[53]
PRZY KAMIENIU KARŁOWICZA W TATRACH
Skrzyp kijków w świeżym śniegu i lotny ślizg nart:
strzałą wdół zjazd —
szumi wiatr —
świst, lot w białą otchłań z gwiazd — —
To tu. — Głaz granitowy z nad śniegu sterczący:
„...tu zginął
porwany śnieżną lawiną...“
Cisza. I Tatry w śniegach. I słońce.
Z turni dmą w błękit nieba pylnych kurniaw dymy.
W ciszy stoją milczące, podniebne,
całe białe, iskrzące i srebrne,
skamieniałe, odwieczne olbrzymy.
Z pod Kościelca, lawiny łożyskiem
toczą się wdół bez szmeru drobne bryłki śniegu,
znacząc ślad: tajemnicze kropeczki i kreski,
jak na wąskiem pasemku alfabet Morsego.
Więc to tu. Słup granitu z nad śniegów sterczący.
Tędy szedł, dróg tatrzańskich samotny wędrowiec:
wiatr mu nucił i śpiewał, grał skrzypcowy koncert —
koncert przerwany w połowie — —
Czy cię Bóg — samotniku — po imieniu wołał?
czy duch Tatr? — cichy, święty pomazańcze boży,
gdy cię biała śmierć skryła, jak skrzydło anioła
wpośród wichrów tatrzańskich i śnieżnych bezdroży?
[54]
O tak! „Non omnis moriar“! — Nad sercami dzwoni
w słońcu i ciszy, w białej koncertowej sali
muzyka twoich pieśni i echa symfonij:
echa „Pieśni odwiecznej“, „Powracającej fali“.
Patrz! Wojów skamieniałych w granitowej pysze
skuła czarem zadumy twoja pieśń przeczysta:
pieśń wichrów i płomieni i białych naciszeń —
Tatr pierwszy menestrelu, królewski lutnisto!