<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Quo vadis |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1896 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Panie — mówił Chilo. — Teraz jest morze jak oliwa i fale zdają się spać... Jedźmy do Achai. Tam czeka cię sława Apollina, tam czekają cię wieńce, tryumfy, tam ludzie cię ubóstwią, a bogowie przyjmą, jak równego sobie gościa, tu zaś, panie...
I przerwał, albowiem dolna warga poczęła mu się trząść tak silnie, że jego słowa przeszły w niezrozumiałe dźwięki.
— Pojedziemy po skończonych igrzyskach — odrzekł Nero. — Wiem, że i tak już niektórzy nazywają chrześcijan „innoxia corpora“. Gdybym odjechał, zaczęliby to powtarzać wszyscy. Czego się ty boisz, zmurszała bedłko?
To rzekłszy, zmarszczył brwi, lecz począł patrzeć pytającym wzrokiem na Chilona, jakby czekając od niego wyjaśnienia, albowiem udawał tylko zimną krew. Na ostatniem przedstawieniu sam zląkł się słów Kryspa i, wróciwszy do domu, nie mógł zasnąć z wściekłości i wstydu, ale zarazem ze strachu.
Wtem przesądny Vestinus, który słuchał w milczeniu ich rozmowy, obejrzał się wkoło i rzekł tajemniczym głosem:
— Słuchaj, panie, tego starca, w tych chrześcijanach jest coś dziwnego... Ich bóstwo daje im śmierć lekką, ale może być mściwe.
Na to Nero rzekł prędko:
— To nie ja urządzam igrzyska. To Tigellin.
— Tak jest! to ja — odpowiedział Tigellin, który dosłyszał odpowiedź Cezara. — To ja, i drwię sobie ze wszystkich bogów chrześcijańskich. Vestinus, panie, to pęcherz wydęty przesądami, a ten waleczny Grek gotów umrzeć ze strachu na widok kwoki, najeżonej w obronie kurcząt.
— To dobrze — rzekł Nero — ale każ odtąd chrześcijanom obcinać języki, albo kneblować usta.
— Zaknebluje im je ogień, o boski.
— Biada mi! — jęknął Chilo.
Lecz Cezar, któremu zuchwała pewność siebie Tigellina dodała otuchy, począł się śmiać i rzekł, pokazując na starego Greka:
— Patrzcie, jak wygląda potomek Achillesa!
Rzeczywiście Chilo wyglądał strasznie. Resztki włosów na czaszce pobielały mu zupełnie, w twarzy zakrzepł mu wyraz jakiegoś niezmiernego niepokoju, trwogi i pognębienia. Wydawał się też chwilami, jakby odurzony i nawpół przytomny. Często nie odpowiadał na pytania, czasem znów wpadał w gniew i stawał się zuchwałym tak, że augustianie woleli go nie zaczepiać.
Taka chwila przyszła nań i teraz.
— Róbcie ze mną, co chcecie, a ja na igrzyska więcej nie pójdę! — zawołał rozpaczliwie, klaszcząc w palce.
Nero popatrzył na niego przez chwilę i, zwróciwszy się do Tigellina, rzekł:
— Dopilnujesz, by w ogrodach ten stoik był blizko mnie. Chcę widzieć, jakie uczynią na nim wrażenie nasze pochodnie.
Chilo zląkł się jednak groźby, drgającej w głosie Cezara.
— Panie — rzekł — nic nie zobaczę, albowiem nie widzę w nocy.
A Cezar odpowiedział ze strasznym uśmiechem:
— Noc będzie jasna, jak dzień.
Poczem zwrócił się do innych augustianów, z którymi począł rozmawiać o wyścigach, jakie zamierzał wyprawić pod koniec igrzysk.
Do Chilona zbliżył się Petroniusz i, trąciwszy go w ramię, rzekł:
— Zalim ci nie mówił? Nie wytrzymasz.
Ów zaś odpowiedział:
— Chcę się upić...
I wyciągnął drżącą rękę po krater z winem, lecz nie mógł go donieść do ust, co widząc Vestinus, odebrał mu naczynie, następnie zaś, przysunąwszy się blizko, spytał z twarzą zaciekawioną i przelękłą:
— Czy ścigają cię furye? Co?...
Starzec patrzył na niego jakiś czas z otwartemi ustami, jakby nie zrozumiał pytania i jął mrugać oczyma.
A Vestinus powtórzył:
— Czy ścigają cię furye?
— Nie — odrzekł Chilo — ale noc jest przede mną.
— Jakto, noc?... Niech bogowie zmiłują się nad tobą! Jakto, noc?
— Noc okropna i nieprzejrzana, w której się coś rusza i coś idzie do mnie. Ale ja nie wiem co i boję się.
— Zawszem był pewny, że to są czarownicy. Czy ci się co nie śni?
— Nie, bo nie sypiam. Ja nie myślałem, że ich tak skarzą.
— Czy ci ich żal?
— Po co wy rozlewacie tyle krwi? Słyszałeś, co tamten mówił z krzyża? Biada nam!
— Słyszałem — odpowiedział cicho Vestinus. — Ale to są podpalacze.
— Nieprawda!
— I nieprzyjaciele rodu ludzkiego.
— Nieprawda!
— I zatruwacze wód.
— Nieprawda!
— I mordercy dzieci...
— Nieprawda!...
— Jakże? — zapytał ze zdziwieniem Vestinus. — Tyś sam to mówił i wydawałeś ich w ręce Tigellina!
— To też otoczyła mnie noc i śmierć idzie ku mnie... Czasem zdaje mi się, żem już umarł, i wy także.
— Nie! to oni mrą, a my jesteśmy żywi. Ale powiedz mi: co oni widzą, umierając?
— Chrystusa...
— To ich bóg? czy to możny bóg?
Lecz Chilo odpowiedział również pytaniem.
— Co to za pochodnie mają się palić w ogrodach? Słyszałeś, co mówił Cezar?
— Słyszałem i wiem. Takich zwą sarmentitii i semaxii... Przybiorą ich w bolesne tuniki, napojone żywicą, przywiążą do słupów i podpalą... Byle tylko ich Bóg nie spuścił na miasto jakich klęsk... Semaxii!! To straszna kaźń.
— Wolę to, bo nie będzie krwi — odpowiedział Chilo. — Każ niewolnikowi podać mi krater do ust. Chcę pić, a rozlewam wino, bo mi ręka lata ze starości...
Inni rozmawiali przez ten czas także o chrześcijanach. Stary Domiciusz Afer drwił z nich.
— Mnóstwo ich takie — mówił — że mogliby wzniecić wojnę domową, i pamiętacie, że były obawy, czy nie zechcą się bronić. A oni umierają jak owce.
— Niechby spróbowali inaczej! — rzekł Tigellinus.
Na to ozwał się Petroniusz.
— Mylicie się. Oni się bronią.
— A to jakim sposobem?
— Cierpliwością.
— To nowy sposób.
— Zapewne. Ale czy możecie powiedzieć, że oni umierają tak, jak pospolici zbrodniarze? Nie! Oni umierają tak, jakby zbrodniarzami byli ci, którzy ich na śmierć skazują, to jest my i cały lud rzymski.
— Co za brednie! — zawołał Tigellinus.
— Hic Abdera! [1] — odpowiedział Petroniusz.
Lecz inni, uderzeni trafnością jego uwagi, poczęli spoglądać na się ze zdziwieniem i powtarzać:
— Prawda! jest coś odmiennego i osobliwego w ich śmierci.
— Mówię wam, że oni widzą swoje bóstwo! — zawołał z boku Vestinus.
Wówczas kilku augustianów zwróciło się do Chilona.
— Hej, stary, ty ich znasz dobrze: powiedz nam, co oni widzą?
A Grek wypluł wino na tunikę i odrzekł:
— Zmartwychwstanie!...
I począł się trząść tak, że siedzący bliżej goście wybuchli głośnym śmiechem.