi naganiaczami. Wytłumaczył nam tę zagadkę stan przepełnionego żołądka tego łotra, który, widocznie świeżo się obżarłszy, spał twardo — i zaspał sprawę.
Opowiadanie o tych łowach pod Irkuckiem skończę, da Bóg, kiedyś później! Od Trepki zażądałem zebrania i spisania mi wszelkich szczegółów, dotyczących łowów wogóle specyalnie zaś rogacza i iziubra, jelenia sybirskiego. Przyrzekł nadesłać mi to wszystko do Galicyi.


Jeszcze Irkuck, 14 września.

Ostatnie dni pobytu w Irkucku, to istna heca. W ten sam dzień, kiedy raniutko o pół do szóstej zjechaliśmy nareszcie z owych łowów, wypadał właśnie koncert pożegnalny pp. Witwickiej i Krawcowej (jak się na fotografiach podpisuje: Cantatrice). Naturalnie iść trzeba było! Po koncercie kolacya w klubie, poczem chwilka tańców i szampan nieodzowny. Publika nieliczna. Był tam jednak jeden ciekawy okaz, typ panny sybirskiej: uczennica panny Witwickiej, niejaka panna Zofija... (oczestwa nie pamiętam). Ojciec dorobił się znacznej fortuny na futrach. Panna emancypowana, przystojna, wzrostu gwardzisty; gra, śpiewa, nieco po francusku łamie: nie obawia się sama o 2-giej w nocy do domu powracać; a w końcu oświadczyła, że pragnęłaby za męża mieć ni mniej ni więcej jak kniazia polskiego, ot, tak np. mnie. Pojmiecie państwo, że z entuzyazmem znowuż ja zapragnąłem poznać nieco bliżej istotę, która tak bądź co bądź zaszczycające mnie życzenie wypowiadała. Niestety, porozumiewanie się nasze było uciążliwem; ona, jako zabita Sybiraczka, nietylko ani słówka po polsku nie rozumiała, ale nawet moich wysiłków w rosyjskim języku nie pojmowała snadnie. Nie przeszkodziło to jednak, że sympatye nasze, w ciągu jednego wieczora, rosły z minutą każdą. Jako uwieńczenie tej znajomości, wywiozłem fotografię tej ciekawej persony, podaną mi z niedwuznacznem ściśnięciem ręki i niedwuznaczną apostrofą po rosyjsku. Można sobie wystawić moją minę i mój ambaras wobec tego wszystkiego! Tableau niezrównanego komizmu!


Krasnojarsk, 24 września.

Nemo propheta in patria sua, sprawdza się i na mnie; ja, k. k. provisorischer Bezirkskommissar, którego np. w Bośni nie uznawano za godnego w uroczystościach oficyalnych zasiadać przy balowym obiedzie, jak tu w Syberyi przyjmowany jestem z honorami, należnymi, co najmniej, jenerał-gubernatorowi samemu. Rozkaz dzienny hr. Ignatiewa, przed wyjazdem wydany, rozporządza, że w czasie mej podróży mają wszędzie sprawnicy wyjeżdżać na granice swoich powiatów i tamże mnie oczekiwać, przedstawiać się i towarzyszyć aż do następnej granicy. Zajeżdżam do Udińska, ledwie się miałem czas w tarantasie z jednego boku na drugi przewrócić, już widzę u stopnia powozu w pełnej gali sprawnika grafa Bonahoerden, który po francusku pyta o moje rozkazy. Ta sama ceremonia w Kańsku i dalej. Tłum ludności miejcowej w pozycyi pokornej zalega z dwóch stron. Gdy przejeżdżamy przez derewnie, a do Krasnojarska zajeżdżam, 5 koni w poręce, a przedemną wali, co koń wyskoczy, zasidatiel w pełnej gali. Dodajmy, że ponieważ rozkaz przyjmowania i konwojowania mnie w ten sposób wydany był przez Ignatiewa, a ten przeniesiony został na gubernatorstwo kijowskie, więc już p. Świetlicki uznał za stosowne rozkaz ów zaniedbać, i dalej po drodze pp. sprawnicy nie ściśle go się trzymali. Za to swoją drogą Bogu dzięki niech będą, bo nic nudniejszego, jak w podróży, i to tak długiej, męczącej, musieć co chwila nastrajać się do urzędowej grzeczności. Stąd nie wyjadę, nie upewniwszy się, że mi darują te honory. Spotkałem tu po drodze aż trzech, do wyższej i niższej kategoryi należących urzędników, Inflantczyków, jadących nad Amur, gdzie ich gen. gub. Korff pomału ściąga. Korffowi powierzono rzekomo nadanie ukolonizowania, urządzenia, ubezpieczenia, całej tej części Imperium; a jest ona znaczna, bo od źródeł Amuru ciągnie się aż po Spokojny Ocean! Niemcy, jak zawsze, rozumni, nie bawiąc się wiele w politykę, milczkiem ściągają nad Amur, w kraje niesłychanie bogate (zwłaszcza południowy pas od Amuru ku Władywostokowi (t. zw. pryassuryjski kraj) gdzie piękna może ich czekać przyszłość.
Ale wróćmy jeszcze do mojej podróży z Irkucka, a raczej z Aleksandrowska do Krasnojarska; wszakże to 1004 wiorst — więc nie żarty! Wyjechałem z Aleksandrowska dnia 17 t. m., we wtorek około godziny 6-tej popołudniu, a stanąłem przed Krasnojarskiem w poniedziałek 23-go o godzinie wpół do piątej popołudniu; jechałem więc prawie równe sześć dób, co według tutejszych pojęć, jest dość pomału; by szybko jechać, trzebaby dzień i noc jechać, po 200 wiorst na dobę.
Cóż powiedzieć o tym szmacie kraju, który przeleciałem? Coś bardziej monotonnego wyobrazić sobie istotnie trudno. Jedna derewnia jak druga i to literalnie wszystkie równie smutne, równie błotniste; wszędzie te same brunatno-kasztanowatego koloru izby; wszędzie po kilka domów porządniejszych, z oknami robotą snycerską w drzewie zdobnemi i na biało malowanemi; wszędzie jadąc przez wieś, takich samych kilkanaście psów się spotyka, które, widocznie znudzone monotonnością żywota wiejskiego, wychodzą na drogę, by z sąsiadem pogawędzić, obwąchać kilka węgłów domów, zdobyć gdzieś jakieś odpadliny, a wreszcie, i to jedyna ich rozrywka, za przejezdnym pobiedz kroków ze 40 i poszczekać trochę! Świnie są mniej od psów wymagające; najpierw rodziny ich w tej porze roku pomnożone znacznie, więc matczyne zajęcia na nudę nie pozwalają; życie ich towarzyskie ogranicza się wprawdzie na odwiedzaniu sąsiadek i gawędzie o domowych kłopotach, niestety, ciągle przerywanej przez niedyskretne prosiaki, które nigdy nie nasycone, właśnie kiedy najmilej kumoszki poczęły paplać, nieznośnem swem szturkaniem i kwikiem, jadła się dopominają.
W niedzielę popołudniu stojąc na którejś stacyi, czekając na konie, miałem sposobność przyjrzeć się życiu derewni w święto. Mężczyźni, o ile jeszcze nie pijani, siedzą przed domami, lulki kurzą i błędny wzrok przed się gdzieś w dali topią, obrachowując, jak daleka jeszcze droga od szczęścia ich oddziela. A w czem to szczęście polega? jakie pojęcie ma taki christianin sybirski o tem, co jest szczęście? Któż to potrafi odgadnąć? Nie wiele ten ideał sybirskiego chłopa pewnie się różni od ideału naszych poczciwych Maćków, tylko ponieważ tu wszystko na większą skalę obliczone, bo ludzi mało, a ziemi za dużo — więc pewnie i tutejszych christian marzenia dalej sięgają.
Dopiero przed samym Krasnojarskiem, więc w dopływach Jeniseju, zmienia pejzarz nieco charakter; zresztą zawsze i nieprzerwanie tajga, a raczej kraj tajgi; więc brzydkie krzaki brzozowe, dalej podlaski brzozowe, gdzieniegdzie tylko sosna lub modrzew utrzymały się przed niszczącą ręką kolonizatora. Las taki jak u nas np. w Karpatach jeszcze gdzieniegdzie się widuje, z wspaniałymi, przepysznymi starcami leśnymi, zda się gdzieś w chmurach kąpiącymi swe wierzchołki — lasu takiego tu nie masz wcale. Przejechałem już więcej niż 2000 wiorst w Syberyi, i to nie ciągle traktem głównym, ale i w boki się zapuszczałem na odległości znaczne, np. do Tunki, do Muryńskiej. Jest tam las dziewiczy, wywroty, całe generacye drzew, zwalone jedne na drugich, śpią snem wiecznym, ale ani jednego pięknego, wspaniałego drzewa nie widziałem. Nic dziwnego, w tym klimacie nic nie może wybujać, wszystko może tylko nędzną, zmrożoną wieść egzystencyę. Klimat ten nie pozwala i nigdy chyba nie pozwoli na znaczne polepszenie warunków egzystencyi. Przez ośm miesięcy faktycznie jest zima, i to zima sroga; ale co gorsza nawet gdy zima w ścisłem słowa tego znaczeniu minie, wtedy jeszcze przymrozki aż pod koniec czerwca, i to starego stylu, się powtarzające, niszczą, warzą, niweczą wszystko. Przymrozkom pomagają susze. Przyszłość tego kraju więc tylko w płodach nie na ziemi, ale w ziemi spoczywających i w rozumnej eksploatacyi lasów, jeżeli do chwili, w której ludność przejrzy i zrozumie swój prawdziwy pod tym względem interes, pozostanie jeszcze cokolwiek z tych lasów; a to wielkie pytanie, bo corocznie, jak już kilkakrotnie notowałem, pożary niszczą niepowrotnie tysiące dziesięcin.
A lud? lud stoi tu o wiele wyżej intelektualnie, niż w Rosyi; kilkakrotnie z różnych stron to słyszałem. Przez zsyłanie dawniej Polaków, teraz socyalistów, wogóle »politycznych«, którzy między ludem po derewniach żyją, rozszerzyła się oświata bardzo znacznie tak, że bezsprzecznie intelektualnie stoi tutejszy chłop od ruskiego i od naszego z wschodniej Galicyi o całe niebo wyżej. A cóż z tego? oświatę rozszerzono, ale religii nie; jest obrządek, ale religii niema; chłop się żegna przed cerkwią, na msze daje (bogusłużenie), kiedy się wybiera na okradzenie lub zamordowanie przejezdnego kupca lub bogatszego sąsiada. Przytem, dla natury sławiańskiej, względna łatwość egzystencyi, zgubna do najwyższego stopnia — prawda, że i trudność egzystencyi może być zgubna — i tu i tam lud ten z natury leniwy, przez 8 miesięcy skazany na nieczynność, gnuśnieje. Mówiąc o łatwości egzystencyi muszę przypomnąć, że aczkolwiek ziemia jest tutaj — oprócz w miastach własnością państwa — to jednak chłopu (christianinowi) wolno jej brać pod uprawę tyle, ile chce; że dalej ludność jest nader rzadka, że cena produktów rolnych ogromna, że materyał budowlany i opał tani, a nawet za darmo go mieć można. Z chwilą otwarcia kolei naturalnie wszystko się zmieni. Miło słyszeć jak ogólnie, nawet jeszcze dzisiaj, przyznają Sybiracy, że rudymenta cywilizacyi jaką mają, zawdzięczają polskim wygnańcom. Oni przynieśli pierwsze promyki słońca w ten dziki, ciemny kraj. Co za szkoda, żeśmy tak nie umieli wyzyskać tej roli, która z natury rzeczy sama się pchała nam w ręce, roli może żywiołu przodującego; dziś o kilka wieków za późno.


Krasnojarsk, 25 września.

Zwiedzam gimnazyum krasnojarskie, zaproszony przez dyrektora, pana Witoszyńskiego z Galicyi, ba, nawet z przemyskiej ziemi, bo ojciec jego żyje jeszcze koło Niżankowic; uczył się w Przemyślu, zna Krasiczyn, uniwersytet kończył we Lwowie; na wezwanie rządu rosyjskiego, by nauczyciele Sławianie zgłaszali się do Rosyi celem obejmowania posad profesorskich, przeniósł się do Rosyi. Przez długie lata przebywał w Rosyi europejskiej, potem był dyrektorem gimnazyum w Jenisejsku, wreszcie od dwóch lat bawi tutaj. Religii zdaje się prawosławnej; żona Polka, rzekomo z gubernii mohylewskiej.
Gimnazyum, nie mogę inaczej powiedzieć, jak, że utrzymane pod względem czystości wzorowo — co prawda, odnawiane, malutkie, bo też uczniów tylko 150. Najprzód przedpokój, gdzie uczniowie pozostawiają paletoty, kalosze, czapki; dalej sień druga, gdzie w czasie rekreacyi dziesięciominutowej między 10 a 11 piją herbatę; o 12 pauza dwunastominutowa, w czasie której gimnastyka, ćwiczenia pod komendą oficera, tak zwane »wojenne«, po prostu rodzaj mustry, nowe zaprowadzenie ministerstwa oświaty. W całości nauka trwa od pół do dziesiątej do 3-ciej popołudniu. System gimnazyów przyjęto wogóle w Rosyi na modłę pruskiego. Od niedawna dopiero wprowadzono gimnastykę, rzecz arcyzbawienna; widać na twarzach, zwłaszcza niektórych uczniów, potrzebę gimnastyki, ruchu, powietrza! Profesorowie wszyscy i dyrektor są obowiązani w gimnazyum w czasie nauki być w mundurze, który, jako mundur ministerstwa spraw wewnętrznych, polega na fraku z ciemno-niebieskiego sukna, takaż kamizelka i spodnie, guziki srebrne. W krajach sławiańskich znajdowałbym zaprowadzenie munduru dla uczniów, a może i dla profesorów za rzecz nieodzowną, dodawałoby to może trochę jędrności. Wogóle wydaje mi się, sądząc z ogólnych norm pod tym względem, dających się wszędzie w Rosyi zastosować, że gimnazyum tutejsze, podobnie jak drogę między N. Udińskiem a Krasnojarskiem, wyczyszczono, odnowiono, poprawiono, bo nowy jenerał-gubernator przyjeżdża. Wskutek inicyatywy pana Witoszyńskiego ma być podobno zaprowadzony wykład religii katolickiej przy tutejszem gimnazyum, gdzie 9 katolików uczęszcza. Proboszcz tutejszy, ks. Mateusz Weitt, Żmudzin, od dwóch lat dopiero w Krasnojarsku, po polsku łamie jak może. Darował mi dwie książki wydania swojego w wydaniu łotyskiem, był bowiem dłuższy czas w Inflantach, nad granicą Żmudzi. Na Sybir dostał się wskutek własnego żądania; gdy bowiem kazano usunąć z Inflant wszystkich księży, podejrzanych o zbytnią gorliwość w rzeczach religii, on, nie chcąc jechać za granicę, prosił arcybiskupa petersburskiego Gintowta o przyjęcie do archidyecezyi, która od Litwy ciągnie się aż po Spokojny Ocean. Parafian liczy tutaj około 5000, rozrzuconych jednakże po całej gubernii jenisejskiej, która od granic chińskich rozciąga się aż po Lodowaty Ocean. Skarży się na swoich parafian. Wielu pomiędzy nimi zwykłych zbójów; ale też wielu przybywa Żmudzinów, którzy dobrowolnie przesiedlają się gromadnie z kraju na Sybir i całe kolonie tu zakładają.
Zwiedziłem także tutejsze muzeum, w niem ciekawe maski gipsowe typów, żyjących pod berłem rosyjskiem plemion, w obecnej chwili wymierających. Obiecano mi przysłać tych masek.
Moszka, czyli muszka, mała, to plaga w Syberyi; pojęcia się niema, nie doświadczywszy, jak może dokuczyć. Stąd między mieszkańcami chłopami w Syberyi zwyczaj w lecie używania do wszelkich robót rękawic, wualów i masek formalnych z drutu lub włosienia, tak w polu pracują.

Rozpaczliwa znowu dla mnie era niedecyzyi: czy jechać na pryiski, kopalnia złota i t. p., do t. zw. jużnoi tajgi, czy do Minusińska (Włoch sybirskich), czy też wprost do Tomska? Kossowskiemu obiecałem czekać na niego, — do pryisków, gdziebym miał protekcyę pana Stępkowskiego, rewizora górniczego, byłoby niesłychanie ciekawem pojechać. Ale tam zima już kompletna, a ja nie jestem wybrany stosownie.
Tomsk, 7 października.

W przejeździe do Tomska czas dość piękny, zwłaszcza przed samym Tomskiem: od Muryńska droga doskonała, kraj zmienia się. Położenie Tomska piękne, amfiteatralnie rozłożony po prawym brzegu Tomi; lewy brzeg równy jak stół, widać na mile całe. Pierwszy to prawdziwie sybirski widnokrąg w tem znaczeniu, jak dotąd go sobie wyobrażałem. Miasto robi o wiele lepsze wrażenie niż Irkuck, większy ruch widocznie, ba, nawet i więcej o porządek dbają. Pierwszy raz w Syberyi udało mi się zobaczyć, że ulice polewano. Niestety ni dziś, ni jutro, ni w tym roku wogóle nie trzeba już będzie polewać; śniegi od wczoraj i pluta nieustanna! Co począć, doprawdy nie wiadomo. Z każdą chwilą droga się psuje; możliwość zimowania gdzieś między Omskiem a Tiumeniem z każdą minutą się zwiększa!
Zaraz dnia pierwszego idę na łacińskie probostwo. Krowa stara, koń stary, gospodyni stara, wikaryusz stary, a jegomość niemłody. Plebania czyściutka, porządniutka, choć dół żelaznemi ściągnięty sztangami, ale za to wyłożony wojłokiem, piaskiem, słomą, liśćmi, garbnikiem i deskami, ciepły, od wilgoci zabezpieczony; pierwsze piętro zajmuje proboszcz, trzy niewielkie pokoiki, czyściutkie, jak pudełko; rosyjskim sposobem zapuszczane podłogi, ściany bieluchne. Kilka dobrych reprodukcyj najznakomitszych arcydzieł Murilla i Rafaela, portret Piusa IX. i Leona XIII., a u ich stóp w porządku jeden nad drugim Mikołaj, Aleksander II. i obecnie najmiłościwiej rządzący, to salonik; dalej gabinet, pracownia, wreszcie sypialnia. Wszędzie po kilka pięknych fotografij Matki Boskiej Częstochowskiej i Ostrobramskiej, wszędzie czyściutko a skromnie. W środkowym wielkim, obszernym pokoju biblioteka kościelna, więc polska, dzieła rozmaitej treści. Tu w niedzielę po sumie przychodzą panowie i panie brać i oddawać książki. Wreszcie po drugiej stronie biblioteki, znowuż w podobnych jak proboszcz pokoiczkach, mieszka pan Czapiczyński z Warszawy, zesłany z r. 1863, zajmuje się biblioteką. Okradziono biedaka do koszuli, więc proboszcz na rezydencyę go do probostwa zaprosił. Organista, pan Sylwester, Żmudzin, księdzu za kamerdynera od wielkich okazyj służy; chłopak, sierota z księdzem jeździ po parafii i samowar co rano wnosi. Mój Boże! co tu cierpień, co tu cierpliwości, zaparcia się, wytrwałości, nim ten biedny księżyna doprowadzić potrafił do tego, co jest. Z pensyi 100 rub. miesięcznie i datków może, choć rzadkich, parafian wszystko się zrobiło.
Przychodzę na kawę po mszy; ksiądz kawę, chłopak samowar chwytają i cwałem pędzimy do saloniku, bo zimno było w kościele. Ulegając namowom i prośbom proboszcza, przeniosłem się nareszcie na mieszkanie do biblioteki. Jakże tu miło, swobodnie, spokojnie po tem okropnem hotelisku, jak ciepło moralnie i fizycznie! Poczciwy proboszcz nietylko sam urządził pokój, nietylko dywaniki poznosił, stoły poustawiał, lecz rano, gdym z miasta powrócił, zastałem swój pokój wyczyszczony, wywietrzony, rzeczy w porządku i nawet nakadzone wódką kolońską, żeby powietrze odświeżyć.
Tym proboszczem, ksiądz Waleryan Gromadzki. Od r. 1860, już przed powstaniem zesłany, w Omsku na swą prośbę zatrzymany przez ówczesnego jen.-gubernatora, Francuza rodem, Duhamel'a, obecnością swą samą przyczynił się do tego, że pan Koziełło Pokleski wybudował tamże kościół katolicki. Taktem swym, zgodnością, prawością, czystością obyczajów, miłością Chrystusa, zyskał sobie mir i ogólne poważanie nawet u prawosławnych; po ulicach Tomska z nim chodząc, sam z radością konstatowałem, że wszyscy z czcią i uszanowaniem księdza proboszcza witali, każdy jamszczyk czapki uchylał. Z archirejem potrafił utrzymać konieczne dobre stosunki. W kolonii polskiej, tu do 2000 ludzi w samym Tomsku liczącej, poważany, kochany jak ojciec, umiał utrzymać najlepsze stosunki z dwoma jeszcze zesłanymi tu księżmi łacińskimi, którzy, widocznie uznając jego zasługi, traktują go jak ojca, jak przełożonego, choć od niego starsi. O setnych mniejszych i większych zasługach ks. Gromadzkiego, doprawdy, tomy spisywaćby można. Co prawda, przydawały się niemało ks. Gromadzkiemu stosunki z kilkoma wielkiego serca paniami, które hojnymi darami popierały jego przedsięwzięcia. Jużby mu dziś należał wypoczynek po pracy blizko trzydziestoletniej. A co to za szalone trudy i niebezpieczeństwa przy tej pracy! Tonął trzy razy, dwa razy zamarzał w stepie, raz już go prawie nieżywego od mrozu do wsi przywieziono. Gorliwością, cichością, zaparciem siebie wielki, ten sługa Boży, prawdziwy apostoł!
Ale wróćmy do Tomska. Przed rokiem otworzono tutaj uniwersytet o jednym dotąd fakultecie medycznym. Co roku miano otwierać po jednym fakultecie, w tym roku jednak żadnego nie otworzono. Profesor Stanisław Zaleski, były doktor medycyny, z młodziutką żoną, Warszawianką, panną Iwanowską, powołany tutaj na profesora, objął katedrę chemii; on mi gmach a zwłaszcza bibliotekę pokazywał. Uczniów na pierwszym kursie jest wyżej stu; w kolegium profesorskiem kilku Inflantczyków i Zaleski, Polak. Kuratorem okręgu szkolnego pan Floryński, bardzo grzeczny i cywilizowany człowiek, choć żadnym, prócz rosyjskiego, nie włada językiem, archeolog, sam mi swój dział, t. j. muzeum archeologiczno-antropo-topograficzne, pokazywał. Wiele tam istotnie ciekawych okazów, wykopanych w Syberyi zachodniej, świadczących, iż w czasie (nieoznaczonym dotąd), kiedy mieszkańcy jej znajdowali się na stopniu cywilizacyi, odpowiadającym naszej epoce kamiennej i bronzowej, stali o wiele wyżej cywilizacyjnie, od dzisiaj znajdujących się tu i ówdzie jeszcze aborygenów, Ostiaków, Jakutów, Tunguzów. Pan Floryński wnosi stąd, że mieszkańcami tymi byli Sławianie, przodkowie Rosyan. Dowodu szuka on właśnie w stosunkowo wysokim stopniu cywilizacyi, o którym wykopaliska owe świadczyć mają. Dla mnie dowód to nijaki, boć równie łatwo przyjąć można, że ludy cofnęły się w cywilizacyi, zamiast iść naprzód. Zbiór etnograficzny, prawie wyłącznie Ameryki, mianowicie Indyan dotyczy; jest przecież parę rzeczy ostiackich i tunguskich.


Jeszcze Tomsk, 10 października 1889.

Z wyjazdem jakoś ciężko idzie; drogi, niestety, w niemożliwym stanie być mają. Oficer dawniej ułanów, dziś żandarmów, adjutant Aleksandrowa, generała żandarmeryi, Litwin, kuzyn Poklewskich, przychodzi mnie ostrzegać, że między Omskiem a Tomskiem, jak i Tiumeniem, przez stacye niektóre, wskutek błot niezgruntowanych, po 24 i więcej godzin jechać trzeba. Barnaulski step przesławny podobno pokazał już co umie! Myślę znowu o jeździe przez Taszkent i Środkową Azyę; ale to nowa, długa, żmudna podróż! Mnie przecie już chyba czas wracać, choć, Bóg świadkiem, szkoda! Wszak Landsdale jeszcze mówił, że dwóch tych dróg jednego dnia wspominać się nie godzi, o tyle średnia Azya ciekawsza i piękniejsza od tego, co zobaczyć mogę jadąc na Omsk, Tiumeń, Moskwę.
Na wieczorze, danym przez profesorstwo Zaleskich, poznaję sproszonych profesorów tutejszego uniwersytetu, zdobnych w żony; te, z powierzchowności przynajmniej sądząc, ciekawsze i polorniejsze od mężów. Pani Floryńska, żona kuratora, mówi, podobnie jak pani Veliki, żona profesora a przyszłego podobno rektora, biegle po francusku, i to cichym głosem, składając przytem usta zgrabnie a ponętnie w formę asa kierowego. Pani domu, Jadwiga z Iwanowskich Zaleska, Warszawianka, gimnazyum żeńskie i konserwatoryum warszawskie skończyła, mówi językami i jest znakomitą pianistką, a przy tem wszystkiem bardzo miłą, bo nie afektowaną, młodziuchną i utalentowaną osobą. On, Zaleski, rozumny, uczony, ma być znakomitym chemikiem.
Najmilsi ludzie, których tu spotykam, to gubernatorstwo, państwo Buljaszowie. On, człowiek schorowany, prototyp biurokraty, stworzony na referenta spokojnie i regularnie pracującego w biurze. Człowiek uczciwy, najlepszych chęci, prawy, choć apodyktyczny, może trochę nadto formalista i tylko w paragraf, i w to, co w aktach zapisano, wierzący, rady sobie dać nie może ze złodziejami urzędnikami, którymi jest otoczony. Dotychczasowy smotritiel tiurmy tutejszej peresylnoj, w śledztwie obecnie pod oskarżeniem, iż od Żydówki jakiejś za ułatwienie jej ucieczki wziął około 400 rubli.
Aż nadto przekonać się o tym stanie rzeczy mogłem, zwiedzając właśnie tiurmy tutejsze: peresilną i centralną. Fakt ten tylko notuję, że wobec nas skarżyli się aresztanci na robaki w krupach, że podobno policmajster przekonał się osobiście i doniósł gubernatorowi, iż te robaki są istotnie. Jednak pan sowietnik od tiurm nic o tem nie wiedział, ni wiedzieć chciał. Brud, niechlujstwo, smrody, brak powietrza dochodzą tu szczytu. Cóż za różnica z tiurmą aleksandrowską! Czy tam może umyślnie wszystko było przygotowane? Oddział kobiet w centralnej tiurmie lepsze nieco czyni wrażenie: niema tak szalonego przepełnienia. Smotritiel centralnej, pan W., renegat Polak, można sobie łacnie wystawić, jakiego rodzaju człowiek. O smotritielu obecnie pod sądem będącym z peresilnoj, opowiadają mi poważni ludzie, że posiada już około 20.000 rs. złożonych, domy i t. d., wszystko skradzione na jedzeniu i utrzymaniu więźniów. W szpitalu peresilnoj przeznaczonych jest 40 kopiejek dziennie na chorego; w tutejszych, specyalnie tomskich stosunkach, gdzie tanio i łatwo prowizyi wszelkiego gatunku już dostać można, smotritiel wraz z sowietnikiem zabierał 30 kop., a na chorego przypada zaledwie 10 kop. W takich stosunkach nic kwitnąć ni postąpić nie może!
Zwiedzam zakłady naukowe i wychowawcze. Dla dzieci, zwłaszcza sierot po skazanych, utworzono, za inicyatywą poprzedniego gubernatora, przytulisko t. zw. Aleksandrowskij pryjut. Rzecz istotnie śliczna; dzieci doskonale wyglądają, wydają się czyste, zadowolone i zdrowe; dowodem tego, że w czas okropny, w pierwsze zimna, w szpitalu widzę tylko jedno dziecko. Pryjut ten utrzymywany jest przez prywatną szkatułę publiczności tomskiej, a zwłaszcza kupców; podzielony na oddział chłopców i dziewcząt; uczą się tu robót, rzemiosła stolarskiego, chodzenia około kuchni i gospodarstwa. Pryjut Maryjski, za staraniem głównie byłego złoto-przemyślnika, p.Cybulskiego, z kapitału 120.000 rs. jest ufundowany i utrzymywany. Dalej dom noclegowy, czyli przytułek dla biednych w czasie srogich mrozów; za opłatą 5 kop. dostają wieczór i rano jedzenie, mianowicie: herbatę, mięso, pierogi. Zachowanie się panienek w Pryjucie Maryjskim nie dobre mi robi wrażenie. W realnym uczyliszczu chodzę po klasach ku wielkiemu zdziwieniu i podziwie młodzieży, która widocznie czytała artykuł o mnie napisany w tutejszym organie: Sybirski Wiestnik. Straż pożarna wcale nieźle zdaje się być uorganizowaną. Niestety, zawsze i wszędzie nieco nieporządku, a brudu i błota niesłychanie wiele.
Ciekawe szczegóły podaje mi inżynier, rodem Prusak, o kanale, mającym łączyć basen Obi z Jenisejem. Skarży się on bardzo na nieudolność urzędów, przez które każda taka sprawa przedostać się musi. Nie tak prędko kanał ten będzie mógł począć funkcyonować. Cytuje mi fakt, gdzie oficer generalnego sztabu, delegowany dla zbadania pożyteczności budującego się kanału, nie miał nawet pojęcia o tem, co jest szluza!
Najzacniejsza, najpowszechniej ceniona osobistość Tomska, obok księdza Gromadzkiego, to doktor Orzeszko, lekarz więzień tutejszych. Ów Orzeszko jest to istotnie człowiek rzadkiej prawości, czystości uczuć i charakteru; opowiadają o nim setne historye, dowodzące, że to osobistość może jedyna w Syberyi, posiadająca absolutną popularność między najszerszemi kołami, bo między brodjagami, zbójcami-złodziejami. Jego nikt nie napadnie, jego nikt nie zaczepi, bo on dobrodziej, lekarz, który nietylko nie odmówi nigdy i nikomu porady, pomocy swej obecności, ale słowem pociesza, kieszenią własną jak może pomaga. Katońska natura, ciepłem katolicyzmu ogrzana. Dzieci kupa; żona nader miła i zacna kobieta.


Omsk, 17 października.

Z żalem opuściłem Tomsk; był to jasny punkt na horyzoncie mojej podróży — tam istotnie spotkałem ludzi cywilizowanych, a prostych i serdecznie gościnnych; ani przedtem, ani potem się to nie powtórzy zapewne. Wyjazd z tej plebanii wśród uścisków tak naprawdę serdecznych, wśród znaków Krzyża św., błogosławieństw i życzeń szczęśliwej drogi kochanego proboszcza i księdza pomocnika, Litwosza starego, i pana Szczepkowskiego staruszka, opiekuna biblioteki kościelnej, i pana Sylwestra organisty, i pani Ludmiły gospodyni, co szósty krzyżyk niebawem kończy i ma przeszło 3.000 złożonych, ale z nabożeństwa i dla honoru proboszczowi służy, wreszcie Żmudzina furmana i Benia czy Benka sieroty, chłopaka 13-letniego, co do mszy służy i z księdzem po parafii na koźle jeździ, — wszystko to ze łzami w oczach żegnało, tak ciepło i serdecznie, że mimowoli miękko się na sercu zrobiło.
Ruszyłem tą razą z strażnikiem policyjnym, danym przez gubernatora na koźle — Żyd stary, nazywa się Gutmann, ale sprytny i doskonale rzecz swą prowadzi. Ruszyłem o pół do piątej popołudniu. Śnieżek popadywał, zimno przenikające. W nocy zatrzymałem się nieco, gruda bowiem piekielna oka zmrużyć nie dawała. Kraj od lewego brzegu Tomy, zwłaszcza jednak od Obi, zupełnie się zmienia, staje się mojem zdaniem weselszy, ludzie przystojniejsi, milsi niż dotąd. Równo jak po stole, zwłaszcza od chwili, gdy wjeżdżamy na step barabijski. Bagna tu nieprzebyte, tylko w zimie po lodzie się jedzie. Coraz więcej ściąga się tu emigrantów Żmudzinów i Białorusów. Lasów ani śladu, tylko podlaski brzozowe, w których istotnie miliony cietrzewi, kuropatw białych. Sam widziałem dwa razy z tarantasa cietrzewi po 8 do 10 sztuk, siedzące na brzozach i objadające pąki. To też w ten sposób i na nie polują z wypchanym cietrzewiem na drzewie. W zimie chłopi biją pałkami w sieci łapiąc i wozami całymi wożą do Tomska. Jezior mnóstwo, są i znaczne między niemi. Ziemia byłaby wyborna, tylko osuszyć ją trzeba — aż się prosi o dreny i rowy. Latem mają być miliardy komarów, tak, że istotnie bywa niebezpieczeństwo od nich dla koni i ludzi.
Wyjechawszy z Tomska o godz. pół do 5-tej w sobotę i część nocy zatrzymawszy się, staję wieczorem o 10-tej w Koływaniu. Po drodze w południe zjadłem obiad nad brzegiem Obi, w ślicznej, schludnej, wyjątkowej stacyi pocztowej, gdzie mi podali świeżuteńkiego kawioru, istotnie doskonałego. Ob' tu jeszcze nie imponująca, choć niemała. Dziewięć wiorst za Obi teren zalewowy, telegraf pod ziemią prowadzony. Częstsze tu osady Tatarów.
O godz. 10-tej wyjeżdżam z Koływania i rano spotkawszy zasiedatiela, komenderowanego przez gubernatora do konwojowania mnie aż do granicy gubernii, gonię jak opętany i wieczorem punkt o 10-tej staję w Kaińsku, rezydencja sprawnika, zrobiłem więc w 22-ch godzinach, odliczając akurat 2 godziny i coś na »czajowanie«, 350 wiorst. W Kaińsku, jak wszędzie, liczne grono chłopów, mieszczan, zbiera się oglądać kniazia zagranicznego, w milczeniu z odkrytemi głowami stoją i ruch każdy śledzą, ale zupełnie bez służalstwa, tylko nader grzecznie. Ledwo wpadam na stacyę, już czeka 6 koni gotowych; w trzy minuty zaprzęgli i dalej. Sprawnik z pomocnikiem czekają mnie u progu domu bogatego kupca kaińskiego, który sobie uprosił zaszczyt ugoszczenia mnie kolacyą i przyjęcia na nocleg. Doskonała kolacya, smakuje nad wszelki wyraz. Dwóch chłopaków i policyjny starszy na moje rozkazy, jeden trzyma miednicę, drugi wodą polewa; pan sprawnik przyjmował, zdaje się jeszcze, gdy służył w Tomsku, gubernatora, więc jako biegły w etykiecie tonem rozkazująco przytłumionym daje wszelkie rozkazy. Bywał na Ałtaju, miewał do czynienia z władzami chińskiemi, zatem ma wielki repertuar ciekawych opowiadań i uchodzi wogóle za bywalca. Zapatrywanie jego na ogólnie ludzkie sprawy nawet pan sędzia tutejszy ceni wysoko, choć ma wielką skłonność do przeczenia i podawania w wątpliwość opowiadań. Panowie ci w pełnych mundurach i przy szablach kolacyę jedzą, z rękawiczką na lewej ręce.
Opuszczam Kaińsk na drugi dzień rano o 8-ej i staję w Spassku wieczorem. Niestety bardzo niepraktycznie się tu urządziłem, bo za krótko, tylko półtorej godziny tu zabawiłem. Wpadam jak burza do księdza, przedstawiam się; on oczom, uszom wierzyć nie chce. W miasteczku całem dawno już wiedziano, że mam przejechać, pilnowano więc poczty, by nie minąć okazyi, aż tu raptem, gdy zasiedatiel przedemną jadący stanął na poczcie, a liczny tłum ciekawych ukazania się mego tarantasa oczekiwał, rozchodzi się wieść, że kniaź przyjechał już, ale zajechał wprost do polskiego księdza. Konsternacya! cała publika leci przed probostwo, wszyscy bodaj tarantas chcą widzieć. U proboszcza tymczasem zapełniło się jak w jaju; baby, dziewczęta, mężczyźni, wszystko Litwini, Żmudzini, zesłani i dobrowolni emigranci, wszystko przyszło do swego proboszcza cieszyć się widokiem »Sapiehy«. Zrobiło się nareszcie tak ciasno, że pan organista, Żmudzin jak grab 100-letni, uznał za konieczne przerzedzić szeregi ciekawych parafian; zostawia więc tylko starszyznę i kilka pań, między niemi żonę telegrafisty. W pokoju ze mną tylko ksiądz i Litwosz, gębacz, polityk, zesłany w r. 63-cim, śledzący z uwagą wypadki polityki europejskiej. Poczciwi, zacni ludziska — w ciężkiej doprawdy doli! Ksiądz tymczasem przyszedłszy pomalutku do zrozumienia sytuacyi, rozczulał się coraz bardziej, tracił głowę z radości, chodził po pokoju, siedzieć nie mógł, wreszcie całować począł, gdym obiecał przysłać relikwiarz z drzewem Krzyża św. dla kościoła. Niestety za krótko między nimi bawiłem. Całuję księdza raz i drugi w rękę, proszę o krzyżyk na drogę, wreszcie zwracam się do zebranych i w paru słowach witam i żegnam zarazem, prosząc o zachowanie życzliwej pamięci, pocieszając, jak umiem i mogę, otuchy, nadziei tym biedakom dodając. Każdy chce rękę uścisnąć, w oczach wszystkich łzy, wszyscy czegoś życzą, a gdym, wsiadając, raz jeszcze księdzu przed zebraną już istotnie ludnością rękę ucałował i z tarantasa zawołał: »Niech będzie pochwalony!« — już tylko stłumione od łez głosy odpowiedziały »na wieki«, a kilkadziesiąt rąk, podniesionych w górę, znakiem krzyża św. mię żegnało.
Piękna istotnie była to chwila; szkoda, że tak krótko trwała. Ruscy, bez wyjątku czapki z głów zdjąwszy, nietylko w milczeniu, ale istotnie ze zdziwieniem, ba, nawet z rozczuleniem na tę scenę patrzyli. Koniecznie tam trzeba kościoła. Ale, co ważniejsza, kto zastąpi tam księdza, gdy umrze? kto zastąpi wszystkich tych księży na Syberyi? wszak to wszystko staruszkowie.
W Omsku staję o 3-ciej popołudniu we środę, znaczy to, że, odliczając dobrowolne przestanki, zrobiłem 900 wiorst, mniej więcej 130 mil naszych, w trzech dobach niespełna. Omsk bardzo ładniutka mieścina, wesoła, czyściutka. Polaków mało, sama nędza.
O Paklewskich notuję, com się dowiedział od pana Sobolewskiego, zarządzającego tutaj kantorem Paklewskiego. Otóż ojciec Paklewski, dziś lat około 80 liczący[6], zaczął karyerę od wyjechania na Sybir jako urzędnik przy Gorczakowie, ówczesnym gubernatorze omskim czy tomskim; działo się około 50-go roku. Wziął się do interesów, na wódce dorobił się; dziś posiada około 15 zawodów winokurnych (gorzelni); przeciętnie kapitał obrotowy jednego zawodu wynosi 1,000.000 rubli. Spólnikiem Paklewskiego jest Rosyanin, p. Dawidowski: wszystkie interesa idą na spółkę. Oprócz gorzelni posiadają oni zawody żelazne na Uralu i dobra na Białorusi. Obecnie interes wódczany idzie bardzo nieszczęśliwie, wskutek powiększającej się konkurencyi. Wiadro kosztuje 4 rs. 50 kop. Podatku z wiadra opłaca się 3.70 kop. (?), prócz tego patent w miastach, np. w Omsku rocznie 300 rubli, i inne zwykłe wydatki. Straty więc ciągłe; Paklewscy spodziewają się jednak przetrzymać tę kryzys fatalną. Żona ojca, z domu Makowska czy Makowiecka, szczególnie ma być energiczna osoba. Synów 4-ech i córka, to owa niedoszła pani Ostrowska, dziś za Riesenkampfem, flügel-adjutantem dworu petersburskiego, wiekowym człowiekiem. Najstarszy syn cierpi na umyśle; drugi, Wincenty, żonaty z Wołynianką (?), prowadzi wszystkie interesa; trzeci służy w dyplomacyi rosyjskiej, czwarty w gwardyi w Petersburgu. Prócz tych Paklewskich, ród ten nader rozgałęziony. Kościół tutejszy budowany po części staraniem Paklewskiego, ojca. Chciałem naturalnie ich poznać. Telegrafowałem z zapytaniem, a chcąc uniknąć przekręceń i myłek, dałem telegram przetłumaczyć panu Sobolewskiemu, co jednak bardzo źle uskutecznił. Zapewne niedość grzeczna forma mego telegramu uczyniła, że dziś otrzymałem odpowiedź od pani Paklewskiej, brzmiącą nader lakonicznie, że Paklewski w domu, ale chory i w łóżku. Bardzo żałuję, bo nic ciekawszego jak widzieć Polaków, którzy się z niczego dorobili, i to na Syberyi. Zapewne tam bardzo dworno i po pańsku! Szkoda, nie mam szczęścia; Kołpakowskiego, jenerał-gubernatora tutejszego, także nie zastałem. Jest to figura ciekawa, Małorus, bardzo energiczny, dobry gospodarz. On to stworzył np. Wiernoje, dziś niezmiernie kwitnące miasto powiatowe, niedaleko granicy chińskiej, między Semipalatyńskiem a Taszkentem.
Trzeba mi już jechać, i to prosto do Moskwy. Zima się tu zacięła na dobre i na seryo. Wczoraj 15 stopni mrozu Reaumur'a; nawet w południe wcale nie tajało. Śniegu jeszcze, Bogu dzięki, niema zbyt wiele; do Tiumenia przejadę zapewne kołami, ale niestety słaba nadzieja, bym zdążył na statek z Permu do Niżnego — przeszło 1.000 wiorst, które trzeba będzie na perekładnej odbyć.


Tiumeń, 23 października.

Tiumeń nareszcie! Przyjeżdżając do miasta, przejechałem przez tor kolejowy. Sława Ci, Boże! odetchnąłem, choć, niestety ta kolej, to jeszcze nie zbawienie; parochodztwo między Permem a Niżnym Nowgorodem przerwano już wskutek zimy, więc może trzeba będzie na Ufę jechać — znowu 300 wiorst tarantasem! A Tatarzy tam podobno wożą tylko 8 wiorst na godzinę. Boże miłosierny, już pewnie nie dojadę nigdy do domu; zginę gdzieś w drodze — byle tylko nie w tarantasie i nie bez księdza.
Ale muszę najprzód opowiedzieć przygody mej jazdy z Omska do Tiumenia. Z Omska więc wyjechałem 18-go w piątek zeszły. Prawie w chwili wyjazdu wpada blady strażnik Gutmann, którego mi tomski gubernator dodał dla bezpieczeństwa i krzyczy: Szuga idiot po Irtyszy! Szuga tj. śryż, śnieg z lodem zbity, uniemożebniający przejazd. Co tu począć? — Dur... czemuś wcześniej nie mówił, a nie w ostatniej chwili? Idź po wiadomości na urząd pocztowy! Wraca po chwili; od trzech dni poczta moskiewska nie przyszła. Rety! co tu radzić? Ktoś drugi daje desperacką radę, żeby jechać do krasnojarskiej stacyi nad Irtyszem i tam zlitowania boskiego czekać. Tak się decyduję; w 15-to stopniowy mróz wyjeżdżam z Omska; wiatr niemożliwy, droga jaka taka, więc wszystko można znieść w szubie i barnaulskim kożuszku. Jedziem — ściemnia się — sławne tu bywają rozboje; Kirgizi czasem lubią »pohulać«. Dusza na ramieniu; wicher coraz potężniejszy; jamszczyków przepłacam, byle jak najprędzej dojechać. Zasypiam nareszcie.
Budzę się w krasnojarskiej stacyi. Wyłażę rozespany; wypytuję smotritiela, który w pozycyi ruki pa szwam daje mi wyjaśnienia: Przewozu niema, szuga idzie znaczna; kazionny przewóz nie funkcyonuje; jutro skoro dzień może się uda przewieźć czółnami pocztę, i którzy zechcą, pasażerów. — A mój tarantas jak przejedzie? — Nie mogù znat', wasze sijátelstwo. — Otwieram drzwi z trzaskiem i gniewem. W izbie jawi się przede mną jakiś młody doktorek wojskowy, niesłychanie strapiony obawą, że się spóźni na komisyę poborową. Przepędził już 48 godzin niewesołych na tej stacyjce, czekając zmiłowania szugi i Irtysza. Dziś rano próbowano go przewieźć: ogromna masa szugi uderzyła w prom, porwała ze sobą, ledwie że o wiorst kilka ich złapano, i z ciężką biedą uratowano. Mnie więc to samo czeka! Alternatywa niewesoła, czekać aż szuga przejdzie, a może czekać, aż droga stanie, scilicet 3—4 tygodni! Decyduję się przeczekać tu 24 godzin; jeżeli się nie uda, wrócę do Omska i pojadę na Taszkent.
Noc przechodzi spokojnie, choć wiatr ryczy na dworze. Raniutko przychodzi smotritiel meldować, że po drugiej stronie rzeki siedzi jenerał z Omska, który z Petersburga wraca i chce się przewieźć. Przypominają sobie, że o 5 wiorst niżej jest przewóz prywatny, może tam przejedziemy. Każę powiedzieć, by jenerała najpierw próbowali przewieźć; jeżeli on przejedzie, to i ja może spróbuję. Tymczasem każę konia okulbaczyć i jadę patrzeć, jak też ta rzeka wygląda. Istotnie niewesoło! Niebo ołowiane, śnieżek mokrawy posypuje; a rzeka sina, szumiąca, zła, przykryta do połowy lodem i śniegiem płynącym. Tu para kaczek domowych między bryłami szugi daremnie stara się wydostać na wolną wodę, tam wrona się przewozi na lodzie; hen, daleko, widać czółenko; czterej wioślarze walczą z prądem i lodem. Niewesoły widok; któż nie widział kry po rzece idącej? tu jednak straszniej i smutniej: straszniej, bo rzeka ogromna, bo brzegi dzikie, bo Azya; smutniej, bo te lody obmierzłe przecinają może na tygodnie drogę do swoich. Okrutnie zimno, wiatr niemiłosierny; uciekam do stacyjną izby, tam przynajmniej ciepło — i czekam. Mijają godziny całe — cicho, głucho; nagle wpada mój strażnik, melduje, że jenerał jedzie! Czyż być może? Tak jest. Stary dobroduszny jenerał wyłazi z tarantasa. Naturalnie poznajemy się, i dalejże pytać. Jenerał jeszcze czapki dobrze na łeb zasadzić nie może, tak mu włosy ze strachu dęba stanęły. Koniec końców dowiaduję się, że przejechał na owym prywatnym przewozie. Pytam, czy niebezpieczeństwo wielkie; on milcząco pokazuje na czuprynę, co jeszcze dęba stała. Myślę: źle! nic jednak po sobie nie pokazuję i daję rozkaz natychmiastowego wyjazdu.
Tymczasem wiatr się zmienił, złagodniał i trochę mróz zelżał. Jedziemy ciągle wzdłuż rzeki, jak żeby się przekonać naprzód o niebezpieczeństwie; nareszcie stajemy przed przewozem; prom na drugiej stronie. Ten prom, to wielka łódka z pomostem, z przodu wioślarze. Patrzymy, jak też oni stamtąd przejadą. Czekamy kwadrans i dłużej, nagle widzimy, że się prom ruszył; wioślarze poczynają rozbijać lód, co się u przodu promu nagromadził; od czasu do czasu dolatują krzyki i komenda starszego. Prom posuwa się wśród szugi, wioślarze biją po lodzie, ale daremnie, siły wody i lodu nie zmogą. Strasznie! myślałem. Na szczęście, o jakich 1500 kroków od miejsca, gdzie zwykle przewożą, rzeka tworzy nagłe kolano, prąd wody tu więc się łamie, rzeka powolniej płynie. Tej chwili wioślarze czekali; teraz ostatnich dobywają sił, hakami, żerdziami wydobywają się z pomiędzy lodów na przestrzeń wody czystej. Tu sama woda popycha ich ku brzegowi; wyskakują na brzeg i linewkami prom przyciągają — uratowani, śmiejący się, choć bardzo pomęczeni, bo półtorej godziny walczyli z rzeką.
Teraz na nas kolej! Boże, co to będzie? Odprzęgają mi konie, wnoszą mię na prom; prócz mnie jeszcze 4 telegi i 14 koni i ludzi co niemiara wciska się na tę nieszczęsną nawę. Wtedy znowu gromkiem głosem ja do strażnika: Słuszaj! twoja w tem głowa; jak się będziem topić, to ja ciebie wpierw ubiję! Strażnik się klnie, że przejedziemy szczęśliwie. Żegnam się krzyżem św. — i ruszaj! Przewoźnicy, wszyscy chłopi jak dęby, czekali tymczasem, nie aż ja się wykłócę, ale aż się odkryje miejsce wolniejsze między krychą. Nagle powstaje wrzask między przewoźnikami: Puskaj! Puskaj! Patrzę na szugę; istotnie przed nami rozwarła się jakby ulica; w nią to trzeba nam wpaść, inaczej nie przejedziemy. Dalej rabiata! a rabiata wiosłuje teraz z taką siłą, że aż wiosła jęczą; jeszcze chwila, i dopadamy do owej ulicy, jesteśmy w niej, między lodami zamknięci z trzech stron; przed nami, Bogu dzięki, wolniejsze miejsce. — Ale to wolne miejsce zwęża się coraz, nareszcie poczynać niknąć! Wrzask znowu straszliwy na promie; wszystkie konie sprowadzamy na stronę, od której lody płyną; my wszyscy również tam przechodzimy, by ciężaru dodać. Szczęściem szuga to dopiero, a nie kry jeszcze, to śnieg przymarznięty, a nie lód, więc poddaje się ciężarowi i zamiast nas podnosić, sam w głębie rzeki się nurza. Po kilku chwilach jeszcze emocyi, jesteśmy przy drugim brzegu i uratowani.
Wyjeżdżamy więc z przewozu; tymczasem śnieżek mokry przemienia się w krupy, krupy w deszcz, mróz zupełnie folguje, błoto robi się szkaradne; wleczemy się jak z mazią; o gdyby się tylko wlec — ale te wyboje, te dziury! tarantas skacze jak opętany; mnie kolki spierają, mego strażnika coś w dołku zaczyna bolać. Im bliżej Tiumenia, tem droga gorsza się robi. Przywlekamy się do Jerymu, miasteczka powiatowego. Tu nocuję, bo noc ciemna, że oko wykol. Śpię jak zabity, w tarantasie jak zwykle. Skoro świt, ruszamy dalej. Pierwsza stacya jaka taka, druga okropna; tarantas tańczy taką sarabandę, że doprawdy zniecierpliwiłby anioła! chwilami uderzenia i skoki tarantasa tak gwałtowne się robią, że jamszczyk na koźle nie może się utrzymać. Tak znowu dzień cały przechodzi.
Wieczorem mój strażnik już nie może dalej, prosi o zatrzymanie się kilkugodzinne. Zatrzymujemy się na noc w stacyi omutyńskiej. Nie mogę zamilczeć, że wsie, im bliżej Tiumenia, tem większe, takie jak znaczne miasteczka. Pejzaż wogóle okropny, płaski jak stół; dopiero przed samem Jałutorowskiem, również okręgowem miasteczkiem, na chwilę zmienia się krajobraz: pokazują się pagórki, piasek i las sosnowy. Niebawem jednak kończy się i to, lasy wprawdzie pozostają, ale pagórków już niema; błota, bagna, trawska i sitowie są zapowiedzią blizkości Toboli, podobnej typem swych wybrzeży rzece Obi, owej ogromnej Obi, która tak sławnie brzydkie, płaskie, niezmienne aż do Oceanu Lodowatego ma wybrzeże. Zresztą czyż można na pejzaż uważać więcej, czyż można myśleć na takiej teledze, po takich wybojach i grudzie? Mój strażnik, znękany, kładzie się na piecu, ja na kanapie, i zasypiamy. Około północy wstaję, patrzę, czy strażnikowi nie lepiej? czyby wyjechać nie można? ani mowy, jęczy, kręci się biedaczysko. Będąc rozbudzony, idę na inspekcyę domostwa; w przedpokoju potknąłem się o coś miękkiego, na ziemi leżącego; to pisarz pocztowy, chłopię czternastoletnie, jasnowłose, jakoś poczciwie wygląda. Przepraszam biedaka, idę dalej. Na dworze ciemno, zimno, wiatr lodowaty wyje jak wściekły, niebo chmurne, mróz zelżał znowu. Wracam, kilka godzin znowu snu męczącego; sny jakieś dziwaczne, widocznie głowa przetrzęsiona.
Nareszcie budzi się świat. Nigdy chyba u nas, tem mniej na południu, tak smutnych, tak rozpaczliwych ranków niema, jak w tym biednym kraju. Słońce, jakby żałowało, że mu świecić wypada tak pustym, zimnym okolicom, leniwo, pomału, chmurami zakryte, powstaje. Świt długo, długo trwa, nim w dzień się przemieni; wieczorem niesłychanie długi zmrok — wszystko oznaki głębokiej już północy. Znowu wstaję; przy herbacie z owym młodym pisarczukiem rozmowę wszczynam. Nazywa się Nowicki, Polak, rodzice nędznie żyją w temże miasteczku: ojciec pieczeniem obwarzanków na życie zarabia, on, ten pisarek, 2 rs. miesięcznie pobiera, na ziemi przy schodach sypia i z jamszczykami jada, a to szczęście tylko do końca bieżącego roku go czeka, bo od Nowego Roku dzisiejszy jego chlebodawca przestaje pocztę utrzymywać — więc biedne dziecko zostanie bez chleba. Umie po rusku pisać, po polsku pacierz i trochę mówić. Chciałbym go wziąć ze sobą, ależ dokąd? co z nim począć? — zostawiam więc biedakowi, co mogę, na buty i Bogu go polecam.
Wyjeżdżamy; mój strażnik uparł się, że pojedzie jeszcze dalej — ale darmo, coraz to gorsza febra nim trzęsie. Na pierwszej stacyi każę wołać głowę domu i tonem groźnym a poważnym przykazuję mu, żeby miał nad chorym pieczę; wysyłam telegram do gubernatora tomskiego, uwiadamiający o tej chorobie strażnika, a drugim telegramem wzywam sprawnika w Jałutorowskiem, by się przy moim przejeździe przez jego rezydencyę przede mną osobiście stawił; poczem dalej sam w drogę! Tyle opowiadają o niebezpieczeństwie tych okolic, tyle tu rzeczywiście na każdym kroku historyj o morderstwach i rozbojach po drogach, że mi się nieco ckliwo w pierwszym momencie zrobiło, gdym już mego strażnika nie widział na koźle; nie jego obrony trzeba mi było, ale munduru, który w tym kraju więcej znaczy niż 10 rewolwerów i strzelb. Późno po zachodzie słońca, w noc czarną i ciemną, przewlókłszy się przez ostatnie 22 wiorsty stepu w niezgłębionych moczarach i błotach — staję nareszcie, nieco duszę na ramieniu mając, w okrużnym gorodzie. Sprawnik się natychmiast melduje i oświadcza, że na drugi dzień o 6-tej będę miał drugiego strażnika, który aż do Tiumenia mnie odprowadzi.
Ostatni dzień do Tiumenia najokropniejszy. Mróz znowu stężał, więc gruda przeraźliwa, stępa trzeba jechać. O zachodzie słońca staję wreszcie w Tiumeniu. Doprawdy, były chwile, żem myślał, iż nigdy już tu nie dojadę. I cóż mi jednak z tego, żem tu dojechał? Cóż dalej, jak dalej? — czekam odpowiedzi z Permu co do parochodów.


Tiumeń, 25 października.

Odpowiedź przyszła wczoraj rano — wczoraj wyszedł ostatni parostatek z Permu i zagrożony już, powiadają, zamarznięciem, a co najmniej szaloną krą na Wołdze. Czarna rozpacz! którędyż teraz? na Orenburg albo z Permu do Niżnego końmi przeszło 1.000 wiorst. Zjawia się tutejszy sprawnik, porządny jakiś człowiek widocznie, bardzo na swojem miejscu. Zajęcia ma, jak oni wszyscy, zanadto, podołać ani w części nie może. Na 33.000 mieszkańców miasteczka Tiumenia, gdzie łączy się kolej uralska z żeglugą parową po Tomie, Toboli i Omie, gdzie schodzą się trakty jekaterynburski z omskim, tobolskim, w punkcie, gdzie ludności napływowej, przejezdnej, roboczej bywa nieustannie mnóstwo, gdzie, jak ogólnie wiadomo, kradzieże i rozboje są więcej niż na porządku dziennym, gdzie rocznie od 18 do 25.000 przechodzi peresieleńców dobrowolnych na wschód, gdzie rocznie przechodzą dziesiątki tysięcy więźniów, z całej Rosyi deportowanych na Sybir — w tym punkcie jako władza policyjna, sądowa i administracyjna jest sprawnik, pomocnik jego, trzech zasiedatelej i 33-ech strażników policyjnych okręgowych! Łatwo sobie wystawić, jakie musi być bezpieczeństwo, jaki porządek publiczny.
Nareszcie przyjeżdżają państwo Kossowscy, którzy od Omska za mną gonili, żeby resztę podróży razem ze mną odbyć. Po naradzie decydujemy jechać na Jekaterynburg, Ufę, Orenburg. Z Jekaterynburga do Ufy 350 wiorst, droga sanna. Wyjazd jutro wieczorem o pół do jedynastej, pociągiem drogi żelaznej uralskiej, raczej jekaterynbursko-tiumeńskiej. — Tarantas zostawiam tutaj; darowałem go zacnemu proboszczowi Tomskiemu[7].


Ufa, 3 listopada.

Europa! Więc przecie wróciłem! Wsiadając na kolej w Tiumeniu, wyobrażałem sobie, że już w Europie jestem i przeprawę swoją przez Irtysz w wagonie z lubością rozpamiętywałem, jako rzecz do przeszłości należącą; — nie domyślałem się, że mię jeszcze podobne przeprawy czekają. W Jekaterynburgu musieliśmy się pożegnać z koleją, a że tam z powodu w części już zbudowanej kolei poczta rządowa jest zniesiona, więc trzeba było się zwrócić do prywatnego przedsiębiorstwa.
Bierzemy t. zw. »wolne«, t. j. po prostu od chłopa wynajęte dwie trójki, również od niego wypożyczamy za 10 rs. sanie koszowe, t. j. oplecione, raczej przykryte plecionką z łyka lipowego. Śnieg wali, wiatr lodowaty, szalony, my jednak ruszamy saniami otwartemi. Na szczęście moje kupuję w ostatniej jeszcze chwili pimy (baćkory) ogromne i baszłyk. I jeszcze na szczęście nasze droga prowadzi przez lasy, bory śliczne i coraz piękniejsze. Przejeżdżamy Ural mnóstwem odnóg wyższych i niższych, naszą drogę przecinających. Ural, owa granica między Azyą a Europą, jak wiadomo, ni znaczny, ni wysoki, w wielu miejscach jednak nader malowniczy, pokryty na południowych stokach ślicznym istotnie lasem jodłowo-sosnowym.
Wieczorem przy gwiazdach i mrozie okrutnym zajeżdżamy do michajłowskiego zawodu dla zmiany koni. Wjeżdżamy na podwórze gospodarza, który nam dalej konie wynajmuje. Nic ładniejszego nad to wielkie podwórze zamożnego jeszcze chłopa sybirskiego, od śniegu i nawałnic całe zasłonięte dachem. Parobczaki tłuste, gospodyni tłusta, konie pękają od owsa, krowy ledwie chodzą, tak objedzone, kot ruszać się od sadła nie może; wszystkim tu dobrze, ciepło, dostatnio. Gościnność, uprzejmość tych ludzi wszelkie wyobrażenie przechodzi. Ruszamy dalej — wleczemy się tym razem 8 godzin 35 wiorst. Droga nieciekawa, śnieg coraz głębszy, konie brną po brzuchy, sanie skrzypią, jęczą, ledwie się ciągnąć dają. Wschód słońca domraża nas swym widokiem; wstaje ono takie blade, a takie iskrzące; niebo niebiesko-zielone, istnie lodowate. W chwil kilka po wschodzie mgła gęsta się podnosi, chmury zakrywają horyzont i zaczyna nas prześladować na nowo nieubłagany wróg — śnieg. Nikt pojęcia nie ma, kto nie skosztował, jak dokuczyć może śnieżek ten padając, nie dając chwilki spokoju, łaskocąc nos, oczy zasypując, gębę przysypując — i to przez 48, lub 72 godzin bez ustanku. Tak spać trzeba; pomału śnieg się wciska i pod baszłyk i pod futro, topnieje, moczy; konie przytem, gdzie lepsza droga, rzucają w nos zbite grudki śniegu, które nieraz wybiciem oczu zagrażają.
Dowlókłszy się do nowej stacyi, skąd do następnej tylko 25 wiorst, jamszczyki, właściciele koni, baby, dzieci, dziady — wszystko zaczyna debatować, głowami kręcić, przemyśliwać: czy jechać i jak jechać? Lasów tu już niema, step goły, nikt jeszcze nie jeździł, droga nie utarta, ni wytknięta, śnieg niesłychanie głęboki; a nuż noc zaskoczy? a którędy? są dwie drogi: jedna przez pola, 20 wiorst do pierwszej ludzkiej osady, druga przez wsie, ale na drugiej dwa bagniste potoki przejechać trzeba, a mówią, że nie dalej, niż wczoraj, gdy do lasu po siano i po drzewo jeździli parobcy, ugrzązł im koń w niezamarzniętym jeszcze potoku i udusił się. Deliberują dwie godziny — nareszcie decyduje się dwóch braci, jak dęby chłopaki, przewieźć nas drogą dłuższą, bo 35 wiorst, przez step, ale bez bagien. Konie w szydło zaprzęgają, t. j. 3 w szydło, a 4-go środkowemu z boku do pomocy. Baby wiejskie w strachu, nasze panie w jeszcze większym, zadymka coraz silniejsza — ruszamy. Póki we wsi, chłopaki nasze świszczą, miną nadrabiają; gdyśmy po chwili znaleźli się w pustym, głuchym, białym stepie, zwolnili tępa, z siedli z sani i, idąc obok koni, cicho między sobą się naradzają. Ślad jakiś przed nami jest, ale słaby, stary jakoby, czy nas zdoła przeprowadzić aż do celu, czyż go przedtem śnieg nie zamiecie? Godziny mijają, a my ciągle w stepie, a śniegiem miecie nieustannie.
Zaczyna się ściemniać — słońce widocznie zachodzi, nie widzimy go z za grubej, szarej, istnej kołdry chmur. Naraz nagle pierwsza szkapa pierwszych sani czegoś się lęka, skoczy w bok, za nią drugie i w nogi. Sanie się przechylają, powstaje krzyk; drugie sanie naturalnie za niemi. Szczęściem śnieg za głęboki, konie same stają; ale trudność teraz odnaleść pierwotny ślad, który nam przewodniczył; noc za pasem, każda sekunda droga. Już przemyśliwamy nad tem, jak tu nam przyjdzie nocować... w tem wszystko się odmienia. Przysłowie: Wenn die Noth am grössten, ist die Hilfe am nächsten, nigdy prawdziwszem nie było. Słońce, zachodząc, zabrało i wiatr ze sobą, śnieg przestaje padać — oddychamy! można się rozkutać, można swobodniej usiąść i patrzeć na świat, nadzieja wstępuje, humory się poprawiają. Ślad znajdujemy po chwilce, a co ważniejsza, wyjechawszy na górę, gdzie nie tyle śniegu, możemy rysią ruszyć. Jamszczyki zapewniają, że wszystko będzie dobrze — do stacyi mamy jeszcze wiorst 16. Około pół do ósmej wieczorem stajemy we wsi, gdzie i nocować nam wypadnie. Przed nami o wiorst 4 rzeka Jajta ni stoi, ni płynie, nie wiadomo, czy i jak przez nią przeprawić się przyjdzie; w nocy, w ciemności nie sposób. Nocujemy więc; poczciwe ludziska wynoszą, co mogą i mają specyałów: kapustę, wódkę, mleko, krążki, pierogi; samowar kipi, więc humory złote.
Nazajutrz rano przeprawa przez rzekę zapowiada się nieźle; konie wyprzęgamy prócz korenników — każdy jednego prowadzi po lodzie, rzeka częściowo stoi, droga wiechami wytknięta. Pierwsi dobrze przeszli, ja z jamszczykiem moim na końcu idziemy, on korennika i sanie, ja szkapę prowadzę; dochodzimy do drugiego brzegu; źle! lód trzeszczy straszliwie — jeszcze 20 kroków, a wszystko skończone; szkapa nie chce iść, ciągnę, jak mogę, byle prędzej; krach! lód pęka, ale niegłęboko, szkapa skacze wprzód i jesteśmy na brzegu! Zaprzęgamy, dalej jazda. Lasy się znowu zaczynają i góry znaczne; nową odnogę Uralu przejechać nam trzeba. Wieczorem znowu nas zatrzymują; przeprawa przez rzekę Ufę nas czeka, a na Ufie krycha idzie; śnieg wali, księżyc w pierwszej kwadrze wyłabudać się z chmur nie może. Nocujemy w stacyjce okropnie brudnej, ja z panem Kossowskim zawsze w saniach. Istotnie przeprawa przez Ufę ciężka: czółno od pomostu niżej o 2 czy 3 stopy; konie muszą skakać, sanie na linach spuszczają; szuga dość znaczna idzie. Coś równie prymitywnego, jak ten przewóz, w całej Syberyi nie widziałem. Jakoś i przez to się przedostajemy, pędzimy dalej. Jesteśmy w okolicach przez Baszkirów zamieszkałych, plemię tatarskie, podobno złodzieje z profesyi; za Baszkirami spotykamy Czeremisów, brzydkie, nieco Buriatów przypominające plemię. Chciałby się człowiek bliżej tym plemionom, ich obyczajom przypatrzyć — ale darmo, trzeba gnać dalej. I tak już obawa, czy dojedziemy saniami do Ufy? Ponieważ jednak czas się wyklarował, księżyc świeci, wiatru niema, śnieg nie pada, więc otucha w serce wstępuje; już tylko 76 wiorst do Ufy.
Przejechaliśmy te 76 wiorst, ale w 12-tu i pół godzinach, a żeśmy z nich cało wyleźli, to doprawdy nie nasza zasługa. Rzeczka Białaja, co pod Ufą płynie, nie stoi, lody szalone po niej idą; przeprawy niema; trzeba jechać górami, brzegiem lewym; księżyc za chmury znowu zaszedł, drogi prawie niema. Co chwila jamszczyk staje, szuka drogi, ciągle mu się coś rwie, wleczemy się. Nareszcie stajemy — a co to? wysiadać trzeba; — dlaczego? bo tu djabelska droga! Cóż znowu takiego? z góry, jak z pieca, na prawo ściana skalista, na lewo przepaść, w pół góry zakręt na prawo, droga tak wązka, że ledwie dwa konie obok siebie przejść mogą. Popłoch! Kossowski komenderuje ogólne wysiadanie; sanie spuszczają jedne po drugich (hamują oni tu łańcuchem, pod sanie podkładanym). Zjechawszy, jamszczyk zapowiada, że to jeszcze nic, że tam dalej jeszcze daleko gorzej będzie. Winszuję! Zmieniamy konie; gospodarz każdemu z jamszczyków starannie przykazuje, jak ma jechać; istotnie zdaje się, że nas coś niezwykłego czeka. Ruszamy; po dobrej godzinie stajemy — wysiadać! Czegoś tak karkołomnego nie widziałem jeszcze: przez trzy ćwierci wiorsty drożyna wąziutka, oślizgła; skała znowu po prawej, po lewej przepaść na jakie 5—6 sążni; w spodzie rzeczka, a cała droga pochylona ku przepaści. Dla nas pieszo niema niebezpieczeństwa, ale co poczną konie i sanie, wreszcie jamszczyki. Trzeba przyznać, że ich siła odwadze i zimnej krwi wyrównywała. Przenieśli prawie sanie po tej karkołomnej drodze, w miarę potrzeby na brzuchu zjeżdżając z góry a nogami hamując. Przejmowała nas wszystkich groza i podziwienie. Istnie piekielna przeprawa. A cży na dole lepiej? niewiele. Lód na rzece cienki, co chwila się załamuje. Hartu i siły tych koni i tych ludzi potrzeba, żeby się z takich tarapatów w nocy cało wydostać.
Takiemi przejściami kończy się moja podróż azyatycka, po której się wiele spodziewałem, a przyznać muszę, że mię nie zawiodła. Rano z wielką biedą, bo śniegu niema, dowlekliśmy się do Ufy. Tu już kolej europejska; za 69 godzin dowiezie nas do Moskwy.


W kilka dni później wieczorem zajeżdżałem na dworzec w Kijowie; zdala w tłumie poznałem twarze znajome Józefa Potockiego i jego służącego Stefana!
Trzeba przejeździć kilkanaście miesięcy, nie widzieć przez ten czas nikogo z rodziny i przyjaciół, nie wiedzieć od miesięcy całych co się w domu i kraju działo, nabiedować się dokumentnie — by wiedzieć jakim szczęściem napawa widok pierwszej przyjaźnej twarzy.
A gdy w tydzień później klęczałem w kaplicy krasiczyńskiej przy mszy św. dziękczynnej, przez naszego proboszcza odprawianej, wtedy doprawdy gorąco Bogu dziękowałem, że te trudy już tylko były miłem wspomnieniem.

separator poziomy





  1. Obecnie się na to nie zanosi.
  2. Praczedya, to rodzaj jakoby sarkofagu, zawierającego w sobie rzekomo relikwię Buddy. W różnych stronach krajów, przez buddystów zamieszkałych, różnie przechowują te relikwie. Na Ceylonie służą ku temu małe kapliczki, tworzące z resztą świątyni jedną całość. Tu każda taka praczedya stoi osobno, zwykle ich całe mnóstwo wkoło głównej świątyni się roi. Forma ich także rozmaita, najczęściej dołem prostokąt, przechodzący potem w stożek, ku górze zakończony cieniutką igłą. Wiara każe, ażeby w każdej praczedyi była relikwia — czy rzeczywiście ona tam jest, nikt nie wie, bo praczedye mają zwykle u podstawy nie więcej, jak 2 — 3, może 5 metrów średnicy i nie widać w nich po większej części żadnego otworu, co najwięcej zagłębienie, niszę, w której stoi figurka lub płaskorzeźba Buddy, Amidy i t. d. Dziwnie te praczedye syamskie przypominają szczyt dachu jednej z kopuł Petropawłowskiej cerkwi w Petersburgu, tej gdzie groby carów.
  3. Radjas== smok, mityczny król zwierząt. W świątyni Wat-Tjang są to konie bronzowe.
  4. Hanuman, rycerski półbożek, wielce potężny, o którym później.
  5. Kokosowy orzech, wielkości głowy dwuletniego dziecka, zerwany nim dojrzeje, zawiera w sobie pewnie z kwartę białawo-przeźroczystej wody. Kokosy przywożą tutaj z rozmaitych stron; zdaje się bowiem, że tu grunt za wilgotny dla nich; na statku, którym przyjechaliśmy z Singapore, przyjechało z nami kilka tysięcy sztuk kokosowych orzechów.
  6. Od tego czasu zmarł.
  7. Tarantas ten po dziś dzień służy X. Gromadzkiemu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Paweł Sapieha.