Quo vadis/Tom II/Rozdział 20

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Quo vadis
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XX.

Viniciusz zaledwie miał czas rozkazać kilku niewolnikom, by jechali za nim, poczem wskoczywszy na konia popędził wśród głębokiej nocy przez puste ulice Antium, w kierunku Laurentum. Wpadłszy pod wpływem straszliwej wieści w stan jakby szału i umysłowego zdziczenia, chwilami nie zdawał sobie dokładnie sprawy, co się z nim dzieje, miał tylko poczucie, że na tym samym koniu siedzi za jego plecami nieszczęście i krzycząc mu do uszu: „Rzym się pali!“ — smaga jego samego, konia i pędzi ich w ten ogień. Położywszy swą odkrytą głowę na karku końskim, biegł w samej tunice, na oślep, nie patrząc przed siebie i nie zważając na przeszkody, o które mógł się roztrzaskać. Wśród ciszy i wśród nocy, spokojnej i gwiaździstej, jeździec i koń, oblani blaskiem księżyca, czynili wrażenie sennych widziadeł. Idumejski ogier, stuliwszy uszy i wyciągnąwszy szyję, mknął jak strzała, mijając nieruchome cyprysy i białe, pochowane wśród nich, wille. Tentent kopyt o płyty kamienne budził tu i owdzie psy, które szczekaniem przeprowadzały dziwne zjawisko, potem zaś, zaniepokojone jego nagłością, poczynały wyć, podnosząc paszcze do księżyca. Niewolnicy, biegnący za Viniciuszem, mając konie o wiele gorsze, wkrótce pozostali w tyle. On sam, przebiegłszy jak burza śpiące Laurentum, zawrócił ku Ardei, w której również jak w Arycyi, w Bowili i Ustrinum, trzymał od czasu przyjazdu do Antium rozstawne konie, aby módz w jak najkrótszym czasie przebiegać przestrzeń, dzielącą go od Rzymu. Pamiętając o tem, wydobywał ostatki sił z konia. Za Ardeą wydało mu się, że niebo w północno-wschodniej stronie powleka się różowym odblaskiem. Mogła to być i zorza ranna, gdyż godzina była późna, dzień zaś czynił się wcześnie w lipcu. Lecz Viniciusz nie mógł powstrzymać okrzyku rozpaczy i wściekłości, wydało mu się bowiem, że to jest łuna pożogi. Przypomniały mu się słowa Lekaniusza: „miasto całe jednem morzem płomieni“ — i przez chwilę czuł, że grozi mu naprawdę szaleństwo, stracił bowiem całkowicie nadzieję, by mógł uratować Lygię, a nawet dobiedz, zanim miasto nie zmieni się w jeden stos popiołu. Myśli jego stały się teraz jeszcze szybsze, niż pęd konia, i gnały przed nim, jako stado czarnego ptactwa — rozpaczliwe i potworne. Nie wiedział wprawdzie, która część miasta zaczęła płonąć, przypuszczał jednak, że dzielnica zatybrzańska, pełna skupionych domów, składów drzewa i drewnianych bud, w których sprzedawano niewolników, pierwsza mogła stać się pastwą płomienia. W Rzymie pożary zdarzały się dość często, przy których równie często przychodziło do gwałtów i rabunków, zwłaszcza w dzielnicach, zamieszkałych przez ludność ubogą i nawpół barbarzyńską — cóż więc mogło dziać się na takiem Zatybrzu, które było gniazdem hałastry, pochodzącej ze wszystkich stron świata? Tu Ursus ze swą nadludzką siłą mignął się w głowie Viniciusza, lecz cóż mógł poradzić choćby nie człowiek, ale tytan, przeciw niszczącej sile ognia? Obawa buntu niewolników była również zmorą, która dusiła Rzym od lat całych. Mówiono, iż setki tysięcy tych ludzi marzy o czasach Spartakusa i czeka tylko na sposobną chwilę, by chwycić za broń przeciw ciemięzcom i miastu. A oto chwila nadeszła! Być może, że tam w mieście obok pożogi, wre rzeź i wojna. Może nawet pretorianie rzucili się na miasto i mordują z rozkazu Cezara. I włosy powstały nagle z przerażenia na głowie Viniciusza. Przypomniał sobie wszystkie rozmowy o pożarach miast, które od pewnego czasu z dziwną uporczywością prowadzono na dworze Cezara, przypomniał sobie jego skargi, że musi opisywać płonące miasto, nie widząc nigdy prawdziwego pożaru, jego pogardliwą odpowiedź Tigellinowi, który podejmował się podpalić Antium lub sztuczne drewniane miasto, wreszcie jego narzekania na Rzym i smrodliwe zaułki Subury. Tak! to Cezar kazał spalić miasto! On jeden mógł się na to ważyć, tak jak jeden Tigellinus mógł się podjąć wykonania podobnego rozkazu. A jeśli Rzym płonie z rozkazu Cezara, to któż może zaręczyć, że i ludność nie zostanie z jego rozkazu wymordowana? Potwór był zdolnym i do takiego czynu. Więc pożar, bunt niewolników i rzeź! jakiś straszliwy chaos! jakieś rozpętanie niszczących żywiołów i wściekłości ludzkiej, a w tem wszystkiem Lygia. Jęki Viniciusza pomieszały się z chrapaniem i jękami konia, który, biegnąc drogą, wznoszącą się ciągle do Arycyi w górę, pędził już ostatkiem tchu. Kto ją wyrwie z płonącego miasta i kto może ją ocalić? Tu Viniciusz, położywszy się całkiem na koniu, wpił palce we włosy, gotów z bólu kąsać kark koński. Lecz w tej chwili jakiś jeździec, pędzący również, jak wicher, ale ze strony przeciwnej, do Antium, krzyknął, przebiegając koło niego: „Roma ginie!“ i popędził dalej. Do uszu Viniciusza doszedł tylko jeszcze wyraz: „bogowie“, resztę zgłuszył tentent kopyt. Lecz ów wyraz wytrzeźwił go. Bogowie!.. Viniciusz podniósł nagle głowę i, wyciągnąwszy ramiona ku niebu, nabitemu gwiazdami, począł się modlić: „Nie was wzywam, których świątynie płoną, ale Ciebie!.. Tyś sam cierpiał, Tyś jeden miłosierny! Tyś jeden rozumiał ludzki ból! Tyś przyszedł na świat, by ludzi nauczyć litości, więc ją teraz okaż. Jeśliś jest taki, jak mówią Piotr i Paweł, to mi uratuj Lygię. Weź ją na ręce i wynieś z płomieni. Ty to możesz! Oddaj mi ją, a ja Ci oddam krew. A jeśli dla mnie nie zechcesz tego uczynić, to uczyń dla niej. Ona Cię kocha i ufa Ci. Obiecujesz życie po śmierci i szczęście, ale szczęście po śmierci nie minie, a ona nie chce jeszcze umierać. Daj jej żyć. Weź ją na ręce i wynieś z Rzymu. Ty możesz, chybabyś nie chciał...“
I przerwał, czuł bowiem, że dalsza modlitwa mogła się zmienić w groźbę, bał się obrazić Bóstwo w chwili, gdy najbardziej potrzebował Jego litości i łaski. Zląkł się na samą myśl o tem i, by nie dopuścić do głowy ani cienia groźby, począł znów smagać konia, tembardziej, że białe mury Arycyi, która leżała na połowie drogi do Rzymu, zaświeciły już przed nim w blasku księżyca. Po pewnym czasie przebiegł w całym pędzie koło świątyni Merkurego, która leżała w gaju przed miastem. Wiedziano już tu widocznie o nieszczęściu, albowiem przed świątynią panował ruch niezwykły. Viniciusz dojrzał w przelocie na schodach i między kolumnami roje ludzi, świecących sobie pochodniami, którzy cisnęli się pod opiekę bóstwa. Droga nie była też już ani tak pusta, ani tak wolna, jak za Ardeą. Tłumy dążyły wprawdzie do gaju bocznemi ścieżkami, ale i na głównym gościńcu stały gromadki, które usuwały się pośpiesznie przed pędzącym jeźdźcem. Z miasta dochodził gwar głosów. Viniciusz wpadł w nie, jak wicher, przewróciwszy i stratowawszy kilku ludzi po drodze. Naokół teraz otoczyły go okrzyki: „Rzym płonie! miasto w ogniu! Bogowie, ratujcie Rzym!“
Koń potknął się i ściągnięty silną ręką, osiadł na zadzie przed gospodą, w której Viniciusz trzymał innego do zmiany. Niewolnicy, jakby spodziewając się przybycia pana, stali przed gospodą i na jego rozkaz ruszyli na wyścigi, by przyprowadzić nowego konia, Viniciusz zaś, widząc oddział, złożony z dziesięciu konnych pretorianów, którzy widocznie jechali z wieścią z miasta do Antium, skoczył ku nim i począł pytać:
— Która część miasta w ogniu?
— Ktoś jest? — spytał dziesiętnik.
— Viniciusz, trybun wojskowy i augustianin! Odpowiadaj, na głowę twoją!
— Pożar, panie, wybuchł w kramach przy Wielkim cyrku. Gdy nas wysłano, środek miasta był w ogniu.
— A Zatybrze?
— Płomień tam dotychczas nie doszedł, lecz z niepowstrzymaną siłą ogarnia coraz nowe dzielnice. Ludzie giną od żaru i dymu i wszelki ratunek niemożliwy.
W tej chwili podano Viniciuszowi nowego konia. Młody trybun skoczył na niego i popędził dalej.
Jechał teraz ku Albanum, pozostawiając na prawo Albalongę i jej wspaniałe jezioro. Gościniec do Arycyi szedł pod górę, która zasłaniała całkowicie widnokrąg i leżące po drugiej jej stronie Albanum. Viniciusz jednakże wiedział, że wydostawszy się na szczyt, obaczy nietylko Bowilę i Ustrinum, w których czekały na niego nowe konie, ale i Rzym, za Albanum bowiem ciągnęła się po obu bokach Appijskiej drogi równa, nizka Kampania, po której biegły ku miastu tylko arkady akweduktów i nic już nie zasłaniało widoku.
— Ze szczytu zobaczę płomienie — mówił sobie.
I poczynał znów smagać konia.
Lecz, zanim dobiegł do szczytu góry, uczuł na twarzy powiew wiatru i wraz z nim zapach dymu doszedł do jego nozdrzy.
A wtem i wierzchołek wzgórza zaczął się złocić.
— Łuna! — pomyślał Viniciusz.
Noc jednak bladła już od dawna, brzask przechodził w świt i na wszystkich poblizkich wzgórzach świeciły również złote i różowe blaski, mogące pochodzić zarazem od pożogi i od jutrzni. Viniciusz dobiegł do szczytu i wówczas straszliwy widok uderzył jego oczy.
Cała nizina pokryta była dymami, tworzącymi jakby jedną olbrzymią, leżącą tuż przy ziemi chmurę, w której znikły miasta, akwedukty, wille, drzewa, na końcu zaś tej szarej, okropnej płaszczyzny gorzało na wzgórzach miasto.
Pożar jednakże nie miał kształtu ognistego słupa, jak bywa wówczas, gdy się pali pojedyńczy, choćby największy budynek. Była to raczej długa, podobna do zorzy, wstęga.
Nad tą wstęgą unosił się wał dymu, miejscami zupełnie czarny, miejscami mieniący się różowo i krwawo, zbity w sobie, wydęty, gęsty i kłębiący się, jak wąż, który się kurczy i wydłuża. Potworny ów wał chwilami zdawał się przykrywać nawet wstęgę ognistą, tak, iż czyniła się wązka jak taśma, lecz chwilami ona rozświecała go od dołu, zmieniając jego dolne kłęby w fale płomienne. Oboje ciągnęły się od krańca do krańca widnokręgu, zamykając go tak, jak czasem zamyka go pasmo leśne. Gór Sabińskich nie było wcale widać.
Viniciuszowi na pierwszy rzut oka wydało się, że to nietylko płonie miasto, ale świat cały, i że żadna żywa istota nie może się uratować z tego oceanu ognia i dymów.
Wiatr wiał coraz silniejszy od strony pożaru, niosąc zapach spalenizny i sreżogę, która poczynała przesłaniać nawet bliższe przedmioty. Dzień uczynił się zupełny i słońce oświeciło szczyty, otaczające jezioro Albańskie. Lecz jasno-złote poranne promienie wydawały się przez sreżogę jakby rude i chore. Viniciusz, spuszczając się ku Albanum, wjeżdżał w dymy coraz gęstsze i coraz mniej przenikliwe. Samo miasteczko było zupełnie w nich pogrążone. Zaniepokojeni mieszkańcy wylegli na ulice i strach było pomyśleć, co się musi dziać w Rzymie, gdyż tu już trudno było oddychać.
Rozpacz ogarnęła znów Viniciusza i przerażenie poczęło mu podnosić włosy na głowie. Lecz próbował się pokrzepiać, jak mógł. „Niepodobna, myślał, by całe miasto poczęło naraz płonąć. Wiatr wieje z północy i zwiewa dymy w tę tylko stronę. Po drugiej stronie niema ich. Zatybrze, przedzielone rzeką, może całkiem ocalało, a w każdym razie dość będzie Ursusowi przedostać się wraz z Lygią przez bramę Janikulską, by uchronić się od niebezpieczeństwa. Również niepodobna, by zginęła cała ludność i by miasto, które włada światem, starte było wraz z mieszkańcami z powierzchni ziemi. Nawet w zdobywanych miastach, gdy rzeź i ogień srożą się naraz, pewna liczba ludzi zostaje zawsze przy życiu, dlaczego więc miałaby koniecznie zginąć Lygia? Wszak czuwa nad nią Bóg, który sam zwyciężył śmierć?“ Tak rozumując, począł znów modlić się i, wedle obyczaju, do którego przywykł, czynić Chrystusowi wielkie śluby, wraz z obietnicami darów i ofiar. Przebiegłszy Albanum, którego cała niemal ludność siedziała na dachach i drzewach, by spoglądać na Rzym, uspokoił się cokolwiek i odzyskał zimną krew. Pomyślał też, że Lygią opiekuje się nietylko Ursus i Linnus, ale i Piotr Apostoł. Na samo wspomnienie o tem nowa otucha wstąpiła mu do serca. Piotr był zawsze dla niego istotą niepojętą, niemal nadludzką. Od chwili, gdy słyszał go w Ostrianum, zostało mu dziwne wrażenie, o którem na początku pobytu w Antium pisał do Lygii: że każde słowo tego starca jest prawdą, lub musi się stać prawdą. Bliższa znajomość, jaką zawarł z Apostołem w czasie choroby, wzmogła jeszcze to wrażenie, które następnie zmieniło się w niezachwianą wiarę. Więc skoro Piotr błogosławił jego miłości i przyobiecał mu Lygię, to Lygia nie mogła zginąć w płomieniach. Miasto może sobie spłonąć, lecz żadna iskra pożaru nie padnie na jej odzież. Pod wpływem bezsennej nocy, szalonej jazdy i wzruszeń, Viniciusza poczęła ogarniać teraz dziwna egzaltacya, w której wszystko wydało mu się możliwem: Piotr przeżegna płomienie, otworzy je jednem słowem i przejdą bezpieczni wśród alei z ognia. Piotr wiedział przytem rzeczy przyszłe, więc niechybnie przewidział i klęskę pożaru, a w takim razie jakżeby mógł nie ostrzedz i nie wyprowadzić z miasta chrześcijan, a między nimi i Lygii, którą kochał jak dziecko własne. I coraz silniejsza nadzieja poczęła wstępować w serce Viniciusza. Pomyślał, że jeśli oni uciekają z miasta, to może ich znaleźć w Bowili lub napotkać w drodze. Może oto lada chwila kochana twarz wychyli się z tych domów, rozpościerających się coraz szerzej po całej Kampanii.
Wydało mu się to tem prawdopodobniejszem, że na drodze począł napotykać coraz więcej ludzi, którzy, opuściwszy miasto, jechali do gór Albańskich, by, ocaliwszy się od ognia, wydostać się następnie i poza granice dymów. Nie dojechawszy do Ustrinum, musiał zwolnić z powodu zatłoczenia drogi. Obok pieszych, z manatkami na plecach, napotykał objuczone konie, muły, wozy naładowane dobytkiem, a wreszcie i lektyki, w których niewolnicy nieśli zamożniejszych mieszkańców. Ustrinum tak już było nabite zbiegami z Rzymu, że przez tłum trudno się było przecisnąć. Na rynku, pod kolumnami świątyń i na ulicach roiło się od zbiegów. Tu i owdzie poczęto rozbijać już namioty, pod którymi miały szukać schronienia całe rodziny. Inni obozowali pod gołem niebem, krzycząc, wzywając bogów, lub przeklinając losy. W powszechnem przerażeniu trudno się było o coś dopytać. Ludzie, do których zwracał się Viniciusz, albo nie odpowiadali mu wcale, lub podnosili na niego wpół obłąkane z przerażenia oczy, odpowiadając, że ginie miasto i świat. Od strony Rzymu napływały z każdą chwilą nowe tłumy, złożone z mężczyzn, kobiet i dzieci, które wzmagały zamieszanie i lament. Niektórzy, pogubiwszy się w ścisku, szukali rozpaczliwie zaginionych. Inni bili się o obozowiska. Gromady nawpół dzikich pasterzy z Kampanii przyciągnęły do miasteczka, szukając nowin lub zysków z kradzieży, którą ułatwiało zamieszanie. Tu i owdzie tłum, złożony z niewolników wszelkiej narodowości i z gladyatorów, począł grabić domy i wille w mieście i bić się z żołnierzami, występującymi w obronie mieszkańców.
Senator Junius, którego Viniciusz spostrzegł przy gospodzie, otoczonego zastępem batawskich niewolników, pierwszy dał mu nieco dokładniejszą wiadomość o pożarze. Ogień wszczął się rzeczywiście przy Wielkim cyrku, w miejscu, które dotyka Palatynu i wzgórza Caelius, lecz rozszerzył się z niepojętą szybkością, tak, iż ogarnął cały środek miasta. Nigdy jeszcze od czasów Brennusa nie spotkała miasta tak straszna klęska. „Cyrk zgorzał cały, również jak otaczające go kramy i domy — mówił Junius — Awentyn i Caelius w ogniu. Płomień, otoczywszy Palatyn, dostał się na Karyny“...
Tu Junius, który na Karynach posiadał wspaniałą insulę, pełną dzieł sztuki, w których się kochał, porwał garść brudnego pyłu i posypawszy nim głowę, począł przez chwilę jęczyć rozpaczliwie.
Lecz Viniciusz potrząsnął go za ramiona.
— I mój dom na Karynach, — rzekł — lecz, gdy wszystko ginie, niech i on ginie.
Poczem, przypomniawszy sobie, że Lygia, idąc za jego radą, mogła się przenieść do domu Aulusów, spytał:
— A Viscus Patricius?
— W ogniu! — odpowiedział Junius.
— A Zatybrze?
Junius spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Mniejsza o Zatybrze — rzekł, ściskając dłońmi zbolałe skronie.
— Mnie więcej chodzi o Zatybrze, niż o cały Rzym — zawołał gwałtownie Viniciusz.
— To się tam dostaniesz chyba przez via Portuensis, bo obok Awentynu żar cię udusi... Zatybrze?... Nie wiem. Ogień nie mógł tam chyba jeszcze dojść, lecz czy już w tej chwili nie doszedł, jedni bogowie wiedzą...
Tu Junius zawahał się przez chwilę, następnie rzekł zniżonym głosem:
— Wiem, że mnie nie zdradzisz, więc ci powiem, że to nie jest zwykły pożar. Cyrku nie dawano ratować... Sam słyszałem... Gdy domy poczęły wkoło płonąć, tysiące głosów wołało: „Śmierć ratującym!“ Jacyś ludzie przebiegają miasto i ciskają w domy płonące pochodnie... Z drugiej strony lud się burzy i woła, że miasto płonie z rozkazu. Nic więcej nie powiem. Biada miastu, biada nam wszystkim i mnie. Co się tam dzieje, tego ludzki język nie wyrazi. Ludność ginie w ogniu, lub morduje się wzajemnie w ścisku... To koniec Rzymu!...
I znów począł powtarzać: „Biada! Biada miastu i nam!“ — lecz Viniciusz wskoczył na konia i ruszył przed siebie dalej drogą Appijską.
Lecz było to obecnie raczej przepychanie się wśród rzeki ludzi i wozów, która płynęła z miasta. — Miasto leżało teraz przed Viniciuszem, jak na dłoni, objęte potwornym pożarem... Od morza ognia i dymu bił żar straszliwy, a wrzaski ludzkie nie mogły stłumić syczenia i huku płomieni.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.