Przygody Sindbada żeglarza/Przygoda wstępna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Sindbada żeglarza |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ S. A. w Warszawie |
Data wyd. | 1936 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
NAZYWAM SIĘ SINDBAD. MIESZKAM STALE W BAGDADZIE. RODZICE MOI, UMIERAJĄC, ZOSTAWILI MI W SPADKU TYSIĄC WORÓW ZŁOTA, TYSIĄC BECZEK SREBRA, STO PAŁACÓW, STO OGRODÓW I JEDEN TRZONOWY ZĄB MEGO PRADZIADKA, KTÓRY OJCIEC MÓJ PRZECHOWYWAŁ W HEBANOWEJ SZKATUŁCE, JAKO PAMIĄTKĘ I OSOBLIWOŚĆ. PRADZIADEK MÓJ PRZEZ CAŁE ŻYCIE CHOROWAŁ NA BÓL ZĘBÓW I CO PEWIEN CZAS INNY ZĄB MUSIAŁ WYRYWAĆ TAK, ŻE WKOŃCU JEDEN MU TYLKO ZĄB TRZONOWY POZOSTAŁ. UMIERAJĄC, KAZAŁ SOBIE WYRWAĆ I TEN OSTATNI ZĄB TRZONOWY, KTÓRY PRZESZEDŁ W SPADKU OD MEGO DZIADA DO MEGO OJCA, A OD OJCA — DO MNIE. BYŁ TO ZWYCZAJNY, ZEPSUTY I SCZERNIAŁY ZĄB. JESTEM PEWIEN, ŻE NA ŚWIECIE ZNALEŹĆ MOŻNA BARDZO WIELE TAK SAMO ZEPSUTYCH I SCZERNIAŁYCH ZĘBÓW, LECZ NIE KAŻDY Z NICH TRAFIA DO HEBANOWEJ SZKATUŁKI, ABY STANOWIĆ PAMIĄTKĘ I OSOBLIWOŚĆ. TEN — TRAFIŁ. NIERAZ, PRZYGLĄDAJĄC MU SIĘ Z CIEKAWOŚCIĄ I SZACUNKIEM, WYOBRAŻAŁEM SOBIE, JAK TEN ZĄB BOLAŁ NIEGDYŚ MEGO PRADZIADA! Po śmierci rodziców, zamieszkałem w pałacu wraz z jedynym moim wujem Tarabukiem. Wuj Tarabuk był poetą. Codzień niemal układał wiersze i odczytywał je potem tak głośno, że dostawał bólu gardła i musiał je starannie przepłókiwać lekarstwem, które pilnie ukrywał przed okiem ludzkiem, zachowując ścisłą tajemnicę. Twierdził przytem, że gardło go wcale nie boli i że nie ma przeto potrzeby płókania gardła lekarstwem.
Wuj Tarabuk kochał poezję, lecz nienawidził gramatyki. Pisał z błędami i zazwyczaj na jedno słowo dwa do trzech błędów popełniał. Wstydził się wszakże swej błędnej pisowni i twierdził, że popełnia błędy błędy umyślnie, ażeby potem mieć sposobność i przyjemność poprawiania swych utworów. Nie zauważyłem jednak, ażeby wuj Tarabuk raz napisany wiersz kiedykolwiek poprawiał.
Wuj Tarabuk miał stolik składany, srebrny kałamarz i złote pióro. Z temi przyborami chadzał na brzeg morza, siadał nad brzegiem i, wsłuchany w szumy morskie, pisał swe wiersze.
Pewnego razu o poranku poszedł na brzeg morza. Ustawił stolik składany, umoczył złote pióro w srebrnym kałamarzu i zaczął pisać jakiś wiersz na różowym papierze.
Pisał i pisał, skrobał i skrobał, pocił się i pocił, sapał i sapał, aż wreszcie, po nieludzkich trudach i mękach, ułożył wiersz następujący:
Morze - to nie rzeka, a ptak to - nie krowa!
Szczęśliwy, kto kocha rymowane słowa!
Rymuj mi się, rymuj, drogi mój wierszyku!
Stój w miejscu cierpliwie, składany stoliku!
Stoi stolik, stoi, zachwiewa się nieco,
Za stolikiem - morze, za morzem - Bóg wie co!
Napisawszy ten wiersz, wuj Tarabuk odczytał go głośno i zawołał:
»Piękny wiersz! Jaki prawdziwy początek! Morze to nie rzeka, a ptak to - nie krowa. Któż zaprzeczy prawdzie tych słów! I jaki trafny koniec! Za stolikiem - morze, za morzem - Bóg wie co. Rzeczywiście, za morzem widać mgłę, a w tej mgle dal nieznaną. Jeden Bóg wie, co się w tej dali kryje? Dlatego też napisałem: za morzem - Bóg wie co«.
Wuj Tarabuk zatarł ręce z zadowolenia i wyciągnął z kieszeni butelkę z tajemniczem lekarstwem, ażeby przepłókać gardło, nadwerężone głośnem odczytaniem świeżo napisanego wiersza. Trudno uwierzyć, ile błędów gramatycznych zdążył popełnić wuj Tarabuk w tak krótkim wierszyku! Zamiast rzeka, pisał żega, zamiast ptak, pisał bdag. Nie chcę wszystkich błędów wyliczać, aby nie ośmieszać swego wuja, którego kocham i poważam. Zresztą sam wuj Tarabuk czuł, że pisze błędnie. A chociaż nie mógł swych własnych błędów zauważyć, wszakże, powtórnie wiersz przeglądając, zaczął każde słowo o błąd podejrzewać. Szereg tych nieustannych podejrzeń tak go zmęczył, że wreszcie, poprawiwszy bdaga na bdacha, zasnął snem nagłym, smacznym i pokrzepiającym. Spał, kiwając się bezwolnie nad składanym stolikiem i co chwila pochrapując, bo wuj Tarabuk chrapać lubił i umiał.
Chmury zgromadziły się na niebie, morze rozbłysło srebrnemi wstęgami rozszumiałych pian, zerwała się burza.
Wuj Tarabuk spał.
Wicher uderzył w stolik składany, porwał srebrny kałamarz i złote pióro i wrzucił je do morza.
Wuj Tarabuk spał.
Utonęło złote pióro i srebrny kałamarz. Po raz pierwszy obydwa te przedmioty znalazły się na dnie morskiem wśród dziwacznych ryb i potworów. Wicher powtórnie uderzył w stolik składany i zwiał wszystkie papiery do morza. Były to - niestety! - wszystkie wiersze wuja Tarabuka, które napisał od lat dziecinnych aż do chwili ostatniej. Wiersze zakołysały się na wzburzonych falach i zaczęły moknąć. Mokły, mokły, aż przemokły i, ociężałe od wypitej wody, poszły na dno wślad za kałamarzem i piórem.
Morze, poczuwszy w swej głębi rymowane utwory wuja Tarabuka, wzburzyło się jeszcze bardziej, zaszumiało, zaryczało tak mocno, że wuj się nareszcie zbudził.
Zbudził się i spojrzał na stolik. Nie ujrzawszy na stoliku swych skarbów, zaczął płakać i wrzeszczeć i wyrywać włosy z głowy.
Płacząc, wrzeszcząc, wyjąc, skomląc i wyrywając pęki bujnych włosów, pobiegł zpowrotem do domu, pochwycił wędkę największą, wrócił z nią na brzeg morza i zarzucił wędkę do wody. Myślał wuj Tarabuk, iż mu się uda wędką rękopisy swoje z głębiny morskiej powyławiać.
Odtąd wuj Tarabuk codzień z wędką nad morze chadzał, lecz nadaremnie! Nigdy bowiem nie udało mu się ani jednego rękopisu wyłowić!
Tymczasem wszystkie rękopisy wuja leżały na dnie. Zauważyła je pewna ryba, zwana Djabłem Morskim. Jest to ryba z pękatym brzuchem, olbrzymią paszczą i strasznemi oczyma. Ma wszakże tę zaletę, iż jest uczona. Umie czytać i pisać. Otóż Djabeł Morski, ujrzawszy rękopisy, zbliżył się do nich i zaczął uważnie odczytywać. Po odczytaniu kilku rękopisów, machnął gniewnie ogonem i zawołał:
»Nigdy jeszcze nie czytałem tak głupich, brzydkich i nieznośnych wierszy! Nadomiar złego, w każdem słowie dwa do trzech błędów się ukrywa. Domyślam się, że autorem tych wierszy jest wuj Tarabuk, który codzień nad brzegiem morza wysiaduje przy składanym stoliku i suszy głowę nad rymami. Dobrze się stało, że wicher zwiał mu ze stolika te rękopisy wraz ze srebrnym kałamarzem i złotem piórem! Może przestanie wreszcie tworzyć te obrzydliwe wiersze! Ma on bardzo miłego siostrzeńca Sindbada i mieszka z nim razem w pałacu. Biedny to siostrzeniec, który z takim wujem mieszkać musi pod jednym dachem! Skorzystam z tego srebrnego kałamarza i złotego pióra aby napisać list do Sindbada. Poproszę mojej dobrej znajomej Ryby Latającej, żeby ten list Sindbadowi wręczyła«.
Djabeł Morski zabrał się natychmiast do pisania listu. Wybrał rękopis, którego jedna tylko strona była zapisana, a druga pusta i zaczął szybko złotem piórem pisać na pustej stronie.
Wiem o tem wszystkiem, co się działo na dnie morza, gdyż pewnej nocy otrzymałem list od Djabła Morskiego i z treści tego listu domyśliłem się, że działo się właśnie tak, a nie inaczej.
Siedziałem w oknie otwartem i patrzyłem przez okno w niebiosy, na których płonęła pełnia księżycowa. Nagle usłyszałem w powietrzu dziwny, suchy, ostry szum skrzydeł. Był to szum osobliwy, do żadnych szumów niepodobny. Żaden ptak nie szumi tak skrzydłami.
Wysunąłem głowę przez okno i zacząłem uważniej wpatrywać się w księżycową jasność pogodnej nocy. Po chwili, ujrzałem w powietrzu Rybę Latającą.
Jej skrzydła, podobne do ogromnych skrzeli, srebrzyły się w księżycu. Poruszała niemi powoli i z trudem. Nie była snadź przyzwyczajona do lotu nad ziemią i raził ją zapewne brak wody morskiej w powietrzu.
Leciała jednak wytrwale, mieniąc się w świetle księżyca łuską tęczową. Widziałem, jak szybko porusza zmęczonym pyskiem, chwytając dech, utrudniony brakiem wody. W pysku trzymała kawał różowego papieru. Leciała wprost ku mnie.
Zbliżywszy się do okna, podała mi papier różowy. Zaledwo ten papier wyjąłem jej z pyska, ryba natychmiast umknęła zpowrotem i wkrótce znikła mi z oczu.
Spojrzałem na papier. Na jednej jego stronie świetniał kaligraficznie i starannie, lecz z okropnemi błędami napisany wiersz wuja Tarabuka. Poznałem odrazu charakter jego pisma i, nie chcąc odczytywać nudnego i głupiego wiersza, odwróciłem arkusz papieru i spojrzałem na drugą jego stronę.
Na drugiej stronie, u góry, olbrzymiemi literami czernił się napis:
- Wielmożny Sindbad
- w Bagdadzie.
- w Bagdadzie.
- Wielmożny Sindbad
Niżej, pod tym napisem, znajdował się list do mnie, treści następującej:
Piszę z morza do Ciebie, kochany Sindbadzie!
Choć się burza zerwała i fala się kładzie
Na mój grzbiet i przerywa mój spokój i ciszę,
Ja - mimo burz i wichrów - list do ciebie piszę.
Nazywają mię ludzie Djabłem Morskim, ale,
Choć jestem Morskim, Djabłem nie czuję się wcale.
Przeciwnie - jestem dobry, tkliwy, choć rubaszny,
Bo mam brzuch zbyt pękaty i pysk bardzo straszny.
Nie sadź mnie po pozorach, ani po wyglądzie,
Ja zjadam ryby w morzu, ty zjadasz - na lądzie,
Ja połykam je żywcem, ty - po usmażeniu.
Obydwaj dogadzamy swemu podniebieniu,
Obydwaj pożeramy chętnie, co się zdarza,
Z tą różnicą, że nie mam tak, jak ty, kucharza.
Ja wolę ryby z morza, ty - ryby z patelni,
Lecz obydwaj jesteśmy w pożeraniu - dzielni.
Mimo to, nikt cię Djabłem dotąd nie przezywa,
A mnie w dziale przypadła ta nazwa straszliwa!
Ani burza najsroższa, ani złe wichrzysko
Nie męczy mię, nie boli tak, jak to przezwisko!
Trudno! Muszę je nosić, choćby z tej przyczyny,
By nie zostać bez nazwy wśród morskiej głębiny!
Przysięgam ci, że djabłem nie jestem i wolę
Pływać w morzu, niż w ogniu piekielnym lub smole.
Ufam, że ci wystarczy ta moja przysięga.
Piszę ten list z powodu, iż wicher - włóczęga,
Który na brzegu przygód bylejakich szuka,
Zwiał do morza papiery wuja Tarabuka,
Słynny srebrny kałamarz, tudzież złote pióro.
- Płynąłem właśnie, gnany falą i wichurą,
- I pod wodą papiery widząc niespodzianie,
- Zacząłem chciwie czytać, bo lubię czytanie,
- A nawet wolę wiersze od zwyczajnej prozy.
- Przeczytałem - i dotąd od gniewu i zgrozy
- Trzęsę się, bo, doprawdy, w życiu po raz pierwszy.
- Przeczytałem tak dużo tak okropnych wierszy!
- Co za rymy bez sensu wuj Tarabuk przędzie!
- Głupstwo siedzi na głupstwie, błąd siedzi na błędzie,
- Osioł pisałby lepiej, a noga stołowa
- Więcej ma w sobie sensu, niźli jego głowa!
- Sindbadzie! Jakże możesz żyć pod jednym dachem,
- Z takim głupcem nieznośnym i z takim postrachem?
Jak możesz spać spokojnie w tym samym budynku,
Gdzie Tarabuk swe rymy tworzy bez spoczynku?
Opuść prędzej swój pałac i pożegnaj wuja,
Czyż nie nęci cię okręt, co po morzu buja?
Czyż nie wabi cię podróż dziwna i daleka?
Cud nieznany w nieznanej podróży cię czeka.
Czeka cię bajka senna w zaklętej krainie,
I Królewna stęskniona, co z urody słynie,
- I skarby i przepychy i dziwy i czary!
- Pędź na lotnym okręcie przez morza obszary,
- Zwiedzaj wyspy, półwyspy, lądy i przylądki,
- I najdalsze zatoki, najskrytsze zakątki,
- Zwalczaj wszelkie przeszkody i wszelkie zawady!
- Pędź, leć, płyń bezustanku! Posłuchaj mej rady!
- Tego ci życzy, ukłon przesyłając dworski,
- Kochający cię szczerze - twój druh
- Djabeł Morski.
- Djabeł Morski.
Przeczytałem ten list jednym tchem i wyznam, żem nigdy nie przypuszczał, ażeby Djabeł Morski pisał tak składnie i poprawnie. List ten wywarł na mnie wielkie wrażenie. Rady Djabła Morskiego wydały mi się i słuszne i ponętne. Oddawna mi się znudził i mój pałac i wuj Tarabuk i wiersze wuja Tarabuka. Oddawna pragnąłem zaznać przygód i niebezpieczeństw. Prócz tego, list Djabła Morskiego, czytany w świetle księżyca, oczarował mię przenikliwym, nieodpartym czarem. Każde słowo, pisane czarnym atramentem na różowym papierze, dziwnie migotało w blasku księżycowym i tak mnie upajało, żem poczuł wkońcu zawrót głowy. Każda litera wydzielała ponętny zapach morskiej trawy. Zapach ten przenikał do mej duszy i budził w niej żądzę podróży morskiej. Bezwątpienia, list ten był zaklęty, a treść jego, mimo dobrodusznych pozorów - była naprawdę djabelska. Przebiegły Djabeł Morski w wyrazach łagodnych i tkliwych namawiał mię do opuszczenia rodzinnego domu i jedynego wuja. Poddałem się jednak czarom tej namowy. Byłem tak zachwycony listem, adresowanym na moje imię z tajemniczych głębin morza, że byłbym natychmiast odpisał Djabłu Morskiemu, gdyby Ryba Latająca zaczekała na moją odpowiedź.
Lecz Ryby Latającej oddawna już nie było. Nie czekając na odpowiedź, uciekła zpowrotem do morza.
Całą noc przesiedziałem przy oknie, w głębokiej zadumie.
Nad ranem wyczekałem chwili, gdy wuj Tarabuk z wędką w ręku wychodził właśnie z pokoju, aby swoim zwyczajem udać się nad morze dla wyłowienia zgubionych rękopisów.
Był blady i smutny. Strata ukochanych rękopisów rujnująco wpłynęła na jego zdrowie. Postarzał się o lat sto zgórą, chociaż miał dopiero lat pięćdziesiąt. Stał się małomówny i nie kończył słów, które zaczynał. I teraz spojrzał na mnie smutnie i rzekł:
»Dzieńdo...«
Miało to znaczyć: dzieńdobry. Zmartwienie i żal głęboki nie pozwalały mu słów domawiać. Przyzwyczaiłem się do tych niecałkowitych i niedokończonych wyrazów i po pierwszej niemal sylabie zgadywałem ich przemilczaną resztę.
»Dzieńdobry - odrzekłem - jakże się spało tej nocy wujowi?«
»Jaknaj...« - odpowiedział wuj Tarabuk.
Miało to znaczyć: jak najgorzej, wuj bowiem po stracie rękopisów cierpiał na bezsenność.
»Muszę się z wujem pożegnać! - rzekłem głosem stanowczym.- Dziś w nocy postanowiłem wyruszyć w podróż daleką. Czy wuj ma co przeciw temu?«
»Nie« - odpowiedział wuj.
Nie - było jednem z tych słów, które wuj wymawiał całkowicie. Po stracie rękopisów, wuj Tarabuk stał się tak obojętny na wszelkie sprawy, że nie wzruszyła go wcale wiadomość o mojej podróży.
Rzuciłem mu się na szyję i zacząłem go ściskać i całować.
»Wuju! - zawołałem. - Żegnam cię na długo i życzę, abyś powyławiał z morza wszystkie swoje rękopisy!«
Wuj Tarabuk ucałował mię w czoło i rzekł głosem złamanym:
»Weso...«
Miało to znaczyć: wesołej podróży!
Poczem wuj Tarabuk wyszedł, a po chwili zobaczyłem przez okno, jak kroczył w stronę morza, potrząsając wędą.
Tegoż dnia wyjechałem konno z Bagdadu do Balsory, Balsora bowiem jest miastem portowem i okręty z portu balsorskiego odpływają we wszystkie strony świata.
W Balsorze wsiadłem na okręt, który płynął w kraje dalekie i nieznane. Stanąłem na pokładzie okrętu i patrzyłem, jak ląd się ode mnie oddala i jak powoli znika mi z oczu. Wiał wiatr przychylny. Wzdęte żagle połyskiwały na słońcu. Morze błękitniało i zieleniało. Mewy z krzykiem unosiły się nad żaglami, wzlatywały nad powierzchnią wody i muskały tę powierzchnię białemi skrzydłami.
Gdy ląd zniknął mi z oczu, uczułem wokół bezmiar i nieskończoność.
Nade mną - niebo, pode mną - morze, przede mną - dal nieznana i niezbadana.
Wyjąłem z kieszeni list Djabła Morskiego, aby ten list czarowny raz jeszcze odczytać. Czytałem go, upajając się każdem słowem, i tak przytem wymachiwałem rękami, że kapitan okrętu zbliżył się do mnie i zapytał:
»Co czytasz, mój przyjacielu, że tak dziwacznie przytem wymachujesz rękami?«
»List Djabła Morskiego« - odrzekłem ze szczerością i prostotą.
»Co? - spytał znowu zdziwiony kapitan. - Zdaje mi się, żem nie dosłyszał twej odpowiedzi?«
»List Djabła Morskiego« - powtórzyłem głośniej z jeszcze większą szczerością i z jeszcze większą prostotą.