Quidam/IV
IV.
Pomiędzy świtem a nocy zniknięciem,
Płomienne blaski różowe z mrokami
Walczą, jak cnota z świata tego księciem,
Mdławe, lecz ufne choć wciąż je coś mami.
Pomiędzy świtem a nocą jest chwila,
Gdy choże łuny z czarnemi krepami
Błądzą, aż bystry promień je przesila.
Ostatnia gwiazda wtedy w niebo tonie,
A słońce rude swe wynosi skronie —
I perjodyczna pamiątka stworzenia
Wciąż od Pańskiego kreśli się skinienia. —
Pod taką dobę do swojej gospody
Syn Aleksandra z Epiru powraca.
Wszedł i dwa palce przyłożył do brody:
Drgnął, błędną ręką płaszcz na sobie maca;
Co gęstsze zwoje, to otrząsnął lepiej —
I wybiegł krokiem niepewnym jak ślepi.
Niewiasta, za nim patrząc z korytarza,
Etruskiej lampy knot podjęła igłą.
I poruszyła oliwę zastygłą,
Mrucząc «czy mieszek? drachmę? nie uważa!»
Tak szepcąc, w ciemność kątów pozierała
I szła, i milkła, i znów coś szeptała.