Poezye wydanie zupełne, krytyczne tom I/Przedmowa
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marya Konopnicka |
Podtytuł | Przedmowa |
Pochodzenie | Poezye wydanie zupełne, krytyczne tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolf. |
Data wyd. | 1915 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lublin, Łódź, Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I |
Indeks stron |
Ona mówi i śpiewa, zarówno za istoty, jak i za rzeczy, które albo nie umieją uświadamiać własnego bytu, albo są nieme. To znaczy naprzód, że wszyscy wydziedziczeni, a więc starce, wdowy, sieroty, którym głodno, chłodno, pusto i źle na świecie — wszyscy, którzy jęczą pod przemocą praw naturalnych i społecznych, pod pogardą i niemiłosierdziem możnych, gdyby mogli i umieli wypowiadać w pieśni swoją niedolę i swoje bóle, wypowiadaliby je Jej słowami. Ona jest ich skargą wobec nieba i orędowniczką wobec sytych. Zdarzało się też Jej czasem podnosić oczy pełne łez, albo nawet gniewu ku górze i pytać: Czemu tak jest? dlaczego istnieje tyle zła, tyle nędzy, tyle męki, tyle rozpaczy? Brzmiało to nieraz, jak wyrzut, i z tego powodu krytyka, ta mianowicie, która jest więcej surową, niż wyrozumiałą i dobrotliwą, zarzucała jej niejednokrotnie brak wiary i zgody z wyrokami Opatrzności. Zapominano przytem, że takie pytania stawia Bogu w imieniu nieszczęsnych — nie filozoficzny umysł, ale rozdarte serce. Zapominano, że podobnych skarg pełno jest n. p. w Starym Testamencie, i że zostały one niezmiernie uświęcone w Nowym słowami: »Panie, Panie! czemuś mnie opuścił?« — Biedota, wtłoczona w kolej nędzy i niedoli, cierpi najczęściej bez szemrania, mniemając, że to jest przyrodzona kolej rzeczy ludzkich; ale gdy serce poety odczuje ból zbiorowy, wówczas musi się skarżyć — i ta skarga nie jest niewiarą, ale raczej modlitwą.
Więc poetka pyta, boleje, śpiewa i mówi — za poddasza miejskie i za chaty wieśniacze — ale głównie i szczególnie za tę polską wieś, z którą się zrosła i która Ją sobie na chwałę wykołysała. Niewola społeczna chłopska to rzecz przeszłości; to już minęło i nie wróci, ale po staremu chłop został w niewoli u ciemnoty, w zależności od gleby, od urodzaju i nieurodzaju, od wiatru, deszczu, od gradowej burzy, od braku lub dostatku pracy — został w jarzmie starości, choroby, biedy, śmierci. W tej kądzieli, z której się przędzie szara nić chłopskiego życia, więcej węzłów i paździerzy, niż gładkiego wątku, a często także rwie się ta nić w sposób okrutny i tragiczny. Więc tej doli i niedoli, temu ubóstwu, temu sieroctwu, tym komorniczym głodom, tym łzom rzęsistym, temu naturalnemu przytwierdzeniu do matki ziemi, która czasem okazuje się macochą, tej niemal mistycznej zależności od słońca, chmur, deszczów i gradów, tym nawpół świadomym siebie myślom, uczuciom, instynktom daje Konopnicka wyraz tak potężny, jakiego nikt przed Nią dać nie zdołał. W Jej poezyi tkwi dusza chłopa i bije chłopskie serce; słychać w niej dzwony wiejskie i kołatki trzód, i brzęk kos i sierpów, i rodzinną nutę śpiewów wiejskich, a słychać z taką siłą i prawdą, że wobec artystycznej doskonałości tych sielskich ech otrzymuje się takie wrażenie, jakby ktoś grał na wysokim szczycie Parnasu, na fujarce, wykręconej z polskiej wierzbiny.
Ale wspomniałem, że Ona mówi nie tylko za ludzi. Jakoż ode wsi — prosta droga do natury. Tu znów poetka wkłada w nią własne serce i śpiewa za nią: za rolę żywicielkę i łany zbóż i za pachnące łąki i za mokre »niezabudki«, które »kupką całą tworzyły modre oczy«, jakby zdziwione, że ktoś potrafi tak za nie czuć i myśleć — i za wierzby nadwodne i za brzozy, które płaczą co rano »perłami rosy«. A jest w tem ogromna szczerość — i rozległość pól, jest moc i światło, i barwa, i woń, i takie życie, taki niepojęty dar zlewania się z naturą, iż mimowoli wydaje ci się, że gdyby wiatr mógł poświstywać, a bór szumieć mową ludzką, to wiatr musiałby wiać, a las szumieć tylko Jej słowami.
I w tem tkwi ogromne znaczenie poetki i pieśni. Jeden z krytyków słusznie powiedział o Konopnickiej, że umieszcza Ona swe serce w centrum wszystkiego. Innemi słowy, można rzec, że przez Nią wypowiada się ziemia i lud, który ją zamieszkuje. Zaiste, wzniosłe zadanie poety! A w ostatnich czasach nasi pieśniarze przyzwyczaili nas do czego innego. Niektórzy wystawiali na pokaz swoje nagie dusze, których nie byliśmy ciekawi, każąc nam je podziwiać, niby jako pustynie, tratowane przez dzikie i wyuzdane tabuny instynktów — ale nie było w tem ani szczerości, ani siły. Dusze były wprawdzie dość puste, lecz nie rozległe, a natomiast dzikie wrzekomo tabuny podobniejsze były do robactwa, mrowiącego się w nawozie, niż do rozkiełznanych rumaków. Inni analizowali starannie swoje myśli i uczucia, swój stosunek do świata, swe zwątpienia, swe nastroje swe wyprawy w krainę piękna, w świat refleksyi lub marzeń i tworzyli liryki częstokroć bardzo misterne, często przyodziane w formę tak wykwintną, że aż przeważającą nad treścią — więc nieco puste. »Szumny lot olbrzymich ptaków« przeszedł do wspomnień. Po większej części nie było tam nie tylko szumnego, ale żadnego lotu. »Artifex« zdarzał się znakomity — »vates« ustąpił z oblicza literatury. I z tej drobiazgowości analizy, z tych miniaturowych sposobów malowania, ze zbyt starannego doboru słów, jak kamieni do mozaiki, z tego kolekcyonerstwa podobnych do cacek uczuć, myśli i wrażeń wiało coś chłodnego i starczego. Nadewszystko zaś był niezmierny egotyzm, który poniekąd także jest cechą starości, albowiem młodość radziej zajmuje się światem zewnętrznym, niż własnemi dolegliwościami. W znacznej części taką była nowa poezya ostatnich lat — prócz tej, jeszcze nowszej, która w pogoni za jakiemś pralechickiem samobytnictwem rozsadziła i popsuła wyrobioną przez wieki uprawy formę, a spękane naczynie napełniła treścią tak mętną, że nikt nie może wyrozumieć, o co chodzi. Lecz przeważnie poeta sobek przepuszczał świat przez filtr własnego ja, tworząc sobkowską analizę i sobkowską lirykę. Uchodzi to zresztą doskonale i wzbogaca skarb powszechny, jeśli takiemu ja na nazwisko Mickiewicz, Słowacki lub Krasiński — ale gdy tak nie jest, rodzą się rzeczy zbyt błahe, jakby bezpłciowe — i pieśni malutkie, któremi »nie odetchnie pierś szeroka«.
Jest zaś rzeczą dziwną, a zarazem niezmiernie charakterystyczną, że z owym prądem sobkowskim nie popłynęły właśnie kobiety. Bo gdy poeci-mężczyżni wpatrywali się w siebie, jak Budda we własny pępek, one snuły dawną złotą nić takiej twórczości, która miała prawo zwać się »milion«. I oto jedna tka jedwabiem, złotem i tęczą na olbrzymich krosnach prawdziwe epos, w którem połyskują zbroje husarzy i król olbrzym rzuca groźny cień na władztwo Moslemina; druga, choć niewiązaną mówi mową, życie całe poświęca służbie dla swego społeczeństwa, dla jego duszy, ku jego pokrzepieniu i wydobywa z mroków zapoznanych ludzi i zapoznane losy; trzecia unosi się, jak łabędź na ogromnych skrzydłach, nad nami, a w krzyku tego wielkiego ptaka słychać krzyk ziemi i ludu.
Ziemia i lud są w Niej, a Ona w nich. I ten związek nie rozrywa się nigdy, bo jeśli ów łabędź pożegluje śnieżnemi pióry aż gdzieś na krańce ziemi, nad niezgłębione puszcze brazylijskie, to dlatego, że w tych puszczach huczy polska siekiera i płyną polskie łzy.
Jeśli buja pod włoskiem niebem, to i tam na widok blasków drgających »wśród lazurowych staj«, na widok tego ogromnego słońca, na widok dnia, który »nie wstaje, lecz bucha«, przypomina sobie swą północną krainę i cała wzruszona mówi, jakby z żalem serdecznym:
»Ale ja z krain idę, kędy na dnia progu
»Świt, We łzach cały, długo wyprasza się Bogu,
»By mu patrzeć nie kazał na stary ból świata.
Choć zresztą, mimo chwil żalu, tęsknoty, a nawet goryczy, dobrze Jej w tej słonecznej krainie. Dodaje ona Jej otuchy, krzepi Ją, rozgrzewa Jej skrzydła. Łączy poetkę z Włochami Jej aryjska dusza. Odczuwa Ona tam to, co odczuwa każde dziecko łacińskiej kultury: czuje się wnuczką Italii. Rozumie, że rodzona jej matka wyssała z tamtej piersi wiarę, wiedzę, kult piękna, słowem, całą cywilizacyę. A że serce poetki bije zawsze jednem wielkiem kochaniem, że jej oczy zdolne są tylko przez owo kochanie na świat patrzeć, więc to poczucie bezpośredniego związku między duszą rodzicielki a tamtą słoneczną kulturą, tamtejszem niezrównanem pięknem napełnia ją radością i uniesieniem.
Drga zaś to poczucie w każdym wierszu, zaostrza wrażliwość poetki i uzdalnia Ją do odczuwania z wielką siłą włoskiego życia i natury. Więc lateraneński dzwon brzmi Jej, jak coś swojskiego i już słyszanego niegdyś. Uroczystą chwilę, w której »Cimabue pendzle złożył z twarzą cichą, uśmiechniętą«, będzie odczuwała, jak Florentynka z XIII wieku. Rozrzewnią Ją też ogromnie »skrzypaczkowie anielscy« starego Vivariniego, Belliniego lub nowszego Carpaccia. Natura, zabytki, spowinięte w bluszcze i dzikie wino, pinie na tle zórz rzymskich, cmentarne cyprysy w Fiesole, błękitne przezrocza San Miniato, wielkie rozlewy weneckie, wspaniałe gmachy, genialne utwory dłuta i pendzla — wszystko to będzie póty trącało struny Jej duszy, póki się nie odezwą rozgłośnie a gorąco wieczystemu pięknu i nie wyśpiewają, co odczuły.
W miarę zaś tych przelotów, czy to za Atlantyk, czy pod niebo włoskie, czy w stronę starego Avignonu, rozszerzały się widnokręgi poetki, poezya Jej nasiąkała coraz nową życiową treścią, a forma stawała się coraz doskonalsza. Serce Jej, lecąc za chłopskim wyrajem do brazylijskich lasów, cierpiało tam i odczuwało niedolę całej gromady tak mocno, że spotęgowawszy potężną i bez tego wyobraźnię, dało jej dar niemal jasnowidzenia oceanów i puszcz. Kto je zna, musi przyznać, że tam tak jest, jak Ona widzi. To morze, gdy je rozpęta burza, tak się piętrzy i takimi rzeczywiście ryczy głosami; podzwrotnikowa puszcza takim istotnie śmiertelnym tchnie oddechem. Prawda! — wszystko prawda! I z tej to odgadniętej prawdy, z tego niezgłębionego współczucia dla zabłąkanej gromady, z tych jasnowidzeń — z takiego tylko niepojętego daru wnikania w naturę żywiołów i ludzi mogła powstać ta poprostu przedziwna pieśń o panu Balcerze, w której świetna strofa goni jeszcze świetniejszą, z każdej bije piękność, prawda i siła, wszystkie zaś razem są tak proste, jak dusza chłopa, i tak szlachetne i doskonałe, jak greckie kolumny.
Toż samo zaś można powiedzieć o cyklu »Italia«. Jest w nim włoskie słońce i włoski lazur i włoski krajobraz, tak pełen ciszy i poezyi, jak w obrazach Boecklina — i prostota Quattrocento i wspaniałość Odrodzenia i odczucie całej tej głębokiej a wytwornej kultury tak żywe i wyśmienite, na jakie zdobyć się może tylko dziecko narodu, który przez długie wieki był jej chorążym na najdalej wysuniętej rubieży.
A jednak ten ogromnie prawdziwy obraz Włoch ma pewne właściwe sobie zabarwienie, jakie mu nadało odbicie się w polskiej źrenicy — a może w polskich łzach. Jest w tych pieśniach jakieś echo, które nadlatuje jakby z bardzo daleka, które coś przypomina i które pyta: »Znasz-li ten kraj?«. Jest jakaś szeroka polna tęsknota, a gdy naprzykład w przepysznych dźwiękach naśladowniczych: »Lateranèński Jàna dzwòn na àve bije«, zaczyna się jakby nieszpór rzymski, masz mimowoli złudzenie, że gdy ów dzwon bić przestanie, to wówczas wśród ciszy, pod złotą i liliową zorzą ozwą się głosy w dobrze ci znanym i drogim języku:
»Zdrowaś Marya, łaskiś pełna, Pan z Tobą«.
................
I oto przypomni ci się ta szara kraina, w której uderza serce poetki i za którą ona mówi.
I ta to właśnie zdolność przedziwnego a zarazem prawdziwego śpiewania za ziemię i ludzi, zdolność, dana tylko wybranym, jest głównem znamieniem poetki i Jej poezyi.
Ale to jeszcze nie wszystko. Żeby wyśpiewać wiosnę, noc majową, światło księżyca, cichy spokój nocy i zapach bzów i jaśminów — trzeba się urodzić słowikiem. Im większy ogarnia poeta obszar życia, im wyższe uczucia chce wyrazić, im więcej pragnie, im górniej myśli, tem więcej musi mieć strun na lutni. Więc też, jak mówi Słowacki:
»Chodzi mi o to, aby język giętki
»Powiedział wszystko, co pomyśli głowa,
»A czasem był, jak piorun, jasny, prędki,
»A czasem smutny, jako pieśń stepowa,
»A czasem, jako skarga Nimfy, miękki,
»A czasem piękny, jak aniołów mowa;
»Aby przeleciał wszystko ducha skrzydłem,
»Strofa być winna taktem, nie wędzidłem.
»Z niej wszystko dobyć, zamglić ją tęsknotą,
»Potem z niej łyskać błyskawicą cichą,
»Potem w promieniach ją pokazać złotą,
»Potem nadętą dawnych przodków pychą,
»Potem ją utkać Arachny robotą,
»Potem ulepić z błota, jak pod strychą
»Gniazdo jaskółcze, przybite do drzewa,
»Co w sobie słońcu wschodzącemu śpiewa.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Podniosłem tylko dodatnie strony Jej pieśni. Zresztą, kto wie, czy nie jest rzeczą słuszną czynić tak przeważnie, gdy się mówi o twórcach tej miary. Ptak to szerokoskrzydły, drzewo, które wysoko wystrzeliło w rodzimym lesie, sława wielka i jasna, pieśniarka, sercem miłująca, duchem i mową władna, jedna z prawych dziedziczek i spadkobierczyń po wielkiej epoce narodowej poezyi. Twórczości takiej krótkiemi słowy nie można objąć, ani jej w nie zamknąć — ale godzi się i należy złożyć hołd poetce, której już niema między nami.