Rada sprawiedliwych/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Rada sprawiedliwych
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia „Stołeczna” G. Kryzel
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Council of Justice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ II.
CZTERECH SPRAWIEDLIWYCH.

Podczas przemówienia detektywa, wyższy z intruzów trzymał ustawicznie rękę w kieszeni.
Wchodząc na salę, rozejrzał się dokładnie wokoło i teraz orjentował się w niej zupełnie szczegółowo. Nie uszło jego uwagi, że elektryczny żyrandol, wiszący w jednym z rogów sali, umieszczony był niezbyt wysoko, tak, że z łatwością można doń było lęgnąć ręką.
Właśnie teraz, gdy na sali powstało zamieszanie, nieznajomy przybysz strącił nieznacznym ruchem klosz lampy i żarówkę. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i w tej samej chwili w sali zapanowały ciemności. Stało się to tak prędko, że ani detektyw, ani towarzyszący mu policjanci nie zdołali dostrzec kto był sprawcą tego. Zamieszanie wzmogło się jeszcze bardziej. Zebrani na sali poczęli się cisnąć ku drzwiom w panicznem przerażeniu. Rozpaczliwe okrzyki niewiast i trzask łamanych krzeseł mieszały się z uspokajającym głosem detektywa.
„Odrobinę spokoju“! wrzeszczał Falmoth; „spokoju, na litość Boską! Brown, Curtis! Gdzie są wasze latarki?“
Kilka latarek ręcznych rozjaśniło mroki sali. Po chwili dopiero jeden z wyższych policjantów przypomniał sobie, że oprócz lamp elektrycznych widział w sali gazowy żyrandol. Świecąc sobie latarką, przesunął się w tę stronę, gdzie istotnie wisiał żyrandol i w kilka minut potem sala rozbłysła znowu dobroczynnem światłem. Zebrani uspokoili się natychmiast. Falmoth nie tracił ani sekundy czasu.
„Pilnować wejść!“ zawołał stanowczo; „należy uniemożliwić ucieczkę tym, których szukamy.“ Sprężystym krokiem przeszedł przez salę i w towarzystwie dwóch swych adjutantów wstąpił na estradę, zwracając się do audytorjum. Tuż obok stała Dama z Gratzu z pobladłą twarzą i rękami skrzyżowanemi na piersiach. Falmoth wzniósł wgórę rękę nakazując niemym ruchem spokój.
„Nigdy nie miałem nic przeciwko partji Stu Czerwonych,“ rzekł. „Według praw naszego kraju, wszelkie propagandy tego rodzaju są rzeczą zupełnie legalną. Przybyłem tu w celu aresztowania dwóch ludzi, którzy chcą przełamać prawa naszej ojczyzny. Ci dwaj ludzie są członkami organizacji, mianującej się „Klubem Czterech Sprawiedliwych.“
Przez cały czas Falmoth obserwował twarze swych słuchaczy. Orjentował się doskonale, że połowa audytorjum nie rozumie go zupełnie i, że należałoby dla wszystkich niemal przemówienie to przetłumaczyć na różne języki świata.
Twarze, których szukał były dlań zasadniczo nieznane. Wierzył jedynie w swoją wyjątkowo rozwiniętą intuicję i spostrzegawczość, która miała mu wskazać tego, którego szukał w tej chwili.
Policja londyńska nigdy nie widziała owych poszukiwanych już przez wszystkie policje świata ludzi, którzy się tytułowali Czterema Sprwiedliwymi. Oczywiście, ta nieświadomość policji utrudniała jeszcze akcję Falmotha.
Dwaj, czy trzej przywódcy partji Stu Czerwonych przybliżyli się do estrady, gdzie poczęli szeptać między sobą, gestykulując z ożywieniem. Jeden z nich zwrócił się wreszcie do Falmotha.
„Nie mamy nic wspólnego z tymi, których pan szuka,“ rzekł łamaną angielszczyzną. „Ludzie ci i nas usiłują teroryzować. Będziemy wam pomagać w odnalezieniu ich.“
„Doskonale!“ zawołał detektyw, uderzony nagłym pomysłem, który mu przyszedł do głowy.
Przecież ci dwaj tajemniczy ludzie nie mogli umknąć z sali, bowiem wszystkie wejścia były strzeżone przez policję.
„Muszę sprawdzić tożsamość wszystkich osób, znajdujących się na sali w ten sposób, że każdy powie mi swoje nazwisko, a któryś z towarzyszów jego musi zaświadczyć, że istotnie osobnik ten tak się nazywa“.
Po chwili z estrady przywódcy partji Stu Czerwonych powtórzyli postanowienie Falmotha po francusku, niemiecku i żydowsku. Policja utworzyła kordon przepuszczając pojedynczo każdego z zebranych do stopni estrady.
„Simon Czech z Budapesztu“.
„Kto go zna?“
„Ja,“ brzmiała odpowiedź kilkunastu zgodnych głosów.
„Na miejsce.“
„Michał Ranekow z Odesy.“
„Kto go zna?“
„Ja“, rzekł gruby jegomość po niemiecku.
„A pan?“
Przed estradą stał mały człowieczek, który pocichu wymienił swoje nazwisko. Ktoś, stojący za nim, przedstawił się za jego ziomka i tem samem mały człowieczek również odesłany został na miejsce.
„Prostsza ceremonja, niż mi się zdawało“, odezwał się wysoki jegomość z długą, siwą brodą, mówiący ni to po niemiecku, ni po żydowsku. Z wielkiem zainteresowaniem obserwował on wszystkich egzaminowanych.
„Czy przypuszczasz, że ktoś z obecnych pozna w tobie tego, który zbił lampę?“ zapytał go niższy towarzysz, stojący tuż obok.
Wysoki mężczyzna potrząsnął przecząco głową. „Wzrok wszystkich zwrócony był na policję, a zresztą uczyniłem to tak szybko, że nikt nie mógł tego zauważyć.“
„A Dama z Gratzu? zapytał znowu tamten.
„Tak, tak, masz rację. Tylko ona to mogła to dostrzec,” rzekł posępnie George Manfred.
Obydwaj stali tuż przy kordonie, utworzonym przez policjantów.
„Obawiam się,“ rzekł Manfred, „że będziemy zmuszeni do ordynarnej ucieczki, której nie imaliśmy się nigdy.“
Obydwaj mówili gardłowym szeptem i nikt jakoś z obecnych nie zwracał na nich uwagi. Tłum popychał ich coraz bardziej w kierunku estrady. Tuż przed nimi stał jakiś młodzieniec, który co chwila rozglądał się po sali, jakgdyby w poszukiwaniu jakiegoś przyjaciela, który miał znajdować się za nim. Twarz młodzieńca zwróciła uwagę dwóch nieznajomych. Sprawiała wrażenie twarzy ascepty o delikatnych, wydłużonych rysach, i niezwykle świecących oczach, obramowanych gęsta brwią. W pewnej chwili znalazł się tuż przed estradą, a Manfred posunął się o krok za nim.
„Henryk Rossenburg z Ratzu“, wyrzekł nieśmiało.
„Kto zna tego człowieka?“ zapytał Falmoth.monotonnie.
Manfred wstrzymał oddech.
„Ja,“ odparł po chwili.
Dziękczynne oczy młodzieńca spoczęły nu twarzy wybawcy.
„Na miejsce“.
Z niezwykłym spokojem Manfred stanął u stopni estrady.
„Rolf Woolfund,“ usłyszał spokojny głoś Poiccarta, stojącego przed nim.
„Kto go zna?”
Nastała chwila niecierpliwego oczekiwania.
„Ja,“ zabrzmiał tuż za nim głos młodzieńca o ascetycznej twarzy.
Wszyscy trzej odeszli od estrady i zetknęli się, jakgdyby mimowoli w odleglejszym kącie sali.
„Jeżeli panowie chcecie spotkać się ze mną, to proszę przyjść do Reggiori na King Cross. Będę tam za godzinę,“ rzekł szeptem nieznajomy młodzieniec po arabsku.
Przedarli się przez tłum zebranych u drzwi sali, bowiem pogłoska o poszukiwaniu dwóch nieznajomych rozeszła się już po całej dzielnicy Oldgate.
„Najciekawsze jest to,“ rzekł w pewnej chwili Manfred do swego towarzysza, że miałem zawsze wrażenie, iż język arabski jest najniebezpieczniejszym językiem na świecie, a teraz dopiero doświadczenie mnie nauczyło, że nigdy nie można być pewnym”, dodał filozoficznie.
Poiccart oglądał z niezwykłą uwagą manicurowane swe paznogcie.
„Na świecie nie można być niczego pewnym,“ rzekł jakoby do siebie.
„Dziwnie lękam się tego jegomościa,“ rzekł znowu po chwili Manfred; „musimy zaczekać, co nam przyniesie następna godzina.”
W godzinę potem zbliżał się do nich nieznajomy młodzieniec ze swobodnym uśmiechem na bladej, szczupłej twarzy.
„Uderzyłem się strasznie, wyskakując z omnibusu,“ rzekł, pocierając prawe kolano.
„Zranił się pan? zapytał Manfred.
„Ach, — nic tragicznego,“ odrzekł tamten.
Siedzieli przy małym stoliku i pragnęli jak najprędzej pozbyć się pochylonego — nad nimi kelnera. Po odejściu tegoż, chwilę jeszcze panowało milczenie, które przerwał wreszcie świeżo przybyły młodzieniec.
„Nazywam się właściwie Bernard Courlander,“ rzekł z prostotą, „a panowie jesteście ową organizacją Czterech Sprawiedliwych.“
Słowa jego pominęli milczeniem.
„Widziałem, jak pan tłukł lampę,“ mówił dalej młodzieniec, niezażenowany panującą dookoła ciszą, „obserwowałem panów od pierwszej chwili, gdyście weszli na salę, a i potem, gdy policja postanowiła spytać wszystkich o nazwiska. Postawiłem wszystko na jedną kartę, aby odpowiedzieć za was.“
„Błędnie pan rozumuje,“ zauważył chłodno Poiccart. „Zaryzykował pan poprostu to tylko, że mogliśmy pana zabić“.,
„Istotnie,“ przytaknął młodzieniec, „lecz nie liczyłem na taką niewdzięczność, aczkolwiek niejednokrotnie zaznaczyliście w swych czynach, że życie ludzkie nie ma dla was żadnej wartości. Zresztą, do celów waszych potrzebne jest i to, a ja gotów byłbym poświęcić swoje życie.“,
„Czyżby?“ zdziwił się Manfred.
„Interesowałem się waszemi poczynaniami,“ rzekł po chwili młodzieniec, „a zresztą — któż się niemi nie interesował?“
Dobył z kieszeni małą, skórzaną teczkę, z której wyciągnął wycinki z gazet. Żaden z siedzących mężczyzn nie okazał specjalnego zainteresowania owemi wycinkami, bowiem oczy ich zawisły na twarzy nieznajomego.
„Oto jest lista tych, którzy zginęli za sprawiedliwość,“ rzekł Courlander, wygładzając kawałki gazety, „lista ludzi, których prawo ominęło, ludzi którzy byli grabieżcami publicznych funduszów i tych, którzy kupowali sprawiedliwość tak, jak my chleb kupujemy“. Schował papiery zpowrotem do teczki.
„Prosiłem Boga, abym mógł kiedyś poznać panów“.
„Czyżby?“ powtórzył Manfred.
„Pragnąłem być razem z wami, pragnąłem być jednym z was, być narzędziem w rękach waszych i jednocześnie...“ zawahał się przez chwilę, poczem dodał z namaszczeniem: „dzielić z wami życie i śmierć, która na was czyha.“
Manfred pokiwał potakująco głową, poczem zwrócił się do jednego ze swych dwóch towarzyszów:
„I cóż ty na to, Gonsalez?“ zapytał.
Leon Gonsalez uchodził za wyśmienitego psychologa, i przez cały czas patetycznej przemowy nieznajomego młodzieńca, obserwował go dokładnie.
„Entuzjasta i marzyciel,“ odparł spokojnie; „z jednej strony jest to zaletą a z drugiej — wadą, lecz...“
„Co lecz?“ zapytał Courlander niespokojnie.
„Ten entuzjazm pański jest niedobry,“ brzmiała odpowiedź.
„To wszystko kwestja przyzwyczajenia i wyszkolenia,“ odparł tamten nieśmiało. „Przebywałem dotychczas wśród ludzi, przed którymi nie ukrywałem swych uczuć.1“
„Czy należy pan do partji Stu Czerwonych?“ zapytał Manfred.
„Tak,“ odparł nowicjusz, „ale tylko dlatego, że partja ta pociągnęła mię za sobą w kierunku, o którym marzyłem.“
„Jakiż to kierunek?“
„Któż go zna dokładnie?“ szepnął Courlander; „niema tam określonych dróg, a przypuszczam, że i panowie nie możecie dokładnie określić, w jakim kierunku pójdą wasze przekonania“.
„Nie powiedziałem panu jeszcze ile ryzykujesz,“ rzekł Manfred, „i jakie obowiązki ciążyć na tobie będą. Czy jesteś pan człowiekiem zamożnym?“
„Owszem,“ odparł Courlander, „wystarczy mi do końca życia. Jestem właścicielem dużej posiadłości na Węgrzech.“
„Pytanie moje nie było bezcelowe, aczkolwiek nie sprawia nam wielkiej różnicy, czy jesteś pan biedny, czy bogaty,“ rzekł Manfred. „Czy jesteś pan przygotowany na sprzedanie swego majątku?“
„Posiadłość mą sprzedam bez wahania“, odparł młodzieniec z uśmiechem.
„A czy pieniądze odda pan do mojej dyspozycji?“
„Tak,“ brzmiała stanowcza odpowiedź.
„Bez zastrzeżeń?“
„Zupełnie bez zastrzeżeń.“
„A jeżeli,“ ciągnął dalej wolno Manfred, „jeżeli pieniądze te okażą się potrzebne dla naszych celów, czy nie będzie pan miał do nas pretensji?“
„Absolutnie,“ odparł Courlander spokojnie.
„A jako dowód?“ zapytał Poiccard, pochylając się nad stołem.
„Możemy spisać rejentalną umowę.“
„Zbyteczne,“ rzekł Manfred, „nie chcemy pańskich pieniędzy, ale uważamy, że pieniądze są najznakomitszą próbą.“ Umilkł na chwilę, poczem rzekł znowu przyciszonym głosem: „la Dama z Gratzu jest najbardziej niebezpieczna i musi być zabita.
„Szkoda jej,“ rzekł Courlander z mimowolnym smutkiem.
„Umowę naszą musimy przypieczętować odpowiednim toastem,“ zaproponował Manfred, wołając kelnera.
Wino zostało odkorkowane i napełniono niem szklanki. Manfred wstał z miejsca.
„Czterej, którzy byli Trzema, piją do Czwartego, który umarł i do Czwartego, który się narodził.“
Na Middlesex-street, w opróżnionej prawie sali stał Fałmoth, otoczony przez oddziały reporterów.
„Czy znalazł pan tu Czterech Sprawiedliwych, panie Falmoth?“
„Czy widział ich pan?“
„Czy wie pan o nich coś nowego?“
Każdy z reporterów miał dla inspektora jakieś bardzo ważne pytanie, nie dowiedziawszy się jednak niczego, przedstawiciele prasy poczęli odjeżdżać w złych humorach z sali obrad.
Ostatnie zabójstwo przy pomocy telefonu, było jeszcze sensacją zbyt świeżą, ażeby mieszkańcy Londynu zapomnieć mieli o istnieniu Czterech Sprawiedliwych. Zainteresowanie było wielkie. Między przywódcami partji Stu Czerwonych, pozostałymi jeszcze na sali, przewijali się dziennikarze, pragnąc usłyszeć cośkolwiek, co możnaby było podać jako najnowszą sensację w jutrzejszem wydaniu kurjerów.
Tyne z redakcji Megaphona i młody jego“ pomocnik Maynard, przedostali się przez tłum i podeszli do oczekującej na nich taksówki.
Tyne rzucił szoferowi polecenie i rozsiadł się Wygodnie na poduszkach samochodu.
„Czy słyszałeś, jak mówili o ochronie policyjnej?“ zapytał; „skandal, żeby anarchiści bezkarnie mogli obradować w naszym kraju. A gdy mówisz, z nimi — masz wrażenie, że to najprzyzwoitsi ludzie. Oryginalna jest ta nasza cywilizacja“.
„Jakiś jegomość“, rzekł Maynard, „zapytał mnie łamaną francuzczyzną, czy istotnie wierzę w istnienie Czterech Sprawiedliwych“.
W tym samym mniejwięcej czasie, dwaj przywódcy partji Stu Czerwonych, Francois i Rudolf Stark odprowadzali Damę z Gratzu do mieszkania jej na Bloornsbury, omawiając ciągle jeszcze wypadki ostatnich kilku godzin. Ona tylko przez całą drogę milczała, odpowiadając monosylabami na zadawane pytania. Gdy znaleźli się wreszcie u wejścia do pensjonatu, Francois pożegnał grzecznie dziewczynę i oddalił się nieco, pozostawiając ją sam na sam ze Starkiem, który uważany był za jedynego jej przyjaciela. Stark ujął obydwie dłonie dziewczyny w swe ręce i spojrzał jej w oczy głęboko.
Ktoś kiedyś powiedział, że Wschód rozpoczyna się w Bukareszcie, a jednakże i Węgrzy mają widocznie w swych żyłach odrobinę domieszki krwi synów Wschodu.
„Dobrej nocy, mała Mary,“ rzekł Stark przyciszonym głosem. „Może przyjdzie wreszcie dzień, kiedy będziesz łaskawa dla mnie i nie pożegnasz się ze mną u drzwi“.
Patrzała nań z niezwykłą stanowczością.
„Nigdy to nie nastąpi,“ odparła ze spokojem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.